Dawno, dawno temu w odległej spiralnej galaktyce (którą miejscowi zwali Smugą, a reszta Wszechświata po prostu Zadupiem), na upstrzonej kamykami, kamieniami i olbrzymimi głazami planecie Yarpen mieszkał chłopiec imieniem Glut. Zbliżały się jego dziesiąte urodziny i miał otrzymać swój pierwszy ochraniacz z drewna aj-aj, najtwardszego materiału na planecie, i wreszcie wyjść poza bezpieczne schronienie podwórek miasta.
To powinno być wspaniałe wydarzenie, jego wielki dzień. Tymczasem Bekała, matka Gluta od miesiąca popłakiwała po kątach, a i ojciec minę miał nietęgą i wodził za synem stroskanym spojrzeniem. O ile matkę chłopak potrafił jeszcze zrozumieć, w końcu wszystkie baby beczą, kiedy dzieci wyrywają im się spod skrzydeł, to do ojca miał żal ogromny. Wiedział bowiem, że Smark najchętniej widziałby go na uniwersytecie, a na to Glut nie miał ochoty. Nie żeby nauka sprawiała mu problemy, wręcz przeciwnie, lubił się uczyć i wiedza sama wskakiwała mu do głowy, ale jak każdy dzieciak w jego wieku marzył o przygodach i niebezpieczeństwach. A gdzie mógł je spotkać, jeśli nie w głębi nieujarzmionej planety. Fizyka i matematyka były ciekawe, ale nudne w porównaniu z tym, co czekało go w wielkim świecie. Dlaczegóż tylko ojciec tego nie rozumiał?
Zamiast więc tryskać nadmiarem energii i niecierpliwie odliczać sekundy do wyczekiwanego wydarzenia, Glut siedział markotny na podwórku, raz po raz pociągając nosem.
– Tata powinien być ze mnie dumny – żalił się Barbusiowi, swojemu przyjacielowi i opiekunowi.
Ten jednak nie słuchał. Stał napięty, ze zjeżoną sierścią i kiwał nerwowo ogonem.
– Do tyłu! – miauknął rozkazująco.
Glut bez wahania fiknął dwa koziołki. Ułamek sekundy później, w miejscu, gdzie wcześniej siedział, wyskoczył spod ziemi sporej wielkości kwarcyt.
– Na prawo! – wrzasnął Barbuś i Glut natychmiast potoczył się we wskazanym kierunku.
Przez kilka minut chłopiec i kot turlali się, biegali, fikali i przeskakiwali, umykając przed wylatującymi znienacka kamieniami. Wreszcie Barbuś uspokoił się i zaczął wylizywać zmierzwione futerko. Chłopak nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek, natychmiast zabrał się do zbierania kamieni i uklepywania gruntu.
₪₪₪
Jeśli Wszechświat to rosnąca w piekarniku babka, a galaktyki – garść wrzuconych do niej rodzynek, to Zadupie było tą rodzynką, która nieco wystaje z ciasta. Takie usytuowanie miało określone konsekwencje: galaktyka ledwo trzymała się kupy, a prawa fizyki stale w niej zawodziły. Pulsary gubiły rytm, gwiazdy zmieniały się w czerwone karły wcześniej, niż wynikałoby to z ich zasobów paliwowych. Jednak największe fochy stroiła grawitacja, i to zarówno w skali galaktycznej jak i globalnej. Na Yarpenie co pewien czas zwyczajnie jej odbijało i zamiast przyciągać, odpychała, choć tylko materię nieożywioną.
Wszystkie kamienie zaczynały ni z tego, ni z owego lewitować, a leciały w górę z taką samą prędkością, z jaką normalnie spadały. Oba rozumne gatunki zamieszkujące Yarpen (to jest koty i ludzie) przystosowały się do tych trudnych warunków. Żyły w miastach, które były wijącą się przez wiele kilometrów wstążką budynków z podwórkami, pełniącymi jednocześnie funkcję ciągu komunikacyjnego. Każda rodzina i instytucja miała obowiązek dbać, aby na jej dziedzińcu nie leżał nawet najmniejszy otoczak. W ten sposób podwórka stały się w miarę bezpiecznymi miejscami, bo kamieni wyskakujących spod ziemi dużo łatwiej było unikać. Tym bardziej, że koty posiadały – jak wszyscy ich kuzyni w całym Wszechświecie – szósty zmysł, dzięki któremu przeczuwały, że grawitacja zaraz zeświruje i na dodatek wiedziały, gdzie wyskoczy jakiś kalcyt czy kawałek bazaltu. Niestety, społeczeństwo Yarpenu, mimo iż technologicznie znajdowało się na niezłym poziomie, organizacyjnie pozostawało na etapie zbieractwa i łowiectwa. Ludzie musieli więc opuszczać miasto w poszukiwaniu żywności. I właśnie do grupy mężczyzn, którzy tym się zajmowali, chciał dołączyć Glut.
₪₪₪
Wtrącenie narratorki: No tak, nic dziwnego, że mieli takie porąbane poczucie humoru. Te ich imiona… I nie pytajcie nawet czego smugą była ich galaktyka. Właściwie jedynym plusem Zadupia był fakt, że w razie Wielkiego Kolapsu, nieszkańcy Yarpen nie zdążyliby się nawet zorientować, co się dzieje, nie mówiąc już o wykrzyczeniu swoich emocji. Nie wyrobiliby nawet z „O!”. Dla porównania, mieszkańcy TEJ galaktyki mieliby czas wrzasnąć: „O, kurwa!”, a rodacy narratorki: „O, kurwa! W mor”.
₪₪₪
Przyjaciele odpoczywali po ataku kamieni. Chłopiec znowu pogrążył się w czarnych myślach.
– Mrrrr, nie martw się. Może Smark wolałby, żebyś wybrał inaczej, ale akceptuje twoją decyzję i nie naciska na ciebie – mruczał kot, ocierając się o nogi Gluta. – Poza tym nie zapominaj o jego wypadku – dodał.
No tak, chłopiec doskonale pamiętał ten dzień. Miał trzy lata i bawił się z Barbusiem na podwórku, kiedy dwóch sąsiadów wniosło nosze, na których leżał zwinięty w kłębek ojciec. Ostrożnie położyli je na ziemi, a Smark popiskiwał cieniutko. Z domu wybiegła Bekała i uklękła z płaczem przy mężu. Mężczyźni niepewnie przestępowali z nogi na nogę.
– To był wyjątkowo masywny sukinsyn i ochraniacz nie wytrzymał – wyjaśnił jeden z nich.
Ojciec wydobrzał po kilku dniach, ale w życiu rodziny Gluta coś się zmieniło, a na dodatek inne dzieciaki śmiały się z chłopca i żartowały, że to przez wypadek ojca jest jedynakiem.
Chłopak otrząsnął się ze wspomnień.
– Myślisz, że to tylko dlatego? – zapytał.
– Jasne – odparł kot. – Podrap mnie za uchem. Strasznie swędzi, a nie mogę dosięgnąć – poprosił.
Glut pomógł przyjacielowi, a Barbuś zamruczał z ukontentowaniem.
₪₪₪
W dzień swoich dziesiątych urodzin Glut rzeczywiście dostał wymarzony ochraniacz i wyruszył z łowcami na polowanie. I wyruszał tak każdego kolejnego dnia. Wyprawy szybko straciły swoją atrakcyjność, okazały się nudną, męczącą harówką, nie mającą nic wspólnego z przygodą, ale młodzieńcza duma nie pozwalała Glutowi się poddać i wrócić do szkoły. Poza tym wciąż marzył, że któregoś dnia zdarzy się coś niezwykłego. Pogrążony w snuciu scenariuszy fantastycznych zdarzeń, które wyrwałyby go z marazmu, przemierzał wraz z Barbusiem równinę, tropem jakiegoś zwierzęcia.
– A to co? – miauknął pytająco kot, sprowadzając go na ziemię.
Przed nimi leżał ogromny metalowy talerz z wystającymi na wszystkie strony wysięgnikami.
– A niech mnie…! – wykrzyknął Glut.
Obeszli znalezisko dookoła. Z tyłu do talerza przytwierdzony był dziewięcioboczny pierścień, otaczający jakiś zbiornik.
– Może fizykom coś uciekło? – zastanawiał się chłopak.
– Nie, o czymś takim byłoby głośno – zaoponował Barbuś. – Poza tym to nie nasze – dodał, wspinając się na tylne łapy i usiłując dosięgnąć namalowanego na kadłubie znaczka z gwiazdkami i paskami.
Oczy chłopca rozszerzyły się i nagle zabrakło mu tchu, zrozumiał bowiem znaczenie tego, co znalazł.
– Statek kosmiczny! Na naszej planecie wylądowali Obcy! – krzyczał podekscytowany.
To było właśnie to, na co czekał przez całe życie. Przygoda! Spektakularne odkrycie! Największe, jakie może być, Glut właśnie udowodnił, że mieszkańcy Yarpen nie są w kosmosie sami. Wyrwał zza pasa rakietnicę, drżącymi rękami załadował nabój i wystrzelił. Fioletowa smuga pomknęła w bezchmurne niebo, obwieszczając wszem i wobec, że oto na Yarpenie rozpoczęła się nowa era.
₪₪₪
Przetransportowanie znaleziska do Instytutu Fizyki okazało się nie lada przedsięwzięciem. Najpierw statek obsiadły koty, chroniąc go w ten sposób przed szaleństwami grawitacji. Następnie naukowcy pośpiesznie skonstruowali specjalną platformę na kołach, na której z niemałym trudem umieścili pojazd i zaciągnęli do miasta. Glut ani na chwilę nie opuścił swego skarbu, a nawet złożył podanie o przyjęcie do instytutu. Naukowcy początkowo sarkali z niezadowoleniem, ale chłopak chłonął wiedzę w tak ekspresowym tempie, że w końcu dali za wygraną i łaskawie zezwolili mu na udział w badaniach.
Najtęższe głowy Yarpenu zebrały się, by zbadać statek, czy też raczej jak się szybko okazało, bezzałogową sondę. Mieli szczęście, bo pojazd był w wyjątkowo dobrym stanie.
– Musiał mieć już bardzo małą prędkość, a zawirowania grawitacyjne naszej planety dodatkowo go spowolniły, w przeciwnym razie spłonąłby podczas wejścia w atmosferę – tłumaczył Glutowi profesor Pierdziel.
Część instrumentów, przymocowanych do wysięgników sondy, była uczonym znana, przeznaczenia innych musieli dociekać. Nikt nie miał wątpliwości, że dar kosmitów zapewnił im materiał do badań na całe dekady. Największą sensację wzbudziła jednak płyta, przyczepiona do jednego z boków kadłuba, na której znalazły się obrazy i dźwięki z planety, która wysłała pojazd w przestrzeń kosmiczną. Cała społeczność Yarpenu wpadła w euforię, gdy odkryła, że gdzieś tam we Wszechświecie, oddalone o miliony lat świetlnych, żyją istoty, które wyglądają dokładnie tak, jak mieszkańcy Yarpen. A jakie mają wspaniałe, wielkie miasta! I te ich dziwne puszki na kołach, czyżby służyły do przemieszczania się?
Malkontentów było niewielu. Tylko profesor Smród z Instytutu Chemii był niezadowolony.
– Czy to ma być fosfor? Czemu u licha jest tu sześć elektronów, powinno być pięć. Nieuki cholerne! – marudził zdumiony błędem w przekazie z kosmosu.
No tak, niezadowolona była też kocia społeczność, bo skoro są ludzie, to powinny być i koty, a żadnego na obrazkach nie było.
₪₪₪
Infodump offtopowy narratorki. Pojazd, który wylądował na Yarpenie pochodził z Ziemi (a przynajmniej lingwiści, którzy badali płytę, uważają, że mieszkańcy planety właśnie tak ją nazwali). Niektórzy twierdzą, że Ziemianie wysłali w przestrzeń kosmiczną sześć takich sond, a jedna z nich wyewoluowała, zyskała świadomość i teraz krąży po Wszechświecie, szukając swojego konstruktora i wykańczając po drodze wszelkie „węglowe istoty” na jakie trafi. Tę opowieść należy jednak włożyć między bajki. Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że były dwie sondy. Ta druga została przechwycona przez patrol z rodzimej planety narratorki. Oczywiście natychmiast wysłaliśmy w kierunku Ziemi ekipę badawczą, niestety, zanim nasz statek tam dotarł, planeta została unicestwiona przez Vogonów, podczas budowy Wielkiego Szlaku Transgalaktycznego.
Przy okazji narratorka chce po raz kolejny zdementować informację, jakoby jacyś osobnicy zdołali uciec z Ziemi tuż przed jej rozwaleniem. Prawdopodobnie ktoś spotkał nas, albo innych przedstawicieli naszego gatunku (w końcu ewolucja upodobała sobie nasz wzorzec i powiela go w całym Wszechświecie) i stąd się wzięły plotki.
O Ziemi wiemy więc tylko tyle, ile jej mieszkańcy zechcieli nam przekazać. A ich przesłanie jest mocno niejasne. Z jednej strony są na owej płycie pozdrowienia w wielu różnych językach, a jak pokazuje doświadczenie tam, gdzie jakiś gatunek dzieli się, na przykład ze względu na mowę, zawsze dochodzi do aktów agresji. Tymczasem obrazy, którymi mieszkańcy Ziemi się z nami podzielili są wręcz sielskie i nie ma w nich nic wojowniczego. Kim więc byli i co nimi kierowało, gdy zdecydowali się wysłać swoją wiadomość w kosmos. Poczciwość? Chcieli powiedzieć: patrzcie, jacy jesteśmy dobrzy i spokojni. Po cóż się tak chwalić? Czy nie wiedzieli, że Wszechświat nie jest miejscem wymarłym, tylko pełnym życia, wręcz przepełnionym, że to ciemny las, w którym każdy poluje na każdego? Czy wręcz przeciwnie, byli wyrachowani, wiedzieli i chcieli zwabić do siebie, by łatwiej było przeciwnika pokonać? Ale cóż może gatunek, który nie wyściubił nosa poza własny księżyc? Nigdy się już tego nie dowiemy. Narratorka jest jednak niemal pewna, że mieszkańcy Ziemi pokazali nam bardziej to, czym chcieli być, a nie potrafili, swego rodzaju dziurę między ideałami a ich realizacją.
Pozostaje jeszcze pytanie, jak ziemska sonda trafiła na Yarpen. Nie mamy pojęcia! Nasza podróż ku zrozumieniu Wszechświata jeszcze długo się nie skończy, bo wciąż niewiele wiemy o rządzących nim prawach. I pewnie odpowiedzialna jest jakaś siła, której jeszcze nie znamy. Oczywiści teorii na temat losów sondy jest wiele. Jedni mówią, że trafiła w tunel czasoprzestrzenny, stworzony przez jakąś starą, dawno wymarłą cywilizację. Inni twierdzą, że zawędrowała do TEJ galaktyki i zniszczenie Alderaanu przez Gwiazdę Śmierci dało jej takiego kopa, że poleciała aż na kraniec Wszechświata. Cóż, udowodnić się tego w żaden sposób nie da.
₪₪₪
Glut nie wychodził więcej poza podwórka, pozostał na uczelni i odkrył, że jest szczęśliwy, zagłębiając tajniki wiedzy. Aby stać się pełnoprawnym członkiem naukowego grona, musiał jeszcze spojrzeć w niebo przez ogromny teleskop, wybudowany na jednym z końców nitki miasta. Była to swego rodzaju inicjacja dla jajogłowych. Chodziły słuchy, że rzecz jest równie niebezpieczna, jak praca łowców i zbieraczy, ustawiony bowiem pod pewnym kątem teleskop ukazywał pustkę, a spojrzenie w nią przyprawiało niektórych o szaleństwo.
Pewnej nocy i Glut miał się zmierzyć z tym wyzwaniem. Przybył do obserwatorium wraz za Barbusiem i był zdenerwowany jak nigdy wcześniej. Czekała na niego profesor Srajka.
– I jak, gotowy? – zapytała.
Bez słowa kiwnął głową, podszedł i spojrzał w okular.
Trudno opisać pustkę, wbrew pozorom nie jest ona niczym, ale raczej zbiorem wszystkich możliwości, wszystkiego, co mogłoby powstać, gdyby zaistniały sprzyjające ku temu okoliczności, cała potencjalna przyszłość niezliczonej liczby osobliwości widziana jednocześnie. Jakby jakiś szalony demiurg chciał pokazać, co potrafi. Nic dziwnego, że ludziom odbijało.
Kiedy Glut oderwał się od teleskopu, oczy mu lśniły, a na usta wypełzł uśmiech szczęścia.
– I co? – spytała lekko zdumiona Srajka.
– To było piękne – odparł rozmarzony Glut.
– Eeee… – wyjąkała tylko, bo odebrało jej mowę.
Profesor przypomniała sobie dzień, w którym sama spojrzała w pustkę. Było to najgorsze doznanie w jej życiu, trzy dni dochodziła do siebie.
– Barbuś, chodź, musisz to koniecznie zobaczyć! – zawołał przyjaciela.
Koty były istotami rozumnymi, służyły społeczności przewidując szaleństwa grawitacji, poza tym były dobrymi słuchaczymi i jakoś tak po prostu łagodziły obyczaje. I te role w zupełności im wystarczały, nie miały ambicji odkrywania tajemnic Wszechświata. W gruncie rzeczy były zwyczajnie leniwe. Dlatego też żaden kot nie uczestniczył aktywnie w badaniach naukowych, a tym bardziej nie był ciekaw pustki.
Barbuś jednak bardzo lubił Gluta, a przy tym zaciekawiła go reakcja chłopca i w końcu dał się namówić do zerknięcia w nocne niebo. Spojrzał, sierść mu się zjeżyła i dostał ataku szału.
– Miauauaua – rozdarł się i zaczął jak szalony biegać po całym obserwatorium.
Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili. Najpierw dokładnie wylizał futerko a potem spojrzał na ludzi.
– Czy wy naprawdę nie rozumiecie konsekwencji tego, na co patrzycie? – zapytał. – Przecież ta galaktyka musi się rozpaść, a wtedy wszyscy zginiemy! – Na dowód swoich racji wymiauczał stosowne równanie matematyczne.
Srajka i Glut patrzyli na niego oniemiali. Profesor chwyciła zaraz długopis i zapisała obliczenia Barbusia. Sprawdziła kilka razy, wszystko się zgadzało. Ludzkość i kotkość miały przed sobą jeszcze – w najlepszym razie – dwieście lat, a później Smuga rozpadnie się z hukiem i trzaskiem. I znów zebrały się najtęższe umysły Yarpenu, choć tym razem dołączyli do nich przedstawiciele kociej społeczności, by radzić nad rozwiązaniem problemu. Wciągnąć galaktyki do ciasta Wszechświata niestety nie mogli, jedynym wyjściem pozostała więc ucieczka. To oznaczało budowę pokoleniowych statków kosmicznych, którymi Yarpenianie ruszą na poszukiwanie lepszego miejsca do życia. Było to możliwe, gdyż liczba mieszkańców planety nigdy nie przekroczyła stu tysięcy ludzi i dwustu tysięcy kotów.
Co prawda społeczność Yarpenu miała do tej pory inne problemy i loty kosmiczne nie znajdowały się na czele jej listy rzeczy do zrobienia, a co za tym idzie nie miała doświadczenia w tej materii. Miała jednak sondę…
₪₪₪
Offtop narratorki: Prawdę mówiąc Wszechświat już dawno zapomniałby o Ziemi i jej mieszkańcach, gdyby nie mimowolny ich udział w exodusie z Yarpen.
₪₪₪
Były też koty, które okazały się dużo inteligentniejsze i bardziej twórcze niż ludzie. Wspólnymi siłami ludzie i koty osiągneli cel. Sto dwadzieścia dwa lata po lądowaniu sondy na Yarpenie, mieszkańcy planety ruszyli w kosmos na dwóch potężnych statkach. Zdążyli w ostatnim momencie. Ledwie bowiem wlecieli w przestrzeń międzygalaktyczną i oddalili od Zadupia na bezpieczną odległość, galaktyka rozpadła się.
Glut i Barbuś nie dożyli oczywiście tej chwili, na statkach znalazły się ich wnuki i prawnuki. Yarpenianie nie zapomnieli jednak o zasługach tej dwójki i przed odlotem wykuli ich wizerunki w skale na jednej z najwyższych gór.
Uciekinierzy znaleźli w końcu planetę, która nadawała się do zamieszkania, osiedlili się na niej i żyją tam do dziś. Jak zdołali przetrwać we Wszechświecie, w którym każdy poluje na każdego? Cóż, koty okazały się nie tylko doskonałymi konstruktorami, ale też genialnymi i wzbudzającymi powszechny respekt strategami.