“Cogito ergo sum” (Kartezjusz)
Z satysfakcją zauważyła, że młoda aktorka wzięła głęboki oddech.
Wyglądało na to, że odtwórczyni roli Julii świetnie opanowała warsztat. Dziewczyna znała swoją robotę. Czekała ją długa scena dialogowa z ukochanym.
Gdyby tylko w wypowiadane słowa wkładała więcej uczucia, wyraziściej grała ciałem, popracowała nad gestami… Na pewno szybko trafiłaby na plan filmowy. Podczas prób wielokrotnie rozmawiano o rolach w serialach i kinowych przebojach. To miało duże znaczenie i dla niej – poszerzała wiedzę o otaczającym świecie.
Rozsiadła się wygodniej i skupiła na słuchaniu.
Tekst brzmiał naprawdę nieźle, nasycony uczuciem miłości – i zawodu, że stojący pod balkonem młodzieniaszek nosi nazwisko, w jej rodzie wymawiane ze wzgardą. Tak nienawistne, że krewni Julii z utęsknieniem czekali na chwilę, w której mogliby komuś z tego klanu wbić sztylet w brzuch i rozkoszować się jego męką.
W myślach wtórowała aktorce. Lubiła sztuki Szekspira. Nie wszystkie, bo uważała, że spłodził sporo tandety, pragnąc napełnić pusty trzos.
„Romeo! czemuż ty jesteś Romeo!
Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę!
Lub, jeśli tego nie możesz uczynić,
To przysiąż wiernym być mojej miłości,
A ja przestanę być z krwi Kapuletów”.[i]
Głos docierał do najdalszych części wielkiej sali. Wibrował, dodatkowo zabarwiony wyraziście słyszalnym poczuciem rozczarowania, że ten, którego pokochała całą duszą, jest śmiertelnym wrogiem jej rodziny.
Rozległy się brawa. Niespecjalnie intensywne, jednak z aprobatą kwitujące sposób przekazania jednej z najważniejszych scen znanej tragedii. Niebawem ucichły, nie przemieniając się w owację.
Mogła z tej sceny wycisnąć dużo więcej – pomyślała z goryczą, bo już zdążyła polubić młodą odtwórczynię. – Cholera, mimo wszystko spatałaszyła sprawę! Jednak powinna popracować nad mową ciała. To takie proste, a ona tego nie rozumie! Czekała ją wielka rola, a gra zaledwie trochę lepiej niż dobrze.
Chciała wyrzucić z siebie serię ordynarnych bluzgów, ale się powstrzymała. Uważała, że wulgaryzmy uwłaczają jej godności. Poprzestała na mruknięciu pod nosem w tylko przez nią rozumianym języku:
– Co za kurestwo… Stracić taką szansę… Jedno wielkie badziewie, ot co.
Skupiła się teraz na oglądaniu widowni.
Szeleściły opakowania chipsów, niekiedy błyskał flesz smartfonu, co pewien czas oklaski wieńczyły dobrze zagraną scenę. Jeszcze niedawno odgłosy rozrywanych opakowań doprowadzały ją prawie do szału, jednak w końcu przyzwyczaiła się do tych szmerów, przeszkadzających w przeżywaniu spektakli. Nie mogła pojąć, jak w świątyni Melpomeny można żuć najrozmaitsze ciastka i słone paluszki, mlaskając z ukontentowaniem, wtedy, gdy Hamlet rozpoczynał swoją słynną kwestię. Sądziła, że jest to znieważanie aktorskiej sztuki.
Kochała teatr, w którym stale przebywała. Od niego przecież wszystko się zaczęło… Stary budynek z wielką sceną spowodował, że poczęła się przeistaczać. Nie cierpiała lekceważenia go i zamieniania w salę kulinarną.
Ten nowy, dziwaczny obyczaj miał jednak całkiem dobre strony. Cichcem, jako ostatnia, opuszczała swoje miejsce przeżywania przedstawienia, późno, tuż przed pojawieniem się sprzątaczek. Starała się nie rzucać w oczy. Tak było najbezpieczniej. Wybierała sobie wtedy najbardziej smakowite wiktuały. Niektóre foliówki były prawie pełne, co kwitowała z zadowoleniem. Stanowiły cenne uzupełnienie jednostajnej diety, wystarczając na wiele dni.
Teraz też planowała uczynić tak samo. Do końca miłosnego dramatu pozostawało jeszcze sporo czasu, powróciła więc do obserwacji widzów.
Reagowano zbieżnie z jej odczuciami – jest interesująco, ale widowisko nie wywoływało fascynacji teatromanów, wypełniających rzędy foteli. Na pewno myśleli podobnie jak ona: ciekawy spektakl, jednak niespecjalnie poruszający. Niebawem uleci z pamięci.
Westchnęła.
Dobrze już pojmowała, że kasowy przebój wymaga znakomitego pomysłu inscenizacyjnego, odnoszącego się do współczesności, wspartego porywającą grą aktorów.
Z goryczą skonstatowała, że chyba jako jedyna na tej wielkiej sali rozumie tę prostą prawdę.
Z zadowoleniem stwierdziła, że jutro przed południem, jak zwykle, rozpocznie się próba nowego spektaklu. Wróżyła mu wielki sukces. I pewnie wiele się zmieni w życiu pracowników tego starego budynku, gdy nagle poczują smak niebywałego sukcesu. Jej, zwykłej, szarej istoty, nadal nikt nie dostrzeże. Nie przejmowała się tym brakiem zainteresowania, bo znakomicie ułatwiało życie.
Zupełnie nowe istnienie, do którego już się przyzwyczaiła i coraz mocniej kochała czymś, co nieśmiało określała jako duszę.
***
Przeniosła teraz uwagę na bardzo przez nią lubianą osobę – suflera. Pracował, dobrze ustawionym, wyraźnie słyszalnym szeptem przypominając aktorom tekst.
Jego twarz wykrzywiał nigdy do tej pory niewidziany grymas. Bólu, może nawet męki.
Obserwowała go od lat, sama nie wiedziała, jak długo. Zdawała sobie sprawę, że jeszcze nie rozumie miar czasu, ale tym się nie przejmowała. Istniało bardzo wiele spraw, absorbujących jej uwagę, znacznie przecież ciekawszych od liczenia tygodni i miesięcy. Pamiętała, jak się zdziwiła, gdy smoliście czarna czupryna tego podpowiadacza poczęła dziwnie blaknąć. Pojęła, że po prostu siwieje. Czoło i policzki powoli pokrywały zmarszczki. Zastanawiała się na tymi zjawiskami, i wtedy zrozumiała znaczenie niekiedy wypowiadanego przez aktorów zwrotu – „chłop nam się starzeje…”.
Tylko ten wspaniały baryton pozostawał bez zmian. Uwielbiała go słuchać.
***
O sobie sądziła, że jest niezmienna, niezależna od upływu okresów, nazywanych latami. Niczego złego w swoim ciele nie dostrzegała. Była tylko bardziej ociężała niż kiedyś, ale uważała, że stała się sybarytką. Przynoszone przez widzów smakowite produkty robiły swoje. Nie wpływały na nadal wyborny słuch i wzrok. Te narządy niezmiennie pozostawały doskonałe. Inne ośrodki czuciowe też.
Z rozkoszą je wykorzystywała, przyglądając się kolejnym przedstawieniom.
***
Ponownie skupiła spojrzenie na człowieku siedzącym w budce, skrytej przez oczyma widzów.
Po raz pierwszy widziała taki wyraz twarzy suflera, chyba jednak oznakę cierpienia. To nie mogło być znudzenie widowiskiem, nieźle przecież przygotowanym, w sumie dość interesującym.
W ciągu wielu lat wyrobiła w sobie umiejętność wychwytywania najistotniejszych elementów spektaklu, decydujących o jego sukcesie. Ten mężczyzna reagował identycznie. To ją cieszyło, bo widziała, że pasjonuje się swoją pracą, zawsze uważny, czujny, świetnie wykonywał wcale niełatwe obowiązki.
Przez długą chwilę zastanawiała się nad czymś, co od jakiegoś czasu bardzo ją męczyło i często nie pozwalało skupić się na oglądaniu przedstawienia, studiowaniu reakcji widzów, krytyków i dziennikarzy.
Nie mogła zrozumieć, w jaki sposób posiadła swoje dziwne umiejętności. Sądziła, że po prostu słowa, wypowiadane co wieczór, wypełniające scenę, gęsto nasycające powietrze zmieniły jej umysł, przetworzyły jestestwo. Przeobraziły w kogoś zupełnie innego. Fale dźwiękowe stale zalewały jej uszy. Początkowo odbierała je jako irytujący szum. Chyba właśnie one, wsparte gestykulacją aktorów, oddziaływały na cząstki, z których się składała, przemieniały mózg, przynosząc zaskakujący efekt rozumienia wszystkiego, co się działo. Powiązała zachowanie odtwórców ze stale zalewającym jej uszy szumem i nagle dostrzegła, że rozumie poszczególne wyrazy. A potem całe zdania.
Ten proces lawinowo narastał. Szybko nauczyła się formułować myśli. Równie prędko, nieomal równolegle, poczęła tworzyć swój własny język.
Nagle zdała sobie sprawę, że istnieje jako samodzielny byt. Uważała, że formułowanie myśli spowodowało świadomość odrębnego istnienia.
Była bardzo dumna z tego odkrycia.
Nie pamiętała tylko, kiedy wszystko się zaczęło, ale jednak się wydarzyło. Niepostrzeżenie dla siebie samej stała się zupełnie inną istotą.
***
Powróciła do obserwacji suflera.
Głowa spoczywała na pulpicie, pięść zaciskała na kartach tekstu. Już nie podpowiadał, tylko charczał. Z kącika ust spływał strumyczek krwi.
Chyba konał. Dobrze znała śmierć, często ją oglądała i równie często zadawała. Teraz kolejny mord nie sprawiał już satysfakcji, ale był koniecznością, więc bez wyrzutów sumienia pozbawiała życia swoje ofiary.
Rozumiała, że stało się coś bardzo złego. Pragnęła pomóc, coś uczynić, żeby przerwano spektakl, żeby ktoś zajął się jej ulubieńcem.
Ten człowiek umierał!
Nie zastanawiała się długo.
Zerwała się i wpadła na scenę. Sadziła długimi susami, wrzeszcząc przeraźliwie. Mignęła myśl, że aktorzy i widzowie odbiorę te fale dźwiękowe zupełnie inaczej, ale chodziło przecież o to, żeby ktoś dostrzegł konanie suflera i przyszedł mu na ratunek. Reszta się nie liczyła.
Przysiadła obok pulpitu z kartami tekstu, nadal przeraźliwie krzycząc.
***
Aktor, grający Romea, miał u pasa rapier. Oceniała, że jest to reżyserska fanaberia, zbytnie przywiązanie do realiów czasów, w których toczyła się akcja tragedii. Inni wykonawcy sztylety albo puginały, prawdziwy oręż, wypożyczony z muzeum.
Cudem uniknęła cięcia. Było mocne, klinga gładko rozszczepiła na pół arkusze suflerskiego scenopisu.
Wiedziała, że musi uciekać. Zrobiła, co należało, teraz przyszła pora ratowania swojego istnienia.
Kątem oka dostrzegła, że ręka z zaciśniętą pięścią bezwładne opadła. Krew jednak nadal sączyła się z kącika ust, więc jeszcze żył.
Zmierzając pędem do swojej stałej kryjówki, usłyszała jeszcze krzyk Julii:
– Skąd wziął się tutaj ten wściekły szczur?! Nie będę grała w teatrze, pełnym ohydnych gryzoni! I czemu tak okropnie piszczał?! Wybijcie te ścierwa!
***
Po suflerze pozostały tylko dwie żółknące klepsydry. Jedna wisiała w hallu, druga w bufecie.
Szczurzyca Eva sądziła, że szybko wylądują w koszu.
Jak zwykle, rozsiadła się wygodnie. Bacznie obserwowała przebieg próby nowej sztuki, „Gargantui i Pantagruela” według Rabelais’go, pogryzając ze smakiem ciasteczko sezamkowe. Posiadała ich sporo, zebrała ponad tuzin do połowy opróżnionych pakietów.
W ten sposób świętowała otrzymanie imienia. Sama je sobie nadała, a wybrała, studiując stary program sztuki „Wygnanie z Raju”. Podobało się jej i miało ważne znaczenie.
Ciężkie czasy zaciekłego polowania na gryzonie w końcu minęły. Wszędzie kładziono zatrute pożywienie i pułapki, ale ona od dawna nauczyła się je omijać. Nowością był gaz. Ledwie uniknęła śmierci. Miała szczęście, że dostrzegła ludzi w kombinezonach i maskach, z butlami na plecach. Domyśliła się, co będą robić.
Kryjówka Evy znajdowała się pod jodłowymi deskami grubej podłogi jednej z garderób. Pocięła zębami na szmaty nieużywany kostium i uszczelniła swój matecznik. Pracowała pilnie, nosząc strzępy tkaniny w ryjku, a potem starannie zatykając wszelkie szpary.
Przydały się obfite zapasy pożywienia.
Czas przymusowego odosobnienia spędziła w ciemnościach, oddając się rozmyślaniom. Powzięła wtedy ważne dla niej postanowienie i mogła je dogłębnie przeanalizować.
Teraz, gdy posiadła jeszcze umiejętność czytania, powinna stać się pramatką nowego gatunku szczurów. Potrzebowała tylko rozpłodnika, ale znalezienie właściwego samca nie nastręczało trudności. Znała kilku odpowiednich. Jeżeli zginęli w tej śmiertelnej kośbie, urządzonej przez ludzi, poszuka nowych.
Uważała takie postępowanie za konieczne. Ciągle się rozwijała, zarówno umysłowo, jak i fizycznie – osiągnęła już wielkość dobrze wyrośniętego kocura. I nadal rosła.
Potomstwo będzie bytowało w teatrze, a ona przekaże im swoją wiedzę i doświadczenie. Ten zalew słów, wypowiadanych na scenie, przeistoczył ją, a małe szczurki rozwiną się jeszcze bardziej.
Staną się zaczynem nieistniejącej jeszcze rasy szczurów rozumnych.
W końcu powróciła do ulubionego zajęcia. Uprzątnięto zwłoki jej pobratymców, przewietrzono pomieszczenia.
Mogła znowu rozkoszować się grą aktorów i z przejęciem śledzić przebieg prób.
Mogła w myślach dopracowywać szczegóły wielkiego projektu.
***
Odruchowo rzuciła okiem na nowego suflera. Nie cierpiała go, a nawet zaczynała nienawidzić, bo wyrażał się pogardliwie o zmarłym.
– Z takim głosem i dobrą aparycją zrobiłby karierę jako spiker telewizyjny albo radiowy, a on trwonił tutaj czas za marne pieniądze – rzucił kiedyś do jednej z statystek, którą próbował uwodzić. – Umarł, niech mu ziemia lekką będzie, ale stracić taką szansę!
– Kompletny baran – zakończył pogardliwe.
W Evie od początku budził niechęć. Drażniło ją nawet to, że przewracając karki tekstu, ślinił palec.
Niechęć przemieniała się w odrazę, a ta w nienawiść, chociaż szczurzyca dobrze wiedziała, że nowy podpowiadacz nie jest niczemu winien.
Postanowiła, że już nie będzie na niego zwracać uwagi. Nie był tego wart.
Zainteresowała się przebiegiem próby.
Przetworzony przez reżysera tekst powieści, z licznymi dopiskami, brzmiał znakomicie i był grany porywająco. Często budził zaciekawienie i śmiech, równie często zmuszał do zastanowienia.
Akcja, przeniesiona do współczesności, toczyła się w dziwnym kraju, o którym Gargantua powiadał, że znajduje się wszędzie i nigdzie.
To był najlepszy i najciekawszy spektakl, który do tej pory oglądała.
Wsłuchała się w jedną z ulubionych fraz. Akurat ją wypowiadano.
„Ktoś jest zacz, coś wszedł w sracz złożyć swe wielmożne łajno – słuchaj no. Niech tego trafi szlag, niech tego zdusi powietrze, kto swego zadka czysto do gładka w czas nie podetrze”.[ii]
,
Zdania przerywały soczyste bekania.
Nagle łapka Evy z herbatnikiem zamarła w bezruchu. Gdzieś z głębin stale rozwijającego się umysłu wypłynęła oczywista i prosta konstatacja.
Pragnęła zostać rodzicielką nowego pokolenia szczurów, przekazać im swoją wiedzę, może telepatycznie – znała już znaczenie tego wyrazu – a tylko teoretycznie wiedziała, jak walczyć z ludźmi. Jak ich tępić, jeżeli zajdzie taka potrzeba.
Gdy gorączkowo rozkładano trutki i pułapki, posłyszała, że ona i jej pobratymcy dysponują taką bronią. Roznoszą szczurzą gorączkę i wirusy choroby, zwanej tyfusem plamistym. Bardzo się jej lękano.
Powinna sprawdzić ich skuteczność…
Wybór celu nasuwał się sam. Musiała zabić nowego suflera. Lizał palce przy śledzeniu tekstu, więc idealnie nadawał się na ofiarę.
Z zadowoleniem połknęła kolejny kęs ciasteczka.
***
Po twarzy młokosa z irokezem na głowie spływał pot. Już nie musiał ślinić kciuka, żeby przewrócić kartkę. Wystarczyło, że często obcierał policzki. Krasiły je dziwne wypieki, jakby chłopak silnie gorączkował.
Pracował wytrwale, mimo tego, że wyglądało, iż ledwie trzyma się na nogach. Nie mówił, tylko chrypiał.
Eva z zadowoleniem wyszczerzyła zębiska. Była już brzemienna. Czuła poruszanie kilku drobniuteńkich ciał. Może wyciągały łapki, a może przytulały się do siebie.
Dobrze wiedziała, że szybko dowie się o niespodziewanej śmierci niedawno przyjętego pracownika. Znowu zawisną dwie klepsydry, jedna w hallu, druga w bufecie, a te dwunogie stwory, ludzie, pewnie wypiszą na nich patetyczne banały.
Przeżyją potem ciężkie chwile, ona i jej potomstwo, protoplaści nowego gatunku istot rozumnych. Pewnie schronią się w rurach kanalizacyjnych. Będzie dysponować czasem, żeby opowiedzieć o nowym doświadczeniu. O tym, że może za wieleset lat ich potomkowie opanują świat.
Powie im, że zabicie człowieka ma słodki, sezamkowy smak i jest równie łatwe, jak uśmiercenie myszy.
– Niech sczezną jak najszybciej – mruknęła. – Ostatni może zrozumieją, że cała reszta jest tylko wiecznym milczeniem.
Wąski pysk okrasiło coś, co wyglądało na uśmiech.
12 maja 2018 r. Roger Redeye
[i] Tekst tragedii Szekspira w tłumaczeniu Leona Ulricha.
[ii] Tłumaczył Tadeusz Boy-Żeleński.
Jako ilustrację wykorzystałem fotos z filmu Franco Zeffirelliego „Romeo and Juliet”.
Źródło ilustracji – http://whilemoujiksleeps.blogspot.com/2010/12/genial-el-vestido-de-julieta.html