- Opowiadanie: Hierof - Pierwsza Krew

Pierwsza Krew

Ale czy pamiętasz skąd wzięły się zombie?

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Pierwsza Krew

8:46 – Czwartek. Redakcja pisma "Poznaj Naukę".

Za młodu Marek nigdy by nie przypuszczał, że tyle lat usiedzi w jednym miejscu. Teraz ma czterdzieści na karku, z czego piętnaście to czas spędzony w tym samym biurze, przy tych samych ludziach, tworząc niemalże identyczne teksty. Gdy skończył dwudziesty rok życia obiecał sobie, że zostanie pisarzem. Ale nie byle jakim – współczesną ikoną grozy, istnym Lovecraftem XXI wieku. I wszystko szło, wydawać by się mogło, banalnie prosto – pisał opowiadania na fanowskie ziny, całe wieczory siedział nad książką, parę razy nawet wydrukowali jego tekst. Tylko brak pieniędzy… Obiecał sobie, że studia dziennikarskie to chwilowa zachcianka mająca mu pomóc dostać w miarę sensowną pracę. Tylko, że ta w miarę sensowna praca usidliła go na kolejne piętnaście lat. I w zasadzie trzyma cały czas. Nie, żeby magazyn "Poznaj Naukę" był paszkwilem, którego sens istnienia opiera się jedynie na pieniądzach dla wydawnictwa. Ma duży nakład, dużą sprzedaż, a nawet liczące się zdanie w świecie nauki. Największy magazyn naukowy w Polsce. I jeden z redaktorów, który przez piętnaście lat nie może zdobyć się na siłę poszukiwania wydawnictwa dla swoich książek. Ale przynajmniej zarabia.

"JEB" – usłyszał Marek idealnie w momencie, w którym zaczął żałować swojego życia. Stanął nad nim Richard – Amerykanin, przełożony, redaktor naczelny magazynu "Poznaj Naukę".

– Tomasz Toczewski wrócił z wyprawy – rzekł zaskakująco podniecony.

Wzrok Marka powędrował pomiędzy sterty papierów na biurku. Chyba pomyślał, że udając brak zainteresowania, jego szef odejdzie.

– Tomasz Toczewski wrócił z wyprawy. A, no tak. Tomasz Toczewski wrócił z wyprawy, trafił do więzienia, ty masz tam jechać i zrobić z nim wywiad – powtórzył Richard. Jak na Amerykanina potrafił nieźle posługiwać się językiem polskim. Szczególnie, jeżeli chodzi o rządzenie innymi. Marek głęboko odetchnął:

– Dobra, rozumiem. Mam jakąś przepustkę czy coś? – zapytał.

– Tak, wszystko załatwione, widzisz się z nim dzisiaj. Za dwie godziny. Zjedz obiad, pewnie trochę ci to zajmie – rzekł Richard po czym zaczął oddalać się od biurka Marka.

– Ej, ale za co on właściwie siedzi?

– Przemycał dragi czy coś takiego… Żaden big deal. – Richard machnął ręką i zniknął w swoim gabinecie.

Żaden big deal. Ja pierdolę. Jakim prawem taki człowiek stoi na czele największego pisma naukowego w Polsce?– zastanawiał się Marek. W istocie nie lubił się zastanawiać. Wolał działać, choć i to słabo mu szło, patrząc na jego dotychczasowe dokonania pisarskie.

 

11:00 – Czwartek. Areszt śledczy Warszawa – Mokotów.

Mury aresztu śledczego Warszawa – Mokotów poprawiły Markowi humor. Wyobraził sobie, że podchodząc do wejścia zobaczy sypiące się cegły z jednej ze ścian. Zaraz potem z tak powstałej dziury wyjdzie jakiś osadzony z plastikową łyżką w ręku, który wydrze się: Koledzy mówili, że plastikową łyżką nie da rady! Po czym zacznie biec przed siebie ciesząc się jak bachor, który zdeptał na plaży piaskowy zamek jakiegoś biednego dzieciaka w okularach. Marek dałby sobie rękę uciąć, że przez dziury w murach widział wnętrza cel. Gdy wszedł do środka, od progu zawołał do niego jeden ze strażników:

– Pan Marek? Pan tu na wywiad przyszedł do tego globustrotera, proszę za mną.

Marek zaczął się zastanawiać czy jest już taki znany, że nie musi się przedstawiać. Z drugiej strony zawsze mierzył do nieco bardziej elokwentnej publiki. Ruszył za strażnikiem przez słabo oświetlone korytarze aresztu.

– Wie pan co? Ja zawsze byłem fanem pana artykułów. W zasadzie to kupuję tę gazetę tylko dla pana, nic innego nie czytam. Czasu nie mam, ale dla pana to zawsze znajdę – strażnik sypał słowami z prędkością całkiem niezłego rapera. Po pewnym czasie Marek słyszał jednak tylko prostą linię z EKG. A przynajmniej w takiej formie docierał do niego ten potok słów.

Zatrzymali się przed pokojem wizyt. Marek wyciągnął ze swojej torby skórzany notatnik i dyktafon.

– Mogę nagrywać naszą rozmowę, tak? – chciał się upewnić.

– Oczywiście. Za drzwiami będzie jeden strażnik. Wie pan, bezpieczeństwo i tak dalej – strażnik podał rękę Markowi. – Miło poznać swojego idola. – uśmiechnął się bardzo szeroko i odszedł. Markowi zrobiło się miło i głupio jednocześnie.

 

11:17 – Czwartek. Pokój wizyt.

Przed Markiem siedział mężczyzna wyglądający na bardzo podstarzałe 35 lat. Stereotypowy do bólu podróżnik, który znacznie lepiej czuje się w dziczy, uciekając przed niedźwiedziami, niż przy swojej rodzinie w cieple domowego ogniska. Lekko zsiwiała, nierówno przycięta broda, gęste brwi i potargane włosy w których prawdopodobnie jakiś pająk urządził sobie sypialnię. Boże, żeby tylko nie był jadowity -pomyślał Marek. Jednak w stroju z aresztu podróżnik przywodził mu na myśl Charlesa Mansona. Ot, niezobowiązujące skojarzenie. Marek wyciągnął swój notes i otworzył go na losowej stronie, wiedział, że wtedy wygląda bardziej profesjonalnie. No i nie zapomni o co chciał zapytać. Obok zmieścił malutki dyktafon wyglądający jak węglowa gumka do ścierania.

– Witam serdecznie, jestem dziennikarzem z naukowego czasopisma "Poznaj Naukę" – Marek wyciągnął rękę.

– Cześć. Tomek – pierwsze słowa, które przeszły przez krzaczasty zarost.

– Wbrew pozorom nie przyszedłem tutaj dociekać na temat przemytu. Sam jestem zdziwiony, ale z racji tematyki naszego pisma interesuje mnie bardziej pana wyprawa – Marek przedstawił swoje kompetencje.

– A to dziwne –  Tomek poprawił siad na krześle. – Myślałem, że jestem tutaj dużą sensacją, a okazuje się, że was bardziej interesuje co się ze mną działo przez te dwa lata. Naukowe pismo, tak? To dobrze, nie zgodziłem się na rozmowę z tymi szmatławcami, ich interesuje tylko aktualny skandal.

– Zapewniam pana, że naszym celem jest przekazywanie ludziom wiedzy. Wiele osób myślało, że pan zmarł. Bardzo długo nie było od pana żadnego sygnału. Wyjechał pan szumnie zapowiadając poznanie kultury Haitańczyków, a gdy wrócił, od razu trafił do aresztu – rzekł Marek.

– Mów mi Tomek. Proszę. Wiesz… Sam prosiłem o kompetentnego dziennikarza. Nie wiedziałem, że naprawdę mi kogoś przyślą. Nie wiem nawet czy dożyję do momentu rozprawy. Chcę ostrzec ludzi. Uświadomić ich, co tam się działo.

– A co się konkretnie działo? – spytał Marek zamykając swój notes. Myślał, że czeka go kolejny sztampowy wywiad, ale pierwszy raz nie było potrzeby bombardowania kogoś serią męczących pytań. Tomek nachylił się nad stołem:

– Haiti to jedyne takie miejsce na świecie. Nigdzie indziej nie czułem się tak blisko domu. Widziałem tam tyle życia i śmierci, że przestałem je odróżniać – białka jego oczu zaczęły połyskiwać, a sam mówił bardzo chwiejnym głosem, jakby bał się słów, których używa. – Nawet już nie wiem czy sam jestem bliżej śmierci czy narodzin…

Marek gwałtownie odsunął się od stołu. Coś go przeraziło. Coś w oczach. Nie minęła chwila, a Tomek zaczął trząść się i wyć, spadł z krzesła, wydawał nieludzkie dźwięki. Jak z horrorów.

– Strażnik! Strażnik!

 

8:07 – Piątek. Redakcja.

Worki pod oczami zdradziły Marka. Dziennikarz przez pół nocy nie mógł zasnąć. Przysięgał sobie, że Tomasz miał tylko atak padaczki. To na pewno nie było nic zaraźliwego, żaden pasożyt przywieziony z wysp czarnej ludności. Co mogło się z nim stać? Czy przeżył to? Czy koleś zmarł i artykułu nie będzie?

"JEB!" – to już szósty raz w tym tygodniu. Marek nawet nie drgnął.

– Dostałem wiadomość ze szpitala, że temu podróżnikowi nic nie jest. Teraz trzymają go w szpitalu. Ponoć to tylko jakiś atak padaczki czy coś. Żaden big deal. Jedź tam – wyjaśnił ekspresowo Richard.

– Mógłbyś tak nagminnie nie używać tego zwrotu? – spytał Marek bez świadomości tego, co robi. Richard stanął jak wryty. Po chwili jednak uśmiechnął się i poklepał Marka po ramieniu.

– Ha! Sorry, że tak often to mówię – roześmiał się redaktor naczelny. Chyba wziął to za żart.

Skurwysyn – pomyślał Marek. Albo chociaż uznał, że pomyślał to słowo, bo w jednym momencie zaczął wyklinać swojego szefa i fakt, że będzie musiał jechać do szpitala przeprowadzić wywiad z bardzo niestabilnym człowiekiem, który od pierwszych słów mówi o śmierci. Marek wstał, przeciągnął się i spojrzał z utęsknieniem na okupowany przez kolegów ekspres do kawy. Będzie musiał zaczekać.

 

9:00 – Piątek. Szpital.

Ten dzień jawił się na dużo brzydszy od poprzedniego. Słońce było zgaszone i zachmurzone, jakby ktoś położył na nim wielką taflę lodu i czekał aż się rozpuści. Wiatr też nie dawał spokoju, a okazjonalne kałuże po deszczowej nocy przypominały, że może być jeszcze gorzej. Tak naprawdę było lato, ale tego dnia nie dało się tego poczuć. Marek nie lubił za bardzo odstępstw od normy – skoro wczoraj było gorąco i miał na sobie kraciastą, brązową marynarkę to i dzisiaj musiał ją założyć, nawet jeżeli temperatura spadła o jakieś 10 stopni. Choć w tym momencie grymas jego twarzy wyjaśniał, że powinien był założyć choć czapkę, jak przez lata radziła matka.

Marek przeszedł przez stare, białe drzwi z zaskakująco czystymi szybami. W holu szpitala przypomniał sobie jak przed pójściem spać narzekał na areszt śledczy. Teraz to było co innego… Teraz czuł najgorszy i najbardziej deprymujący człowieczeństwo zapach. To śmierć? Choroby? Rozpacz? Nie potrafił stwierdzić, ale flakon perfum składających się z tych trzech składników z pewnością nie należałby do jego ulubionych.

– Dzień dobry, chciałem odwiedzić Tomasza Toczewskiego. Trafił do was wczoraj z aresztu śledczego. Mam zezwolenie od policji i z redakcji jakby było trzeba – ostatnie słowa ciągnął przez kilkanaście sekund, akurat, aby podstarzała recepcjonistka zainteresowała się petentem.

– Ten wariat? Drugie piętro, pokój… nie wiem, znajdzie sam, przy schodach – recepcjonistka bardzo sprawnie przeszła z braku zainteresowania do całkowitej negacji faktu, że obok stoi człowiek, który wolałby nie błądzić po salach z umierającymi ludźmi. Marek poszedł do windy.

– Nie działa, schody! – krzyknęła recepcjonistka, która z potrzeb ewolucyjnych wyhodowała trzecie oko gdzieś na okładce trzymanej w ręku gazety. A więc schody.

Marek stanął pośrodku korytarza, który po jego lewej i prawej stronie wyglądał jak lustrzane odbicia, z tą różnicą, że przed drugą salą po lewej siedział na krześle strażnik i popijał jakiś napój gazowany. Ten sam, który wczoraj zamęczył Marka strzelaniną słów. Marek podszedł do niego.

– Dzień dobry, to tutaj leży ten podróżnik, który wczoraj dostał ataku? – spytał.

– O rany, nie sądziłem, że pan tu przyjdzie. Choć nie, w zasadzie to mówili mi o wizycie. Sam osadzony bardzo nalegał. Może pan wejść – odpowiedział strażnik, po czym otworzył drzwi i wskazał ręką kierunek. Zupełnie jakby otwarte drzwi nie były wystarczającym zaproszeniem.

W sali dominował przeszywający kości chłód wpadający przez szeroko otwarte okna. Obok łóżka, na którym leżał Tomasz, stało lekko powyginane, drewniane krzesło. Zaraz obok znajdował się stolik z nawet nie zaczętą porcją jedzenia. Marek przywitał Tomka. Ten wyglądał na bardzo wymęczonego, ale chętnego do rozmowy. Na jego rękach znajdowało się mnóstwo przewodów dochodzących do wiszącej nad łóżkiem aparatury. Marek skojarzył, że nigdy przedtem nie wchodził do szpitalnej sali.

– Jak się czujesz? – zagaił Marek.

– Całkiem… – jego głos brzmiał jakby dochodził zza kilometrowej rury. Stłumiony, lekko zachrypnięty, zdradził Markowi, że "całkiem" to złe słowo na opisanie samopoczucia Tomka.

– Na pewno dasz radę porozmawiać? Wczoraj przestraszyłeś chyba wszystkich – dopytywał Marek.

– To nic nie zmienia. Nie wiem ile będę żył. Lekarze mówią, że to atak padaczki, ale ja wiem co to jest. Chciałem kogoś z waszej redakcji, bo nikt inny nie chce nawet mnie słuchać, uważają mnie za wariata.

– Czemu ci tak na tym zależy?

– Chcę was ostrzec i… nauczyć – odpowiedział Tomek. Marek na chwilę stracił orientację. Nie wiedział czy nie traci czasu na rozmowę z której wyniknie tylko bełkot odzwyczajonego od cywilizacji człowieka.

– Dobra… – Marek zaciął się, wyciągnął zeszyt, jednak otwieranie go zatrzymała ręka Tomka. – Nie jest ważne co tam masz napisane. Posłuchaj mnie. Potem pytaj – rzekł powoli Tomek – Byłem już na wyspie jakiś czas, nie wiem kiedy to było, nie sprawdzałem daty…

 

Wcześniej – Haiti.

Tomek wyszedł z namiotu. Był jasny, jednak pochmurny poranek. Namiot rozbił niedaleko miasta Hinche, na północy. Uważał to miejsce za wyjątkowe. Jak okiem sięgnąć nigdzie nie było drzew – wszędzie pagórki, wysoka trawa i bardzo dużo kamieni. Nieopodal była też wioska do której został skierowany przed paroma dniami. Nie pamiętał jej nazwy, ale chciał porozmawiać z lokalnym kapłanem voodoo – Ricardo. W zasadzie Tomek nie wiedział w jakim celu tłukł się z Polski do Haiti. Od zawsze ponad wszystko stawiał podróże, poznawanie nowych kultur, a cała religia voodoo wydawała mu się równie interesującą co naciągana. Liczył, że na własne oczy zobaczy ceremonię opętywania człowieka przez duchy.

Tomek wiedział o tej wierze prawie tyle samo, co przeciętny jej wierzący, jednak poparte nauką. Był przygotowany na długie poszukiwania kapłanów, którzy rzadko bywają w miastach i trzeba ich szukać najczęściej na własną rękę. Podróżnik poznał jednak Jamesa – lokalnego pracownika banku, a po godzinach sprzedawcę w małym kramie szamańskim na obrzeżach Port-au-Prince. James wprowadził Tomka do ich kultury, nauczył podstawowych zwrotów w języku haitańskim i wyjaśnił, że na Haiti nikt nigdy nie uzna go za nieproszonego gościa. Opowiedział Tomkowi historię o Legionach Polskich, z których wielu żołnierzy zostało na Haiti lub po prostu oddało się cielesnym uniesieniom zostawiając polskie geny na wyspie. Tomek nie był przekonany, jednak przez półtora roku poszukiwań kapłana poznał wielu ludzi, w tym czarnoskórych, którzy otwarcie mówili, że są Polakami lub mają polskie korzenie. W pewien sposób pomogło mu to, bo James od samego początku był pozytywnie nastawiony do polskiego podróżnika łaknącego wiedzy i nowych doświadczeń. Z tego względu powiedział mu gdzie powinien szukać zarówno kapłana, jak i odpowiedzi. Tomek nie wiedział tylko czy zjednał przychylność Jamesa swoim pochodzeniem czy otwartą osobowością. Gdy jednak podróżnik zamknął pewne sprawy w mieście, wyruszył w stronę wioski Cede na spotkanie z Ricardo.

Do wioski Tomek dotarł wraz ze zmierzchem. Na szczęście dla niego piesza podróż minęła bez zbędnych komplikacji. Ściemniało się, a Tomek nie chciał zostawać pośrodku głuszy samemu. Z mapy wynikało, że najpóźniej za godzinę dotrze do chat i szamana, który przy pewnej dozie szczęścia zaoferuje nocleg i wysłucha przybysza. Tomek wszedł w pierwsze od długiego czasu drzewa. Nie był to las, jednak chciał pewnej odmiany od jałowych pól i niskich krzaków. Gdy korony drzew przysłoniły zachodzące słońce, podróżnik poczuł ulgę – było tam wyraźnie chłodniej niż na pagórkach. Przysiadł na chwilę, chciał napić się wody, jednak jakiś ruch kilkanaście metrów obok przykuł jego uwagę. Bał się spotkania z niedźwiedziem czy wilkiem, dlatego wyciągnął stary nóż komandosa. Zdawał sobie sprawę, że raczej nie obroni się tym przed dzikimi zwierzętami, ale czuł się bezpieczniej. Wstał i cichym krokiem zaczął przedzierać się przez gęste zarośla. Za nimi zauważył… drogę. I znowu pagórki. Myślał, że zagajnik będzie trochę większy. Na drodze stał mężczyzna odwrócony plecami, lekko się chybocząc.

– Bonjou – przywitał się podróżnik, jednak mężczyzna stał dalej. Tomek usiłował sobie przypomnieć inne haitańskie zwroty, ale mężczyzna odwrócił się. Oczom Tomka ukazał się młody czarnoskóry chłopak, ubrany w podartą, białą koszulę i krótkie spodenki. Cała dolna część jego ubrania była ubrudzona czerwoną substancją, a na wyprostowanej dłoni nie było paznokci. Krople tej samej substancji skapywały na nagrzany piasek. Tomek w ostatnim momencie uniósł wzrok i zobaczył wykrzywione w nienawiści usta. Mokre, jak zaczął podejrzewać, od krwi. Oczy mężczyzny były całe czerwone, ale nieobecne. Kurwa mać przemknęło Tomkowi przez myśl. Usłyszał jedynie najbardziej przeraźliwy krzyk połączony z piskiem, a chłopak wygiął się nienaturalnie do przodu łamiąc swoje kości, wyprostował się i rzucił w kierunku podróżnika. Tomek szybkim krokiem wrócił w stronę drzew, rzucił się z impetem pomiędzy krzak, a pień starając się nie ruszać i wymyślić jakikolwiek sposób na obronę lub ucieczkę. Wtedy też zrozumiał, że między trzymaniem w ręku noża dla bezpieczeństwa, a użyciem go, jest ogromna przepaść decydująca o śmierci lub życiu. Tomek słyszał kroki dziwnego człowieka, a także jego oddech, który był nierówny i jakby dochodził z dziurawych płuc. Chłopak zawył ponownie, teraz jednak z każdej strony zabrzmiał taki sam odzew. Tomek przestraszył się i dość gwałtownie drgnął. Człowiek go zauważył. Gdy tylko zaczął biec w kierunku podróżnika ten zerwał się na nogi i sam zaczął uciekać. Nie był wystarczająco szybki. Chłopak wgryzł się w kark Tomka, razem stracili stabilny grunt i upadli na ziemię. Tomek odkopał atakującego, rzucił się w kierunku noża, który przy upadku wypadł mu z ręki. Gdy go chwycił sam też został pochwycony za nogi. Zaczął szorować twarzą po kamienistej ziemi. Ponowne wycie. I ponowny odzew. Teraz już bliżej. Tomek nie myślał wiele, wbił nóż w rękę, która trzyma go za nogę, jednak na nic to się nie zdało. To coś nie czuło bólu. Ale zatrzymało się, zbliżyło powyginane usta do twarzy Tomka. Zawyło. To był ten moment. W czaszce wylądował nóż. Dziwny człowiek stał dalej. Na moment tylko stracił zainteresowanie i zrobił kółko nie przerywając wycia. Kolejna okazja. Tomek wstał na nogi, chwycił za rękojeść nożna wystającą z głowy napastnika, szybkim ruchem go wyciągnął i wbił jeszcze raz. I jeszcze. I ponownie. Nie liczył czasu, na oślep wkłuwał ostrze noża w coś, co przed chwilą wyglądało jak najobrzydliwsza twarz na świecie. Teraz to tylko worek mięsa i krwi. Tomek upadł wycieńczony. To wszystko… Żyje. Gdy jednak istota obok zaczęła lekko się ruszać i charczeć Tomek zerwał się na równe nogi. Na szczycie pobliskiego pagórka zobaczył sylwetkę. Machnął na pomoc, jednak ciemny kształt wygiął się do przodu i zawył. Znowu wycie dookoła. Bardzo blisko. Tomek uznał, że prawdopodobnie już nie żyje. Zaczął biec w kierunku wioski. Liczył na to, że zemdleje zanim zjedzą go te dziwne istoty. Gdy ponownie przebiegł przez drzewa miał wrażenie, że zgubił pościg. Jednak biegnąć dalej przez jałowe pole widział więcej ciemnych kształtów, dookoła. Coś, co najpierw wyłamało sobie kręgosłup nagłym ruchem go przodu, a potem zawyło. Pogodzony ze śmiercią Tomek zobaczył światła ogniska. Przypomniał sobie też o ugryzieniu, które zapulsowało bólem tak silnym, że upadł. Przez gasnącą świadomość do jego uszu przedostały się tylko energicznie wypowiadane słowa i… wycie. Znowu wycie.

 

Trzy dni później – Haiti.

Przez dziury w praktycznie każdej ścianie wdzierał się nieznośny upał. Na samym środku pomieszczenia, jedynego w całej chacie, klęczała młoda dziewczyna w ciąży. Była bardzo piękna, uzmysłowiła Tomkowi dlaczego Legiony Polskie tak upodobały sobie Haiti. Robiła coś z liśćmi, przekładając je z jednego pojemnika do drugiego, skubała je i myła w misce z wodą. Tomek zajęczał. Dziewczyna spojrzała na niego i zaczęła mówić, jednak Tomek doszczętnie zapomniał nawet grzecznościowych zwrotów w jej języku. Podeszła bliżej, przysunęła obok łóżka Tomka stolik na którym stał drewniany kubek i wlała do środka gorącej wody. Gdy zrozumiała, że jej słowa do niego nie docierają, wyszła z chaty. Tomek dopiero teraz odzyskał pełnię świadomości. Cały czas miał przed oczami białe plamy, a w głowie – czerwone od krwi zęby i nienaturalnie wykrzywione usta potworów.

Do chaty wszedł ciemnoskóry człowiek ubrany w luźne, kolorowe szaty. Na głowie miał coś przypominającego indiański pióropusz, jednak dużo mniejszy. Człowiek podszedł do Tomka, odkrył koc i zaczął dotykać jego ramię mówiąc samemu do siebie. Spojrzał na Tomka. Przez pół minuty patrzył prosto w jego oczy. Podróżnik nie potrafił odwrócić wzroku.

– Powinieneś już umrzeć – stwierdził mężczyzna w pióropuszu.

– Mówisz po polsku? – spytał Tomek zmęczonym głosem.

– Tak. Mówię we wszystkich językach. Jestem Ricardo. Wiem, że mnie szukałeś, ale wydaje mi się, że już nie potrzebujesz dowodów na istnienie magii w naszej wierze.

– Ale… Boże… Jak to "powinienem umrzeć"? – Tomek otworzył szeroko oczy, gdy dotarło do niego, co chwilę wcześniej powiedział kapłan.

– Zostałeś ugryziony przez Ghede. Ducha śmierci. Wy na to powiecie zombie. Dla was one jedzą mózgi i są martwymi ludźmi – kapłan się zaśmiał. – Dla nas też są martwi, ale w martwej powłoce jest duch – wyjaśnił.

– Co teraz ze mną będzie?

– Ghede są dobre i pomagają. Ale od pewnego czasu tylko szkodzą. Atakują ludzi. Wtedy ludzie umierają. Jeśli rodzina nie znajdzie ciała i nie przetnie mu rąk i nóg to ten wraca. Tylko nie ten sam człowiek, tylko jako kolejny Ghede.

– Matko, to nie żadne duchy, to jakaś choroba – wyjąkał Tomek.

– Choroba, duchy. Wybierz co wolisz. Dla nas to Loa, bogowie, są źli na ludzi i nasyłają Ghede żeby wymierzyć karę. Kapłani tego nie zatrzymają. Choć udało mi się wypędzić z ciebie ducha.

– Co zrobiłeś? – Tomek złapał się za ramię. Zabolało.

– Jeszcze żyjesz i nie jesteś zombie. Uratowałem cię – kapłan uśmiechnął się po czym pomógł wstać Tomkowi. Podał mu czyste szaty i wyszli przed chatę.

Wioska była bardzo mała. Parę chat, szałasów, jedna droga. Ludzie pracowali na polu, dzieci biegały i śmiały się. Krajobraz prezentował się zupełnie inaczej niż wyobrażał sobie Tomek.

– Dzisiaj nie przyjdą – stwierdził kapłan zapalając tytoniowe zawiniątko.

– Kto?

– Ghede. Zombie. Będzie gorąca noc. One wolą zimno. Chodź za mną.

Ruszyli w kierunku wysokiego, skórzanego namiotu na samym końcu drogi. Tomek był tak zaskoczony całą sytuacją, że nie zauważył wysokiego, postawnego mężczyzny przechodzącego z kosą. Wpadli na siebie. Tomek przeprosił, jednak mężczyzna tylko spojrzał nieobecnym wzrokiem i jęknął.

– Chryste… Kto to? – spytał kapłana.

– Zombie. Nasz. Zmarł parę dni temu, wczoraj go przywracałem. Pomaga w polu – odparł beznamiętnie kapłan.

Tomek wiedział jak wygląda taki proces i czym jest w istocie. Miejscowi wierzą w duchy, demony i magię, jednak proszek zombie, który podaje się człowiekowi to nie żaden magiczny artefakt. Tetrodotoksyna to trucizna, której nawet śladowe ilości wprowadzają człowieka w stan wegetatywny. Kapłani podają kolejne narkotyki człowiekowi przez co staje się podatny na aluzje i ostatecznie zostaje zniewolony. Grzebiąc taką osobę, a po pewnym czasie wykopując kapłani pokazują, że to duchy wstąpiły w człowieka. Tomek interesował się tym, ale nie wierzył w duchy, choć i tak chciał zobaczyć taki rytuał na własne oczy. Chciał zobaczyć te narkotyki i proszek zombie. Jednak ludzie, którzy go zaatakowali… Ich oczy były inne. Nie byli osowiałymi powłokami ze znikomą świadomością. Sprawiali wrażenie żywych, nastawionych tylko na brutalność. Byli szybcy i energiczni. Jak na razie uznał, że albo ktoś odurza ich czymś innym i karze zabijać albo to jakaś choroba. Liczył, że kapłan nieco rozjaśni sytuację.

Weszli do wysokiego namiotu.

– Po co tak naprawdę tutaj przybyłeś? – spytał kapłan. Tomek wziął głęboki wdech.

– Chcę poznać waszą kulturę. Jestem podróżnikiem, na tym polega moje życie. Poza tym bardzo chciałem zobaczyć jak duchy ożywiają człowieka – Tomek nie chciał narzucać im naukowego punktu widzenia, wolał uszanować ich tradycję i przekonania.

– Myślałem, że nie wierzysz w Ghede – odparł zdziwiony kapłan.

– Tutaj wierzę w to, w co wierzycie wy. Nie chciałem cię urazić mówiąc, że to choroba. Ale tamci, którzy mnie zaatakowali byli inni. Nie wydaje mi się, aby duchy były na was złe, opętywały ludzi i zabijały innych.

– Ależ duchy nie są złe na nas. Są złe na was, ludzi z miast – odparł kapłan. Tomek nie ukrywał zaskoczenia. Ricardo to zauważył.

– Przez ostatnie parę lat po wyspach podróżowali wasi naukowcy. Badali naszą kulturę, nie chcieli uwierzyć w voodoo. Słyszałem, że kradli nasze święte zioła. Badali je. Opuścili wyspy, gdy zezłościli Loa. Wtedy zaczęły pojawiać się złe zombie.

– Ale… – Tomek właśnie zdobył pewne podejrzenia, co mogło się wydarzyć. W myślach przewijał dziesiątki filmów o zombie, przypomniał sobie co wywoływało w nich epidemię. Wirus? Bakteria? Z pewnością nie złe duchy. – Ci naukowcy ciągle tu są? Mogę z nimi porozmawiać?

– Tak. Ale nie wiem czy oni będą chcieli rozmawiać z tobą – kapłan zrobił dłuższą pauzę. – Jesteś dobrym człowiekiem. Weź to – Ricardo podał podróżnikowi małe zawiniątko. – To zioła. Bardzo mocne. Pal je lub żuj, a powinieneś pozostać odporny na opętanie. Bardzo dobrze się trzymasz, większość po trzech dniach już by nie żyła – oświadczenie kapłana zmroziło krew w żyłach Tomka. W tym momencie ramię znowu go zakuło.

– Jak wczoraj odpędziłeś te potwory? – spytał.

– To proste – kapłan podszedł do wielkiej walizki leżącej na małym stoliku. Wyciągnął z niej strzelbę. – Remington 870. Działa szybciej niż magia – uśmiechnął się.

– Mogę ją pożyczyć? – spytał po chwili namysłu Tomek. Miał plan.

Parę godzin później – Haiti.

Ściemniało się. Tomek dotarł do miejsca wskazanego przez kapłana. Ze skarpy widać było niewielką dolinkę, której lwią część zajmują namioty, blaszane kontenery i dwa większe budynki. Wszystko wyglądało na opuszczone, a parę tabliczek z ostrzeżeniem kazało zastanowić się Tomkowi czy na pewno chce tam iść. Chciał jednak dowiedzieć się czegoś na temat tych potworów prosto, jak sądził, ze źródła.

Podszedł do otwartej bramy. Na podwórku wokół którego zbudowany został kompleks nie było widać śladów życia. Gdy wolno przechodził między blaszakami dostrzegł walące się tu i ówdzie przedmioty lekarskie, których miejsce powinno być raczej w laboratorium. Zawołał w nadziei, że usłyszy ludzki głos w odpowiedzi. Zamiast tego do jego uszu dotarło dudnienie pochodzące z jednego z głównych budynków. Wyciągnął strzelbę uczepioną przy plecaku – był świadom, że nie powinien tu wchodzić, ale z drugiej strony bał się, że nie będzie nikogo, kto mógłby mu zwrócić uwagę. Zawołał jeszcze raz. Żadnego odzewu. Podchodząc do drzwi budynku zauważył, że nie były wcale zamknięte. Uchylił je, jednak nie dostrzegł nic w ciemnościach spowijających korytarze placówki. Wszedł.

Usłyszał bieg, zaraz potem łomot. Ktoś upadł. Tomek udawał odważnego, ale wiedział, że strach sparaliżował go na tyle, że nawet zapomniał włączyć latarkę. Gdy bardzo wolno przeszedł przez korytarze prowadzące do czegoś w rodzaju recepcji o mało nie zemdlał. Wszędzie była krew: na ścianach, podłodze, oknach. Z wentylatora pod sufitem ciekła czerwona ciecz. Gdy doszedł do siebie zrozumiał, że musi uciekać. Nikt tego nie mógł przetrwać. Dookoła Tomka leżały zwłoki. Mnóstwo zwłok. Po mokrych od krwi ubraniach dostrzegł wśród ofiar wojsko, naukowców, a nawet tubylców. Co oni tu do cholery robili? przeszło mu przez myśl. Usłyszał mlaskanie. Nie takie jak przy wigilijnej kolacji – bardziej jak w afrykańskiej rzeźni. Odwrócił się. Na jednym z krzeseł w recepcji siedziała kobieta. Sądząc po zwiewnej bluzce należała do lokalnych. Była odwrócona plecami. Zanim Tomek zdążył cokolwiek powiedzieć spostrzegł, że trzyma ona w ramionach… kawałek kręgosłupa? Obgryza kości z mięsa. Tomek zaczął powoli się oddalać, trzymając strzelbę cały czas wycelowaną w kobietę. Jednak zaraz usłyszał zew. Ten sam co wcześniej. Odwrócił się, ale niczego nie było w korytarzu. Problem w tym, że mlaszczącej kobiety też już nie było na krześle. Został tylko jej posiłek leżący nadzwyczaj blisko nóg Tomka. Podróżnik stanął i zaczął kalkulować możliwości. Uciec stąd szaleńczym biegiem się w stronę drzwi? Zostać i strzelać do wszystkiego co się rusza? Tę chwilę względnego spokoju przerwał dźwięk łamanego kręgosłupa. Tomek odwrócił się. Stała tam. Czarnoskóra kobieta. Musiała już nie żyć dłuższy czas – jej twarz było do połowy obdarta ze skóry, a jedno oko wydawało się lekko zwisać. Powyginane ciało ruszyło bez ostrzeżenia. Rozległ się strzał. I drugi.

Z budynku wybiegł Tomek, który wyraźnie wybrał opcję numer jeden. Na placu zrobiło się tłoczno. Z każdej strony wychodziły trupy. Tomek strzelił do jednego, który złapał go za nogę. Z kontenera spadł kolejny, ale natychmiast dostał kolbą strzelby w zęby. W tym momencie Tomek żałował, że tu przyszedł. Mimo wszystko upewnił się, że skoro cały obiekt jest przesiąknięty śmiercią to raczej jego teoria się sprawdziła. Tylko czemu Haiti? Co tu robili naukowcy? Skoro kapłan dał mu zioła powstrzymujące przemianę to może ludowe ziołolecznictwo ma jakiś związek z naukowcami? Chyba, że voodoo to prawda…

Na drodze Tomka stanął zombie w kombinezonie epidemiologicznym. Cóż za zrządzenie losu. Tomek szybko przymierzył strzelbę, ale ta nie wystrzeliła. Zaklął. Przed nim stał zombie, za nim z każdą sekundą zbliżały się kolejne. Okazało się, że ma niewspółmierne do inteligencji ilości szczęścia, gdyż jego prawej znajdował się Humvee z otwartymi drzwiami. Co prawda pod nim leżał zombie bez nóg, zaś na szybie było pełno krwi, ale Tomek postanowił nie wybrzydzać. Podbiegł, skasował głowę umarlaka zamaszystym ciosem kolby i wszedł do samochodu. Drzwi zamknął na ułamki sekund przed dobiegnięciem całej chmary zombie. W stacyjce znajdowały się kluczyki. Odpalił silnik. Zgasł. Odpalił. Zgasł. Przez moment chciał zrezygnować, ale spojrzał na zombie otaczające pojazd. Odpalił. Udało się. Wcisnął gaz i przebił się przez gromadę potworów. Uderzył w ogrodzenie, ale na szczęście Humvee ma zaskakująco wysoką siłę taranowania. Jechał, starając się znaleźć drogę przez prześwity w zakrwawionej szybie. Po kilku minutach podróży w coś uderzył. Znowu odezwało się jego szczęście – nie zemdlał, tylko rozwalił sobie łuk brwiowy. Gdy wyczołgiwał się z samochodu nie zauważył za sobą żadnych zombie. Spostrzegł, że zatrzymało go drzewo, ale gazy wydobywające się spod maski wołały "uciekaj!". Tak więc zrobił.

Słońce zaszło już dawno, gdy dotarł do wioski. Krzyki, wołanie o pomoc i znów to przeraźliwe wycie ostrzegały go dobre parę kilometrów wcześniej o aktualnej sytuacji. Stanął na pagórku i z daleka patrzył na śmierć, był świadom, że nie może im pomóc. Widział kapłana, któremu zombie urwały górną część czaszki w momencie, gdy ten wypowiadał jakieś zaklęcia. Widział zombie voodoo kończące pracę na polu, które nieświadome niczego padały jeden po drugim zaatakowane przez prawdziwych krwiożerców. Ogień zaś zaczął się od jednej chaty. Wśród całego tego krzyku i śmierci zauważył ją. Kobietę w ciąży, która dbała o niego jak dochodził do siebie. Leżała na ziemi. Jakiś mężczyzna z widłami stał nad nią i próbował odeprzeć atakujące istoty. Ale kobieta… właśnie rodziła. Tomek widział tę chwilę, gdy dziecko przyszło na świat, cała sekunda szczęścia w trwającym kataklizmie. Przez moment wydawało mu się, że kobieta się uśmiecha. Jeden ze zgniłych trupów odwrócił się w stronę dopiero co poczętego dziecka. Kobieta krzyczała, ale potwory nawet nie zwracały na to uwagi. W powietrze wzbiło się mnóstwo piachu. Kobieta przestała walczyć, jedli ją z każdej strony. Dziecka już nie było. Tomek się porzygał. Czy to on obudził te stworzenia wchodząc do opuszczonego kompleksu? Chciał tylko znaleźć odpowiedzi. Wiedział, że jeżeli nic nie zrobi to zacznie się od Haiti a skończy… Przestał o tym myśleć. Zakłuło go ramię. Otworzył woreczek z ziołami podarowanymi od kapłana, wziął parę liści i zaczął je żuć, chociaż przemknęło mu przez myśl żeby przestać się opierać. I tak pewnego dnia nie obudzi się jako on. To było oczywiste.

 

10:13 – Piątek. Szpital.

Marek patrzył na podróżnika jakby ten dopiero co opowiedział mu bajkę o najprawdziwszym jednorożcu.

– Uciekłem stamtąd, z całej wyspy. Władze mówiły, że magia to nie epidemia, chcieli mnie zamknąć. Myśleli, że nie szanuję ich kultury. Na lotnisku zatrzymali moje zioła. Nie wiem co w nich było, ale działało – wyjąkał Tomek.

Marek dalej nie pozbierał się po tej historii. Jego mózg przypominał zapisaną matematycznymi działaniami tablicę. Nie wytrzymał, musiał wstać.

– My nie piszemy prozy. My jesteśmy od faktów. Co ty mi właśnie opowiedziałeś… Co to za historia? Zombie? Voodoo? – Marek wydawał się być zdenerwowany. Złapał się za głowę. – Faktycznie jesteś niestabilny…

– Nie, posłuchaj mnie. Naprawdę tam coś się stało. To nie jest żadna magia, tam byli naukowcy. Czemu? Dowiedz się chociaż tego – zmęczonym głosem błagał Tomek.

Marek popatrzył na niego przez moment. Biedny człowiek. Oszalał po wszystkich wyprawach. Wyszedł z sali.

Na korytarzu spostrzegł, że nie ma tam strażnika. Usiadł na krzesełku. Musiał się zastanowić. Co on pierdoli? To brzmi.. Ale czemu w takim razie chciał z kimś pogadać? Naczelny mnie zabije. Tomek pewnie już postradał zmysły… zastanawiał się Marek. Przez moment zdekoncentrowała go migająca na korytarzu jarzeniówka. Nie mogąc się skupić stwierdził, że opowie to Richardowi. On, jako najbardziej przyziemny człowiek w redakcji na pewno zadecyduje co z tym zrobić. Poza tym to redaktor naczelny, szef. Marek postanowił pożegnać się z Tomkiem.

Gdy ponownie przekroczył próg sali spostrzegł puste łóżko i zwisające przewody aparatury medycznej. Podbiegł do otwartego na oścież okna. Gdy wyglądał na podwórko usłyszał za sobą ciche dyszenie. Odwrócił się i w przerażeniu stwierdził, że Tomek jednak nie oszalał. Chociaż teraz już tak – obok łóżka stał podróżnik, jego oczy były całe czerwone, usta jakby złamane w pół. Stał tam nago, przez co widać było jego ramię. Całe poczerniałe, z postrzępioną na górze skórą. Tomek zgiął się w pół. Chrzęst łamiących się kości obrzydził Marka.

– To… prawda – wyjąkał Marek akurat, gdy usłyszał wycie połączone z piskiem.

Tomek powoli okrążył łóżko i podszedł do dziennikarza. Przez moment stali tak w całkowitej ciszy. Markowi wydawało się, że oczy Tomka skaczą w prawo, jakby krzyczały, żeby wyszedł z sali. Jego usta się otworzyły, jednak Marek w idealnym momencie wsadził mu swój notes w pysk. Przeturlał się przez łóżko i w ostatnim momencie wybiegł z pomieszczenia zatrzaskując drzwi. Upadł na korytarzu. Podbiegł do niego strażnik:

– Jezu, co się panu stało? Słyszy mnie pan, halo?!

Marek mdlał. W ostatniej chwili spostrzegł, że z jego kciuka sączy się krew.

 

21:54 – Niedziela. Szpital.

Marek miał już pewne prześwity świadomości, jednak dopiero teraz obudził się po raz pierwszy. Czuł się, jakby jego dusza została zamknięta w klatce, zalana betonem i wrzucona na dno oceanu. Starał się ruszyć, ale nie potrafił. Dopiero teraz jego oczy otworzyły się, jakby ktoś kazał im to zrobić. Stał tam – pośrodku ciemnego korytarza szpitala. Jarzeniówka dalej była zepsuta. Docierały do niego tylko krzyki i jęki. Przemieszczał się do przodu, ale w ogóle tego nie czuł, jakby obserwował świat oczami kogoś innego. Na drugim końcu korytarza jakaś wygięta istota przebiegła z jednej sali do drugiej, rozległ się krzyk. Po schodach na prawo zbiegali ludzie – pielęgniarki, pacjenci i policja. Chciał krzyknąć, ale coś mu nie pozwalało. Czy śpi? Może to porażenie przysenne i ma zwidy? Wtedy dostrzegł strażnika z więzienia, który pośpieszał ludzi na schodach. Markowi udało się wyciągnąć rękę w jego kierunku i choć ciągle nie potrafił wydobyć z siebie słów, to chociaż jęknął. Strażnik odwrócił się. Na jego twarzy widać było smutek. Po chwili schował twarz w ręce i wyszeptał coś pod nosem. Marek nie rozumiał tej sytuacji – co tutaj się kurwa odpierdala? pomyślał. Strażnik spojrzał Markowi w oczy. Przeprosił go. Wyciągnął pistolet i wymierzył lufę centralnie między oczy dziennikarza. Co ty robisz? Pomóż mi!

PRZESTAŃ!

 

Błysnęło.

Koniec

Komentarze

Ja pierdole.

Ja pierdolę.

 

Wolał działać, choć i to słabo mu szło[+,] patrząc na jego dotychczasowe dokonania pisarskie.

 

Stereotypowy do bólu podróżnik, który znacznie lepiej czuje się w dziczy[+,] uciekając przed niedźwiedziami,

Stawiaj przecinek, kończąc kolejne słowo na -ąc. ;)

 

Wyjechał pan[+,] szumnie zapowiadając poznanie kultury Haitańczyków, a gdy wrócił, od razu trafił do aresztu

Rozumiem chęć uniknięcia powtórzenia, ale wypadło dość nieudolnie. Może lepiej: a po powrocie…

 

Marek nawet się nie drgnął.

 

Obok łóżka, na którym leżał Tomasz[+,] stało lekko powyginane

 

W zasadzie Tomek nie wiedział[+,] po co tłukł się z Polski do Haiti.

Jeżeli w zdaniu jest więcej niż jedno orzeczenie, to trzeba rozdzielić fragmenty z czasownikami odpowiednią liczbą przecinków.

 

Tomek wiedział o tej wierze prawie tyle samo, co przeciętny jej wyznawca, jednak poparte nauką.

Czegoś brakuje w tym zdaniu.

 

którzy otwarcie mówili, że są polakami lub mają polskie korzenie.

Polakami.

 

W pewien sposób pomogło mu to, bo James od samego początku był pozytywnie nastawiony do polskiego podróżnika łaknącego wiedzy i nowych doświadczeń. Z tego względu powiedział mu[+,] gdzie powinien szukać kapłana i wiedzy.

Powtórzenie.

 

Tomek nie wiedział tylko[+,] czy zjednał przychylność Jamesa swoim pochodzeniem czy otwartą osobowością.

Co to jest “otwarta osobowość”? Dużo lepiej wyglądałoby: swoją otwartością.

 

Gdy jednak podróżnik zamknął pewne sprawy w mieście[+,] wyruszył w stronę wioski Cede na spotkanie z Ricardo.

 

Gdy korony drzew przysłoniły zachodzące słońce[+,] poczuł ulgę

 

chłopak wygiął się nienaturalnie do przodu[+,] łamiąc swoje kości,

 

Tomek szybkim krokiem wrócił w stronę drzew, położył [+się?] między krzakiem, a pniem

Przecinek przed “a” w tym przypadku zbędny, bo “a” spełnia tu rolę “i”, czyli spójnika równorzędnego. Przecinek należałoby postawić, gdyby “a” wprowadzało zdanie podrzędne.

 

 

Początek był całkiem obiecujący, ale odpadłem na opisie wydarzeń na Haiti. Przede wszystkim, jeśli chcesz, żeby akcja była dynamiczna, to nie możesz prezentować wydarzeń jako suchego opisu i to w postaci dosłownie ściany tekstu. Wartka akcja to krótkie zdania, niedokończone, wręcz rwane myśli, zaś samą grozę budują niedopowiedzenia, a Ty tutaj walisz opisem ociekającego krwią zombie, który ni grzeje ni ziębi. Fatalna interpunkcja utrudniała mi lekturę.

Szkoda, bo sceny w Warszawie naprawdę mi się podobały. Wciągnęły mnie na tyle, że mimo niedoróbek chciałem wiedzieć, co wydarzy się dalej. Niestety retrospekcja na Haiti wypadła dramatycznie kiepsko. Szkoda.

No cóż, Hierofie, powieliłeś temat już mocno wyeksploatowany, wyobracany na wszelkie możliwe sposoby, więc nie ukrywam, że Pierwsza krew nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenie. Nie opowiedziałeś niczego nowego, niczym nie zdołałeś zaciekawiłeś.

Do nie najlepszego odbioru z pewnością przyczyniło się bardzo złe wykonanie.

Mam nadzieję, Hierofie, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. ;)

 

to czas spę­dzo­ny w tym samym biu­rze, przy tych sa­mych lu­dziach, two­rząc nie­mal­że iden­tycz­ne tek­sty. –> Raczej: …to czas spę­dzo­ny w tym samym biu­rze, na two­rzeniu nie­mal­że iden­tycz­nych tek­stów i wśród tych sa­mych lu­dzi.

 

I wszyst­ko szło, wy­da­wać by się mogło, dia­bo­licz­nie pro­sto… –> Na czym polega diaboliczna prostota?

 

pisał opo­wia­da­nia na fa­now­skie ziny… –> …pisał opo­wia­da­nia do zinów

Ziny/ fanziny są fanowskie z definicji.

 

Nie, żeby ma­ga­zyn "Po­znaj Naukę" był pasz­kwi­lem, któ­re­go sens ist­nie­nia opie­ra się je­dy­nie na pie­nią­dzach dla wy­daw­nic­twa. –> Poznaj znaczenie słowa paszkwil.

 

nie może zdo­być się na siłę po­szu­ki­wa­nia wy­daw­nic­twa dla swo­ich ksią­żek. –> Raczej: …nie ma siły, by po­szu­kać wy­daw­nic­twa dla swo­ich ksią­żek. Lub: …nie potrafi zdo­być się na po­szu­ka­nie wy­daw­nic­twa dla swo­ich ksią­żek.

 

"JEB" – usły­szał Marek… –> Usłyszał wielkimi literami i w cudzysłowie?

 

Wzrok Marka po­wę­dro­wał po­mię­dzy ster­ty pa­pie­rów na biur­ku. Chyba po­my­ślał, że uda­jąc brak za­in­te­re­so­wa­nia, jego szef odej­dzie. –> Czy dobrze rozumiem, że wzrok Marka, powędrowawszy między papiery, pomyślał, że szef, udając brak zainteresowania, pójdzie sobie?

 

Jakim pra­wem taki czło­wiek stoi na czele naj­więk­sze­go pisma na­uko­we­go w Pol­sce?– za­sta­na­wiał się Marek. –> Brak spacji po pytajniku.

 

Areszt śled­czy War­sza­wa – Mo­ko­tów. –> Areszt śled­czy War­sza­wa Mo­ko­tów.

 

Po pew­nym cza­sie Marek sły­szał jed­nak tylko pro­stą linię z EKG. –> Czy linię można usłyszeć?

 

Marek wy­cią­gnął ze swo­jej torby skó­rza­ny no­tat­nik i dyk­ta­fon. –> Zbędny zaimek. Chyba nie miał cudzej torby.

 

– Mogę na­gry­wać naszą roz­mo­wę, tak? – chciał się upew­nić. –> – Mogę na­gry­wać naszą roz­mo­wę, tak? – Chciał się upew­nić.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Przed Mar­kiem sie­dział męż­czy­zna wy­glą­da­ją­cy na bar­dzo pod­sta­rza­łe 35 lat. –> …trzydzieści pięć lat.

Liczebniki zapisujemy słownie.

Co to znaczy bardzo podstarzałe trzydzieści pięć lat? Jeśli wyglądał staro, to nie wyglądał na trzydzieści pięć lat, jeno na więcej.

 

Boże, żeby tylko nie był ja­do­wi­ty -po­my­ślał Marek. –> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Jed­nak w stro­ju z aresz­tu po­dróż­nik przy­wo­dził mu na myśl Char­le­sa Man­so­na. –> Jed­nak w stro­ju aresztanta, po­dróż­nik przy­wo­dził mu na myśl Char­le­sa Man­so­na.

 

Marek wy­cią­gnął swój notes… –> Zbędny zaimek.

 

Obok zmie­ścił ma­lut­ki dyk­ta­fon… –> Obok czego?

 

Witam ser­decz­nie, je­stem dzien­ni­ka­rzem z na­uko­we­go cza­so­pi­sma "Po­znaj Naukę" – Marek wy­cią­gnął rękę. – Raczej: Dzień dobry, je­stem dzien­ni­ka­rzem…

Marek przybył do aresztu, więc nie mógł być witającym.

Brak kropki po wypowiedzi.

 

– Wbrew po­zo­rom nie przy­sze­dłem tutaj do­cie­kać na temat prze­my­tu. –> Docieka się czegoś, ale nie na jakiś temat.

Proponuję: – Wbrew po­zo­rom nie przy­sze­dłem tutaj, by zgłębiać temat prze­my­tu.

 

Tomek po­pra­wił siad na krze­śle. –> Tomek po­pra­wił się na krze­śle.

 

Uświa­do­mić ich, co tam się dzia­ło. –> Uświa­do­mić im, co tam się dzia­ło.

 

spy­tał Marek za­my­ka­jąc swój notes. –> …spy­tał Marek, za­my­ka­jąc notes.

 

Worki pod ocza­mi zdra­dzi­ły Marka. –> Komu zdradziły?

 

Przy­się­gał sobie, że To­masz miał tylko atak pa­dacz­ki. –> Raczej: Wmawiał sobie, że To­masz miał tylko atak pa­dacz­ki.

 

oka­zjo­nal­ne ka­łu­że po desz­czo­wej nocy… –> Na czym polega okazjonalność kałuż?

 

tem­pe­ra­tu­ra spa­dła o ja­kieś 10 stop­ni. –> …tem­pe­ra­tu­ra spa­dła o ja­kieś dziesięć stop­ni.

 

Teraz czuł naj­gor­szy i naj­bar­dziej de­pry­mu­ją­cy czło­wie­czeń­stwo za­pach. –> Czy człowieczeństwo można deprymować?

 

fla­kon per­fum skła­da­ją­cych się z tych trzech skład­ni­ków… –> Brzmi to fatalnie.

Proponuje: …fla­kon per­fum skła­da­ją­cych się z tych trzech woni

 

sie­dział na krze­śle straż­nik i po­pi­jał jakiś napój ga­zo­wa­ny. Ten sam, który wczo­raj za­mę­czył Marka strze­la­ni­ną słów. Marek pod­szedł do niego. –> Czy dobrze rozumiem, że ten sam napój gazowany wczoraj zamęczał Tomka, ale teraz Marek podszedł do napoju?

 

sto­lik z nawet nie za­czę­tą por­cją je­dze­nia. –> …sto­lik z nawet nieza­czę­tą por­cją je­dze­nia.

 

Marek na chwi­lę stra­cił orien­ta­cję. Nie wie­dział czy nie traci czasu… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

dłu­gie po­szu­ki­wa­nia ka­pła­nów, któ­rzy rzad­ko by­wa­ją w mia­stach i trze­ba ich szu­kać… –> Jak wyżej.

 

szu­kać ka­pła­na i wie­dzy. Tomek nie wie­dział tylko… –> Jak wyżej.

 

nie chciał zo­sta­wać po­środ­ku głu­szy sa­me­mu. –> …nie chciał zo­sta­wać po­środ­ku głu­szy sa­m.

 

Tomek wszedł pierw­sze od dłu­gie­go czasu drze­wa. –> Domyślam się, że wszedł drzewa jak w masło.

Proponuje: Tomek wszedł między pierw­sze od dłu­gie­go czasu drze­wa.

 

Bał się spo­tka­nia z niedź­wie­dziem czy wil­kiem… –> Czy na Haiti żyją niedźwiedzie i wilki?

 

Oczom Tomka uka­zał się młody czar­no­skó­ry chło­pak… –> Masło maślane. Chłopak jest młody z definicji.

 

Kurwa mać prze­mknę­ło Tom­ko­wi przez myśl. –> Kurwa mać prze­mknę­ło Tom­ko­wi przez myśl.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz myśli bohaterów. Pewnie przyda się poradnik: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

Gdy tylko za­czął biec w kie­run­ku po­dróż­ni­ka ten ze­rwał się na nogi i sam za­czął ucie­kać. –> A czy miał możliwość uciekania z kimś jeszcze?

 

razem stra­ci­li sta­bil­ny grunt i upa­dli na zie­mię. –> Przypuszczam, że grunt pozostał stabilny, a raczej: …razem stra­ci­li równowagę i upa­dli na zie­mię.

 

Na mo­ment tylko stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie i zro­bił kółko nie prze­ry­wa­jąc wycia. –> Co to znaczy, że zrobił kółko?

 

Tomek wstał na nogi, chwy­cił za rę­ko­jeść nożna wy­sta­ją­cą z głowy na­past­ni­ka… –> Czy istniała możliwość, by Tomek wstał, nie używając nóg? Literówka.

 

Nie li­czył czasu, na oślep wkłu­wał ostrze noża… –> A po co miałby liczyć? Chyba że kłuł na czas.

 

Mach­nął na pomoc… –> Na czym polega machanie na pomoc?

 

Gdy po­now­nie prze­biegł przez drze­wa… –> Gdy po­now­nie prze­biegł między drzewami

 

Jed­nak bie­gnąć dalej przez ja­ło­we pole… –> Literówka.

 

wy­ła­ma­ło sobie krę­go­słup na­głym ru­chem go przo­du… –> Literówka.

 

Tomek zo­ba­czył świa­tła ogni­ska. –> Ile świateł miało jedno ognisko?

 

klę­cza­ła młoda dziew­czy­na w ciąży. –> Masło maślane. Dziewczyna jest młoda z definicji.

 

przy­su­nę­ła obok łóżka Tomka sto­lik… –> …przy­su­nę­ła do łóżka Tomka sto­lik

 

Czło­wiek pod­szedł do Tomka, od­krył koc… –> Czy koc był zakryty?

Proponuję: Czło­wiek pod­szedł do Tomka, odsunął koc…

 

za­czął do­ty­kać jego ramię mó­wiąc sa­me­mu do sie­bie. –> Wystarczy: …za­czął do­ty­kać jego ramię, mó­wiąc do sie­bie.

 

Chodź za mną. –> Chodź ze mną.

 

Ru­szy­li w kie­run­ku wy­so­kie­go, skó­rza­ne­go na­mio­tu na samym końcu drogi. Tomek był tak za­sko­czo­ny całą sy­tu­acją, że nie za­uwa­żył wy­so­kie­go, po­staw­ne­go… –> Powtórzenie.

 

ktoś odu­rza ich czymś innym i karze za­bi­jać… –> …ktoś odu­rza ich czymś innym i każe za­bi­jać

Poznaj znaczenie słów kara/ karzekazać/ każe.

 

Chcę po­znać waszą kul­tu­rę. Je­stem po­dróż­ni­kiem, na tym po­le­ga moje życie. Poza tym bar­dzo chcia­łem zo­ba­czyć jak duchy oży­wia­ją czło­wie­ka – Tomek nie chciał na­rzu­cać… –> Powtórzenia. Brak kropki po wypowiedzi.

 

Ale… – Tomek wła­śnie zdo­był pewne po­dej­rze­nia… –> Ale… – Tomek wła­śnie nabrał pewnych podejrzeń

 

W tym mo­men­cie ramię znowu go za­ku­ło. –> W co ramię zakuło Tomka? W dyby?

Poznaj znaczenie słów zakućzakłuć.

 

Wy­cią­gnął z niej strzel­bę. – Re­ming­ton 870. Dzia­ła szyb­ciej niż magia –> Wy­cią­gnął z niej strzel­bę. – Re­ming­ton osiemset siedemdziesiąt. Dzia­ła szyb­ciej niż magia.

Liczebniki, zwłaszcza wypowiadane w dialogach, należy zapisywać słownie.

 

Ze skar­py widać było nie­wiel­ką do­lin­kę, któ­rej lwią część zaj­mu­ją na­mio­ty… –> Ze skar­py widać było nie­wiel­ką do­lin­kę, któ­rej lwią część zaj­mowały na­mio­ty

 

Po mo­krych od krwi ubra­niach do­strzegł wśród ofiar woj­sko, na­ukow­ców, a nawet tu­byl­ców. –> Jak po ubraniu poznać naukowca?

 

Usły­szał mla­ska­nie. Nie takie jak przy wi­gi­lij­nej ko­la­cji – bar­dziej jak w afry­kań­skiej rzeź­ni. –> Jak mlaszcze się przy Wigilii, a jak w afrykańskiej rzeźni? Czym się różnią te mlaskania?

 

Oka­za­ło się, że ma nie­współ­mier­ne do in­te­li­gen­cji ilo­ści szczę­ścia, gdyż jego pra­wej znaj­do­wał się Hu­mvee z otwar­ty­mi drzwia­mi. –> …gdyż po jego pra­wej znaj­do­wał się hu­mvee z otwar­ty­mi drzwia­mi.

Nazwy pojazdów piszemy małymi literami. http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

na szczę­ście Hu­mvee ma za­ska­ku­ją­co wy­so­ką siłę ta­ra­no­wa­nia. –> Raczej: …na szczę­ście hu­mvee ma za­ska­ku­ją­co dużą/ wielką/ ogromną siłę ta­ra­no­wa­nia.

 

Je­chał, sta­ra­jąc się zna­leźć drogę przez prze­świ­ty w za­krwa­wio­nej szy­bie. –> Czy dobrze rozumiem, że chciał jechać przez prześwity w szybie?

Proponuję: Je­chał, sta­ra­jąc się dostrzec drogę przez prze­świ­ty w za­krwa­wio­nej szy­bie.

 

od­wró­cił się w stro­nę do­pie­ro co po­czę­te­go dziec­ka. –> …od­wró­cił się w stro­nę do­pie­ro co urodzonego dziec­ka.

Poczęcie miało miejsce dziewięć miesięcy wcześniej.

 

Co on pier­do­li? To brzmi.. –> Co on pier­do­li? To brzmi

Wielokropek ma zawsze trzy kropki!

 

Przez mo­ment zde­kon­cen­tro­wa­ła go mi­ga­ją­ca na ko­ry­ta­rzu ja­rze­niów­ka. –> Na mo­ment zde­kon­cen­tro­wa­ła go…

 

Od­wró­cił się i w prze­ra­że­niu stwier­dził… –> Od­wró­cił się i z przerażeniem stwier­dził

 

Marek w ide­al­nym mo­men­cie wsa­dził mu swój notes w pysk. Prze­tur­lał się przez łóżko i w ostat­nim mo­men­cie wy­biegł… –> Powtórzenie.

 

Marek miał już pewne prze­świ­ty świa­do­mo­ści… –> Co to są prześwity świadomości?

A może miało być: Marek miał już pewne przebłyski świa­do­mo­ści

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zorientowałem się, że wstawiłem wersję bez ostatnich poprawek. Teraz już jest lepiej (mam nadzieję), poprawiłem parę rzeczy, o których wspomniałeś. Dziękować. Akurat ten tekst miał swego czasu duże wymagania edytorskie, stwierdziłem jednak, że wstawię go i tak. Dziękuję za pozytywne i negatywne zdanie. Niedługo wstawię coś, z czego jestem faktycznie dumny, ten tekst był trochę zabawą z motywami. 

@regulatorzy

 

No więc tak… Nie widzisz w tym tekście paru rzeczy. Nie żebym usprawiedliwiał błędy, bo owszem, są, do tego druzgocące (ja się złapałem za głowę jak niektóre zobaczyłem), ale czepiasz się niektórych rzeczy na wyrost. Ja strasznie nie lubię siedzenia ze słownikiem w ręku i pisania uber poprawnych zdań. Lubię zabawę słowem, wyobraźnią, pewne nawiązania, celowe zabiegi, które dla jednych mogą wydać się grafomanią, dla drugich zaś ciekawym stylem. Bardzo nie lubię barier, a czy zabawa tekstem zarezerwowana jest tylko dla pisarzy wielkich i poetów? Wcale nie. A wielu pisarzy, których czytuję uatrakcyjnia tekst właśnie pewnymi celowymi zabiegami. Gdybym miał siedzieć nad tekstem i analizować każde zdanie (podziwiam, tak na marginesie) to pewnie nie skończyłbym żadnej z moich ulubionych powieści czy innych tekstów. Dziękuję za wskazane błędy, klęczę i przepraszam, zaś niektóre rzeczy wymagają wyjaśnienia. 

 

to czas spędzony w tym samym biurze, przy tych samych ludziach, tworząc niemalże identyczne teksty. –> Raczej: …to czas spędzony w tym samym biurze, na tworzeniu niemalże identycznych tekstów i wśród tych samych ludzi. – Tak jak pisałem. Nie jest to zdanie idealne, jednak nie ma w nim błędu. Nie piszę poezji, a lubię kolokwializmy w niektórych sytuacjach, w niektórych tekstach. Ciebie razi – innych niekoniecznie.

 

I wszystko szło, wydawać by się mogło, diabolicznie prosto… –> Na czym polega diaboliczna prostota? – Na tym, że jest cholernie prosto. To, że jakieś wyrażenie nie jest używane na co dzień nie znaczy, że nie ma sensu. Może to jakieś bariery regionalne, ale ludzie, którym pokazywałem to zdanie, zrozumieli je bez problemu. Nie tylko znane nazwiska mogą tworzyć własne frazeologizmy. 

 

Nie, żeby magazyn "Poznaj Naukę" był paszkwilem, którego sens istnienia opiera się jedynie na pieniądzach dla wydawnictwa. –> Poznaj znaczenie słowa paszkwil. – Przyznaję, okazuje się, że tylko mój powykręcany umysł znalazł sens w zdaniu znając definicję tego słowa. Jednak niech będzie, generalnie ciężko to ogarnąć i lepiej czymś zastąpić to słowo ;) 

 

nie może zdobyć się na siłę poszukiwania wydawnictwa dla swoich książek. –> Raczej: …nie ma siły, by poszukać wydawnictwa dla swoich książek. Lub: …nie potrafi zdobyć się na poszukanie wydawnictwa dla swoich książek. – Okej, brzmi być może ładniej, ale to nie znaczy, że to zdanie mające błędy. Czasami w tekstach trafiają się zdania przy których trzeba zwolnić, ale każdemu się zdarza.

 

Areszt śledczy Warszawa – Mokotów. –> Areszt śledczy Warszawa Mokotów. – Nie. Dobrze napisałem.

 

Po pewnym czasie Marek słyszał jednak tylko prostą linię z EKG. –> Czy linię można usłyszeć? – Tak. Piiiiiiiiiiiiiii… Mam pewną wadę, mianowicie nie potrafię czytać tekstów, które nie poruszają mojej wyobraźni. Lubię też w pewien sposób odrealnione, nie hiper rzeczywiste zdania. Akurat prosta linia z EKG nikomu nie sprawiała wcześniej problemu, z osób, które to czytały. Tym bardziej, że to zdanie ma 100% sens i jest akurat bardzo rzeczywiste.

 

Przed Markiem siedział mężczyzna wyglądający na bardzo podstarzałe 35 lat. –> …trzydzieści pięć lat.

Liczebniki zapisujemy słownie.

Co to znaczy bardzo podstarzałe trzydzieści pięć lat? Jeśli wyglądał staro, to nie wyglądał na trzydzieści pięć lat, jeno na więcej. – Zabawa słowem. Liczebniki zapisujemy słownie – to już zasada, ale nie stosowanie się do niej nie jest błędem. Choć przyznam, że w tym miejscu dokonałem niechcący błędu, bo sam zapisuję słownie i tym razem musiałem to przeoczyć przy korekcie.

 

– Witam serdecznie, jestem dziennikarzem z naukowego czasopisma "Poznaj Naukę" – Marek wyciągnął rękę. – Raczej: – Dzień dobry, jestem dziennikarzem…

Marek przybył do aresztu, więc nie mógł być witającym.

Brak kropki po wypowiedzi. – Nie mógł przywitać się ze swoim rozmówcą? Ja sam zdecydowanie wolę używać zwrotu “witam” aniżeli “dzień dobry”.

 

Tomek poprawił siad na krześle. –> Tomek poprawił się na krześle. – Hiperpoprawność. Przesada.

 

okazjonalne kałuże po deszczowej nocy… –> Na czym polega okazjonalność kałuż? – Na tym, że czasami trafisz na nią na ziemi, ale nie ma ich w litrach. Proszę, przecież to nawet nie jest błąd, co najwyżej zdanie poruszające wyobraźnię. Mój umysł nawet nie ogarnia jak można nie zrozumieć tego zdania. 

 

Teraz czuł najgorszy i najbardziej deprymujący człowieczeństwo zapach. –> Czy człowieczeństwo można deprymować? – Jak wyżej + zabawa słowem.

 

Tomek wszedł pierwsze od długiego czasu drzewa. –> Domyślam się, że wszedł drzewa jak w masło.

Proponuje: Tomek wszedł między pierwsze od długiego czasu drzewa. – Dziękuję, napisałem to jak przedszkolak :) 

 

Bał się spotkania z niedźwiedziem czy wilkiem… –> Czy na Haiti żyją niedźwiedzie i wilki? – Tak.

 

razem stracili stabilny grunt i upadli na ziemię. –> Przypuszczam, że grunt pozostał stabilny, a raczej: …razem stracili równowagę i upadli na ziemię. – Nie. Stracili w stopach czucie solidnego gruntu, co zaowocowało przewróceniem się. Że też muszę tłumaczyć w jaki sposób wygląda upadek.

 

Tomek wstał na nogi, chwycił za rękojeść nożna wystającą z głowy napastnika… –> Czy istniała możliwość, by Tomek wstał, nie używając nóg? Literówka. – Mógł stanąć na rękach.

 

Nie liczył czasu, na oślep wkłuwał ostrze noża… –> A po co miałby liczyć? Chyba że kłuł na czas. – To zdanie oznacza, że stracił rachubę czasu przy dźganiu gościa. Nie wiedział ile czasu mija, jak długo to trwało. Okej, może nie jest to napisane idealnie, niech będzie.

 

klęczała młoda dziewczyna w ciąży. –> Masło maślane. Dziewczyna jest młoda z definicji. – Tak jak z chłopakiem. To nie jest błąd. W żadnym wypadku nie należy zaliczać tego do błędów, prędzej do zbyt oczywistego opisu z niepotrzebnym przymiotnikiem.

 

Po mokrych od krwi ubraniach dostrzegł wśród ofiar wojsko, naukowców, a nawet tubylców. –> Jak po ubraniu poznać naukowca? – Prawdopodobnie ma na sobie kitel, fartuch, które wbrew pozorom nie są zarezerwowane tylko dla doktorów. Jeżeli w całym ośrodku naukowcy zajmowali się czymkolwiek związanym z epidemią (co lekko wcześniej poruszyłem) to mają właściwe do sytuacji i swoich zadań ubrania.

 

Usłyszał mlaskanie. Nie takie jak przy wigilijnej kolacji – bardziej jak w afrykańskiej rzeźni. –> Jak mlaszcze się przy Wigilii, a jak w afrykańskiej rzeźni? Czym się różnią te mlaskania? – W tym miejscu mógłbym kwestionować Twoją wyobraźnię, choć wierzę, że jest również nieograniczona. Wyobraźmy sobie kolację wigilijną – cała rodzina, okazjonalnie chrząknięcie, ktoś coś tam powie. Raczej każdy stara zachować się pewną kulturę przy stole. Afrykańska rzeźnia – te dwa słowa już przeciwstawiają ten zwrot do kolacji wigilijnej. Nawet nie o to chodziło w tym zdaniu. To jest po prostu taka forma – nie ma opcji żebym podawał wszystko na tacy i pisał oklepane zwroty, skoro równie dobrze mogę tworzyć własne, dla jednak dużej części czytelników zrozumiałe. Poprawność rodem z gimnazjum zabija duszę tekstów.

 

Jechał, starając się znaleźć drogę przez prześwity w zakrwawionej szybie. –> Czy dobrze rozumiem, że chciał jechać przez prześwity w szybie?

Proponuję: Jechał, starając się dostrzec drogę przez prześwity w zakrwawionej szybie. – Mea culpa. 

 

Przez moment zdekoncentrowała go migająca na korytarzu jarzeniówka. –> Na moment zdekoncentrowała go… – Eeee tam. Hiperpoprawność. Wiem, że muszą być respektowane pewne zasady, ale tutaj nie ma błędu. 

 

Marek miał już pewne prześwity świadomości… –> Co to są prześwity świadomości?

A może miało być: Marek miał już pewne przebłyski świadomości… – Na jedno wychodzi. Słowa “przebłyski” w tym sensie używa każdy, codziennie. Czemu nie użyć pokrewnego znaczeniowo (w tym kontekście), ale znacznie rzadziej używanego “prześwity”? To nie jest błąd. Ja prędzej bym się obraził na sztampowe “przebłyski”.

 

Jeszcze znalazłem 

flakon perfum składających się z tych trzech składników… –> Brzmi to fatalnie.

Proponuje: …flakon perfum składających się z tych trzech woni… – Ale przecież tworząc perfumy używa się składników, prawda? Czemu to brzmi fatalnie? 

 

Szczerze powiedziawszy to nie będę odwoływał się do wszystkich uwag, ale te, które tutaj przytoczyłem powinny w pewien sposób pokazać o co mi chodzi. W zasadzie to nawet nie wiem czemu to wszystko wyjaśniam, ale po prostu czuję się zobowiązany nie zgodzić się w większości z Twoją korektą, zwłaszcza, że poświęciłaś mnóstwo czasu na swój komentarz. Dziękuję za to, sam ten fakt bardzo dużo o Tobie mówi i pokazuje, że mimo wszystko jesteś w stanie znaleźć czas na wymyślenie poprawek i zasugerowanie ich no name’owi z internetu. Osobiście uważam, że poświęcanie kawałka swojego własnego czasu to jedna z tych rzeczy, które są bezcenne i bezpowrotne. Oczywiście dziękuję również za pokazanie zdań, których sam nie znalazłem podczas korekty i powodują u mnie rozwolnienie mózgu (vide wstyd). 

 

PS Nie jestem dumny z tego tekstu. To pierwszy tekst po paru latach przerwy, które spowodowane zostały utratą dzieła z którego byłem naprawdę zadowolony. Doskonale rozumiem czemu druga część tekstu nie przekonała Cię, ale niedługo zapraszam na coś bardziej na poważnie, bez eksperymentów z motywami :) 

 

Nie, na Haiti nie żyją wilki ani niedźwiedzie. KLIK. Chyba że ktoś je tam przywiózł, co powinno zostać przynajmniej zasugerowane w tekście.

Hierofie, taki dość pretensjonalny Ci wyszedł ten komentarz, mimo że Reg z życzliwością wskazała Ci usterki, które rzuciły jej się w oczy. Nasz język jest o tyle zdradliwy, że niektóre elementy mowy potocznej niekoniecznie idą w parze z poprawnością językową. Jeśli się myśli o pisaniu na poważnie, to wyrobienie w sobie żyłki językowego purysty pomaga oszczędzić sporo czasu, bo w pewnym momencie się już dostrzega, że czasu się nie spędza obok ludzi (przy ludziach), ale wśród nich, a frazeologizmów należy używać w całości, stąd traci się stabilny grunt pod stopami albo równowagę, ale nigdy sam grunt.

Zamiast przyznać się do błędów, wykręcasz się, że bawiłeś się słowem, bo nie jest to domena tylko uznanych pisarzy. Jednak różnica jest taka, że gdy bawisz się słowem świadomie, nikt nie wytknie Ci tego jako błędu, bo czytelnym będzie, iż jest to element konwencji. Równie dobrze moglibyśmy powiedzieć, że zabawiłeś się tutaj interpunkcją, bo przecinki stoją gdzie chcą, a najczęściej w ogóle nie stoją.

Więcej pokory na przyszłość i oby to kolejne opowiadanie było taką petardą, na jaką je zapowiadasz. :)

 

Mr Brightside, serdecznie dziękuję Ci za wsparcie. Sprawiłeś mi wielką przyjemność. :D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hierofie, nie wiem skąd Twoje przekonanie, że wszystkie uwagi łapanki wskazują błędy. Tak nie jest. Kiedy zadaję pytanie, znaczy to tyle, że zadaję pytanie, bo zdanie/ sformułowanie/ słowo jest dla mnie mało czytelne, trudno mi odgadnąć intencje autora

Nie odbieram Ci prawa do tworzenia w sposób, który lubisz najbardziej, ale zważ, że po raz pierwszy zetknęłam się z Twoją twórczością i zupełnie nie znam Twoich zwyczajów.

Dodam jeszcze, że wszystkie moje uwagi to tylko sugestie i wyłącznie od Ciebie zależy, czy z nich skorzystasz. Będzie mi bardzo miło, jeśli choć jedna uwaga/ propozycja znajdzie Twoje uznanie. Jeśli odrzucisz wszystkie, zrozumiem. To przecież Twoje opowiadanie i będzie napisane słowami, które Ty uznasz za najlepsze. To Ty odpowiadasz za kształt własnego dzieła.

 

I wszyst­ko szło, wy­da­wać by się mogło, dia­bo­licz­nie pro­sto… –> Na czym po­le­ga dia­bo­licz­na pro­sto­ta? – Na tym, że jest cho­ler­nie pro­sto.

Mam wrażenie, Hierofie, że mylisz słowo diaboliczny ze słowem diabelny.

Tak, ja też mówię, że coś jest diabelnie łatwe do zrobienia, ale diabolicznie znaczy tyle co przebiegle, niebezpiecznie, niesamowicie – a to już z prostotą i łatwością nie ma nic wspólnego

 

Areszt śled­czy War­sza­wa – Mo­ko­tów. –> Areszt śled­czy War­sza­wa Mo­ko­tów. – Nie. Do­brze na­pi­sa­łem.

Niestety, Ty napisałeś źle, a i ja nie poprawiłam należycie. Winno być: Areszt Śledczy Warszawa-Mokotów.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy. Bez spacji.

 

Po pew­nym cza­sie Marek sły­szał jed­nak tylko pro­stą linię z EKG. –> Czy linię można usły­szeć? – Tak. Piiiiiiiiiiiiiii…

Czy np.: prostokąt, trapez lub odcinek też potrafisz usłyszeć?

Gdyby mych uszu doszło rzeczone „Piiiiiiiiiiiiiii…” to słyszałabym dźwięk. Linię mogę widzieć/ wyobrazić ją sobie, ale nie usłyszę jej.

 

a oka­zjo­nal­ne ka­łu­że po desz­czo­wej nocy… –> Na czym po­le­ga oka­zjo­nal­ność kałuż? – Na tym, że cza­sa­mi tra­fisz na nią na ziemi, ale nie ma ich w li­trach. Pro­szę, prze­cież to nawet nie jest błąd, co naj­wy­żej zda­nie po­ru­sza­ją­ce wy­obraź­nię. Mój umysł nawet nie ogar­nia jak można nie zro­zu­mieć tego zda­nia.

Czy powiedziałam, że to błąd? Zadałam tylko pytanie, bo określenie okazjonalna, choćbym nie wiem jak ruszała wyobraźnią, nijak nie pasuje mi do kałuży.

 

Teraz czuł naj­gor­szy i naj­bar­dziej de­pry­mu­ją­cy czło­wie­czeń­stwo za­pach. –> Czy czło­wie­czeń­stwo można de­pry­mo­wać? – Jak wyżej + za­ba­wa sło­wem.

Cóż, zapytam w ten sposób – czy naturę ludzką można wprawiać w zakłopotanie i niepewność?

 

Bał się spo­tka­nia z niedź­wie­dziem czy wil­kiem… –> Czy na Haiti żyją niedź­wie­dzie i wilki? – Tak.

Obawiam się, że jesteś w błędzie. :(

 

razem stra­ci­li sta­bil­ny grunt i upa­dli na zie­mię. –> Przy­pusz­czam, że grunt po­zo­stał sta­bil­ny, a ra­czej: …razem stra­ci­li rów­no­wa­gę i upa­dli na zie­mię. – Nie. Stra­ci­li w sto­pach czu­cie so­lid­ne­go grun­tu, co za­owo­co­wa­ło prze­wró­ce­niem się. Że też muszę tłu­ma­czyć w jaki spo­sób wy­glą­da upa­dek.

Utrata czucia/ władzy w nogach, nie powoduje destabilizacji gruntu.

Uważam też, że Twoje zdanie: …razem stra­ci­li sta­bil­ny grunt i upa­dli na zie­mię. miałoby może rację bytu, gdyby rzecz miała miejsce podczas trzęsienia ziemi.

 

Tomek wstał na nogi, chwy­cił za rę­ko­jeść nożna wy­sta­ją­cą z głowy na­past­ni­ka… –> Czy ist­nia­ła moż­li­wość, by Tomek wstał, nie uży­wa­jąc nóg? Li­te­rów­ka. – Mógł sta­nąć na rę­kach.

Zapewne po to, żeby zaimponować zombie sprawnością fizyczną, a przy okazji stopą chwycić rękojeść noża.

 

klę­cza­ła młoda dziew­czy­na w ciąży. –> Masło ma­śla­ne. Dziew­czy­na jest młoda z de­fi­ni­cji. – Tak jak z chło­pa­kiem. To nie jest błąd. W żad­nym wy­pad­ku nie na­le­ży za­li­czać tego do błę­dów, prę­dzej do zbyt oczy­wi­ste­go opisu z nie­po­trzeb­nym przy­miot­ni­kiem.

Czy ja napisałam, że to błąd? Dałam tylko do zrozumienia, że takie dookreślenie nie jest potrzebne.

 

Przez mo­ment zde­kon­cen­tro­wa­ła go mi­ga­ją­ca na ko­ry­ta­rzu ja­rze­niów­ka. –> Na mo­ment zde­kon­cen­tro­wa­ła go… – Eeee tam. Hi­per­po­praw­ność. Wiem, że muszą być re­spek­to­wa­ne pewne za­sa­dy, ale tutaj nie ma błędu.

Tutaj przyimek przez każe rozumieć, że incydent trwał pewien czas, w tym przypadku przez moment, a wtedy zdanie winno brzmieć: Przez mo­ment de­kon­cen­tro­wa­ła go mi­ga­ją­ca na ko­ry­ta­rzu ja­rze­niów­ka

 

Marek miał już pewne prze­świ­ty świa­do­mo­ści… –> Co to są prze­świ­ty świa­do­mo­ści?

A może miało być: Marek miał już pewne prze­bły­ski świa­do­mo­ści… – Na jedno wy­cho­dzi. Słowa “prze­bły­ski” w tym sen­sie używa każdy, co­dzien­nie. Czemu nie użyć po­krew­ne­go zna­cze­nio­wo (w tym kon­tek­ście), ale znacz­nie rza­dziej uży­wa­ne­go “prze­świ­ty”? To nie jest błąd. Ja prę­dzej bym się ob­ra­ził na sztam­po­we “prze­bły­ski”.

Prześwity nie są synonimem przebłysków.

Za SJP PWN: prześwit 1. «odstęp między dwoma przedmiotami lub między elementami czegoś, odległość między dwoma płaszczyznami ograniczającymi otwór; też: otwór, wolne miejsce przepuszczające światło, odsłaniające jakiś widok» 2. «przejście lub przejazd przez budynek»

 

fla­kon per­fum skła­da­ją­cych się z tych trzech skład­ni­ków… –> Brzmi to fa­tal­nie.

Pro­po­nu­je: …fla­kon per­fum skła­da­ją­cych się z tych trzech woni… – Ale prze­cież two­rząc per­fu­my używa się skład­ni­ków, praw­da? Czemu to brzmi fa­tal­nie? 

Bo użyłeś paskudnego powtórzenia. 

Owszem, tworząc perfumy, używa się składników, ale czy nie razi Cię składanie czegoś ze składników.

A można było napisać: …fla­kon per­fum skomponowanych z tych trzech skład­ni­ków

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kurczę, w encyklopedii z kolei mam wyraźnie zaznaczone, iż wilki tam występują (dużo jest legend o haitańskich wilkołakach swoją drogą). Co do niedźwiedzi – jak znajdę znów jakąś haitańską stronę na której były zaznaczone wszystkie gatunki jakie tam żyją, to dam linka. Internet nigdy nie jest idealnym źródłem informacji, takoż pozostawiam sprawę niewyjaśnioną.

Mój Boże, oczywiście, że się wykręcam zabawą słowem, przecież czymże byłaby odpowiedź na ten komentarz bez takiego zarzutu. W takich sytuacjach czuję się jak gimnazjalista niepogodzony ze straszną prawdą, że tak naprawdę ssie na polskim. Strasznie nie lubię się usprawiedliwiać, szczególnie, jeżeli ktoś mi wskazuje wiele bardzo złych zdań, które napisałem i sam się do nich przyznaję. Być może znanemu pisarzowi nikt nie wypomni błędu, bo i nie ma jak? Kiedyś trafiłem na forum, na którym parę osób jechało po stylu Kinga zgodnie w końcu stwierdzając, że nie każdy musi uważać, że on dobrze pisze. Jednemu się podobały jego książki i nie widzi żadnego problemu, a drugi tylko cytował i tłumaczył coraz to, jego zdaniem, gorzej napisane fragmenty. 

Mowa potoczna i poprawność językowa rzeczywiście nie zawsze idą w parze. W połowie pisania tego komentarza stwierdziłem, że nie co debatować nad tym. Pokory mam w sobie wystarczająco, aby serdecznie przeprosić za błędy (wiem, że mam problem z przecinkami), ale nie będę udawał, że przyjmuję z pokorą coś, z czym się absolutnie nie zgadzam. No i napisałem tylko, że kolejne będzie lepsze, proszę nie dopowiadać do tego “petard” :)

 

EDIT:

 

diabolicznie znaczy tyle co przebiegle, niebezpiecznie, niesamowicie – a to już z prostotą i łatwością nie ma nic wspólnego” – Niesamowicie prosto, jest odpowiedź.

 

Areszt śledczy Warszawa – Mokotów. –> Areszt śledczy Warszawa Mokotów. – Nie. Dobrze napisałem.

Niestety, Ty napisałeś źle, a i ja nie poprawiłam należycie. Winno być: Areszt Śledczy Warszawa-Mokotów.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy. Bez spacji. – Przyznaję, iż nie zajmowałem się absolutnie tym fragmentem przy edycji, ale dziękuję, że wyjaśniłaś jak to powinno wyglądać.

 

Po pewnym czasie Marek słyszał jednak tylko prostą linię z EKG. –> Czy linię można usłyszeć? – Tak. Piiiiiiiiiiiiiii…

Czy np.: prostokąt, trapez lub odcinek też potrafisz usłyszeć?

Gdyby mych uszu doszło rzeczone „Piiiiiiiiiiiiiii…” to słyszałabym dźwięk. Linię mogę widzieć/ wyobrazić ją sobie, ale nie usłyszę jej. – EKG nie ma ani prostokąta, trapezu czy odcinka. Dalej obstawiam przy swoim. “Słychać dźwięk prostej linii z EKG” – lepiej to brzmi? 

 

a okazjonalne kałuże po deszczowej nocy… –> Na czym polega okazjonalność kałuż? – Na tym, że czasami trafisz na nią na ziemi, ale nie ma ich w litrach. Proszę, przecież to nawet nie jest błąd, co najwyżej zdanie poruszające wyobraźnię. Mój umysł nawet nie ogarnia jak można nie zrozumieć tego zdania.

Czy powiedziałam, że to błąd? Zadałam tylko pytanie, bo określenie okazjonalna, choćbym nie wiem jak ruszała wyobraźnią, nijak nie pasuje mi do kałuży. – Z góry założyłem, iż wszelkie zaznaczone fragmenty nie są poprawne, gdyż nawet nie próbowałem się domyślać, iż niektóre mogą wymagać dopowiedzenia. Przepraszam za to. 

 

Teraz czuł najgorszy i najbardziej deprymujący człowieczeństwo zapach. –> Czy człowieczeństwo można deprymować? – Jak wyżej + zabawa słowem.

Cóż, zapytam w ten sposób – czy naturę ludzką można wprawiać w zakłopotanie i niepewność? – To bardzo dobre pytanie filozoficzne niźli lingwistyczne, szczerze powiedziawszy zostaję przy swoim – uważam, że to niedosłowne, jednak właściwie użyte co do opisywanego bodźca określenie. 

 

Bał się spotkania z niedźwiedziem czy wilkiem… –> Czy na Haiti żyją niedźwiedzie i wilki? – Tak.

Obawiam się, że jesteś w błędzie. :( – Wyżej o tym pisałem. Impas. 

 

Marek miał już pewne prześwity świadomości… –> Co to są prześwity świadomości?

A może miało być: Marek miał już pewne przebłyski świadomości… – Na jedno wychodzi. Słowa “przebłyski” w tym sensie używa każdy, codziennie. Czemu nie użyć pokrewnego znaczeniowo (w tym kontekście), ale znacznie rzadziej używanego “prześwity”? To nie jest błąd. Ja prędzej bym się obraził na sztampowe “przebłyski”.

Prześwity nie są synonimem przebłysków.

Za SJP PWN: prześwit 1. «odstęp między dwoma przedmiotami lub między elementami czegoś, odległość między dwoma płaszczyznami ograniczającymi otwór; też: otwór, wolne miejsce przepuszczające światło, odsłaniające jakiś widok» 2. «przejście lub przejazd przez budynek» – No to jest właśnie odpowiedź. Prześwity (odstęp między dwoma przedmiotami lub między elementami) zamglonego umysłu niewładającego bezwładnym ciałem. 

 

Jest za późno na cokolwiek więcej z mojej strony :) Dziękuję za poprawki i wyjaśnienie niektórych kwestii, przybliżenie mnie do poprawności stylistycznej. Zarówno przepraszam jeżeli w jakimś fragmencie zabrzmiałem atakująco lub negatywnie.

Matko… Ze zmęczenia o tych prześwitach wyszedł mi bełkot. Nieistotne.

 

Swoją drogą, sam wręcz stwierdziłem, iż nie jest to praca, z której mógłbym być dumny :) Zrozumiałem w końcu intencje i dziękuję serdecznie za wskazanie kierunku oraz pomoc z błędami (których faktycznie jest dużo, nigdy nie ukrywałem braków korektorskich). Zrozumiem, jeżeli komuś nie spodoba się styl, zastosuję się, jeżeli ktoś pokaże mi błędy, wytłumaczę, jeżeli ktoś czegoś nie zrozumie. Amen. Czy coś.

Cóż, Hierofie, mogę tylko powtórzyć, że to Twoje opowiadanie i będzie napisane takimi słowami, które Ty uznasz za najlepsze.

Cieszę się, że niejasności zostały wyjaśnione i pozostaję z nadzieją, że lektura Twoich przyszłych opowiadań będzie przyjemnością. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pomysł tu jakiś jest, nawet jeśli nie nowy. Końcówka i początek ciekawy, jednak głównym wrogiem tekstu dla mnie jest przegadanie. Strasznie wolno się wszystko rozkręca (można by wyciąć fragment w więzieniu i nic by to nie zmieniło w treści). Kiedy pojawia się opowieść Tomka, czyli właściwa akcja, trochę już mi się dłużył temat, a najważniejsze punkty mogłem sobie sam dośpiewać.

Tak więc zawiodła dla mnie ogólna kompozycja tego koncertu fajerwerków. Ale spoko, wszystko da się wyćwiczyć. Chwytaj przydatne linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nowa Fantastyka