Zgromadzeni zaśpiewali radośnie, gdy cień zakrył otoczone przez wzgórza miasto. Z pełnymi nadziei oczyma patrzyli w stronę kształtu płynącego tuż pod chmurami. Oto nastała chwila, na którą wierni z wytęsknieniem czekali osiemnaście lat – nawiedzenie Rut przez jedną z Sigm.
Tak opisałaby scenę Werita, gdy spojrzała w wizjer aparatu stereoskopowego. Niemała była w tym zasługa ulokowania drewnianej platformy na zboczu najwyższego wzgórza. Dziewczyna żałowała, że nie mogła zrobić kolorowego zdjęcia. Ono znacznie lepiej oddałoby harmonię obrazu. Pomarańcz oświetlonych przez poranne słońce chmur. Soczystą zieleń traw. Na niej widoczne szare koszule, błękitne suknie czy czarne smokingi, podkreślone dodatkowo przez biel rytualnych szarf. I nad tym wszystkim krwista czerwień najdoskonalszego dzieła Wieloboga.
Werita nacisnęła przycisk. Trzasnęły obie migawki.
I wtedy ich zobaczyła. Dwóch mężczyzn, którzy śmieli zniszczyć tę scenę. Starzec i stojący obok trzydziestolatek. Choć na ubrania nałożyli togi, rozmawiali zamiast śpiewać z innymi.
Trudno, Wielobóg nie daje wszystkiego od razu. Werita westchnęła i wyjęła nową szklaną kliszę z pudła na ramieniu.
Sigma zaczęła zniżać lot. Współwyznawca z dalekiego kraju porównał ją kiedyś do płaszczki – gdyby te lewitowały, były czerwone i miały rozmiar niewielkiego miasta. Wiatr wzbudzony oddechem istoty targał trawą i ubraniami, a świst powietrza łączył się z coraz głośniejszym śpiewem, tworząc istną kakofonię.
Werita jeszcze raz spojrzała na starca.
To on. Na pewno.
Zacisnęła pięść. Ledwo powstrzymała się przed wyobrażeniem płomieni. Zamiast tego wzięła głęboki wdech i skupiła całą uwagę na uczuciu mocy, jakie rozsiewała wokoło Sigma.
Ta zaś zawisła tuż nad wzgórzem, zakrywając niebo nad platformą. Z boków wypuściła szereg macek, które spłynęły do otworów w ziemi. Następnie wydała z siebie ogłuszający ryk.
Werita wycelowała aparat w pomosty i platformy z namiotami, zawieszone pod brzuchem istoty. Gdy tylko dostrzegła kobietę w białej koszuli i spodniach przewiązanych błękitnym pasem, znów nacisnęła przycisk.
– Mam nadzieję, że nie ujęłaś mnie od złej strony? – powiedziała żartobliwie nowo przybyła, gdy dotarła na platformę wraz z innymi.
– Jakże bym śmiała, maksimo – odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem.
– To dobrze. A jak tam miasto? Czy o czymś nie zapomniałaś?
Werita zagryzła wargę. Przed Tomasą Akwinas, przywódczynią społeczności z Sigmy Gór Ślepych, nic nie mogło się ukryć. Zwłaszcza gdy dotyczyło jej podopiecznej.
– Został w namiocie – powiedziała dziewczyna, ciągle patrząc we wnętrze pudła na klisze.
– Wiem.
Kobieta zaczęła wkładać togę. Gdy skończyła, troskliwie dodała:
– Ale obiecaj mi, że załatwisz to przed odlotem, dobrze? Pamiętaj, że robisz to dla swojej zmarłej matki.
Podopieczna pokiwała głową. Przybyły z Tomasą zastępca, Gnoz Nikolai, sprawdził mikrofon i podał go przełożonej.
– Sigmyci z miasta Rut! – zaczęła płomiennie. – Przybyliśmy, by przynieść błogosławieństwo Wieloboga…
Przerwała, gdy tłum zwrócił się ku narastającemu warkotowi. Pod wzgórze zajechała cała kolumna ciężarówek. Szmery niezadowolenia przeszły w przerażone rozmowy, gdy z pojazdów wysypali się cesarscy żołnierze w zbrojach szturmowych i z karabinami.
To nie stal – stwierdziła z przerażeniem Werita, patrząc na czarne pancerze. Czuła, jak moc Wieloboga staje się coraz słabsza.
– Zachowajcie spokój! – wykrzyknęła do mikrofonu Tomasa.
Do platformy podeszli generał oraz kobieta w średnim wieku, prowadzona przez innego oficera. Jej surową twarz szpeciły dwie blizny, a szare oczy patrzyły wciąż w dal, nie reagując na światło. Dziewczyna skojarzyła ją ze zdjęcia w gazecie – dziekan Johana Lenard z wydziału fizyki.
– Co to ma znaczyć? – spytała maksima.
Generał wyjął dokument i pokazał widniejącą na nim pieczęć cesarza, po czym zaczął odczytywać najgłośniej, jak potrafił:
– Wielki Cesarz Justyn Szósty, Król Baherni i Dalszatu, Arcyksiążę Gala…
– Do rzeczy!
Odpowiedzi udzieliła Johana głosem równie zimnym jak poranny wiatr:
– Z rozkazu jego cesarskiej mości, przedstawiciele Cesarskiego Uniwersytetu Technicznego w Rut mogą przeprowadzać badania na Sigmie.
Tomasa bezgłośnie poruszyła wargami. Patrzyła to na dokument, to na twarz Johany.
– To jawne pogwałcenie paktów! – ryknął Gnoz. – Ten chłystek…
– Jeszcze raz obrazisz cesarza, a nauczę cię latać – rzucił w jego stronę generał, a następnie wcisnął dokument w rękę Tomasy. – Każcie ludziom się rozejść, nie chcę tutaj rozlewu krwi. Możecie pozostać na Sigmie, ale nie macie prawa przeszkadzać badaczom.
Twarz Tomasy przybrała gniewny wyraz. Kobieta spojrzała na przestraszony, otoczony przez żołnierzy tłum, a potem na trzymany w ręce papier.
Wtem ktoś krzyknął.
Padł strzał. Potem kolejny.
Prowadzący Johanę oficer zastąpił drogę atakującemu Gnozowi. Inny sigmyta chwycił generała za rękę, za co otrzymał cios rękojeścią pistoletu. Zatoczył się i popchnął Weritę. Ta przeleciała przez barierkę i spadła wprost na krzak.
Ledwo wstała, a już przy niej było dwóch żołnierzy. Nienawistne spojrzenia spod hełmów nie wróżyły nic dobrego.
– Nie ruszaj się! – ryknął wyższy z nich, celując z karabinu.
Gniew powrócił, potęgowany przez ból i odgłosy walki. Werita wskazała ręką niższego wojaka, obrazując w umyśle płomień pochłaniający obu.
Nic się jednak nie stało. Nie czuła mocy Wieloboga.
Wysoki ryknął śmiechem i uderzył pięścią w kirys wykonany z czarnego jak smoła metalu.
Nuller. Jedyny materiał chroniący przed mocami, jakimi Wielobóg obdarzał wybranych.
– O, patrzcie. Może sigmować.
– To się liczy jako stawianie oporu?
– Jasne. Ale jeśli dobrze odpowiesz, to nie nauczymy cię latać! – Wysoki splunął na ziemię i wycelował w jej głowę. – To jak, eter czy Wielobóg?
Dziewczyna zacisnęła powieki.
– Wybieraj! – ponaglił zaciekle.
Wieloboże, ratuj!
Wtem usłyszała głuchy odgłos uderzenia w metal.
Otworzyła oczy. Po niskim żołnierzu został tylko but i stojący obok kompan z szeroko otwartymi oczami. Nagle i on poderwał się do lotu niczym szmaciana lalka trafiona kijem.
Zszokowana Werita spojrzała na lewo i dostrzegła wysokiego trzydziestolatka, który wcześniej rozmawiał ze starcem. Szlachetne rysy i zielone oczy miały w sobie coś nadludzkiego.
Niemożliwe…
– Uciekaj, dziewczyno! – krzyknął.
Chciała biec, ale nogi miała jakby z kamienia. Przecież nie zostawi tutaj Tomasy i pozostałych!
Wtem jakaś kobieta z zakrwawionym czołem przebiegła obok i chwyciła Weritę za rękę. Razem popędziły ku miastu, zostawiając za sobą wzgórze i odgłosy walki.
***
Nazajutrz gazety ochrzciły wydarzenie „Krwawym Przylotem”. Kilkudziesięciu zabitych, ponad setka rannych. Nie wystawiono listów gończych, ale mimo to lokalni sigmyci zdecydowali się ukryć współwierzących.
Werita znalazła schronienie u pobożnej szlacheckiej rodziny. Cały następny dzień spędziła na modlitwie w przydomowej kaplicy. Co i rusz jej myśli biegły ku Tomasie. Jaki los mógł się stać jej udziałem?
Wielobóg udzielił odpowiedzi dopiero wieczorem.
– Sprawa dotyczy tylko miasta Rut. Teren wzgórz zamknięto dla wszystkich oprócz wojska i badaczy uniwersyteckich – powiedział żołnierz-współwyznawca, który przyniósł wieści. – Maksima wraz z innymi schroniła się w sercu Sigmy.
– Wezmą ich szturmem – zawyrokował ktoś srogim głosem.
Żołnierz pokręcił głową.
– Generał nie chce dalszego rozlewu krwi. W ogóle żałuje, że posłuchał dziekan Johany i wziął ze sobą tylu żołnierzy. Stąd nikogo nie ściga, ale nie ma pomysłu, jak przekonać naszych do opuszczenia serca.
Inni parsknęli z niedowierzaniem, ale Werita podziękowała Wielobogowi za te wieści.
W nocy jej myśli powędrowały do wybawiciela ze wzgórza. Jakim cudem sigmował pomimo pancerzy nullerowych? Nikt nigdy czegoś takiego nie potrafił. Czy to był więc znak, u kogo miała szukać pomocy dla Tomasy – u tego pożałowania godnego starca, który towarzyszył mężczyźnie? Jeśli tak, Wielobóg wymagał naprawdę sporego poświęcenia.
Jednak jaki miała wybór?
Nazajutrz rano Werita założyła mieszczańskie ubranie: buty na obcasie, kapelusik oraz ciągle zahaczającą o coś suknię. Następnie ruszyła do dworku na obrzeżach miasta.
– Zaczekaj tu – powiedziała do eskortującego ją chłopaka i weszła przez furtę na teren posiadłości.
Ogród wyglądał tragicznie – zapuszczony, niepielony. Murowana willa także widziała lepsze czasy. Jedynie mosiężna tablica nad drzwiami z napisem „Posiadłość Arysto i Sofii Athenów” błyszczała w słońcu.
Werita musiała przyznać, że nie tak wyobrażała sobie dom poprzedniego dziekana wydziału fizyki. Widać prawdziwe były plotki, że stary profesor postradał zmysły po śmierci żony i wyjeździe córki. Podobnie nie przypuszczała, że zastanie uchylone drzwi. Mimo to zapukała.
Cisza.
Weszła do środka, rozejrzała się po zagraconym holu i zawołała:
– Jest tu kto? Profesorze Arysto?
Obeszła cały dół. Salon, kuchnia i pokój gościnny lśniły czystością. Jedynie hol wyglądał, jakby przeszedł po nim huragan.
Nagle coś stuknęło na pierwszym piętrze.
– Profesorze?
Cisza.
Weszła po schodach do rozległego biura. Pod oknem stał całkiem spory drewniany model pokoju z umieszczonym wewnątrz paleniskiem i silnikiem. Kredens zawalono książkami o fizyce eteru – substancji, której zmianami gęstości „oświecony” świat tłumaczył wszystko, co dotyczyło Sigm. Obok leżała książka o prowokującym tytule „Dar Wieloboga bez Wieloboga”. I dopisku pod nim poczynionym mniejszą czcionką: „Czyli jak biologia może wytłumaczyć manipulację eterem za pomocą woli”.
Typowe dla badaczy, wybrać najgorszą z opcji.
W rogu, zaraz obok posągu smoka o ciemnych oczach, stało kilka tablic kredowych. Na nich, w równych rzędach, zapisano istne hieroglify. Zbitkę liter i cyfr, tworzących jednak harmonijną całość, którą autor dodatkowo okrasił szkicami najprzeróżniejszych krzywych.
Równania fizyczne. Werita przyjrzała się jednemu, u samego dołu tablicy.
Jakby prosto z dziennika mamy.
Coś zimnego dotknęło jej ramienia. Spojrzała najpierw na masywną łapę, a potem ruszający się posąg smoka. Oczy bestii płonęły niczym rozżarzone węgle.
Krzyknęła.
Nigdy w życiu nie biegła tak szybko. W holu suknia zahaczyła o leżący kawał metalu, a brak doświadczenia w chodzeniu w butach na obcasach dopełnił reszty. Werita runęła jak długa. W panice odwróciła się na plecy i myślami wyrzuciła kilka przedmiotów ku drzwiom na piętrze.
– Ktoś ty?! – dobiegł ją chrapliwy głos.
Profesor Arysto stał w drzwiach wejściowych. Widoczny za nim trzydziestolatek trzymał wysoko wykręconą rękę chłopaka, z którym tu przyszła.
Starzec zrobił krok w przód. Mierzył do dziewczyny ze sztucera. Ta nabrała powietrza i wyrzuciła z siebie:
– Jestem… Jestem Werita Tobiah-Athena. Córka Alberty Atheny.
Spojrzała na Arysto oczami pełnymi złości.
– Pańska wnuczka!
Lufa sztucera opadła, podobnie jak szczęka profesora.
***
Leonard Shezar, jak przedstawił się wybawiciel ze wzgórza, zaprowadził dziewczynę do jadalni i przygotował napar. Werita jednym haustem wypiła melisę.
Wkrótce potem przyszedł także wysoki, lecz zarazem chorobliwie chudy mężczyzna w nienagannym stroju lokaja. Leonard powiedział coś do niego w niezrozumiałym języku. Ten podszedł do dziewczyny i powiedział uprzejmie:
– Przepraszam, panienko.
– Za co?
Aż podskoczyła, gdy spojrzała w czerwone tęczówki. Chwyciła filiżankę, ale nim cisnęła nią w demona, ten zniknął w mgnieniu oka.
– Spokojnie. – Leonard podszedł do niej, ukazując otwarte dłonie. – Rafael nie chce ci nic zrobić…
Rozejrzała się dookoła.
– Jak on to robi?!
– A jak ty ciskasz przedmiotami i próbujesz podpalać rzeczy?
Wbiła wzrok w Leonarda.
– Sigmowanie zostało nam dane przez Wieloboga – odpowiedziała.
– Więc potraktuj, że jego zdolności też. Tylko, że potrafi więcej niż ktokolwiek, kogo znasz. – Zmrużył zielone oczy. – Chyba że uważasz swojego Wieloboga za kogoś ograniczonego.
Swojego?
– Wnioskuję, że nie jest pan wierzący.
– Wprost przeciwnie, w przeciwieństwie do twojego dziadka wierzę i praktykuję – odparł z rozbrajającym uśmiechem. – Choć modlę się do innego Boga niż ty. Podobnie jak Rafael.
Drzwi do jadalni otworzyły się z piskiem, ukazując Arysto ocierającego pot z czoła. Werita przyjrzała się twarzy profesora – podłużnej, o niewielkim nosie, z głęboko osadzonymi niebieskimi oczami. Takimi samymi jak mamy. I jej.
– Przekonałem twojego towarzysza, że nie zamierzam wydać cię wojsku. Jakby w ogóle kogokolwiek szukali. – Podszedł do stołu i rozejrzał się dookoła. – Gdzie Rafael?
– Znów ją wystraszył i… – Leonard wykonał ruch dłonią, jakby odpędzał muchę.
Arysto westchnął. Usiadł na krześle i złożył ręce na piersi.
Nastała krępująca cisza.
– Tak więc, co tutaj robisz, młoda damo? – spytał w końcu.
Dziewczyna wytarła dłonie w suknię.
– Przyszłam spełnić wolę mojej matki, a pańskiej córki, profesorze Arysto Athena. Nie spodziewałam się jednak de…
Arysto rąbnął pięścią w stół.
– To mój dom i nie będziesz obrażać żadnego z moich gości, młoda damo! Choćby przez używanie tak zabobonnego określenia jak „demon” na człowieka, którego zdolności po prostu nie możesz pojąć – powiedział stanowczym tonem. – A teraz do rzeczy, co też chciała przekazać moja córka przed śmiercią?
Werita wbiła palce w fałdy sukni. Jakie to typowe dla badacza – od razu założyć najgorszy scenariusz. Tak jak Wielobóg nie miał prawa istnieć, tak przybycie wnuczki niechybnie wiązało się ze śmiercią matki.
Żałowała, że akurat w tej kwestii miał rację. Nadal obecna złość nie pozwalała jednak tego tak zostawić.
– Wie pan, kiedy zmarła, profesorze?
Arysto zagryzł wargę i spojrzał w bok.
– Zginęła razem z moim ojcem w wypadku – powiedziała dziewczyna, próbując powstrzymać głos od drżenia. – Piętnaście lat temu. Chciała, bym osobiście, gdy dorosnę, przekazała panu jej dziennik naukowy. Najwyraźniej miała nadzieję, że dzięki temu poznam pana, profesorze, i nawiążemy rodzinne relacje.
Starzec zamknął na moment oczy.
– Przykro mi, młoda damo. Jeśli nie chcesz, nie musisz oddawać mi dziennika. Nie potrzebuję go. Możesz więc iść.
Leonard skarcił profesora wzrokiem, ale sama Werita nie marzyła o niczym innym.
Ale co wtedy z Tomasą?
– Śmiem się nie zgodzić – rzuciła gwałtownie.
Arysto uniósł jedną brew.
– Widziałam tablice – dodała śmielej.
Wstała i ruszyła ku schodom. Wyminęła szerokim łukiem sprzątającego hol Rafaela i pobiegła do biura.
– To – wskazała na urwane równanie na jednej z tablic – widziałam skończone w dziennikach matki. Były tam też inne, wyprowadzone z niego.
– Pamiętasz te wzory, młoda damo? – spytał Arysto, sapiąc po próbie dotrzymania jej kroku.
Nagle jednak potrzebujesz dziennika, nie?! – Miała mu ochotę wykrzyczeć w twarz, ale zamiast tego zacisnęła usta i milczała.
Arysto zrobił krok w stronę dziewczyny.
– Jeśli to skończę, udowodnię, że eter nie tłumaczy sigmowania. Będę mógł przywrócić reputację twojej matce.
Teraz już nie wytrzymała. Spiorunowała go wzrokiem i powiedziała lodowato:
– Trzeba było tak zrobić za pierwszym razem!
Arysto otworzył usta, ale nic nie rzekł. Zgarbił się, jakby przygniótł go kamień.
– Byłeś wszak w tej komisji, prawda?! Razem z tą zdzirą, Johaną!
– Uważaj na język, młoda damo! – warknął profesor, patrząc w dół. – Tak, to uparta zwolenniczka eteru i to ona naszczuła na was wczoraj wojsko. Nie zmienia to faktu, że doszła do swej pozycji pomimo bycia kobietą i groźnego wypadku. Przetarła szlak choćby dla twojej matki.
– Gdyby nie ta wasza rewolucja naukowa, nikt nie traktowałby kobiet gorzej niż mężczyzn. – Na podkreślenie słów dziewczyna uniosła kawałek sukni.
– I co by dała głoszona przez sigmytów równość, gdyby uczono latać za każdą błahostkę? Gdzie bylibyśmy dzisiaj bez prądu elektrycznego…
– Dość!
Oboje spojrzeli na Leonarda. Ten chwilę zaczekał chwilę i spytał łagodniej:
– Czego chcesz w zamian za dziennik?
– Pomocy współwyznawcom w sercu Sigmy.
Arysto machnął ręką, jakby zażądała drobnostki.
– To nie problem – oznajmił – Nikt od nas nie chce konfrontacji. Rektor Euklid pójdzie na układ, o ile sigmyci…
– Tak! – powiedziała Werita. Nadzieja dodała jej pewności. – Przekonam Tomasę… maksimę, by porozmawiała z władzami.
Profesor wyprostował się.
– Postanowione więc. Przekaż mi dziennik, a ja zaraz ruszam na uczelnię. Leonard odprowadzi cię, młoda damo, do twojej stancji.
Dziewczyna zagryzła wargę.
– Nie mam go przy sobie.
Profesor spojrzał na sufit. Westchnął i spytał:
– To gdzie on jest?
***
Dwa dni później miała czekać wieczorem przed domem swoich dobrodziejów. Leonard orzekł, że właśnie wtedy będzie odpowiednia pogoda na „małą eskapadę”.
– Po co?! – zaprotestował Arysto. – Porozmawiam z Euklidem i ta młoda dama bez problemu podejdzie pod samo serce.
– Jeśli nie wierzą zapewnieniom generała, to nie uwierzą i jej, gdy pojawi się w asyście żołnierzy – skwitował Leonard.
Chcąc nie chcąc, oboje Athenów przyznało mu rację.
Teraz nad miastem wisiały ciężkie chmury. Padał rzęsisty deszcz. Ciemności rozdzierały jedynie światła lamp na głównych ulicach i jaśniejąca nad wzgórzami krwistoczerwona Sigma.
Szli we trójkę – Werita, Leonard i Rafael w ludzkiej postaci.
Królestwo za herbatę – rozmarzyła się dziewczyna. Przemokła do suchej nitki, a przy każdym kroku słyszała w butach pluskanie. Do tego jeszcze ten przenikliwie zimny wiatr.
Naraz świat pociemniał. Werita najpierw potrząsnęła głową, a potem gwałtownie zrzuciła z niej płaszcz Rafaela.
– Co z tobą? – wycedziła przez zęby. – Jesteś niespełna rozumu?
Czerwone oczy przepełniało niezrozumienie.
– Mylisz się – wtrącił idący na przedzie Leonard. – Jest inteligentniejszy od nas razem wziętych.
– Nie żartuj…
– Naprawdę. Z jego perspektywy rozmowa z tobą jest jak dialog z psem.
Mężczyzna podał jej odrzucony płaszcz, za co otrzymał ciche westchnienie.
– Skąd wy właściwie jesteście? – spytała.
– Z naprawdę bardzo daleka – odpowiedział, akcentując każde słowo.
– To znaczy? Zza Morza Zielonego? Trochę świata zwiedziłam pod brzuchem tej czy innej Sigmy.
– Wątpię, byś tam była.
– Co więc zaprowadziło was aż do Rut?
– Obecnie przebywam na zaproszenie twego dziadka. Ale za pierwszym razem…
Leonard zamyślił się.
– Mój klan ma taką tradycję, że dużo podróżujemy, by poznać różne ludzkie kultury. Zawsze towarzyszy nam też ktoś z ludu Rafaela. Przybyłem na tutejszy uniwersytet i niemal natychmiast wdałem się w dysputę z twoim dziadkiem. Od dyskusji do dyskusji, dzięki niemu znalazłem swoją odpowiedź.
– Na co?
– Na pytanie co to znaczy naprawdę wierzyć.
Werita prychnęła.
– Śmiej się, ale takie dyskusje potrafią otworzyć oczy – przyznał z dumą Leonard. – Do tego zapalił mnie do jeszcze jednej pasji.
– Czyli?
– Do nauki. W końcu Bóg po coś dał ludziom rozum, co nie?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Powinnaś mu dać jeszcze jedną szansę – zasugerował ostrożnie Leonard. – Też został zaskoczony całą sytuacją. A wtedy…
Spiorunowała go wzrokiem.
– Wiesz chociaż, co zrobił? – wysyczała.
W zielonych oczach dostrzegła współczucie.
– Wiem, że jeden fanatyk-sigmyta próbował zabić kilku badaczy za stworzenie aeroplanu – odpowiedział. – A w odpowiedzi fanatycy-naukowcy wznieśli hasło „eter albo Wielobóg” i zaczęli polowanie na „sigmycką naukę”.
– I ten stary cap był jednym z nich! – wybuchnęła. – Nienawidził mojego ojca! Nie tolerował, że przez niego mama się nawróciła! A gdy powiedziała, że eter jest bzdurą, postawił ją przed komisją i…
Przerwała, gdy Leonard uniósł palec wskazujący. Zamknęła oczy i uspokoiła oddech.
– Była po prostu wierzącą osobą – dokończyła drżącym głosem. – Czy to naprawdę wielka zbrodnia wśród badaczy?
Przetarła nos.
– Nic nie stracisz, jeśli z nim porozmawiasz – powiedział współczująco Leonard.
Resztę drogi przeszli w milczeniu.
Wzgórza tonęły w czerwieni. Sigma rozpraszała i barwiła snopy światła rzucane na nią przez kilkadziesiąt reflektorów. Jak na dłoni dało się dostrzec patrolujących żołnierzy, namioty, ciężarówki, a nawet resztki drewnianej platformy.
Przycupnęli w cieniu, z dala od wartowników.
– Macie jakiś plan? – spytała Werita.
Leonard uśmiechnął się szelmowsko i powiedział coś do Rafaela. Ten momentalnie znikł.
– Wyłączy reflektory, a potem spróbujemy wejść po przygotowanej linie.
– Sam?
Towarzysz pokiwał głową.
– Skoro ma tyle talentów, to czemu nie pójdzie i nie przyniesie dziennika?
– Prosiłem go, ale nie chciał. – Wzruszył ramionami. – Widać ma swoje powody.
– Jakie?
– Takie same, jak wtedy, gdy zwabił cię do biura i pozwolił zobaczyć równania na tablicy. Ciekawe jakby bez tego potoczyła się twoja wizyta, co?
Werita zagryzła wargę i nie odpowiedziała.
Oczekiwanie nie trwało długo. Naraz wszystkie reflektory zgasły.
– Idziemy – rozkazał Leonard.
Ruszyli w mrok. Światła latarek zdradzały pozycje żołnierzy, podobnie jak krzyki i przekleństwa. Wymijali ich z taką łatwością, że Werita zaczęła się zastanawiać, czy jej towarzysz nie widzi w ciemnościach tak samo dobrze jak za dnia.
Najpierw dotarli do jednej z macek. Potem odbili w lewo. Czekała tam już na nich lina. Werita rozejrzała się, chcąc poznać, pod którą częścią istoty przebywali. Coś bowiem wzbudzało jej niepokój. Jednak Leonard już wciągał się do góry. Nie pozostało więc nic innego, jak podążyć za nim.
Znaleźli się w szerokiej arterii, jakich wiele przecinało Sigmę w każdym możliwym kierunku. Nozdrza dziewczyny wypełnił metaliczny zapach ni to krwi, ni smaru – zapach domu. Z satysfakcją gładziła tkankę podłoża. Gładką niczym jedwab, lecz twardszą od stali.
Zamarła, gdy pierwszym, co zobaczyła w świetle latarki, był wystający z czerwonej masy kształt jakby haka.
– Jak wypatrzyłeś otwór do tej arterii? – spytała.
– Podczas przylotu nikt stąd nie schodził. Wczoraj więc ubłagałem Rafaela, by zamontował tu linę i…
Strach odebrał jej oddech. Zacisnęła zęby i bez słowa pobiegła, łapiąc towarzysza za rękę.
– Co jest?! – wydusił zaskoczony.
– To tutaj uczono latać!
Wtem Sigma wydała z siebie ogłuszający ryk.
Wyczuła nas! Nie zdążymy!
Dziewczyna zawiązała na najbliższym haku rękaw z płaszcza Rafaela. Podmuch uderzył, gdy akurat opasała się drugim. Uniósł ją nad podłogę i zaczął rzucać we wszystkie strony.
Leonardem szarpnęło tak, że puścił trzymany hak. Ledwo zdążyła chwycić mężczyznę za rękę.
Wydech Sigmy skończył się tak samo nagle, jak zaczął. Uderzyli w podłogę. Leonard dobył nóż i uwolnił zaplątaną w płaszcz Weritę.
Pobiegli dalej.
– Tam! – Dziewczyna wskazała wejście do kanału. Był ciasny, ale ryk Sigmy oznajmił, że nie mieli innej alternatywy.
Zdążyli przed kolejnym podmuchem.
Dziewczyna z trudem czołgała się naprzód, do tego w niektórych miejscach kanał do połowy wypełniał czarny śluz. W końcu jednak zobaczyła wyjście. Wypadła z otworu, sapiąc jak lokomotywa. Z rozłożonymi rękami, leżała przez chwilę bez ruchu na deskach pomostu linowego.
Dzięki Ci, Wieloboże!
– Pomóż! – usłyszała jęk towarzysza. Chwyciła mężczyznę za dłonie i pomogła mu wyjść. Na cud zakrawało, że przy swoich rozmiarach wcisnął się w kanał.
– No to… jesteśmy… kwita… za wzgórze – wysapał.
Werita tylko pokiwała głową.
– To… dokąd teraz… idziemy? – spytał.
Chciała wskazać drogę do swego namiotu, ale naraz wrócił obraz Tomasy.
„Czy o czymś nie zapomniałaś?”
– O nie – szepnęła.
Ma go. Na pewno. Inaczej by nie pytała.
– Co jest?
– Dziennik pewnie ma Tomasa…
– Będąca w sercu Sigmy. – Leonard zaklął. – Zostaw mi ten problem. Ty nas tam zaprowadź.
***
Szli mniej uczęszczanymi arteriami. Nadłożyli nieco drogi, ale dzięki temu wojsko napotkali dopiero przy sercu Sigmy. Ciężki karabin maszynowy z obstawą, pilnujący zabarykadowanego przejścia. Zza niego zaś dochodził niewyraźny śpiew. Wystarczył jednak, by Wericie zrobiło się lżej na sercu.
Leonard wyszeptał:
– Kiedy zacznie się chaos, biegnij do barykady i wołaj, by cię wpuścili.
Pokiwała głową.
Mężczyzna zniknął w mroku. Stojąca przy cekaemie lampa zamigotała i zgasła. Ciemności rozjaśniły latarki.
Naraz błysk i huk. Oddział przywarł do ziemi.
Teraz!
Dziewczyna czym prędzej podbiegła do barykady, ignorując wszystko po drodze.
– Jest tam kto? – krzyknęła. – To ja, Werita!
Nic. Jedynie śpiew mieszał się z piskiem w uszach.
Wielobóg nie daje wszystkiego od razu.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech. Ledwie wyczuwała energię Sigmy. Spojrzała na kawał blachy i wyobraziła sobie, jak metal się gnie.
Zazgrzytało. Zaczęła wczołgiwać się w powstałą wyrwę, gdy ktoś chwycił jej stopę. Próbowała go strząsnąć, ale ten ciągnął coraz mocniej.
Wyobraziła sobie palec żołnierza. Jak gwałtownie wykonuje pełen obrót.
Napastnik krzyknął i puścił stopę, klnąc na czym świat stoi.
Nie traciła czasu. Wczołgała się w otwór i wypełzła prosto pod nogi dwóch sigmytów.
– Werita! – krzyknął jeden z nich. Pomógł jej wstać. – Jak się tu dostałaś?
– Miałam pomocników – odpowiedziała. Spojrzała w stronę barykady. Zza niej słyszała nawoływania do pogoni.
Wieloboże, czuwaj nad nim!
– Zaprowadźcie mnie do maksimy!
Za rogiem blask zmusił Weritę do mrużenia oczu i patrzenia w podłogę. Masywna, lewitująca wstęga bladego światła stanowiła serce istoty. Źródło mocy sigmujących. Choć, by się o tym przekonać, trzeba było opuścić komorę – w niej samej nikt nigdy nie czuł energii.
Stojąca pod ścianą Tomasa przerwała śpiew, podbiegła i przytuliła podopieczną. Zaraz się odsunęła, by obejrzeć dokładnie twarz i ręce dziewczyny.
– Nic mi nie jest – powiedziała Werita. – Muszę spytać, czy masz dziennik mojej matki?
– Tak.
Pozwoliła sobie na uśmiech ulgi.
– Rozmawiałam z profesorem Arysto. W zamian za dziennik wstawi się za nami u władz. Będziecie mogli stąd wyjść…
– Wykluczone! – zagrzmiał głos z tłumu. Gnoz podszedł do obu kobiet, wymachując pięścią. – Schroniliśmy się tu, by nie dopuścić do profanacji. Jeśli stąd wyjdziemy, Johana…
– Spójrz na tych ludzi! – Werita wykonała szeroki ruch ręką. – Ile jeszcze wytrzymacie?
– Jeśli trzeba, zginiemy!
Tomasa pokręciła głową i powiedziała pojednawczym tonem:
– Mówiłam ci, Gnozie, że pod pewnymi warunkami możemy tu wpuścić badaczy…
Gnoz prychnął.
– A ja nadal podtrzymuję, maksimo, że nie mają powodu ich przestrzegać! Mało to razy kłamali dla swych korzyści? Mało też sigmytów nauczyło się latać przez tę ich rewolucję naukową, a odebrane im własności i przywileje przyznano niewierzącym? – Oczy błysnęły mu gniewnie. – A ty, Werito… jak się tu dostałaś?
– Dzięki pomocy przyjaciela profesora. – Dziewczyna chwyciła umazany od śluzu fragment koszuli. – Czy tak wyglądałabym, gdyby mnie tu przyprowadziło wojsko?
– Nikt nie odmawia bluźniercom inteligencji.
Dłoń dziewczyny zwinęła się w pięść.
– A niby czemu profesor Arysto miałby kłamać?
– Bo to bezbożnik – wycedził mężczyzna. – Taki sam jak reszta i z tym samym celem odwrócenia ludzi od wiary.
Werita wyprostowała się i z zawziętością w oczach spojrzała Gnozowi w twarz.
– A ja mam wrażenie, że nikt nie robi tego skuteczniej od ciebie! Czy w ogóle istnieje dowód, który by cię satysfakcjonował?
– Dość, przestańcie! – Tomasa zaczekała, aż ochłoną i spytała: – Werito, rozmawiałaś z profesorem. Ufasz mu?
– Tak – usłyszała w odpowiedzi. – Nawet jeśli kiedyś… W końcu z jakiegoś powodu Wielobóg tak pokierował naszymi losami, nieprawdaż?
Kobieta kiwnęła głową.
– Niech ktoś podejdzie do barykady i powie, że chcę rozmawiać z profesorem Arysto Atheną.
Twarz Gnoza stała się równie czerwona, jak ściana za nim.
– Naprawdę zamierzasz to zrobić, maksimo?
– Czy w przeciwieństwie do Werity, aż tak brak ci wiary, Gnozie?
***
Widok na skryty w cieniu Sigmy obóz wojskowy nie należał do najpiękniejszych. Jednak Werita za nic nie chciałaby stać gdzie indziej. Tak blisko macki czuła płynącą wprost do wnętrza ziemi moc Wieloboga.
Kątem oka zauważyła sigmytkę. Prowadziła za sobą żołnierza i dwóch badaczy, mających nałożone białe szarfy. Arysto dotrzymał słowa. Porozmawiał z rektorem Euklidem, a ten przekonał co bardziej krewkich członków swej społeczności do zaniechania agresji. Zgodził się też na warunki Tomasy, która poprosiła o okazywanie szacunku świętym miejscom. Na przykład przez ubiór.
Generał przyjął ugodę z ulgą. Gnoz zaś był niepocieszony. Zaszył się w namiocie niczym w pustelni i pościł. Nie odważył się jednak otwarcie przeciwstawić poleceniom maksimy.
I tak obie grupy w końcu zaczęły współdzielić Sigmę.
Kwestię Krwawego Przylotu przemilczano. W zamian armia nie drążyła sprawy „małej eskapady”, która skończyła się poturbowaniem kilkunastu żołnierzy.
Od strony wind linowych, gdzie wciągano pokaźnych rozmiarów bloki z nullera, nadszedł Arysto. Werita zagryzła wargę i patrzyła przed siebie, w stronę Gór Ślepych. Stary profesor stanął obok i podał jej dziennik.
– Możesz go zabrać. Przydał się.
Bez słowa przyjęła zeszyt i schowała pod kożuchem.
Arysto jednak nie odszedł. Zagryzł wargę i w końcu wydusił z siebie:
– O śmierci Alberty dowiedziałem się krótko po wypadku.
Dziewczyna wbiła w niego szeroko otwarte oczy.
– Ja… jak? – wydukała.
– Napisała do mnie Tomasa. – Stary profesor spuścił głowę. – A ja, zamiast odpowiedzieć na list, stchórzyłem. Wstydziłem się, że odtrąciłem Albertę z powodu jej wiary. I żebym zmienił zdanie, potrzeba było rozmów z Leonardem.
Część Werity litowała się nad nim. Część chciała dalej go ranić. I to ona kazała jej wysyczeć:
– Więc zamiast tego kontynuowałeś jej badania?
– Tak to sobie wymyśliłem. Poprosiłem o pomoc Leonarda, choć nie chciałem wiedzy jego ludu. Zamiast tego zacząłem odtwarzać kolejne kroki Alberty. Pracą zagłuszałem jakiekolwiek wyrzuty sumienia.
Znów zamilkł na dłuższą chwilę. Po czym niespodziewanie chwycił dłonie Werity. Teraz wygrała litość – zamiast odejść, dziewczyna słuchała dalej.
– Wiem, że zawiodłem cię w każdy możliwy sposób – powiedział ze łzami w oczach. – I że nie mam prawa prosić o cokolwiek. Jednak jeśli mogłabyś od czasu do czasu napisać i wysłać… Tak, bym wiedział, że nic ci nie jest…
Co ma odpowiedzieć? Zranić go, tak jak on matkę? A może wybaczyć, jak głosiły nauki Wieloboga?
Zamknęła oczy.
– Jeszcze pomyślę…
Zawiesiła głos. Następne słowo kosztowało ją tyle, co cała przedwczorajsza wyprawa.
– …dziadku.
Ulga Arysto była tak widoczna, że i Werita nie potrafiła się nie uśmiechnąć.
Naraz oboje dostrzegli biegnącego Leonarda.
– Mamy problem – powiedział.
***
Tuż przed zamknięciem ostatniej ściany zdążyła jeszcze dostrzec uśmiech Tomasy. Zaraz potem zniknął wraz z ostatnim promieniem światła serca Sigmy. Ciemności skryły niewielkie, składane pomieszczenie o ścianach z płyt nullerowych.
Zawarczał silnik elektryczny. Rozbłysła żarówka w suficie, ukazując stojącą w kącie lampę oliwną, aparaturę pomiarową oraz twarze świadków eksperymentu: rektora Euklida, dziekan Johany, Arysto oraz oficera, którego imienia Werita nie zapamiętała.
Przełknęła ślinę. Jak ona się w to wpakowała?
– Kapitan Hart zachorował – oświadczył Leonard wtedy, na pomoście. – Leży z gorączką. Nie ma szans, by przyszedł i sigmował.
Arysto ze złością uderzył w linę.
Wtedy doszedł do nich Rafael, który jak gdyby nigdy nic oświadczył:
– Werita to zrobi.
Dziewczyna zamrugała oczami i nim zdołała zaprotestować, myśl podchwycił Leonard.
– Czemu nie? – Spojrzał na nią z nadzieją. – Ja nie mogę się wydać, wojsko nie ma wielu sigmujących i ot, tak nikogo nowego nam nie przydzieli. A zresztą pewnie i tak masz też większe doświadczenie niż on.
Zwróciła wzrok ku Arysto. Ten powiedział:
– Zrób to dla matki.
Argument-klucz, przez który znalazła się tutaj.
Rektor Euklid chrząknął.
– Czy wszyscy zainteresowani obejrzeli dokładnie pomieszczenie i przyrządy? – Rozejrzał się po twarzach zebranych i zatrzymał wzrok na oficerze. – Poruczniku?
Żołnierz zamyślił się, a po chwili zlustrował przyrządy.
– Ani w sercu, ani tym bardziej tutaj nie wyczuwam eteru. Aparatura nie wykrywa też śladu niczego, co by wskazywało na jego obecność – oświadczył z pełną powagą. – W takich warunkach nikt mi znany nie będzie potrafił sigmować.
– W takim razie zaczynajmy. – Euklid spojrzał na Weritę. – Zadziw nas, młoda damo.
Dziewczyna zamknęła oczy. To przecież niemożliwe. Jak można przenieść energię z pracy silnika na knot lampy oliwnej? Całe lata uczyła się korzystania z mocy Wieloboga. A teraz miała dokonać niemożliwego, mając za pomoc jedynie poradę Leonarda?
– Energia generowana przez Sigmę zagłusza ci inne – powiedział w drodze do serca. – Kiedy jej nie będzie, skup się na warkocie silnika elektrycznego lub syku żarówki. To są znaki wykonywanej pracy, czyli przekształcania energii. Poczuj je, jak gdyby pochodziły od samej Sigmy.
– A potem? – spytała speszona zadaniem, które miała wykonać.
– A potem zrób to, co zawsze – Uśmiechnął się. – Wyobraź sobie, jak przekształcasz to, co powoduje warkot, w iskrę na knotku. Dokładnie tak jakbyś to robiła z energią Sigmy.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Teraz nie była pewna, czy Leonard rozumiał mówione sformułowania tak samo jak ona.
Werita zacisnęła i poluźniła pięści. Słyszała bicie swego serca. Jakieś rozmowy za nullerowymi płytami.
Skup się!
Silnik warczał niczym pies. Myślała nad tym terkotem, ale wyobrażenie jego zamiany w ogień nie przyniosło efektu. Jak to może istnieć inna moc niż ta od Wieloboga? Czemu nikt do tej pory jej nie poczuł, nie wykorzystał! Pisma nic na ten temat nie mówiły!
Choć też nie zaprzeczały – pomyślała. Wbrew oczekiwaniom, nie podniosło to jej na duchu.
Johana chrząknęła. Dziewczyna poczuła falę złości. Na dziekan, na siebie – nawet na swoją wiarę.
Wieloboże, proszę!
Skupiła się na silniku. Coraz intensywniej i intensywniej. Miał istnieć tylko warkot. Miał grzmieć w umyśle niczym kanonada z dział.
Rozbolała ją głowa.
Naraz z warkotu wyłoniła się iskierka. Inna, dużo słabsza niż moc Wieloboga. Wyobraziła sobie, jak przenosi ją z silnika na knot.
Żarówka zamigotała, a zaraz potem do jej światła dołączył blask lampy.
Oficerowi opadła szczęka. Euklid przesłonił usta. Johana podeszła do płonącego knota. Wyciągnęła ku niemu rękę, jakby nie dowierzała odczuwanemu ciepłu.
– Powtórzmy to! – zażądała.
Rektor kiwnął głową do porucznika, który podszedł i zgasił knot.
Drugi raz był łatwiejszy.
Dzięki Ci, Wieloboże!
Uśmiech zszedł z ust Werity, gdy zobaczyła bezemocjonalną maskę na twarzy Johany.
– To jeszcze nie świadczy o kompletnym braku eteru. – Drżenie głosu kobiety przyprawiło dziewczynę o ciarki.
– Może nie. Liczę na jakąś kontrę jego zwolenników – odrzekł spokojnie Arysto. – Choć się jej nie spodziewam, jeśli weźmiemy pod uwagę wczorajszy eksperyment na interferometrze i stwierdzony brak eterycznego oporu przy poruszaniu się źródeł światła.
Kobieta podeszła do niego, a potem wbiła ślepe oczy w Weritę.
– To musi być wielka chwila, czyż nie? – powiedziała. – Eter zniknie, zostanie tylko Wielobóg. – Przeniosła wzrok na profesora. – Zdajesz sobie sprawę, Arysto, co oznacza tryumf „sigmyckiej nauki”?
– To samo, co tryumf teorii eteru podczas rewolucji naukowej. Kolejny krok na drodze do poznania prawdy o świecie.
Johana zaczęła się trząść.
– Pleciesz banały, Arysto. Myśl szerzej! Tu chodzi o oświecenie ludzkości, o wyplenienie zabobonów…
– Nie, tu chodzi wyłącznie o twoje ego, Johano. I o wszystko to, co poświęciłaś dla badań nad eterem. – Profesor wyprostował się i spojrzał śmiało w pokiereszowaną twarz rozmówczyni. – Naprawdę uważasz, że fizyka odpowie na pytanie „dlaczego istnieje ludzkość”? Albo biologia da falsyfikowalną teorię o sensie życia. Nie bądź naiwną, w ich przypadku odpowiedzi trzeba szukać w filozofii czy religii.
– I dać im ponowny wstęp do ludzkich umysłów?! A czy tak właśnie nie było przed rewolucją? Nauka latania za poglądy, wojny w imię wiary, wszechobecne zabobony i gusła. Co zrobisz, gdy te czasy powrócą, Arysto?
– Przeciwstawię się – odpowiedział profesor. – Tak jak powinienem przeciwstawić się piętnowaniu rzekomej „sigmyckiej nauki”. Zaślepienie nie jest cechą jedynie ludzi wierzących, Johano. A małżeństwo nauki z polityką kończy się tak samo, jak w przypadku religii. Owdowieniem po zmianie władzy.
Euklid chrząknął, zwracając na siebie uwagę obydwojga.
– Poruczniku, proszę zanotować pomiary i wniosek: „Stwierdzono sigmowanie pomimo nieobecności eteru”. – Uśmiechnął się do Arysto i Johany. Wyciągnął pojednawczo ręce. – Czas przewietrzyć szuflady i dać szansę innym teoriom na temat Sigm. Chyba obydwoje zgodzicie się ze mną, że będzie to fascynujący czas na bycie badaczem?
***
Sigma ryknęła. Za nią zakrzyknął stojący w jej cieniu tłum. Następnie wciągnęła macki i zaczęła lecieć, zostawiając za sobą oświetlone wieczornym słońcem Rut.
Werita uwieczniła ten widok na zdjęciu.
Wyminęła niosących zapasy sigmytów i weszła do namiotu, który na prośbę Tomasy miała dzielić z kilkoma członkiniami ekipy badawczej. Omal nie wybuchnęła śmiechem, gdy zastała je dyskutujące nad sposobem przystosowania sukni do chodzenia po drabinkach. Prościej byłoby pewnie włożyć spodnie, ale skoro „wolały nauczyć się latać niż pokazać w stroju niegodnym kobiety”, to trudno.
Najdalej za dwa dni skapitulują – pomyślała rozbawiona.
Koło jej materaca leżało pudło na szklane klisze oraz gazeta. „Eter jest martwy!” – grzmiał tytuł. Choć w treści przyznano, że to zbyt wczesny wniosek, już teraz rozpisywano się o możliwych implikacjach eksperymentów na Sigmie Gór Ślepych. Sam cesarz w telegramie gratulował Arysto sukcesu, choć dyskretnie pominął fakt, że przeprowadzająca eksperyment wnuczka była sigmytką.
Cóż, Wielobóg nie daje wszystkiego od razu.
Za to Werita uśmiechnęła się szerzej na widok imienia matki. Albercie Athenie przypisano autorstwo pierwszych twierdzeń o braku eteru.
Odłożyła gazetę i przeczytała notkę ze szczytu pudła:
„Jutro wracamy do swoich. Przepraszam za straszne, choć konieczne chwile. Leonard prosił, bym odzyskał twoje rzeczy od wojskowych i dyskretnie dostarczył, co też uczyniłem. Rafael”.
Otwarła pudło. Na wierzchu leżał kawałek papieru z adresem korespondencyjnym Arysto. A pod nim zdjęcie stereoskopowe, wykonane podczas Krwawego Przylotu.
Na nim, pośród tłumu wpatrzonego w Sigmę, rozmawiało dwóch mężczyzn. Arysto szerokim ruchem ręki wskazywał otoczenie. Leonard zaś uniesionym palcem pokazywał niebo.
Od razu Wericie przyszedł pomysł na opis:
Dwóch ludzi, tak różnych w poglądach, lecz połączonych miłością do tej samej rzeczy.
Prawdy.