- Opowiadanie: wojtas10 - Operacja "Bohatyr"

Operacja "Bohatyr"

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Operacja "Bohatyr"

 

 

Ławra Peczerska, Kijów, 6 marca 1863 r.

 

– Powstań, bohatyrze, Święta Ruś cię potrzebuje! – Chóralny zaśpiew wypełniał sobór Zaśnięcia Matki Bożej. Książę Wasilij Andriejewicz Dołgorukow, szef III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości, siedział na ławie w jednej z bocznych naw, obserwując ceremonię. Świątynia została otoczona przez jego ludzi i tej nocy nikt postronny nie miał do niej wstępu. Krąg modlących się mnichów otaczał spoczywającą na katafalku trumnę z poczerniałego ze starości dębowego drewna. Jedynym źródłem światła były trzymane przez zakonników świece.

– Powstań!

Dołgorukow ziewnął i potarł zmęczone oczy. Najchętniej zakończyłby całą tę farsę tu i teraz, ale rozkazy cara były jasne. Książę odpowiadał głową za przebieg eksperymentu. Całe szczęście, że nie za wynik.

– Powstań! Lud cię wzywa!

Modły trwały czwartą godzinę z rzędu, mimo to mnisi nie wydawali się ani trochę znużeni. Kłaniając się raz po raz, niczym mechaniczne zabawki, niezmordowanie powtarzali wezwanie. Dołgorukow czuł nieprzyjemne kłucie w zdrętwiałych od twardego oparcia plecach. Głowa już kilkukrotnie opadła mu na pierś, w miarę jak ciało przegrywało walkę z obezwładniającą sennością. Półmrok świątyni, duszący dym świec, powtarzane monotonne śpiewy, wszystko to spowijało jego umysł niczym ciepła kołdra.

Łup.

Książę drgnął, niepewny, czy odgłos był majakiem sennym, czy rzeczywistością. Rozejrzał się wokoło. Mnisi w dalszym ciągu zawodzili, bijąc pokłony przed trumną. Adiutant Anatolij Pawłowicz Samsonow drzemał w tylnej ławce, pochrapując cicho przez rozdziawione usta.

Łup.

Tym razem Dołgorukow był pewien, że się nie przesłyszał. Dźwięk dochodził od strony zakonników. Czy mu się wydawało, czy ich śpiew przybrał na sile? I czy trumna nie stała teraz na katafalku w nieco innej pozycji?

ŁUP!

Drzazgi z rozbitego wieka pofrunęły na wszystkie strony. Dołgorukow patrzył osłupiały na wyłaniającą się z dziury pięść wielkości przysłowiowego bochna chleba. Ramię, które wieńczyła, było grubości uda dorosłego mężczyzny. Sterczało sztywno wśród połamanych desek, a ten widok skojarzył się księciu nie wiedzieć czemu z tryumfalnie zatkniętą na obcym terytorium chorągwią.

– Samsonow! – syknął zduszonym szeptem Dołgorukow. Adiutant, jak za zwolnieniem ukrytej sprężyny, zerwał się natychmiast na baczność, obciągając mundur.

– Słuszajus, wasze wysokoprewoschoditielstwo – wyrecytował regulaminowo, mrużąc zaspane oczy.

– W te pędy z meldunkiem do Moskwy. – Książę nie odrywał wzroku od katafalku. – Powiedz carowi, że eksperyment się udał.

– Tak toczno! – Podwładny obrócił się na pięcie i pospieszył do wyjścia. Jego kroki zagłuszył łoskot spadającego na posadzkę wieka.

 

 

Ignacewo, 8 maja 1863 r.

 

 

Palba karabinowa nie słabła ani na chwilę. Rosjanie wytrwale nacierali na wieś, w której bronił się oddział Edmunda Taczanowskiego. Dwudziestoletni Wawrzyniec Korotyński wiercił się nerwowo w siodle, próbując wypatrzyć cokolwiek przez chmurę prochowego dymu. Pomimo przewagi liczebnej wroga sytuacja powstańców nie była zła. Skryci wśród zabudowań, połączonych belkowanymi szańcami, jak dotąd skutecznie powstrzymywali przeciwnika. Rosjanie zmuszeni byli atakować od czoła, gdyż z boków dostępu do wsi broniły gęste lasy i mokradła.

Koń Wawrzyńca zadrobił nerwowo na gwizd pocisku artyleryjskiego. Po chwili pobliski płot zmienił się w stertę drzazg. Carscy artylerzyści mieli sześć ciężkich dział, podczas gdy Polacy dysponowali tylko trzema lekkimi falkonetami.

– Chyba rozsądnie będzie się przesunąć – stwierdził Taczanowski, dosiadający gniadego wałacha, który nic sobie nie robił z panującej wokół wrzawy. – Na wypadek gdyby to w nas celowali.

Poczet dowódcy ruszył stępa wzdłuż polskich linii. Siły powstańcze liczyły nieco ponad tysiąc ludzi, wśród których było zaledwie pięćdziesięciu konnych. Resztę stanowili kosynierzy i piesi strzelcy, uzbrojeni najczęściej w myśliwskie dubeltówki, rzadziej w nowoczesne mierosławki, lorenzy lub feldstutzery. Agenci Rządu Narodowego dwoili się i troili, sprowadzając broń zza granicy, lecz mimo to brakowało jej niemal dla połowy ludzi. Dużą część przechwytywali Prusacy, pozostający w porozumieniu z Rosją.

– Jak sytuacja, panie hrabio? – Taczanowski zagadnął uprzejmie mężczyznę po trzydziestce, trzymającego w ręku szesnastostrzałowy karabin Henry'ego.

– Wspaniale, to istna broń przyszłości – Jan Działyński uśmiechnął się promiennie. – Powinniśmy produkować ją sami. Mam nawet pomysł jak zwiększyć ilość nabojów do dwudziestu dwóch. Gdyby sprząc magazynek z podajnikiem…

Naglący dźwięk trąbki przerwał rozpoczynający się wykład. Taczanowski zmarszczył brwi.

– Poruczniku Korotyński, proszę sprawdzić, co tam się dzieje.

Wawrzyniec oderwał pożądliwe spojrzenie od karabinu hrabiego i spiął konia. Lewe skrzydło sił powstańczych opierało się o bagna i to właśnie stamtąd dobiegał rozpaczliwy sygnał. Minąwszy ostatnie zabudowania, młodzieniec ujrzał jego przyczynę. Sotnia Kozaków docierała właśnie do suchego lądu, za nimi przedzierali się przez błoto huzarzy. Dowodzący powstańcami major Strzelecki w pośpiechu przestawiał piechotę, starając się sformować linię obrony. Gruchnęła nieregularna salwa, pierwsi Rosjanie spadli z siodeł, ale reszta nieustępliwie parła naprzód. Na czoło wysforował się olbrzymi jeździec, pod którym wielki perszeron zdawał się zaledwie kucykiem. Podczas gdy Kozacy uzbrojeni byli głównie lekkie szaszki, wielkolud wymachiwał nad głową olbrzymim mieczem.

Wawrzyniec zawrócił konia i popędził z meldunkiem do dowódcy.

– Panie pułkowniku, Rosjanie przedarli się przez bagna, atakują majora Strzeleckiego z flanki.

– Psiakrew! – zaklął Taczanowski. – Proszę jechać do Kosutskiego! Cała jazda na lewe skrzydło!

Wacław Kosutski, pełniący funkcję zastępcy dowódcy, czekał na czele ułanów w środku wsi, gotowy uderzyć na dowolny odcinek w razie zagrożenia.

– Rozkaz komendanta, wesprzeć lewe skrzydło, proszę o pozwolenie dołączenia do oddziału – wyrzucił z siebie Wawrzyniec jednym tchem.

– Jest pan gońcem – stwierdził sucho Kosutski. – Pańskie miejsce jest przy dowódcy.

– Proszę! Tam każdy żołnierz potrzebny.

Starszy oficer skinął sztywno głową. Powstańcy ruszyli, natychmiast przechodząc do kłusa, a potem krótkiego galopu. Wawrzyniec dołączył do ostatniego szeregu. Niesubordynacja mogła go drogo kosztować, ale nie po to przedzierał się przez pół Galicji, by teraz chować się na tyłach.

– Cel! – krzyknął gromko Kosutski, wypadając zza stodoły na przedpole. Jeźdźcy jak jeden mąż wyciągnęli z olster pięciostrzałowe karabiny rewolwerowe Colt Root. Piechota Strzeleckiego, masakrowana przez Kozaków, powitała ich okrzykami.

– Pal! – Kanonada niemal zagłuszyła wrzaski trafionych. Powstańcy zmieszali się z Rosjanami, huk wystrzałów ustąpił zgrzytowi krzyżowanych szabel. Fala walczących zniosła Korotyńskiego na bok, porucznik usiłował dostać się do wnętrza skupiska, jakie wytworzyli konni, ale drogę zagradzała mu grupa kosynierów. Przeładował zatem karabin i z daleka zaczął wybierać cele. Paf! Głowa huzara, zamierzającego się szablą na rannego piechura, odskoczyła do tyłu w rozbryzgu krwi. Paf! Kozak, zajeżdżający od tyłu walczącego ułana, chwycił się za ramię. Paf! Kolejny Kozak obejrzał się spłoszony, gdy kula strąciła mu papachę z głowy.

Ściana koni i ludzi rozstąpiła się nagle i oczom Wawrzyńca ukazał się olbrzymi Rosjanin z mieczem. Na oczach Korotyńskiego rozrąbał potężnym uderzeniem jednego z Polaków na pół, po czym chwycił lewą ręką jakiegoś strzelca i cisnął nim w grupę ułanów, przewracając jeźdźców wraz z końmi.

– Chryste Panie – przeżegnał się porucznik. Przymierzył starannie i nacisnął spust. Kula trafiła wroga w środek piersi, wyrywając kawałek kożucha. Wielkolud drgnął, a potem spojrzał prosto na Wawrzyńca. Korotyński wystrzelił drugi raz, ramię tamtego podskoczyło szarpnięte pociskiem, ale Rosjanin zdawał się nie zwracać na to uwagi. Obrócił konia i zaczął przepychać się w kierunku porucznika, ścinając po drodze powstańców jak kłosy zboża. Wawrzyniec poczuł przypływ paniki. Drżącymi rękami przeładował karabin i podrzucił kolbę do policzka. Olbrzym był tuż tuż, ciosem z góry rozłupał właśnie czaszkę ostatniego kosyniera, odgradzającego go od celu. Dwie kolejne kule trafiły go w pierś, trzecia wyrwała dziurę w policzku, odsłaniając zęby, ale z żadnej rany nie popłynęła nawet kropla krwi. Z każdym kolejnym strzałem Rosjanin zdawał się tylko coraz bardziej rozwścieczony. Korotyński opuścił lufę i wypalił niemal z przyłożenia między uszy wielkiego perszerona. Ogier runął na ziemię, ale wielkolud zdołał zeskoczyć bez szwanku, po czym lewą ręką uderzył zamaszyście konia porucznika w łeb. Wawrzyniec usłyszał trzask kości, głowa wierzchowca zapadła się do środka i martwe zwierzę przewaliło się na bok, przygniatając mu nogę. Upuszczony karabin potoczył się po ziemi, zresztą i tak nie było w nim już nabojów. Korotyński szarpał się rozpaczliwie, patrząc bezsilnie na zbliżającego się Rosjanina. Poharatana pociskiem twarz przeciwnika zrastała się w oczach, mięśnie i skóra pokrywały na nowo odsłoniętą kość szczęki, w oczach płonęła czysta żądza mordu. Wielkolud wzniósł ostrze niczym kat nad skazańcem, a wtedy trzy kule uderzyły raz za razem, odrzucając go o pół kroku. Wawrzyniec przekręcił głowę. Jan Działyński stał o kilkanaście kroków, pakując pocisk za pociskiem w masywną pierś wielkoluda. Przy siódmym trafieniu Rosjanin upadł na kolano, przy dziesiątym, które trafiło w głowę, runął na wznak. Hrabia podbiegł do Korotyńskiego i pomógł mu wyswobodzić się spod końskiego ciała.

– Rosjanie przedarli się od czoła, musimy uciekać – wysapał, podpierając rannego porucznika. – Szybko, zanim nas okrążą.

Wawrzyniec spojrzał na masakrowaną piechotę majora Strzeleckiego.

– Nic im już nie pomożemy. – Działyński pochwycił jego spojrzenie. – Niestety, ale… co, do diabła?

Powalony Rosjanin właśnie gramolił się z ziemi, charcząc i macając wokół niezbornie rękami. Rana na głowie zasklepiała się, lodowato niebieskie oko łypnęło wściekle w stronę powstańców.

– Uciekajmy! – Hrabia pociągnął Korotyńskiego w stronę widniejącej w dali zbawczej ściany lasu. Wokół nich zaroiło się od uciekających Polaków. Wawrzyniec spojrzał za siebie. Olbrzymi Rosjanin, nie zważając na wbite w brzuch ostrze kosy, dusił gołymi rękami jej właściciela. Wzrok miał wbity w uciekających.

 

Warszawa, 20 października 1863 r.

 

W mieszkaniu przy Smolnej panował półmrok. Pomimo wczesnego przedpołudnia kotary w oknach zostały szczelnie zaciągnięte. Wawrzyniec siedział na fotelu w saloniku, splótłszy ręce na gałce laski. Łącznik, który przyprowadził go do tego miejsca, stał pod oknem, obserwując ulicę przez szparę w zasłonach.

Drzwi do pokoju otworzyły się i do środka wszedł szczupły mężczyzna z wąsikiem.

– Niech pan nie wstaje – powstrzymał gestem Korotyńskiego, po czym wyciągnął do niego rękę. – Michał Czarnecki, miło mi. Jak noga?

– Nie najgorzej, dziękuję. Choć już raczej nie zatańczę.

– To pamiątka spod Ignacewa? – Przybysz rozsiadł się w drugim fotelu.

– Koń mnie przygniótł. Znachor we wsi, w której się ukrywałem, źle złożył kości. Ale nie mogę narzekać, przynajmniej uniknąłem gangreny.

– Chciałbym usłyszeć dokładnie o okolicznościach, w jakich odniósł pan tę ranę. – Choć prośba była wypowiedziana uprzejmym tonem, Wawrzyniec doskonale wiedział, że to rozkaz. Człowiek, z którym rozmawiał, z pewnością musiał należeć do ścisłego kręgu współpracowników nowego dyktatora powstania. Korotyński ze szczegółami opisał bitwę, a zwłaszcza starcie z nieśmiertelnym Rosjaninem. Czarnecki słuchał uważnie, nie przerywając.

– Jakie ma pan teraz plany? – zapytał, gdy porucznik skończył.

– Chciałbym walczyć dalej, powstanie przecież wciąż trwa. Ale obawiam się, że z moją nogą niewielki już będzie ze mnie pożytek.

– Walczyć można na różne sposoby. Pan jest ochotnikiem z Galicji, nieprawdaż? Skąd pan pochodzi?

– Z okolic Nowego Sącza.

– Doskonale. – Czarnecki wydawał się szczerze ukontentowany odpowiedzią. – Zatem, o ile wyrazi pan zgodę, chciałbym zaproponować panu pewną misję. Obywatelstwo austriackie będzie tu bardzo pomocne.

– Zamieniam się w słuch.

– To, co teraz powiem, podlega najściślejszej tajemnicy. Przypadek, który pan opisał, nie jest jedynym. Z różnych oddziałów dochodzą do nas raporty o niezniszczalnych żołnierzach w armii wroga. Pod Nagoszewem pojawił się brodacz uzbrojony w młot, a pod Komorowem widziano łucznika, strzelającego z zadziwiająca precyzją.

– Łucznika?

– Właśnie. Niezwykłe, prawda? Sytuacja rozjaśniła się niedawno, gdy w ręce naszych wywiadowców wpadł Anatolij Pawłowicz Samsonow, kapitan carskiej tajnej policji. Podczas przesłuchania zdradził nam sekret operacji „Bohatyrzy”. Czy ten termin coś panu mówi?

– Nie bardzo – przyznał Korotyński.

– To postacie z rosyjskich legend, siłacze walczący z potworami, smokami i hordami barbarzyńców.

– Siłacze – powtórzył niepewnie Wawrzyniec.

– Widzę, że zaczyna pan łączyć fakty – pochwalił go Czarnecki. – Jakkolwiek nieprawdopodobne się to wydaje, Rosjanom udało się powołać ich do życia. Ten, z którym pan walczył pod Ignacewem, to najprawdopodobniej sam Ilja Muromiec, największy z bohatyrów.

Korotyński przymknął na chwilę oczy, próbując przetrawić usłyszane fakty. Ożywieni legendarni mocarze. Ciało strzelca rzucone jedną ręką. Skóra zarastająca dziurę po kuli. Cios powalający konia.

– Jak Rosjanie tego dokonali? – spytał.

Czarnecki, obserwujący go spod oka, uśmiechnął się z aprobatą.

– Zaakceptował pan to, świetnie. Obawiałem się co najmniej niedowierzania. Nieliczni, którzy przeżyli spotkanie z bohatyrami, prezentowali na ogół postawę wyparcia. Tłumaczyli sobie wszystko przywidzeniami albo gorączką bitewną.

– No cóż, to trudne do uwierzenia.

– Owszem, i na razie wolimy, by tak zostało. Nie chcemy, by wiadomość o nieśmiertelnym wrogu dotarła do żołnierzy. Morale i tak jest niskie.

– Cóż więc możemy zrobić?

– O ile się orientujemy, bohatyrów nie można zabić. W każdym razie nie współczesną bronią. Prezentują sobą, jakby to powiedzieć, bardziej hmmm… pierwotne siły.

– Srebro? – poddał niepewnie Korotyński.

– Podoba mi się pański tok myślenia – pochwalił go Czarnecki. – Faktycznie, wskrzeszeni bohatyrowie nie są tak do końca żywi. Ale i tej metody spróbowaliśmy, jednak bez skutku. Muromiec jest kanonizowany przez cerkiew prawosławną, toteż sądzimy, że boska opieka eliminuje go z szeregu upiorów. Być może podobna zasada działa w przypadku pozostałych.

– A zatem?

Czarnecki uśmiechnął się lekko.

– Tu właśnie zaczyna się pańska misja – powiedział. – Ogień należy zwalczać ogniem.

 

 

Zbocza Giewontu, dwa tygodnie później.

 

Wawrzyniec stał u wejścia do ciemniej szczeliny między dwoma głazami. Tylko dzięki precyzyjnym wskazówkom Czarneckiego zdołał odnaleźć wejście. Choć, jeśli wierzyć słowom konspiratora, nawet wskazówki nie zdałyby się na nic, gdyby jaskinia sama nie chciała zostać odnaleziona. Jest pan oddany sprawie, wierzy pan w swoją misję, a w dodatku na własnej skórze poznał pan zagrożenie, powiedział mu Czarnecki na pożegnanie. Jeśli komuś ma się udać, to panu.

Korotyński zapalił lampę i zagłębił się w czeluść. Wąskie przejście prowadziło do szerokiej groty. Migoczące światło wyławiało z ciemności kolejne załomy skalne, gdzieś z oddali słychać było kapiącą wodę, jakieś gryzonie piszczały niezadowolone wtargnięciem obcego do swojej siedziby. Wawrzyniec oglądał uważnie każdy centymetr ściany, każdą bruzdę, każdą niszę. Obszedł grotę dwa razy dla pewności. Była pusta. Żadnego przejścia, tunelu, ani tuż przy ziemi, ani w sklepieniu. Zniechęcony oparł się o wielki głaz. Może to nie tu?

– Czy już czas? – szepnął głos za jego plecami. Młodzieniec odskoczył jak oparzony, wymachując lampą. W chybotliwej grze światła i cienia wydało mu się, że rysy na szczycie głazu układają się w zarys brodatej twarzy.

– Czy już czas? – dobiegło z innego kąta groty. Wawrzyniec skierował światło w tamtą stronę. Pęknięcia ściany ułożyły się w obraz dłoni, ściskającej głowicę miecza; wystający stalaktyt przypominał do złudzenia ostrze włóczni, a leżący na szczycie rumowiska kamień miał kształt końskiego łba.

– Czy już czas? – głosy napływały już zewsząd. Wawrzyniec przeszedł na środek groty i podniósł lampę nad głowę.

– Już czas! – zawołał głośno.

Jaskinię zalało światło.

Koniec

Komentarze

No tak, przyczyny upadku powstania styczniowego stają się coraz bardziej jasne…

Świetnie się czyta bitwę, szczegóły z epoki bardzo fachowe.

Co do Ławry: sobór Uspieński jest budowlą centralną i raczej trudno mówić tam o nawach, a ławki nie stanowią stałego wyposażenia świątyni. Raczej Dołgorukow kazał sobie przynieść fotel i coś na ząb.

– Poruczniku Korotyński, proszę sprawdzić[+,] co tam się dzieje.

Człowiek, z którym rozmawiał[+,] z pewnością musiał należeć do ścisłego kręgu współpracowników nowego dyktatora powstania.

Przypadek, który pan opisał[+,] nie jest jedynym.

Ten, z którym pan walczył pod Ignacewem[+,] to najprawdopodobniej sam Ilja Muromiec, największy z bohatyrów.

Jest pan oddany sprawie, wierzy pan w swoją misję, a w dodatku na własnej skórze poznał pan zagrożenie, powiedział mu Czarnecki na pożegnanie. Jeśli komuś ma się udać, to panu.

Wyróżniłabym to jakoś, bo zlewa się z całym akapitem.

Fajne opowiadanie.

Podoba mi się to połączenie legend, wystawienie jednych bohaterów przeciw drugim, ciekawe, co z tego wyniknie. Nie jest to może zupełnie nowy pomysł (obudzenie śpiących rycerzy w potrzebie ratowania kraju), ale czyta się bardzo dobrze :)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

– Poruczniku Korotyński, proszę sprawdzić[+,] co tam się dzieje.

Człowiek, z którym rozmawiał[+,] z pewnością musiał należeć do ścisłego kręgu współpracowników nowego dyktatora powstania.

Przypadek, który pan opisał[+,] nie jest jedynym.

Ten, z którym pan walczył pod Ignacewem[+,] to najprawdopodobniej sam Ilja Muromiec, największy z bohatyrów.

Jest pan oddany sprawie, wierzy pan w swoją misję, a w dodatku na własnej skórze poznał pan zagrożenie, powiedział mu Czarnecki na pożegnanie. Jeśli komuś ma się udać, to panu.

Wyróżniłabym to jakoś, bo zlewa się z całym akapitem.

Fajne opowiadanie.

Podoba mi się to połączenie legend, wystawienie jednych bohaterów przeciw drugim, ciekawe, co z tego wyniknie. Nie jest to może zupełnie nowy pomysł (obudzenie śpiących rycerzy w potrzebie ratowania kraju), ale czyta się bardzo dobrze :)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Korotyński zapalił lampę i zgłębił [zagłębił] się w czeluść.

 

Dobry warsztat, opowiadanie czyta się szybko i jest to bardzo przyjemna lektura :)

Ożywieni Bohatyrowie skojarzyli mi się z zastępem Gregor’ów Clegen’ów.

Mam jedynie uwagę co do zakończenia, które sugeruje, że odkrycie i ożywienie postaci w grocie może doprowadzić do jakiegoś przełomu na korzyść strony polskiej, którego nie było. 

 

 

Dziękuję bardzo za tak szybkie komentarze, poprawki naniosłem. Przyznam szczerze, że mój research nie objął wewnętrznej budowy soboru Uspieńskiego, ale z tym już chyba nie zdążę nic zrobić. Zakończenie jest otwarte, albo nasi śpiący rycerze mimo wszystko przegrali z bohatyrami, albo wprowadzenie do gry z jednej i drugiej strony sił nadprzyrodzonych zmieniło historię.

Anet, dziękuję za punkt. 

:)

Przynoszę radość :)

Choć niespecjalnie zajmują mnie sceny batalistyczne, z zainteresowaniem przeczytałam relację z wydarzeń pod Ignacewem. Bardzo obrazowo przedstawiłeś bitwę, a wzbogacenie relacji nagłym pojawieniem się olbrzyma o nadprzyrodzonych mocach sprawiło, że opis stał się jeszcze barwniejszy. Spodobał mi się też finał, sugerujący możliwość starcia legendarnych bohaterów obu stron. ;)

 

–Już czas! – za­wo­łał gło­śno. –> Brak spacji po półpauzie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie moja tematyka, ale niech będzie.

Spodobało mi się napuszczenie naszych spod Giewontu na ich bohaterów. To, że udało się powalić skubańca, uważam za niezły sukces. ;-)

Przypomniał mi się dowcip:

Bohaterów rosyjskich zaangażowano do walki z Chińczykami. Odcinek frontu, zza węgła słychać głos bohatera:

– No, Kitajce, kto się mnie nie boi, niech rusza do ataku! Możecie od razu całym batalionem!

– A w dwa bataliony można?!

– Można!

Ruszyły dwa bataliony do walki. Hałas straszny, po dłuższej chwili wyczołguje się jeden ranny chiński żołnierz:

– Chłopaki, nie idźcie tam, to pułapka! Ich tam dwóch siedzi!

Podczas gdy Kozacy uzbrojeni byli głównie w szaszki i szable,

A szaszka to nie jest rodzaj szabli?

Babska logika rządzi!

Reg, Finklo, pięknie dziękuję za punkty. Coś mało poprawek tym razem, chyba manewr “publikujcie do soboty, poprawiajcie do niedzieli” zdał egzamin. Swoją drogą to był świetny pomysł.

Szaszka to rodzaj szabli. Tu miałem na myśli, że Kozacy mają i szaszki i szable klasyczne. 

Ten dowcip słyszałem w wersji z Finami i Rosjanami podczas wojny studniowej .

Szaszki. No właśnie. A wymieniasz, jakby to były różne rodzaje broni. Porównaj zwroty “miecze i łuki” oraz “miecze i bastardy”. Albo pokontempluj “spodnie i dżinsy”.

Babska logika rządzi!

Hmmm…, ok, racja. Poprawię po wynikach.

Klik dzisiaj, komentarz zapewne jutro.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Dobrze napisany tekst, barwnie i przekonywująco. Mimo iż nie jestem fanką “bitew” w literaturze, z zainteresowaniem przeczytałam Twoje opowiadanie. Dodatkowe plusy za warstwę historyczną i warsztat. Ode mnie, hm, ostatni brakujący kliczek :)

O, dziękuję bardzo, cieszę się, że się podobało.

 

ninedin.home.blog

Muszę przyznać, że pomysł na opowiadanie wyszedł całkiem fajnie. Duży plusik za plastyczny opis batalii z zachowaniem realiów historycznych. Ogólnie tekst jest ciekawy i dobrze napisany.

Dzięki za przeczytanie, fajnie że się podobało.

Bardzo porządne wykonanie. Plastyczne, płynne, pomysł na fabułę ciekawy. Fajnie jest przeczytać coś, gdzie autor wie o czym pisze:D Podobało mi się:) Pozdrawiam!

Dzięki za wizytę :)

Dobre, niezły opis przebudzenia bohatyra, świetny, plastyczny opis bitwy. Prawdę powiedziawszy często mi się zdarza pomijać opisy bitewne w książkach, ale twój się przyjemnie czytało i rozumiałam, co się na tym polu bitwy dzieje.

Pomysł na skonfrontowanie polskich i rosyjskich herosów ciekawy. Nienowy, ale zawsze mnie wrusza to “już czas”.

Oczywiście czytamy to z perspektywy czasu i ze znajomością historii i wiemy, że, cholera, nasi przegrali. Ale może jest gdzieś jakiś równoległy świat, w którym historia potoczyła się inaczej. ;)

W każdym razie, podobało mi się. :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Pomijać opisy bitewne? Tak jakby to były opisy przyrody? Niesłychane…

Myślę, że w rzeczywistości, w której obie strony wezwały siły nadprzyrodzone, wszystko jest możliwe. Traktuję ten wariant wydarzeń jako czystą kartę.

Wielkie dzięki za przeczytanie.

Pomijać opisy bitewne? Tak jakby to były opisy przyrody? Niesłychane…

Faktycznie, dziwne. Przecież opisy przyrody są o wiele ciekawsze. ;-)

Babska logika rządzi!

Ciekawe. Pierwsze akapity wydawały się “oporne”, a potem bardzo szybko to wrażenie minęło, by całość tekstu czytało się coraz sprawniej i sprawniej. Gdzieś tam po drodze było potknięcie w postaci megadługiego akapitu na dwa tysiące znaków, ale całość jest sprawna.

Opis starcia choć krótki, to dobry (może tylko dynamikę dałoby się bardziej, ale to już marudzenie, dobrze było).

Trochę brakło skupienia się na samej postaci, co dla opowiadania samego w sobie nie ma znaczenia, ale w kontekście “jak radziliby sobie w innych czasach” już owszem.

Dodatkowy wątek pojawia się za to w momencie spojrzenia do Wikipedii na postać Ilji. Skoro pierwotnie był postacią, która miała być  związana między innymi z uczciwością, to przerobienie go na zombiego mocno kontrastuje z samodzielnym i dobrowolnym wybudzeniem Rycerzy spod Giewontu. W dodatku zombiech stworzono tu w wyniku rytuału religijnego, a Śpiących Rycerzy przywołała obecność osoby świeckiej. Trochę czarno-białe, a jednak trochę dodatkowa warstwa z tego wychodzi – i głowię  się teraz co o tym myśleć :-)

No i zastanawia mnie, czy końcówkę czytać optymistycznie (historia alternatywna) czy pesymistycznie (upadek powstania).

 

Ilja nie jest zombie (zombim?, nie wiem nigdy jak to odmieniać). Jeśli już, to bardziej pasowałoby porównanie do golema, przywołanego do konkretnego celu obrony świętej Rusi ( w XIX wieku już utożsamianej z Rosją carską) przed wrogami, tak jak bronił jej dawno temu przed Tatarami Złotej Ordy. Wybudzają go mnisi, bo po pierwsze jego szczątki (rzekome) spoczywają właśnie w Ławrze Peczerskiej, a po drugie jest kanonizowany przez cerkiew prawosławną. Natomiast rycerze spod Giewontu budzą się, bo “już czas” i nie ma znaczenia, kto ich o tym powiadamia ( w najpopularniejszej wersji legendy był to pasterz.)

Końcówkę czytaj jak chcesz, to akurat właśnie był mój świadomy zamysł.

Dzięki za przeczytanie.

Ilja nie jest zombie (zombim?, nie wiem nigdy jak to odmieniać).

Wojtasie, zombie nie odmienia się. Po pytajniku nie stawia się przecinka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, skojarzenie z golemem też miałem ;-) Określenia zombie użyłem raczej jako przybliżenie “ślepego wypełniania wyznaczonego celu” niż jako okreslenie popkulturowe (bo pierwotnie utożsamiany był m.in. z uczciwością – tak przynajmniej mówią te notki o nim, które znalazłem w internecie).

Ha, a więc prawdę powiada stare facebookowe przysłowie: “Człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie”. 

 

 

Nie inaczej, Wojtasie, nie inaczej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pięknie napisane. Dobrze się czytało, bardzo podobała mi się bitwa, ale – jej opis mógłby być ciut bardziej rozbudowany, plastyczny, obrazowy czy co… Ale może się czepiam. Bo mam wrażenie, że posiadasz ogromny potencjał do opisywania scen batalistycznych i tutaj nie pokazałeś jeszcze wszystkiego, na co Cię stać.

Fabuła – tu mniej mi się podobało, choć też nie było źle. Sam pomysł taki okej – bez fajerwerków. Szkoda, że opowieść jest właściwie ucięta. Owszem, budzą się rycerze i domyślam się, co będzie dalej, ale jednak zabrakło mi w tym opowiadaniu zamkniętej fabularnie całości.

 

patrzył osłupiały na wyłaniającą się z dziury pięść wielkości przysłowiowego bochna chleba.

Uważałbym na takie sformułowania. Nie ma przysłowia o bochnie chleba odnoszącego się do wielkości i dlatego brzmi to trochę śmiesznie, swego czasu krążyło w sieci wiele żartów na ten temat. No, chyba że się mylę i jest takie przysłowie, to wtedy nie było tematu. 

Paper is dead without words; Ink idle without a poem; All the world dead without stories; /Nightwish/

Dzięki za komentarz. Zwrot “pięść jak bochen” może nie jest klasycznym przysłowiem, ale odnosi się do wielkości. Komuś jeszcze to zgrzyta?

“Ogromny potencjał do opisywania scen batalistycznych” mrrrrrrr….

Przysłowia może nie być, ale określenie “przysłowiowe [coś]” jest jakby częścią mowy potocznej.

 

Nie moje klimaty, ale czytało się dobrze. Podziwiam warsztat.

Dziękuję za wizytę :)

Pomysł rzeczywiście podobny do mojego. Legendarni "śpiący" bohaterowie przebudzeni i walczący za swoje Ojczyzny. Jedni w złej sprawie, inni dobrej. Ty osadziłeś akcję swojej opowieści w bardziej swojskim otoczeniu, przy tym widać dobry research odnośnie detali historycznych, głównie militariów. Bo jak zauważam po kolejnym Twoim tekście, lubisz opisy walki. I trzeba przyznać, że dobrze Ci wychodzą.

Ogólnie od strony językowej tekst może się podobać. Może Wilk ma trochę racji, że pierwsze akapity wydają się nieco cięższe, ale potem jest już lekko i płynnie.

Mamy więc dobry pomysł ;), dobry warsztat i ciekawą historię. Dobre jest także samo zakończenie – niby oczywiste i wynikające z legendy, ale mocno wybrzmiewa w finale.

Gdybym był w jury pewnie czepiałbym się konkursowej postaci, która w tekście odgrywa raczej rolę rekwizytu. Istotnego, ale jednak rekwizytu. Ale nie jestem w jury i nie będę się czepiał.

Fajne opowiadanie, Wojtasie.

Po przeczytaniu spalić monitor.

A, witam, witam, mr. marasie, już myślałem, że o mnie zapomniałeś. Btw, dzięki za klika.

To, że Ilja jest, jak to mówisz, “rekwizytem” to zamierzone, choć może zamiar nie do końca wyszedł jak powinien. Miałem taki koncept, żeby przedstawić go jako ukierunkowaną przez Rosjan siłę natury, jak huragan, który można tylko próbować przetrwać, bo walczyć z nim nie ma jak. W prawie wszystkich opowiadaniach konkursowych, które jak dotąd przeczytałem, postacie mitologiczne są ustawione w roli głównego bohatera. U mnie Ilja miał być obecny nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim jako wiszące nad wszystkimi fatum.

No, a potem się zorientowałem, że do końca terminu został tydzień i napisałem w pośpiechu tak jak jest.

Dzięki za komentarz.

http://altronapoleone.home.blog

Ruskie zombie, kontra dzielni powstańcy styczniowi :) Do tego jeszcze legendarni bohaterowie walczący za swe kraje. Mieszanka pomysłów iście wybuchowa. Całość opowiedziana sympatycznym językiem. Jest tylko jeden problem – dla mnie to trochę wersja demo. Prezentujesz rekwizyty, ale akcja nie rozwija wątku powstania ani nie zamyka się w jakiś konkretny sposób. A ja lubię większe koncerty fajerwerków :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Doceniam za fabułę. Ciekawe opowiadanie, choć dopiero w połowie zaczęło wciągać. Z pewnością mała gratka dla miłośników militariów i polskich zrywów patriotycznych. Nawet nieźle napisane, aczkolwiek widzę tu wiele miejsca do pracy nad lepszą wersją językową. 

 

Pozdrawiam smiley

Nowa Fantastyka