Gąsienicowy transporter przedzierał się przez kolczaste zarośla.
Plątanina rosochatych krzewów zdawała się jeszcze bardziej gęstnieć w heroicznej próbie zatrzymania pojazdu. Daremnie. Ciernie trzaskały pod naporem pancerza, łamały się gałęzie, pękały łodygi. Transporter parł do przodu, niszcząc szeregi zdrewniałych obrońców, pozostawiając kilwater zrytej gąsienicami ziemi, powyrywanych korzeni i przemielonych, roślinnych szczątków. Chlorofil, niczym krew, znaczył pobojowisko.
Gęstwina skończyła się nagle, jak od ogrodniczego sznurka. Rozpędzony pojazd trafił na muldę i niczym wieloryb wyskakujący ponad fale, wypadł na otwartą, nasłonecznioną przestrzeń. Przetoczył się kilkanaście metrów po wysokiej trawie, rzygnął kłębem spalin i znieruchomiał. Stygnący silnik pykał cicho. Gdzieś niedaleko darł się skowronek.
Wewnątrz maszyny ośmiu ludzi wyplątywało się z pasów i klęło siarczyście. Jedynie kierowca emanował szczęściem, szczerząc krzywy zgryz w ekstatycznym uśmiechu.
– Kurwa, ząb złamałem – zajęczał ktoś z głębi przedziału desantowego. – Krecik, niech cię tylko dorwę…
– To co, panie kapralu?
– To cię własna, krecia matka…
– Dosyć! – Wysoki blondyn w polowym, oficerskim mundurze zapobiegł dalszej wymianie uprzejmości. Intensywnie masował sobie miejsce, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę. – Szeregowy Wons, tę hopkę mogliście sobie darować.
– Tak jest! – Uśmiech zniknął z twarzy szeregowego Jacka Wonsa, zwanego Krecikiem. – Tyle, że grunt mało zwięzły. Gdybyśmy zwolnili…
– Co się dzieje na zewnątrz, profesorze? – Dowódca stracił zainteresowanie tłumaczeniami kierowcy i spojrzał w wizjer peryskopu. – Wszystko wygląda normalnie.
Jedyny cywilny pasażer transportera wpatrywał się w ekrany magiomierniczych przyrządów, liczył potrzaskiwania czujników Andersena.
– Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy… Wydaje się w normie, ale amplituda fluktuacji promieniowania…
Głośno szczęknął zamek pokrywy włazu.
– Hej! Dokąd?! Tam może być trzysta grimów!
Do zatęchłego wnętrza maszyny wdarło się świeże powietrze. Zapach natychmiast wywołał u radiowca, szeregowego Hawryszczuka, skojarzenia z gospodarstwem dziadków i źdźbłami siana we włosach biuściastej kuzynki, Matyldy.
– Ależ bym się napił żubrówki – westchnął kapral Wlazło, ten ze załamanym zębem.
Oficerskie buty zatupały na pancerzu. Kapitan Wiśniowiecki już znajdował się na zewnątrz, brodził w wysokiej trawie, wśród maków i krwawnicy. Był księciem, więc uważał, że to do niego należy pierwszy krok w nieznane.
– Czysto! – rozległo się po chwili.
Zamkniętym w przedziale desantowym żołnierzom nie trzeba było tego powtarzać. Rampa tylnego włazu głucho rymnęła o ziemię i sześciu ludzi, uzbrojonych w karabiny i złowrogie grymasy, wypadło na słoneczną polanę. Byli gotowi, by odstrzelić tyłki tajemniczym grimom. Szczupły cywil w średnim wieku, nazwany wcześniej profesorem, wynurzył się jako ostatni. Ostrożnie postawił stopę pomiędzy kwiatami, walcząc z chęcią, by paść na kolana i ucałować murawę. Ostatecznie wybrał rozwiązanie mniej spektakularne i spokojnie dołączył do rozglądającego się z umiarkowanym zaciekawieniem kapitana.
– Nie wiem, czego się właściwie spodziewałem – mruknął książę. – Fanfar? Stadka jednorożców? Półnagich tubylczyń z koszami owoców?
– Raczej nie opalenizny. – Profesor spojrzał w niebo, mrużąc oczy.
Oficer pokiwał głową. W zeszłym tygodniu nad osobliwość wysłano zwiadowczą kanię z Czwartego Pułku Husarii Powietrznej, ale niskie chmury i mgła uniemożliwiły lądowanie, zwłaszcza że przyrządy dostały szmergla. Satelita i zdjęcia lotnicze również nie ujawniały rewelacji – gęsty opar nad całym obszarem. Materiałów nie było wiele; batiuszka car robił się nerwowy, gdy samoloty szpiegowskie blisko sobstwiennostii mu latały.
– Jak to może działać? – zapytał następca tronu. – Że z zewnątrz nic nie widać, a ze środka… Magiczne, milowe lustro weneckie?
– Ostatniec z założenia powinien być trudnowykrywalny. – Profesor odpędził natrętną osę. – Ale nigdy nie mieliśmy do czynienia z obiektem tak wielkim.
– Znaczy, nie macie pojęcia. Wlazło!
– Tak jest!
– Coś niezwykłego?
– Melduję, że niewiele. Nawigacja nie działa, radio słabo. A poza tym, to tylko kwiatki, pszczółki i pyłki. Same alergeny.
– Dobrze. Dajcie znać reszcie, że bezpiecznie.
Po kilku minutach, w wygniecionej gąsienicami książęcego transportera przesiece, pojawiły się sylwetki pozostałych maszyn. Wśród huku, chrzęstu i warkotu, konwój wytoczył się na polanę. Pasażerami pierwszego pojazdu byli współpracownicy profesora Myrdina, do tego biolog i lekarz o niewiadomej specjalizacji. Drugi wiózł masę rozmaitego sprzętu, według słów kierownika wyprawy – mobilną centralę badawczą. Ustrojstwa owe wyglądały na tyleż skomplikowane, co sklecone w pośpiechu. Budziły skojarzenia z filmami fantastycznymi, w których możliwości urządzeń elektronicznych wyrażały się ilością monitorów, klawiatur oraz masą splątanych kabli. Zawartość trzeciego budziła pewne kontrowersje, bo był to właściwie gąsienicowy szpital polowy, posiadający, między innymi, stanowisko monitorowania i podtrzymywania funkcji życiowych. Na pytania dotyczące zasadności ciągnięcia ze sobą połowy OIOM-u, profesor odpowiadał mętnie i mało konkretnie. To potwierdzało przypuszczenie księcia, że na temat istoty wyprawy mówiono mu niewiele.
– Pięć minut, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. – Następca tronu zerknął na szeregowego Wielickiego, który już zaciągał się wytęsknionym papierosem. – Potem zwiad. Profesorze, proszę powiedzieć swoim ludziom, żeby nie łazili samowolnie po okolicy.
– Nie jesteśmy dziećmi – warknął doktor Cholewa, specjalista od dysruptorów pola magicznego. – Przypominam, że to cywilne, naukowe przedsięwzięcie.
– Nie jesteście. Ale profesor Myrdin uznał, że potrzebna wam wojskowa eskorta. W kwestiach bezpieczeństwa liczą się więc tylko moje słowa. Nie oddalać się od pojazdów. Bezwarunkowo.
– Dobry jest – mruknął Ambroży Myrdin. – Słuchają go jak Prusacy przewodnika. Nawet ten republikanin, Cholewa. Myślisz, że uczą charyzmy na kursach dla królewiczów, czy to wrodzony talent?
– Mówiłam, nie doceniasz go. – Stojąca obok asystentka skrzywiła się nieznacznie. – Birbant i lekkoduch to poza. Obyś się później nie zdziwił.
– Zobaczymy. – Naukowiec otarł czoło i westchnął. Przez chwilę sprawiał wrażenie starego i zmęczonego. – Nie on jeden kogoś udaje.
Kobieta nie skomentowała, tylko uśmiechnęła się przesadnie szeroko, nienaturalnie.
Tymczasem królewicz obserwował okolicę i gryzł końcówkę pieczołowicie hodowanego wąsa.
– Daleko nie pojedziemy, co myślisz, Krecik?
– Najwyżej pół kilometra. To jest, cztery stajania. Staje. Przepraszam, kapitanie, jestem z Wrocławia, myślę metrycznie.
– Jasne. Rzeczywiście, zupełnie jakby ktoś specjalnie rozstawił tu zapory przeciwczołgowe.
Teren wznosił się lekko, tworząc niewysokie, trawiaste wzgórze, na szczycie którego stała samotna wieża. Pękaty stołp czernił się na tle bladoniebieskiego nieba, szczerzył groźnie zęby blanków, łypał złowieszczo martwymi oczodołami strzelnic. Opuszczony, ale nie zrujnowany. Na zboczach pagórka, chaotycznie rozrzucone, wystawały z trawy obłe bryły głazów narzutowych, niektóre wielkości samochodów. Im bliżej wierzchołka i podstawy wieży, tym skał było więcej.
– Śmiesznie to wygląda – bez śladu uśmiechu skomentował Hawryszczuk. – Jak nagrobki.
– Możliwe – wtrąciła milcząca dotąd magister Buchwald. – Taka forma terenu występuje rzadko. Ale jeśli chodzi o pochówek ciałopalny z symbolicznym kurhanem lub monolityczną…
– A wieża to nie jakaś ruina. – Wielicki przerwał rozpędzającej się archeolog. Właśnie zapalał papierosa od niedopałka poprzedniego. – Opiekuje się nią wojewódzki konserwator?
– Antyentropijny wpływ silnego pola magicznego mógł złagodzić efekt upływu czasu – głośno zastanowił się profesor. – Gdyby tak…
– Cisza! – syknął książę. – Słyszycie?
– Co?
– Właśnie nic! Żadnego ćwierkania, kumkania, pitolenia, zupełne nic!
Wszyscy zamilkli. Istotnie, środowisko naturalne, zwłaszcza w przypadku tak bogatego ekosystemu, generuje spory hałas. Gdy odgłosy nagle ucichną, wrażenie bywa upiorne.
Wtem na wieży coś się poruszyło. Ogromna, czarna sylwetka wzniosła się ponad mury. Potężny, wężopodobny stwór przysiadł miękko na blankach, machnął biczokształtnym ogonem i dumnie wyprostował gadzią szyję. Po czym rozpostarł skrzydła, nieprawdopodobnej rozpiętości. Przedpołudniowe słońce nadawało skórzastym błonom barwę krwi.
– O, kurwa!
– Matko Boska!
Smok w niczym nie przypominał owych smutnych, apatycznych stworzeń, które wciąż wegetowały w niektórych ogrodach zoologicznych. Tamte były na wpół martwe, jedno uderzenie serca na minutę, oddech co pół godziny, ćwierć owcy raz na miesiąc. Potrafiły tygodniami tkwić bez ruchu, rybim spojrzeniem gapiąc się w niebo.
Natomiast ten osobnik wyglądał wyjątkowo witalnie.
Skrzydła potwora poruszyły się, zatrzepotały, zamłóciły powietrze z hałasem helikopterowego wirnika. Bestia odbiła się od blanków i zaczęła nabierać wysokości.
– To niemożliwe! – Jeden z doktorantów zaprotestował przeciwko tak bezczelnemu pogwałceniu praw fizyki. – Jest za duży!
– Kurwa, gdzie mój aparat?!
– Sprzęt! Bierzcie sprzęt!
– Wlazłooo! – Książę Wiśniowiecki nie musiał precyzować rozkazu. Kapral Wlazło zanurkował w ciemnym wnętrzu transportera, a po chwili wynurzył się, dźwigając matowoczarną rurę wyrzutni pocisków przeciwlotniczych.
– Dawaj, to moja robota. – Kapitan sięgnął po broń. – Noblesse, cholera jego…
Oparł wyrzutnię o ramię, zdjął bezpiecznik ze spustu. Zaszumiały układy chłodzenia, ożył wizjer celownika. Tymczasem smok zatoczył koło nad polaną, po czym zabuczał jak kontrabas i runął ślizgiem na skrzydło, niczym bombowiec nurkujący. Zgromadzone na łące towarzystwo rozpierzchło się na boki, szukając schronienia za pancernymi burtami pojazdów i pobliskimi głazami. W samą porę. Bo w tym momencie, wśród straszliwego huku, rakieta pomknęła w górę. Przez chwilę wydawało się, że głowica zignoruje latającego gada i za cel weźmie słońce.
Ale tylko przez chwilę.
Nawet jeśli smok zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, nie miał już szans, by go uniknąć. Wybuch pocisku nie tyle zmiótł bestię z nieba, co raczej rozrzucił ją nad lasem.
W dole nikt się nie poruszył.
– Ja pierdolę, ogłuchłem – przerwał milczenie kapral Wlazło, który stał zdecydowanie zbyt blisko wylotu rury wyrzutni.
– Ekolodzy nas zeżrą – jęknął doktor Podsiadło, biolog. – Jedyny latający okaz.
– Już wolę ekologów. – Profesor wskazał nosem wciąż unoszący się w powietrzu obłoczek dymu. – Mocno namagiczniony smok jest zdolny do… W każdym razie kapitan Wiśniowiecki prawdopodobnie uratował nam wszystkim życie. A jeśli potrzebujecie próbek tkanek do badań, to proszę wziąć wiaderko i nazbierać.
– No, panie Myrdin… – Książę wypuścił powietrze z płuc. – Nie można chyba oczekiwać lepszego potwierdzenia pańskich teorii. Do których, przyznaję, podchodziłem z dystansem. Już nie podchodzę.
Nonszalancka postawa naukowca wydała mu się podejrzana. I mocno udawana.
– To co teraz? – szepnął Krecik.
Pytanie szeregowego Wonsa sprowokowało wybuch ożywionej działalności wśród uniwersyteckiej części wyprawy. Zupełnie jakby ktoś uniósł wilgotny, komfortowo omszały otoczak, od lat spoczywający w trawie pod płotem. Rozpoczęło się gorączkowe i poniekąd chaotyczne myszkowanie we wnętrzach transporterów w poszukiwaniu sprzętu i magiomierników, rozplątywanie złośliwie splątanych kabli oraz kłótnie o generatory i laptopy. Przy czym każdy uważał, iż z racji posiadanej specjalizacji to właśnie jemu należy się bezwzględne pierwszeństwo. Myrdin próbował zapanować nad zamieszaniem.
– Ależ moi drodzy, po kolei! Po co wam ten skaner? Przecież najpierw musimy do wieży… Bardzo proszę… Nie, baterie zostały w… Ale to nie ma sensu, jesteśmy za daleko, złóżcie z powrotem! Kolego Podsiadło, dokądże z tym wiadrem?! To był sarkazm, do cholery! Kapitanie Wiśniowiecki, miejcie litość…
– Baaacznooość!!! – Książę ryknął znienacka tak głośno, że aż podskoczył na wpół głuchy kapral Wlazło. Wszyscy zamarli, głównie ze zdumienia.
– Mam nadzieję, że do wszystkich dotarła powaga sytuacji. Grozi nam realne niebezpieczeństwo, a ja i moi ludzie nie jesteśmy tu po to, żeby robić monarchii pijar. Wymagam więc dyscypliny i profesjonalizmu.
Doktor Cholewa poczerwieniał z gniewu.
– Z całym szacunkiem, mości książę – spokojnie odezwała się magister Zapała – pan ma nas uczyć profesjonalizmu?
– Ja nie. – Kapitan pozostał niewzruszony. – Tylko wasz przełożony. Profesorze?
– Tak, hmm. – Myrdin wyglądał na zakłopotanego. – Nie sądzę, żeby smoków było więcej. Dobrze jednak wiecie, że przebywamy wewnątrz zamkniętego pola magicznego o niespotykanej energii. Oczekujmy zatem niespodzianek. Bądźmy czujni.
– Słyszeliście. – Dowódca skinął głową. – Pakujemy się do maszyn i jedziemy tak blisko wieży, na ile pozwoli teren. Potem piechotą.
– Pomożecie nam ze sprzętem?
– Nie. Musicie używać własnych pleców. My będziemy czujni.
*
– Gdy prosiłem o wojskową asystę, nie myślałem o udziale Waszej Najjaśniejszej Wysokości. – Profesor Ambroży Myrdin zanurzył krótkie wąsy w parującym, aromatycznym płynie.
– Nalegam – stęknął książę, próbując zająć wygodniejszą pozycję na wędkarskim zydelku. – Nie wysokościować. Tłumaczyłem już, że nasza wyprawa ma charakter wojskowo-harcerski, więc następca tronu, książę mazowiecki, zostaje w Belwederze. Ochroną ekspedycji zajmuje się natomiast Jan Wiśniowiecki, oficer Wojska Polskiego. Możecie mówić mi "panie kapitanie", jeśli zwykłe "Janek" nie przechodzi wam przez gardło.
Naukowiec znów pociągnął solidny łyk z porcelanowego, zabytkowego naczynia. Dało mu to chwilę na rozważenie stopnia prowokacyjności następnego pytania.
– Czemu więc zawdzięczamy zaszczyt? Podpowiedzi speców od PR, by poprawić wizerunek po słynnym… towarzyskim faux pas w Paryżu?
Książę parsknął głośno, zaskakując profesora. Zachichotał towarzyszący dowódcy, szeregowy Wielicki. Uśmiechnął się magister Rogula, dłubiący we wnętrzu miernika fluktuacji pola magicznego. Jedynie doktor Hellewicz, asystentka Myrdina, nie zareagowała. Wydawała się być kompletnie odizolowana od otoczenia monitorem laptopa i wetkniętymi w uszy słuchawkami.
– Faux pas, dobre… – Oficer otarł wierzchem dłoni łezkę rozbawienia. – Delikatna niezręczność była wtedy, gdy ten sztywniak, Akihito, nazwał Rzeczpospolitą "krajem kwitnącej lipy". Żebyście widzieli miny notabli… A w Paryżu zrobiłem z siebie durnia przed całym światem. Afera pantofelkowa, jak nazwały to media, jest najlepszym określeniem.
Kapitan podejrzliwie zerknął na zawartość profesorskiego kubeczka. Mógłby przysiąc, że jej zapach znacząco różni się od woni wypełniającego czajnik earl greya.
– Wracając do pytania – kontynuował – to nie. Mój udział nie ma związku z żadnym pijarem. Wizerunek monarchii nie jest w stanie ucierpieć tylko dlatego, że młody królewicz wyszedł na idiotę. Królewicze tak miewają.
– Zatem w czym rzecz?
– Według popularnej wiedzy, czyli również mojej, ostańce kryły głównie skarbce. Czasami ważne twierdze.
– Zgadza się. Lub więzienia dla osobników szczególnie utalentowanych i niebezpiecznych.
Książę nalał sobie herbaty, powąchał gorący napój. Zwykły earl grey, kiepsko zaparzony.
– Nie jest tajemnicą, że ziemie, na których leży ostaniec, są własnością Wiśniowieckich. Jako familii, a nie panującej dynastii. Dokumenty datują się na początek szesnastego wieku, przed Rozproszeniem. Zatem praw do wszystkiego, co znajduje się w ostańcu, możemy dochodzić prywatnie. Poza Skarbem Korony.
– Tylko tyle? – Profesor uniósł brwi. – Chodzi o powiększenie fortuny?
– Tylko tyle i aż tyle. – Następca tronu upił łyczek naparu, skrzywił się lekko. – Premier, cholerna socjalistka, trzyma nam łapę w kieszeni i potrafi wymacać każdy grosz. Ale rząd myśli kadencyjnie, a króla nie stać na taką wygodę. Musi spoglądać dalej, szerzej i przewidywać. Oraz czynić pewne przygotowania.
– Zabrzmiało groźnie – cmoknął Myrdin. – Na co się przygotowywać, po półwieczu pokoju w Europie?
– Na kryzys monarchii brytyjskiej, podział cesarstwa Habsburgów, na Hohenzollernów, którzy uparcie próbują odzyskać Śląsk. Na panoszący się, amerykański republikanizm. Na Rosję, która… jest Rosją. – Znudzony Wielicki wykazał się znajomością stosunków międzynarodowych.
– Albo Bliski Wschód – wtrącił magister Rogula, zdawałoby się, całkowicie pochłonięty grzebaniem w oprogramowaniu miernika. – Wkrótce znów możemy służyć za antemurale. Mówię wam, pierwsza w historii wojna światowa wisi na włosku…
– Tak. Dziękuję panom. Niezwykle przyjemnie jest sobie popolitykować w gronie znawców. Przejdźmy jednak do rzeczy, bo herbata się kończy. – Książę spróbował rozprostować kolana, omal nie spadając przy tym z zydelka. – Wyjaśniliśmy sobie, czego królewicz szuka w ostańcu. A co chce tam znaleźć światowej sławy ekspert od reliktów magicznych? Rozumiem wojskową pomoc, ze względu na logistykę i transport sprzętu przez bezdroża. Ale uzbrojona kompania piechoty? Mobilny oddział intensywnej terapii? Kilka obiektów już przecież zbadaliście. Z tego, co wiem, bez ofiar, jeśli nie liczyć czyjejś nadwyrężonej wątroby.
– Bo trzeba spoglądać dalej, szerzej i przewidywać. Oraz czynić przygotowania. – Profesor upewnił się, że tylko jego kubek jest pusty i nalał sobie resztę earl greya. – Kolego Rogula, czy byłby pan łaskaw zaparzyć więcej? Dziękuję. Tak… Ale istotnie, winien jestem wyjaśnienia.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Szumiały olszyny, terkotał generator, klekotała klawiatura pod palcami doktor Hellewicz. Gwałtowny poryw wiatru szarpnął ciężkim materiałem namiotu, cisnął deszczem o powłokę. Noc była zimna i mokra jak cycek topielicy.
Wylądowali w Mozyrzu, najbliższym mieście, posiadającym lotnisko zdolne do przyjęcia wojskowego heraklesa. Natychmiast przesiedli się do transporterów, które wcześniej zostały przygotowane do drogi rękami mechaników miejscowego, Dwunastego Pułku Piechoty, pod czujnym okiem doktora Cholewy. Dzięki przyzwoitej szosie, wyprawa szybko dotarła do Narowli, by po krótkim odpoczynku ruszyć na południowy wschód, w bezdroża doliny Prypeci, przez podmokłe lasy, moczary i rozległe starorzecza. Za miejsce noclegu posłużyło łagodne wzniesienie, wystarczająco duże, by pomieścić cztery pojazdy i kilka wojskowych namiotów. Było tu też względnie sucho, co oznaczało, że błoto sięgało kostek, nie kolan. Wbrew spodziewanemu w podobnej sytuacji pechowi, zdążyli rozbić obóz tuż przed burzą.
– Ten niepozorny bibelocik – kontynuował profesor Myrdin, unosząc swoje naczynie – znaleźliśmy wewnątrz szczątkowego ostańca, w jednym ze schwarzwaldzkich zamków. Było tam też trochę innego, magicznego szmelcu; kryształowa kula, zaśniedziałe zwierciadło, kilka innych przedmiotów, w których kody zaklęć dawno straciły spójność. Oraz to. Jedyny wciąż działający artefakt.
– Poważnie? Magiczny kubeczek?
– Tak. Każdy płyn, zawierający wodę, zostaje wzbogacony o pewną ilość alkoholu etylowego. Są różnice w stężeniu, zależnie od charakteru płynu, nie odkryłem jeszcze algorytmu czaru sterującego. Na przykład herbata nabiera mocy przyzwoitego porto.
Nikt się nie odezwał, choć mina kapitana Wiśniowieckiego mówiła wiele.
– Proszę spróbować. – Naukowiec podał naczynie księciu, wyprzedzając oczywisty komentarz. – To nie trucizna, moja wątroba świadkiem.
Królewicz powąchał podejrzaną ciecz, siorbnął ostrożnie.
– Niebywałe – sapnął, zaskoczony. – Zaiste, bezcenny artefakt. Jak to działa? Słabo się znam na chemii, ale…
– Bo tu nie ma reakcji chemicznej – uśmiechnął się profesor. – Coś się dzieje na poziomie kwantowym, ale co, tego nie umiemy wyjaśnić. Uważamy magię za egzotyczną formę oddziaływania i przedstawiamy Ziemię sprzed Rozproszenia jako otoczoną wektorowym polem magicznym, na kształt magnetycznego, dzięki któremu mogły zachodzić czarodziejskie zjawiska. To jak szkolny model atomu, obrazowy, ale nieprawdziwy. Póki co zmuszeni jesteśmy do używania terminów, stworzonych na potrzeby fizyki, a to problem, bo w przypadku magii czasami zawodzi nawet matematyka. Doktor Małgorzata Hellewicz pracuje nad podstawami języka opisu zjawisk magicznych, który później posłuży do stworzenia jakiegoś wspólnego modelu oddziaływań. Gdy skończy, dostanie Nobla. Z marszu.
Książę zerknął na nieświadomą rozmowy, przyszłą noblistkę, siedzącą po turecku na złożonym w kostkę śpiworze. Na nieład rudych włosów, zbyt malowniczy, żeby mógł być dziełem przypadku. Na interesujące wypukłości pod zielonym polarem. Smukłe palce, wystukujące hipnotyzujący rytm na klawiaturze.
– Do tego to szlachcianka z szanowanego domu. – Profesor złowił spojrzenie kapitana i jednym haustem opróżnił czarodziejskie naczynie. – Dobra Hellewiczów rozciągają się…
– Dobrze, dobrze. Proszę mnie nie swatać, tylko zmierzać do sedna.
– Po czterystu latach od Rozproszenia brakuje nam nie tylko obiektów, ale i narzędzi do badań. Dlatego ostańce są tak ważne. Zwłaszcza ten.
– Bo największy?
– Mało powiedziane. Ostańce to miejsca, na które rzucono niegdyś potężny czar. Tak zwaną Sferę Moebiussa. Tworzył on niereaktywny, niepenetrowalny magicznie bąbel pola, niezależny od ziemskiego, jeśli wewnątrz było wystarczająco silne źródło egzotycznej energii. Dlatego ostańce, mniej lub bardziej, przetrwały Rozproszenie. Najczęściej obejmowały pojedyncze, ukryte pomieszczenia, rzadziej całe budowle. W przypadku naszego, mówimy o bąblu średnicy dwóch kilometrów. Ponad ćwierć mili, jeśli książę woli tradycyjne jednostki. To jak – profesor rozłożył ramiona – spotkać żywego tyranozaura. Albo raczej cały kredowy ekosystem.
– I dlatego upierał się pan, żeby zabrać peruna? Przeciwko wymarłym gadom?
– Niezupełnie wymarłym. To na smoki.
Zapadła cisza.
– Słyszeliście, Wielicki – odezwał się po chwili dowódca.
– Tak jest. Przenośny zestaw przeciwlotniczy z termonaprowadzalnym pociskiem, na smoki. Które nie latają. – W głosie żołnierza nie było śladu ironii.
– Obecnie nie. Biolodzy uważają skrzydła za ekstremalny przypadek doboru płciowego, a długowieczność wiąże się ze zdolnością do wprowadzania organizmu w stan przypominający letarg. Ale od czasu Rozproszenia nikt nie widział smoka na wolności. Sądzę, że w przypadku stałej ekspozycji na oddziaływanie egzotyczne… To jest, smoki mogły wykorzystywać pole magiczne do latania.
– Aha.
– I nie tylko – ciągnął niezrażony profesor. – Taki sposób poruszania się generował ciepło. Mnóstwo ciepła, którego smok pozbywał się, tworząc…
– Feuerkugel! – mimowolnie podekscytował się książę.
– Mniej więcej. Podobno największe bestie potrafiły puścić z dymem całe miasteczko.
– Pan mówi serio.
– Śmiertelnie.
Zahuczał grom, najwyraźniej burza posiadała niezłe wyczucie dramatyzmu. Wiatr, szarpiący korony topoli, zabrzmiał jak dziecięcy płacz.
– A podobno ostatnią babę jagę w okolicy – rzucił bez związku Wielicki – załatwili carscy, tuż przed wojną. Miała na koncie kilkanaścioro dzieci.
– Eee, to nie była baba jaga – ożywił się magister Rogula. – Tylko miejscowy drwal, któremu odbiło od nadmiaru bimbru. Zaciukał siekierą połowę mieszkańców przysiółka, zanim go dopadli. Miał też wilka, który…
– Panowie, dajcie spokój – uciął profesor. – Cóż, robi się późno, czas kończyć naszą pasjonującą rozmowę. Kolego Rogula, czy byłby pan jeszcze łaskaw przeprowadzić test licznika Andersena w książęcej maszynie?
Magister życzył wszystkim dobrej nocy i wyszedł, chowając głowę w kapturze bluzy. Oficer nie podniósł się jednak z zydelka. Przez chwilę oglądał swoje dłonie. Mocne, żylaste, nieco topornie wyciosane, nie najlepiej wypielęgnowane. Bardziej należały do żołnierza, niż monarchy. Nadchodził jednak czas, by zostać tym drugim. Na pełny etat.
– Więc chodzi o wiedzę – odezwał się po chwili. – Byśmy mogli, ku chwale nauki, znaleźć więcej takich zaklętych pucharów. A propos, czy mógłbym prosić o odrobinę herbaty?
– Naturalnie. – Myrdin zakrzątnął się wokół gazowego palnika. – Naturalnie, że ku chwale nauki. I postępu. Krakersa?
– Też magiczny?
– Nie, serowo-cebulowy.
– W takim razie dziękuję.
– Coś panu powiem, książę. – Naukowiec odwrócił się, pochylił nad królewiczem i zniżył głos, tworząc nastrój tajemnicy. Niepotrzebnie, bo doktor Hellewicz wciąż pochłonięta była zrozumiałym tylko dla siebie ciągiem równań na ekranie komputera. Zaś mało zainteresowany rozmową Wielicki znalazł ołówek, notatnik i rysował koślawe smoki oraz mniej lub bardziej człekokształtne dziewice.
– Uważa się, że Rozproszenie było zjawiskiem naturalnym, zachodzącym powoli i stopniowo. Mam zamiar udowodnić jego gwałtowny charakter. Magia zniknęła w ciągu zaledwie paru lat, a nie na przestrzeni kilku pokoleń.
– I odbyło się to tak gładko? – Książę uniósł brwi. – Bez rozruchów, migracji, załamania ekonomicznego, wojen, klęsk humanitarnych, totalnego burdelu… To przecież tak, jakby dziś przestała działać elektryczność.
– Z punktu widzenia przeciętnego chłopa, zmiana nie była duża. Ot, dekokty babci Ziuty straciły na swojej legendarnej skuteczności. I nie dało się już wywołać opryszczki u wrednego sąsiada. W każdym razie nie zdalnie. A proboszcz przestał być największym autorytetem w okolicy. Z drugiej strony, mogłeś wysłać dzieciaki do lasu bez ryzyka, że je zeżre wilkołak. Jednak na platformie politycznej, kulturowej, a przede wszystkim religijnej, musiałaby być to katastrofa. Tyle, że nic takiego nie nastąpiło, przynajmniej nie w naszej części świata. Dlaczego?
– Bo zdołano się do efektów Rozproszenia przygotować? – Kapitan sączył wzmocnioną herbatę powoli, jak wino. – Akcja na taką skalę, w szesnastym wieku, chyba tylko Kościół mógłby coś takiego…
Długie, głośne siorbnięcie.
– Zaczyna pan rozumieć. Istotnie, uważam, że Rozproszenie zostało wywołane sztucznie. Nie twierdzę, że celowo. Ale nie wykluczam.
Cicha perkusja klawiatury na chwilę zgubiła rytm.
Książę kojarzył szybko.
– Sugeruje pan, że to odwracalny proces?
– Globalnie? – zaśmiał się Myrdin. – Skądże znowu. Wie pan, naszym największym sukcesem jest zbudowanie urządzenia, które górnolotnie nazwaliśmy dysruptorem. Nie ma czym się chwalić, bo wykorzystując okruchy jednego z artefaktów, stworzyliśmy wzmacniacz zjawiska, którego do końca nie rozumiemy. Bez zbędnych szczegółów: rzecz zagłusza pole magiczne obiektu, znosząc efekty jego oddziaływania. Gdybyśmy to tutaj włączyli, nasz kubeczek, na czas działania dysruptora, zmieniłby się w zwykły kawałek ceramiki.
– Do czego pan zmierza?
– Proszę sobie wyobrazić urządzenie funkcjonujące odwrotnie. Generujące lokalną sferę magicznego pola. Choćby na krótko, na czas potrzebny do zakodowania algorytmu zaklęcia. Kubeczek to tylko zabawka. Proszę pomyśleć czego mogłaby dokonać odpowiednia moc, zaangażowana do odpowiedniego przedsięwzięcia. W odpowiedniej skali.
Naukowiec, zmęczony wykładem, usiadł i napił się herbaty. Tym razem ze zwykłego naczynia. Wielicki uznał, że dziewice powinny znajdować się w negliżu, więc dokonywał stosownych poprawek. Asystentka Myrdina badawczo zerkała znad monitora na swojego szefa. Powietrze wewnątrz namiotu zgęstniało od wyraźnie wyczuwalnego napięcia.
Książę milczał. Oczy mu błyszczały, ale mimo szczerych chęci, profesor nie potrafił niczego z nich wyczytać.
– Tak – odezwał się w końcu następca tronu. – Wypada mi podziękować za interesującą i pouczającą rozmowę. Niestety, czas na mnie, za kilka godzin wyruszamy, a paru spraw muszę jeszcze dopilnować. I pomyśleć, bo, jeśli dobrze zrozumiałem, stoimy w obliczu czegoś wielkiego. Pani doktor, profesorze, życzę dobrej nocy.
Wstał z pewnym wysiłkiem, zdrętwiały od niewygodnego siedziska. Należało zachować resztki etykiety, więc profesor wstał również, ciężko i niezgrabnie. W przeciwieństwie do Hellewicz, która podniosła się jednym, płynnym ruchem, jak tancerka.
– Czy mogę to zatrzymać? – zapytał Wielicki, unosząc notesik. – Chyba odkryłem swoją pasję.
Deszcz przestał padać, burza straciła swą niedawną zajadłość. Zamiast srożyć się i miotać nad głowami podróżnych, wygrażała im z oddali kułakami piorunów, bardziej dla zasady, niż z autentycznej wrogości. Wiatr jednak wciąż kołysał koronami buków, tarmosił wierzby, czochrał olszynowe zarośla.
Namiot księcia stał w odległości kilkunastu kroków, wystarczyło tylko obejść transporter medyczny i błotnistą kałużę. Jednak królewiczowi się nie śpieszyło.
– Wielicki, dajcie zapalić.
– Tak jest. – Zaskoczony żołnierz wyjął zmiętoloną paczkę. – Tylko ostrożnie, to Biełomorkanały. Taka ichnia metoda na utylizację odpadów radioaktywnych. Mieszają wypalony uran z tytoniem…
– Co o tym wszystkim myślicie? – Dym zalśnił srebrzyście w świetle lampy halogenowej. Ku zdziwieniu Wielickiego, oficer nie zaniósł się kaszlem. – Można by uwierzyć, że za każdym krzakiem nadal czai się ta, jak jej tam, co tu tak powszechnie występowało…
– Baba jaga.
– Właśnie.
Wielicki również zapalił, benzynowy płomyk odbił się czerwonymi iskierkami w jego oczach.
– Kiedy traktor nie chciał zastartować, moja babcia mówiła, że zaawansowana technika i magia to to samo. Rzucała wtedy jakieś uroki i często pomagało. – Szeregowy odchylił głowę do tyłu i dmuchnął w górę. Dym zawirował fraktalami w ostrym, białym świetle. – Tu jest podobnie. Nie wiemy, na czym stoimy. Poza tym mamy anestezjologa.
– Kogo?
– Lekarz, którego wieziemy, Zatoński. To anestezjolog. Po diabła nam anestezjolog? Ja pana znam, kapitanie, i widzę, że właśnie podejmuje pan jakąś ważną decyzję. – Na ustach Wielickiego niemal zawsze błąkał się uśmiech ni to ironii, ni rozbawienia. Tym razem żołnierz emanował powagą, jak popiersie filozofa. – I jest to decyzja przyszłego króla, nie dowódcy pojedynczego oddziału, taka, od której zależą losy i tak dalej. Dlatego radzę zaczekać, aż ta magiczna heca choć trochę się wyjaśni. Bardzo proszę.
Książę wykonał nieokreślony, niepewny gest, jakby chciał coś powiedzieć i w ostatnim momencie zrezygnował.
– Gadacie mądrzej, niż wyglądacie – rzekł po chwili. – Nie obrażając.
– Taki mus. Na samą gębę nikogo bym nie poderwał.
Być może niektórym kobietom złość dodaje uroku, ale Małgorzata Hellewicz z pewnością do nich nie należała. Jednak mimo wyraźnego zdenerwowania, głos miała spokojny, bogato podszyty pokładami cierpliwości. W ten sposób rozmawia się z irytującym idiotą. Z punktu widzenia doktor Małgorzaty, pod tę kategorię podpadała przytłaczająca większość społeczeństwa, zdarzało się jej więc, z przyzwyczajenia, stosować ów protekcjonalny ton nawet wobec przełożonego. Ten, idiotą nie będąc, tolerował rzecz bez mrugnięcia okiem.
– Zgodziłam się nie wtrącać – zaczęła – nawet udawać nieobecną, żebyś mógł bez skrępowania popisać się legendarną umiejętnością zjednywania umysłów, serc i portfeli. A ty co? Krok po kroku, punkt po punkcie, jak Cholewa na zajęciach, o dziejowym spisku, sprowokowanym Rozproszeniu, o generatorze magii…
– Dobrze wiesz, że budowy generatora nie da się długo trzymać w tajemnicy. Potrzeba solidnego wsparcia finansowego. Raczej trudno takie uzyskać bez pukania do setek drzwi i robienia medialnego szumu. Ale jeśli chcemy zminimalizować niepotrzebny rozgłos, ograniczyć liczbę zaangażowanych… Książę to doskonały sojusznik.
– O ile nim będzie.
– Przy obiekcie i tak wiele zobaczy na własne oczy. Musi przecież pomóc nam z pieczęcią genetyczną.
– I nie miałby pojęcia co zrobić z tą wiedzą, bez przygotowania, które mu dałeś. Przyznaj, wypiłeś za dużo tego napromieniowanego świństwa i zebrało ci się na gadanie.
Myrdin westchnął, a wiatr mu zawtórował, tylko trochę smętniej. Profesor marzył o tym, by wleźć do śpiwora i odpocząć na polowym łóżku. Hellewicz mogła mieć rację co do nadużywania magicznych właściwości naczynia, poza tym naukowiec nieuchronnie osiągał wiek, w którym wypowiedzi często zaczynało się od: "Młody człowieku, za moich czasów…"
– Mówię ci, facet jest nasz. Uchyliłem rąbka tajemnicy, pokazałem ślady spisku z przeszłości, postawiłem przed możliwością uczestnictwa w doniosłym odkryciu. Jeszcze damę w opresji dorzucić można, jakby co. Każdy by na to poszedł, zwłaszcza młody królewicz. Królewicze tak miewają.
– Obyś się nie przeliczył. Powinieneś sprawdzić ten jego oddział. Wojska inżynieryjne, jasne. Oni wykonują zadania saperskie, budują przeprawy pod ostrzałem, prowadzą nawet rozpoznanie walką. Skoro tyle razy publicznie narzekał na obowiązek kariery oficerskiej, to dlaczego nie wybrał jednostki ratunkowej? Pracy w sztabie? Na złość ojcu, czy może po to, by coś staremu królowi udowodnić? Stopnia kapitana nie dostaje się za dobre wyniki w szkole oficerskiej. Książę nie jest głupi. Może nie chcieć, żeby go ktoś na sznurku prowadził. Mogłeś mieć użytecznego pionka, a stworzyłeś nowego gracza. Wprowadziłeś dodatkową niewiadomą do układu.
– Możliwe. – Profesor się przeciągnął, wypełniając namiot klekotem stawów. – Odrobina chaosu niekoniecznie oznacza zło. Jesteś fizykiem, wiesz, że nie zawsze można określić wszystkie parametry jednocześnie.
Zbliżył się, położył dłoń na jej ramieniu.
– Do życia też powinnaś wpuścić trochę nieoznaczoności, Gosiu. Unikniesz rozczarowań.
– Oszczędź mi banałów, Ambroży. – Kobieta nawet nie drgnęła. – Nie jesteś moim ojcem.
– Nie jestem. – Myrdin cofnął rękę. – A szkoda.
*
Rozładunek szedł zaskakująco sprawnie. Pojazdy udało się zaparkować nie dalej, niż sto pięćdziesiąt kroków od podstawy wieży. Po krótkiej i nawet niezbyt burzliwej dyskusji ustalono, że budowlę najpierw należy zbadać, a potem trudzić się przenoszeniem i kompletowaniem ciężkich urządzeń, zwłaszcza generatorów dysrupcyjnych. Na szczyt wzniesienia powędrowały zatem najważniejsze przyrządy badawcze, czyli łopaty, gracki, pędzle, miarki, sitka, a nawet solidny oskard. Znalazł się również niwelator i dwie łaty. Barki naukowców obciążała też aparatura magiomiernicza, bo profesor Myrdin lubił trzymać swoje zabawki w zasięgu ręki. Nastrój radosnej wyprawy archeologicznej zepsuł doktor Zatoński. Uparł się bowiem, by zabrać część sprzętu medycznego. Nie tylko bandaże i środki odkażające, ale też przenośny defibrylator.
Natomiast żołnierze się nudzili. Majowe słońce szybko wypaliło napięcie związane ze smoczym nalotem, a zapachy, dźwięki i ogólna sielankowość otoczenia nie sprzyjały utrzymaniu czujności. Książę gapił się na wieżę, jakby opracowywał strategię ataku, od czasu do czasu zamieniając słowo z profesorem. Krecik polerował okulary. Kapral Wlazło marzył o zimnym piwie, a Wielecki palił. Reszta snuła się między szarymi głazami.
– Ciekawy wzór – mruknął szeregowy Hawryszczuk, macając jeden z omszałych kamieni. – Krecik, zobacz!
– Co? – Jacek Wons chuchnął na szkła, krytycznie zerknął przez nie na słońce. – Zaraz. Gogle czyszczę. Gówno bez nich widzę.
– To zagłębienie. Coś jakby krzyż, ale odwrotnie, i ramiona dziwnie wygięte. A tam jest podobne. I tam. Gdyby pociągnąć linię między oznaczonymi głazami…
– Eee tam. Zwykłe pęknięcie i porosty. Albo ptasia kupa.
– Sam jesteś ptasia kupa, Krecik.
– No to idź, zamęczaj jajogłowych – zdenerwował się szeregowy. – A nie dupę zawracasz. O, tamta chuda laska chyba się na tym zna.
Magister Buchwald walczyła ze skrzynką narzędziową. W końcu uniosła ciężki przedmiot i oparła na klamrze paska, podtrzymującego szorty. Widok smukłych ud pani archeolog natychmiast przykuł uwagę Hawryszczuka.
– Ja bardzo chętnie bym pomógł, ale rozkazy…
– Oczywiście. – Niesforny, czarny kosmyk uparcie przyklejał się do spoconego czoła.
– Tutaj wszystko jest magiczne, ta ukryta polana, wieża, aż wibruje od magii. – Żołnierz tracił wątek, jednocześnie zyskując przeświadczenie, że wychodzi na idiotę.
– Aha.
– I nawet te kamienie, ze wzorem, na pewno też magicznym…
– Na pewno. – Kobieta dała za wygraną, odstawiła skrzynkę i zaczęła związywać włosy. Koszulka uniosła się, odsłaniając delikatnie zarysowany musculus rectus abdominis.
Hawryszczuk zdekoncentrował się dokumentnie. Porzucił problem tajemniczych symboli i pożeglował na mielizny kiepskiego podrywu.
– Nie chciałaby pani żyć w tamtych czasach? Gdy magia była na wyciągnięcie ręki?
– W Średniowieczu?
– Tak, a nawet wcześniej. W czasach mocy dzikiej, wolnej i nieokiełznanej. Kiedy Słońce było bogiem, a Księżyc boginią-matką. Gdy magię można było czerpać garściami wprost z czarodziejskiego ognia, tańcząc do rytmu zaklętej nocy. Gdy życie było proste i piękne…
– Zanim w te strony dotarli chrześcijańscy magowie i wzięli, jak pan to nazwał, dziką, nieokiełznaną moc w karby zorganizowanego systemu czarodziejsko-religijnego, zmarłych chowano w dość specyficzny sposób.
– Tak?
– Tak. Pętano im ręce, przebijano serce kołkiem, obcinano stopy albo głowę, a czasami wszystko na raz. Nie bezpodstawnie.
– Nie?
– Nie. Robiono to, by utrudnić im powrót.
Hawryszczuk nie spodziewał się, że orzechowe oczy są zdolne to tak zimnych spojrzeń.
– Eee…
– I nie, nie chciałabym żyć w tamtych czasach.
Tymczasem profesor Ambroży Myrdin i książę Jan Wiśniowiecki stali przed poważnym problemem.
– I co pan myśli, kolego Rogula? – mruknął naukowiec.
Magister pokręcił potencjometrem magiomiernika.
– Kiepsko. Natężenie w górnych granicach normy, ale przez fluktuacje promieniowania źródła, nie mogę nawet zlokalizować zaklęcia, a co dopiero namierzyć kod sterujący…
– Któż spodziewałby się zwykłej zasuwy, co? – Książę skubał wąsik.
Wieża z pewnością nie była budowana z myślą o obronie. Miała za szerokie, kunsztownie zdobione strzelnice, ze skomplikowanym maswerkiem, imitującym późny gotyk, i zbyt niskie blanki, będące właściwie mocno wyornamentowanym gzymsem. Bluszcz, wspinający się po ścianach z piaskowca, nadawał budowli wygląd dekoracji do romantycznego dramatu.
No i oczywiście były drzwi, a właściwie szerokie na ponad cztery łokcie wrota, obramowane marmurowym portalem, z archiwoltą i wimpergą, niczym w katedrze. Trójkątny szczyt portalu ozdabiał paskudny maszkaron, przywodzący na myśl twórczość samotnika z Providence. Dębina podwoi sprawiała wrażenie, jakby wiatr i deszcz, zamiast osłabić, impregnowały ją do twardości granitu. Metalowe okucia, mimo że pordzewiałe, też nie wydawały się kruche. Nigdzie nie było widać żadnego zamka, zasuwy, kłódki, czy choćby kołatki.
– Nie ukrywam, że zależy nam na czasie. Obejście magicznej blokady może zająć, w najlepszym razie, godziny. Zwykłe włamanie też nie będzie łatwe – powiedział profesor. – Gotów jestem rozpatrzyć alternatywne metody wejścia.
– Wielicki! – zawołał kapitan. – Mamy jakąś alternatywną metodę?
– Tak jest! Nazywa się plastyczny materiał wybuchowy. Ale nie wiem, czy się godzi. Taki zabytek, plastikiem…
Profesor skinął głową.
– Dobrze. Chociaż nie będzie łatwo. Potrzebujemy co najmniej sześciu ładunków, tu, tu i w tych zagłębieniach. Musi być precyzyjnie, bo nie chcemy rozpirzyć portalu, ale nie wiemy, jak mocne są drzwi…
Ładunki rozmieszczono szybko i sprawnie, choć Cholewa kręcił głową z dezaprobatą, a Buchwald głośno protestowała. Gdy przegnano wszystkich na bezpieczną odległość, Wielicki wcisnął spust detonatora i spokojem słonecznej polany wstrząsnęło głuche łupnięcie, od którego zaklekotały o siebie kamienie wieży. Jedno ze skrzydeł wrót zawisło na powyginanych zawiasach, natomiast drugie rymnęło do środka, w buchającą kurzem ciemność.
– Zupełnie jak sto lat temu, w Egipcie – mruknął Rogula. – Łom, dynamit i rewolwer u pasa, tak na wszelki wypadek.
– Znam profesora od dawna i nigdy nie odstawiał takiej kowbojki – marudziła Agnieszka Lewicka, magister historii magicznej. – Ale od kiedy współpracuje z tą Hellewicz… Skąd się ona w ogóle wzięła? Nepotyzm jakiś czy co?
– E tam, Gośka skubnęła ci posadkę asystentki i tyle. – Monika Zapała resetowała despelizator i mimochodem wbijała Lewickiej szpilę złośliwości. – I księcia też skubnie.
– O czym ty gadasz?
– Daj spokój, wszyscy widzą twoje maślane spojrzenia. Oprócz królewicza, bo ten gapi się na Hellewicz. Nici z kopciuszkowania. Znajdź sobie lepiej kogoś, kto cię solidnie puknie, to przestaniesz marudzić. Taki Wlazło, na przykład, niezłe ciacho, gdyby tylko z owłosieniem zrobił porządek. Albo Wielicki. Z pomorskich Wielickich, świetna partia. Chociaż przez ten głupi osełedec wygląda jak wielki plemnik. Idiotyczna moda na sarmację, gdybym ja…
– Zamknij się. Zaczynamy.
Wszyscy liczyli na to, że profesor Myrdin wygłosi jakąś płomienną, motywacyjną przemowę, najprawdopodobniej zaczynając od słów: "Nadeszła wiekopomna chwila".
Nic takiego nie nastąpiło. Kierownik wyprawy zakończył ostrą wymianę zdań ze zdenerwowanym Cholewą i wskazał rozwalone wrota, jak generał, dający gestem sygnał do ataku. Zaterkotały generatory, zachrobotały twarde dyski, zaćwierkały magiomierniki, zwoje kabli szurnęły po spękanych stopniach. Uniosły się lufy karabinów.
Okazało się, że latarki nie będą potrzebne. Przez drzwi i otwory strzelnic wpadało wystarczająco dużo światła, złocąc wnętrze roztańczonymi drobinkami kurzu. Nic innego się nie poruszało.
– Pusto!
– Dobrze, cofnijcie się – powiedział profesor do żołnierzy. – Najpierw skanery.
– Jak odczyty?
– Sześćset czterdzieści grimów. Zaraz pójdzie bezpiecznik!
– Fluktuacje poza skalą. Jakbyśmy stali przed pulsarem.
– Koleżanko Lewicka? Jakieś inkluzje?
– Nawet jeśli, to nie namierzę żadnego zaklęcia. Poza tym, że źródło jest na górze. Co za energia…
– Dobra, wyłączamy magiomierniki – powiedział Cholewa. – Szkoda membran. W takiej powodzi nie znaleźlibyśmy nawet sygnatury Graala.
– To co, idziemy, profesorze?
– Jasne.
– Wchodzimy na Skłodowską – mruknęła Buchwald.
– Że co? – zdziwił się stojący obok Hawryszczuk. Przesunął kciukiem bezpiecznik karabinu i poczuł się nieco raźniej.
– Maria Skłodowska. – Magister Buchwald wydęła wargi.
– No przecież wiem kto to. Ale…
– W jej czasach zdarzało się, że testowano działanie nieznanego promieniowania na własnych organizmach.
Żołnierz cofnął się o krok, a kobieta z uśmiechem przestąpiła próg. Buty zaszurały po chropowatym drewnie powalonego skrzydła drzwi.
Wnętrze istotnie było puste. I przestronne, ze względu na niezbyt grube mury i brak centralnego słupa. Kręcone schody, wsparte na czterech kolumnach, pięły się po ścianach na wysokość ponad dziesięciu łokci, gdzie mury obiegała galeryjka z kamienną balustradą. Wąskie stopnie prowadziły jeszcze kilka metrów wyżej, do stropu, wyznaczającego następną kondygnację. Promienie słońca, wpadające przez wąskie okna, dźgały zakurzoną szarość złotymi ostrzami. Jak w opuszczonym kościele.
– Żadnych mebli, sprzętów, ozdób. Do czego ta wieża służyła? – zdziwił się Hawryszczuk.
– Ani do obrony, ani do mieszkania – stwierdził Wlazło. – Przypomina dzwonnicę.
– To letni domek Quasimodo. – Wielicki z udawanym przekonaniem pokiwał głową. – Na pięterku jest ta, jak jej tam, alkowa, do której pokrak sprowadzał co bardziej soczyste Cyganki.
Rogula zarechotał.
– A smok?
– Może ostatnia kochanka była zaklęta, zmieniła się w smoczycę i upier…
– Przestańcie błaznować! – syknął Cholewa.
– Bo co? – zdenerwował się Wielicki. – Żarty mnie uspokajają. Zapewne wy, ludzie nauki, nigdy się nie stresujecie.
– Nas, ludzi nauki, stres zmusza do myślenia.
– Ale to ja będę nadstawiał za ciebie dupę, gdy znowu jakaś paskuda wylezie.
– To dziękuj komu innemu, bo sam cię tu nie zapraszałem! Dość mam amatorów, co depczą buciorami…
– Zamknij się, Cholewa! – Książę i profesor warknęli niemal jednocześnie.
Zganiony chciał jeszcze coś dodać, ale w Myrdina wstąpił duch naukowej przedsiębiorczości.
– Tutaj rozstawimy generatory i stację kontroli. Kable puścimy schodami, żeby segmenty dysruptora umieścić jak najbliżej źródła. Magiomierniki są tu bezużyteczne, więc jak tylko skończymy ze sprzętem, zaczynamy badania tradycyjnymi metodami. To do pani, koleżanko Buchwald. Tu może być kopalnia artefaktów. Drogi książę, doktorze Zatoński, czas zwiedzić pięterko.
Wielicki ruszył pierwszy, za nim profesor, kapitan i doktor Hellewicz. Pochód zamykał Zatoński. Schody kończyły się pod solidną, drewnianą klapą, która, podobnie jak wrota, nie miała żadnego zamka ani zasuwy.
– Mam nadzieję, że nie trzeba będzie znowu wysadzać – mruknął starszy szeregowy.
Nie musiał się obawiać. Wystarczyło popchnąć klapę lufą karabinu, by ta uniosła się nieznacznie.
– Widzę światło – oznajmił, zerkając przez szparkę.
– Tam chyba nie ma okien – zauważył książę.
– No dobrze. – Profesor odetchnął. – Wchodzimy.
Wnętrze pomieszczenia skąpane było w łagodnym, ciemnozłotym blasku. "Skąpane" stanowiło najlepsze określenie, bowiem gęsta, lepka poświata wypełniała pokój, jak syrop butelkę. To światło posiadało odczuwalną masę; kłębiło się leniwie pod gotycko żebrowaną powałą, opadało wirując, by faliście zmarszczyć się na nierównościach podłogi. Gdyby badacze nie byli tak zaaferowani widokiem, dostrzegliby, że cienie uciekają tu obiektom i dryfują w przestrzeń, ku wolności.
Centralny punkt zajmowało łoże. Choć brak pościeli i narzut przywodził na myśl katafalk. Niezależnie od funkcji, mebel był dziwny – szkliście przezroczysty, jakby wycięty z jednego, kryształowego bloku. Światło ześlizgiwało się po rzeźbieniach, nadając im pozór ruchu i zmienności, powodując, że niezwykle trudno było skupić wzrok na ornamentach, jakby próbowano ukryć w nich wiadomość.
A na łożu spoczywała kobieta.
Do księcia powoli docierało, że musiała leżeć tu od co najmniej czterystu lat. Mimo to jej prosta, długa szata zachowała nieskazitelną gładkość, a twarz o delikatnych rysach nie miała w sobie nic z marmurowej lub porcelanowej martwoty.
Żywy człowiek. Choć wydawało się to nieprawdopodobne.
Najdziwniejsze były jednak włosy. Długie, koloru mokrej słomy, falowały w powolnym, podwodnym tańcu, unoszone przez tajemniczą siłę. Zdawały się emitować ruchome pasma bursztynowego blasku, otaczające łoże niematerialnym kokonem.
Wielicki chciał opisać zjawisko wiązanką wulgaryzmów, ale nie znalazł żadnych stosownych.
– To jest ta pana magia, profesorze? – szepnął królewicz.
– Tak… Gosiu, mamy ją. Naprawdę.
Hellewicz stała z zaciśniętymi ustami i nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Mogę się zbliżyć? – spytał Zatoński.
– Lepiej nie. – Myrdin chwycił doktora za wyciągniętą rękę. – Różnica potencjału może spowodować wyładowanie. Najpierw musimy zneutralizować wiążące obiekt… Ją… Zaklęcie.
– Kim ona w ogóle może być?
– Ma pierścień – przytomnie zauważył książę. – Chyba z pieczęcią.
Szczegóły herbu nie były widoczne, ale kapitanowi wydało się, że dostrzega trzy zęby na czerwonym polu.
– Czyżby ktoś od Batorych?
– Możliwe.
– Ale numer – westchnął Wielicki. – Śpiąca królewna.
Wieść o znalezisku spowodowała, że członkowie wyprawy potroili wysiłki. Wkrótce przypominające kolumny głośnikowe segmenty dysruptora powędrowały na górę, gdzie ustawiono je wokół katafalku, w wierzchołkach precyzyjnie nakreślonego pięciokąta. Plątanina kabli sieciowych i przewodów zasilania zupełnie przypadkowo ułożyła się w koślawy pentagram, więc konstrukcja wyglądała, jakby miłośnik zmarłego muzyka próbował wywołać ducha swego idola. Generatory i urządzenia kontrolne zostały na dole, naukowcy krzątali się przy nich, niszcząc kilkusetletnią stratygrafię kurzu i kamiennych odłamków. Żołnierze łazili wokół budowli i starali się nie przeszkadzać. Krecik zorganizował nawet prowizoryczny bufet, ale wszyscy byli zbyt podekscytowani, by z niego korzystać. Podsiadło zbierał próbki do badań bakteriologicznych, a Buchwald robiła zdjęcia każdemu kamieniowi, nazywając to "prowadzeniem dokumentacji fotograficznej".
– Nie mam odczytu z trzeciej kolumny! – pieklił się Cholewa. – Witek, sprawdź gniazdo. Tak, do ciebie mówię, Rogula! Zostaw ten skaner, Monika później go skalibruje!
– Jasny gwint, nie mogę złapać charakterystyki częstotliwości – narzekała Lewicka. – Za duży szum! Monika, dlaczego zagłuszanie nie działa?
– Na testowym było w porządku! – odkrzyknęła magister Zapała.
– To się postarajcie! Mamy jedno podejście. Wiecie, co się stanie, gdy dojdzie do interferencji? Nie? Ja też, kurwa, nie!
– Trafimy do podręczników – mamrotał Rogula. – Podstawówki będą nazywać naszymi imionami.
Generatory huczały, urządzenia piszczały i złowieszczo błyskały diodami, trzaskały wyładowania między rdzeniami dysruptora. Hawryszczuk profilaktycznie wycofał się na zewnątrz. Niegdyś brał udział w przeprawie czołgu przez rwącą rzekę, pod ogniem granatników. Teraz zamieszanie było podobne.
– Spodziewał się pan tego? – Książę obserwował profesora i Hellewicz, regulujących emitery.
– Długo jeszcze?! – krzyknął Myrdin przez właz w podłodze.
– Pięć minut! – Dobiegła odpowiedź Cholewy.
– Czy spodziewałem się? – Naukowiec spojrzał na królewicza. – Miałem nadzieję. Karmioną latami badań.
– Zabieramy tę kobietę, tak? Teraz wiem, po co ambulans.
– Zabieramy. Żywą. To zadanie dla doktora Zatońskiego.
– Niczego nie obiecuję – mruknął lekarz, zajęty przygotowywaniem pompy infuzyjnej i respiratora transportowego. Chował się za sceptycyzmem, ale jego myśli krążyły już wokół medycznego Nobla, jak osy nad pączkiem. – Nawet jeśli pacjentka, to jest, obiekt, żyje, małe szanse, żeby przetrwała przenosiny do pojazdu. Nie wiem w jakim jest stanie, teraz nawet nie mogę zmierzyć pulsu.
– Gdy zagłuszymy pole antyentropijne, doktor weźmie się do pracy. I tu potrzebujemy pana, kapitanie.
– Mnie?
– Trzeba usunąć nośnik czaru wiążącego. – Myrdin wskazał przedmiot w nogach łoża, który, przysłonięty krawędzią długiej szaty, umknął wcześniej uwadze księcia. Wewnątrz mgliście półprzezroczystej, kryształowej bryły tkwił, sądząc po wystającej rękojeści z prostym jelcem, miecz lub długi sztylet.
– Nazywamy to pieczęcią genetyczną. Zareaguje tylko na dotyk kogoś z królewskiego rodu. Im bliżej głównej linii, tym lepiej. Dlatego pana udział jest dla nas błogosławieństwem. Ostatnim razem, obejście podobnego zabezpieczenia zajęło nam dwie doby.
– Ale w szesnastym wieku Wiśniowieccy byli tylko rodziną magnacką. Więc jak…
– Liczę na to, że w przypadku tak potężnego czaru wektor czasu nie będzie miał znaczenia.
– Gotowe! – zawołał Cholewa.
– Znakomicie. Zaczynamy.
Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Pomieszczenie wypełnił basowy pomruk, bardziej wyczuwalny niż słyszalny. Świetliste pasma wokół śpiącej królewny zblakły i przygasły, ale nie zrobiło się ciemno; wokół każdego z emiterów powstało pulsujące, srebrne halo. Zapachniało suszonymi śliwkami.
– Czwarty rdzeń się grzeje – stwierdził Rogula.
– Wymienić – rzucił Cholewa. – Dysruptor nie może się wyłączyć. Gdzie jest zapasowy?
– Eee… – zaczęła Lewicka. – Chyba został w transporterze.
– No to pięknie. Czy ja zawsze muszę sam…
– Ja pójdę.
– Co?
– Po rdzeń. – Maja Buchwald odłożyła aparat. – Dopóki nie skończycie, mam niewiele do roboty.
– Dobrze. Dzięki. To taki metalowy…
– Przecież wiem – warknęła archeolog i zniknęła za drzwiami.
Książę dotknął zimnej ściany. Wibracje słabły.
– Myślał pan, że królewna zmieni się w kupkę kości, a wieża w zarośniętą ruinę? – uśmiechnął się profesor.
– Przyznam, że miałem obawy.
– Ja też. Trochę.
– Dwieście grimów. – Małgorzata Hellewicz, cały czas skupiona i milcząca, sprawdziła odczyt skanera. – Droga wolna, doktorze.
Zatoński wziął pulsoksymetr i zbliżył się do nieruchomej kobiety z nabożną czcią, jakby miał zamiar usuwać wyrostek Matce Boskiej.
– Jest słaby puls… Niech mnie zdyscyplinują. Ona żyje.
– Pana kolej, kapitanie.
– Co mam robić?
– Wyciągnąć miecz.
Książę obszedł kryształowe łoże. Włosy zaprzestały gorgoniego tańca i zgasła niesamowita fluorescencja pola magicznego. Ciało królewny wyglądało naturalniej, jakby skruszyło się posągowe piękno, a swojskie światło lamp zaklajstrowało powstałe pęknięcia zwykłym urokiem śpiącej dziewczyny. W efekcie, trudno było oderwać od niej wzrok. Oficer głośno przełknął ślinę i pociągnął za rękojeść.
– Ani drgnie.
– Proszę próbować dalej. Stara pieczęć może działać opornie. Tylko pod żadnym pozorem nie puszczać. Jeśli algorytm straci spójność, wszystko na nic.
Następca tronu odkaszlnął nerwowo, stanął w rozkroku i szarpnął oburącz. Miecz wysunął się na centymetr.
Wtedy zaczęły się kłopoty.
Pierwszy zorientował się kapral Wlazło.
Głuche uderzenie, niczym odległa eksplozja pocisku artyleryjskiego, oderwało go od lektury "Wędkarza Rzeczpospolitej". W obszarach mózgu odpowiedzialnych za kwestie militarne zawyła syrena alarmowa.
– Kompania, do mnie! Coś słyszałem!
– A to dobre – zakpił Krecik. – Bo ostatnio…
– Zamknij się. To nie żarty.
Rozległ się kolejny huk, jak tupnięcie górskiego trolla.
– Do wieży! – warknął Wlazło.
– Co się dzieje, kapralu?
– Jeszcze nie wiem. Ale…
Pobliski głaz uniósł się, wypchnięty jakąś podziemną siłą i powoli przewrócił na bok. Wśród żwiru i grudek czarnoziemu coś się poruszyło i zaczęło pajęczo wyłazić na powierzchnię. Kupka kości, kamieni i pordzewiałych kawałów metalu przybrała z grubsza humanoidalne, a po części owadzie kształty i niezgrabnie ruszyła w stronę grupy oniemiałych żołnierzy.
– Trzeba powiedzieć Cholewie – westchnął szeregowy Szpelman.
– Kościej! – krzyknął któryś i nacisnął spust.
Krótka seria trafiła stwora w ramię i urwała kończynę, która rozsypała się po trawie kościano-metalowymi odłamkami. Istoty to nie zatrzymało.
– Strzelać bez rozkazu – rzucił Wlazło.
Kościej, dziurawiony i rozrywany pociskami na kawałki, uparcie lazł do przodu, dopóki na powrót nie zmienił się w stertę gnatów i powyginanych blach.
– Przerwać ogień! Wszyscy do środka! – krzyknął kapral i spojrzał wokoło. Większość monolitów chwiała się i przewracała. – Oszczędzać amunicję.
– Co się, kurwa, dzieje?! – Na ciemnym tle portalu pojawił się doktor Cholewa. Mimo niecodziennego widoku, pobieżna ocena zagrożenia zajęła mu rekordowo mało czasu.
– Uruchomiliśmy jakąś klątwę! – Rzucił się z powrotem do wnętrza budowli, potknął o kabel i runął jak długi wprost pod nogi zbaraniałej Lewickiej.
– Że co?
- Knochenkriegerfluch, albo coś podobnego. – Cholewa był blady jak świeca kościelna, ale głos mu nie drżał. – W życiu bym nie pomyślał… Słuchajcie, dysruptor musi działać, choćby nie wiem co!
– Będzie problem. – Do Roguli nie dotarła jeszcze powaga sytuacji. – Mówiłem, rdzeń zaraz szlag trafi. Buchwald…
Żołnierze z hałasem wpadli do pomieszczenia, zastawili wyjście skrzydłem powalonych wrót, najeżyli się lufami karabinów. Wielkie oczy Agnieszki Lewickiej zrobiły się jeszcze większe.
– Strzały! – krzyknął książę. – Muszę sprawdzić co się dzieje!
– Nie! – gwałtownie zaprotestował profesor. – Nie może pan tego puścić, pod żadnym pozorem!
Doskoczył do oficera, chwycił go za nadgarstki.
– Spróbujmy razem, na trzy!
Kapitan powiódł wokoło zdezorientowanym spojrzeniem. Hellewicz krzątała się przy emiterach, doktor Zatoński próbował drżącymi dłońmi założyć królewnie wenflon i podłączyć kroplówkę.
– Wielicki! Na dół i meldować!
– Tak jest!
– Profesorze, wyciągnijmy w końcu to cholerstwo.
Kościeje, jak nazwał stworzenia szeregowy Kuryłło, nie były jedynie szkieletami odzianymi w elementy pancerza. Przypominały raczej kukiełki sklecone przez trzylatka, mającego do dyspozycji ludzkie kości, historyczną broń i pordzewiałe części zbroi. Kawałki przyłbic w charakterze głów, napierśniki z czaszek, nagolenniki z kości miednicy, zębate maczugi, przymocowane do kostropatych ramion łańcuchami kiścieni, zardzewiałe brzeszczoty zamiast nóg, groty włóczni zamiast palców.
Na sielankowy obraz leśnej polany wypełzł surrealizm horroru.
– Nie nie nie. To nie dla mnie – zajęczał Krecik. – Wszystko, ale nie coś takiego. Niech jajogłowi sobie radzą. Ja spierdalam.
– Za nami są cywile. Cofnij się, a sam rozwalę ci łeb – warknął Wlazło. – Poza tym i tak nie ma dokąd spierdalać. Krótkie serie. Jeśli się da, w kończyny.
Kapral popatrzył na swoich ludzi. Kiepski był w czytaniu ekspresji mimicznej, toteż założył, że na pobladłych twarzach żołnierzy malują się takie same emocje, jakie sam odczuwał – strach i niepewność, poprzeszywane jaskrawą nicią niedowierzania, oraz twarda, niczym dotyk kolby karabinu, desperacja. Chciał jeszcze rzucić jakieś chwytliwe hasło, które zapamiętałaby historia i cytowały przyszłe pokolenia, coś w stylu "Du ju łana lif forewer", ale do głowy przyszło mu tylko:
– Napierdalać skurwysynów.
Gdy Wielicki streścił zdumionemu kapitanowi i przerażonemu profesorowi sytuację, na parterze wieży i wokół niej rozpętało się piekło.
Jazgotały karabinki szturmowe, pociski z wizgiem rykoszetowały na pogiętych blachach wiekowych pancerzy, kruszyły zardzewiałe ostrza, łupały kości, powalały wytrwale nacierających napastników. Żołnierze klęli, Cholewa głośno domagał się broni, Rogula i Podsiadło wrzeszczeli, próbując robić obejście przegrzanego rdzenia dysruptora. Lewicka darła się na Zapałę, która skuliła się pod kolumną i rechotała histerycznie.
Na piętrze rzecz zaczynała wyglądać podobnie; książę krzyczał, że jego miejsce jest przy żołnierzach, spanikowany Myrdin biadolił, że jeśli kapitan zostawi aktywny nośnik czaru wiążącego, wszyscy zginą w implozji pola, doktor Zatoński ostrzegał, że królewna się zatrzymuje, a Małgorzata Hellewicz starała się utrzymać synchronizację emiterów, mamrocząc paskudne klątwy w kilku językach, w tym co najmniej trzech martwych.
Bogowie chaosu z satysfakcją zacierali macki.
Szeregowy Wielicki, który ruszył na pomoc towarzyszom, myślał, że gorzej być nie może. Mylił się.
Coś przemknęło między głazami. Jakaś postać pędziła w górę zbocza, zygzakując, zbyt szybka jak na kościeja.
– Maja! – wrzasnął Hawryszczuk.
Być może szalona odwaga, skrzywione poczucie obowiązku i odpowiedzialności, albo po prostu zwyczajny obłęd spowodował, że magister Buchwald zdecydowała się porzucić bezpieczeństwo transportera i gnała do oblężonej wieży, tuląc pod pachą żebrowane jajo zapasowego rdzenia, niczym rugbysta piłkę. Zwinnie lawirowała pomiędzy kościejami, wykorzystując przewagę prędkości; stwory, ze względu na patchworkową budowę, nie poruszały się żwawo.
Było ich jednak zbyt wiele. Archeolog wpadła między trzy kościano-metalowe paskudy, półobrotem uniknęła ciosu rdzawych szponów, zanurkowała pod stalowym ramieniem, przeskoczyła nad szerokim zamachem szczerbatego topora. Uderzenie kością udową, którą jeden z potworów dzierżył zamiast miecza, zatrzymało ją w locie, rzuciło o ziemię, wgniotło w zdeptaną trawę.
Szeregowy Hawryszczuk, tak jak reszta żołnierzy, przez ostatnie kilka sekund gapił się w niemym zachwycie na taniec magister Buchwald. Nagle jednym susem przeskoczył barykadę i pognał w pole.
– Stój! – krzyknął za nim kapral Wlazło. – Kurwa, osłaniać go!
Kanonada przybrała na sile, ale żołnierzom kończyła się amunicja. Szalona wyprawa ratunkowa wydawała się być skazana na niepowodzenie.
Wtedy, ku zaskoczeniu dowódcy, Jacek Wons zwany Krecikiem odetchnął głęboko, zmienił magazynek i wyprostował się w klasycznej postawie strzeleckiej. Po czym zaczął oczyszczać drogę Hawryszczukowi diabelnie precyzyjnymi, trzynabojowymi seriami, łamiąc ramiona, odstrzeliwując kończyny i powalając atakujące potwory. Tymczasem biegnący żołnierz dopadł do nieprzytomnej Buchwald, uniósł ją, przerzucił przez ramię i ruszył z powrotem, jakby adrenalina zmieniła mu mięśnie w hydrauliczne siłowniki. Krecik spokojnie rozczłonkował jeszcze najbliższego kościeja, po czym upuścił wystrzelany karabinek, klapnął na posadzkę i zgiął się w odruchu wymiotnym.
– Dobra robota – pochwalił Wlazło.
– Pan mi nie każe robić tego jeszcze raz – sapnął szeregowy.
Hawryszczuk ostatkiem sił przeciągnął panią magister przez drewnianą zaporę i padł obok niej, dysząc ciężko. Zapasowy rdzeń dysruptora potoczył się po kamiennej podłodze.
– Święci Pańscy! – zachwycił się Cholewa. – Buchwald, niech cię ucałuję!
– Lekarza! – zawołał ktoś. – Gdzie Zatoński?!
Rana na głowie archeolog krwawiła obficie, zmieniając jej włosy w szmatę, którą ktoś wytarł rozlane wino. Wyglądało to paskudnie.
– Pierdzielę. – Lekarz anestezjolog poderwał się gwałtownie. – Nie warto. Jestem potrzebny na dole, tam są prawdziwi ludzie.
Zostawił ostrzegawczo popiskującą aparaturę i zniknął pod podłogą. O dziwo, profesor nie próbował go zatrzymywać. Pomagał asystentce utrzymywać synchronizację emiterów, zaburzoną przez zepsuty rdzeń. Tęczowe iskry i wyładowania wskazywały na to, że nie szło im najlepiej. Śpiąca królewna, jedyny nieruchomy i śmiertelnie spokojny obiekt w tej pląsawicy szaleństwa, chyba naprawdę umierała, po wiekach nie-życia.
Książę westchnął i mocniej uchwycił rękojeść magicznego miecza. Jeśli tak wyglądał jego odcinek frontu popieprzonej bitwy, to musiał wykonać swe zadanie jak należy.
– Pięćdziesiątki – szeptał jak mantrę, strząsając z koniuszka nosa kropelki potu. – Pięćdziesiątki. Żubry mają pięćdziesiątki.
Miecz wysuwał się z wnętrza mglistego kryształu. Milimetr po milimetrze.
– Pięćdziesiątki! – krzyknął Wlazło. - Żubry mają pięćdziesiątki! Musimy się przebić.
– To ponad sto metrów – powiedział Krecik. – A my prawie nie mamy czym strzelać.
– Buchwald dała radę, wy też dacie. Wielicki, weźmiesz trzech ludzi. Krecik, Koniecpolski, zbierzcie pozostałą amunicję i osłaniajcie ich. Reszta broni wieży. – Kapral podniósł porzucony morgenstern. – Wręcz, jeśli będzie trzeba.
– Gdy to się skończy, osobiście dam w mordę temu, kto powiedział, że na wyprawę badawczą nie trzeba brać granatów – mruknął Wielicki.
Naprawiony dysruptor ruszył pełną mocą i dało się to zauważyć. Zaklęty miecz siedział nieco luźniej, kolorowe wyładowania wokół kolumn emiterów wyraźnie przyblakły, a królewna, wedle wskazań aparatury, wciąż żyła. Magister Zapała w końcu doszła do siebie i pomagała reszcie naukowców obsługiwać urządzenia. Lewicka próbowała podnieść morale, rzucając w stronę potworów skomplikowane obelgi.
Ataki upiornych knechtów osłabły, natomiast w żołnierzy wstąpiły nowe siły. Grupa Wielickiego szarżowała w dół zbocza niczym kawaleria, wśród wizgu pocisków, szczęku blach i trzaskania suchych kości. Ewentualni wikińscy przodkowie z pewnością kiwaliby głowami z uznaniem. Szeregowy wiedział, że muszą wykorzystać przewagę szybkości, jeśli dadzą się zatrzymać i związać walką, będzie po nich. Dlatego gnał ile sił, lawirując między zastępującymi mu drogę kościejami i w przelocie odbijając ciosy.
Dopiero gdy dopadł książęcego żubra, gdy opróżnił magazynek pistoletu, powalając stwora, który ciął Szpelmana w udo, gdy pomógł rannemu dostać się do środka, zrozumiał, jak nikłe mieli szanse. I że sam kilka razy zdrowo oberwał.
Obrońcom wieży ostatecznie skończyła się amunicja, a kościane istoty były niezmordowane. Nawet posiekane pociskami, niemal pozbawione kończyn wciąż czołgały się i pełzły, próbując obalić prowizoryczną barykadę. Rozgorzała walka wręcz; w ruch poszły kolby karabinów, wiekowa broń i części ciał padłych napastników. Polała się krew.
– Nie utrzymamy się – stęknął Wlazło, tłukąc morgensternem paskudę, której udało się przeleźć przez połamane wrota. – Niech Cholewa zostawia sprzęt i wieje na górę. Będziemy się bronić na schodach…
Dudnienie półcalowych wkm-ów było najpiękniejszym dźwiękiem, jaki kapral słyszał w życiu.
Wysokość pojazdów powodowała, że monolity, spod których wyłaziły kościeje, nie ograniczały zbytnio pola ostrzału pokładowych wieżyczek. Nim mroczki, wynikłe z upływu krwi, zepsuły Wielickiemu celność, zdążył rozprawić się z większością oblegających. Hawryszczuk, który dotarł do drugiej maszyny, polował na kręcące się po polu niedobitki. Bitwa była wygrana.
– Udało się! – zawył triumfalnie Cholewa. – Natężenie na poziomie szumów tła. Zagłuszyliśmy cholerstwo!
Piętro wyżej profesor Myrdin, bliski zawału, spojrzał na wskazania przyrządów i wyraźnie poweselał.
– Dzięki Bogu. Jeszcze tylko nośnik zaklęcia źródła. Teraz powinno już pójść łatwo, kapitanie… O, kurwa.
– Zaraz. – Agnieszka Lewicka w tym samym czasie zerknęła na wyświetlacz swojego skanera i zmarszczyła brwi. – Tu jest potężna inkluzja magiczna.
– Gdzie?
– No, tu. Dokładnie tu. Ale to niemożliwe, bo przecież…
Posadzka pod dysruptorem eksplodowała, wyrzucając w górę kamienie i części rozbitych urządzeń. Zwoje pozrywanych kabli zafalowały jak macki Krakena, chłosnęły mury gumowo-miedzianymi biczami.
– Na górę! – zawołał kapral. Lewicka i Rogula rzucili się do pomocy magister Zapale, przygniecionej metalową obudową transformatora. Dwóch żołnierzy pomagało Zatońskiemu przetransportować wciąż nieprzytomną Buchwald. Reszta skoczyła ku schodom. Cudem, nikt nie zginął.
– Ileż można – jęknął Podsiadło.
Krater wyrzucił z siebie zawartość mogiły, w której, warstwa po warstwie, chowano setki pokoleń wojowników. Masa gliny, kości, żelaza, brązu i kamiennych zbrojników, trzymetrowa wersja surrealistycznego maszkarona ze zwieńczenia portalu zamłóciła pięcioma ramionami, krzesząc na ścianach iskry.
Najwyraźniej znużenie wywabiło z umysłów badaczy plamy emocji. Nie było rozkazów, przekleństw, krzyków zaskoczenia, przerażenia czy zagrzewania do walki. Żołnierze i naukowcy, wszyscy, którzy w miarę solidnie trzymali się na nogach, chwycili zaimprowizowaną broń i powoli zeszli po schodkach.
Wtedy książę wyciągnął miecz.
Zaskoczony, spojrzał na uwolnione ostrze. Klinga błysnęła oślepiająco, wypalając na murach stroboskopowe cienie. Kapitan zamrugał, żeby pozbyć się powidoków, ale to nie one wypełniły pomieszczenie widmowymi obrazami.
Widział mężczyzn, ubranych jak księża, walczących, cierpiących, krwawiących. Widział magiczny miecz, emanujący niezdrową, seledynową poświatą. Widział czarne błyskawice wyładowań i srebrne fraktale pulsującej energii. Zobaczył twarz królewny, wykrzywioną grymasem strachu, oraz sceny zbyt abstrakcyjne, by próbować je zrozumieć. Widział chaos.
Gdy wizje odeszły, okazało się, że minęło ledwie parę sekund.
– Nareszcie! – rozpromienił się Myrdin. – Teraz na dół, zanim abominacja zrobi nam…
Małgorzata Hellewicz była szybsza. Złapała królewicza za nadgarstek i wygięła w dół, wyłuskując miecz z dłoni. Kapitan odruchowo skontrował, próbując unieruchomić ramię napastniczki, ale nie miał szans. Kobieta zwinnie uniknęła chwytu i zdzieliła przeciwnika głowicą rękojeści w czoło, posyłając na podłogę. Zdezorientowany profesor zastąpił jej drogę. W rezultacie dostał mocny cios w podbródek i zatoczył się do tyłu.
Bardzo pechowo.
Potknął się o kabel i runął na jedną z wież emitera, wciąż naładowaną, mimo braku zasilania. Pękła izolacja promiennika, a różnica potencjału doprowadziła do gwałtownego wyładowania. Rozległ się krótki, ostry huk jak od wybuchu granatu i ciało profesora bezwładnie legło pod ścianą.
Tymczasem Hellewicz stanęła nad śpiącą królewną i wzniosła miecz do uderzenia, zastygając w dramatycznej, teatralnej pozie.
Odgłosy walki na parterze przybrały na sile.
Cios nie padł.
Doktor odwróciła się gwałtownie i zniknęła w otworze prowadzącym na schody.
Książę nie miał możliwości, by dumać nad tym, co się właściwie stało. Dziewczyna na kryształowym łożu drgnęła i wygięła się w łuk, dotykając podłoża tylko piętami i czubkiem głowy. Zakrztusiła się i zacharczała głośno, bezskutecznie próbując złapać oddech. Aparatura piszczała i błyskała czerwonymi diodami.
Kapitan nie tracił czasu na zorientowanie się w urządzeniach doktora Zatońskiego. Doskoczył do kobiety i zaczął reanimację metodą usta-usta.
Na dole wciąż próbowano powstrzymać szalejącego potwora.
Kapral Wlazło przyjął na siebie główny ciężar walki. Uwijał się między mackopodobnymi ramionami, tłukł, rąbał, siekł, wspinał się na wyżyny możliwości ekwilibrystycznych, unikając ciosów i wymierzając kolejne. Towarzysze pomagali mu jak mogli, ale do wszystkich docierało, że ta bitwa nie mogła skończyć się szczęśliwie.
Żołnierz słabł, zaczął przyjmować uderzenia, szarpały go kamienne pazury, cięły szczerbate ostrza.
– To nie ma sensu – wydyszał. – Uciekajcie.
– Wlazło! – Krzyk doktor Hellewicz przedarł się przez harmider. Stała na galeryjce, trzymając miecz. Na klindze pełgały iskierki wyładowań. – Łap! Zlikwiduje zaklęcie!
Broń poleciała w dół, wbijając się w twardą glinę podłoża. Kapral zanurkował pod ramieniem potwora, chwycił rękojeść i wykorzystując energię obrotu, ciął ścigającą go mackę. Odpadła, zmieniając się w kupę archeologicznego szmelcu.
Walczący znieruchomieli, jak w pełnej napięcia stop-klatce z filmu akcji. Stwór, amorficzna, żywa, zbiorowa mogiła, łypał oczodołami czaszek na ciężko dyszącego żołnierza w poszarpanym, zakrwawionym mundurze i z mieczem w dłoni.
Prawdopodobnie dotyk magicznej broni uruchomił u Zenona Wlazły pokłady pamięci genetycznej, sięgającej setek pokoleń i tysięcy lat wstecz, bo uśmiech, który rozciągnął usta kaprala, nie należał do tej cywilizacji, ani nawet tego świata. Wywodził się wprost z zasnutej mgłą zapomnienia ery hyboryjskiej.
– No to cię, kurwa, mam.
*
Wygaszenie pola ostańca umożliwiło kontakt z dowództwem Dwunastego Pułku Piechoty. Wystarczyło teraz czekać na śmigłowce ratunkowe i mieć nadzieję, że po ustaniu efektów magicznych zdołają bez problemu wylądować. Powrót w transporterach nie wchodził w grę, niemal wszyscy uczestnicy wyprawy doznali jakichś obrażeń, a kilka osób wymagało hospitalizacji. Zwłaszcza że doktor Zatoński nie dysponował odpowiednią ilością środków odkażających i antybiotyków. Nawet ci, którzy nie oberwali zbyt mocno, byli kompletnie wyczerpani. Tylko Cholewa zdawał się zachowywać pełnię sił, po staremu piekląc się i pomstując. Tym razem chodziło o to, że ktoś musi przejrzeć zniszczony sprzęt, bo sporo urządzeń wciąż mogło nadawać się do użytku.
Pod wieżą, odartą z magii, smętną i ponurą w pastelowym świetle zmierzchu, rozbito obóz. Dwa największe namioty posłużyły jako lazaret. Królewna, po czterech wiekach nie-snu teraz naprawdę śpiąca, leżała w książęcym namiocie. Oddychała samodzielnie, wedle słów Zatońskiego była stabilna i nie wymagała wspomagania aparatury. Jej miejsce w gąsienicowym ambulansie zajął profesor Myrdin. Zatoński nie chciał podjąć się oceny jego obrażeń; fizycznie nie ucierpiał zbyt mocno, mimo to musiał być trzymany pod respiratorem.
Gdy kaprala Zenona Wlazło wydobyto spod stosów tysiącletniego śmiecia, wciąż dzierżył magiczny miecz i słabym głosem oznajmiał całemu światu, że nigdy go nie odda. Wycieńczonego bohatera opatrzono i napojono sokiem jabłkowym, który jakaś dobra dusza szczodrze zaprawiła wytrzaśniętą nie wiadomo skąd żubrówką.
– Wie pan, w ogóle się nie bałam – powiedziała Agnieszka Lewicka, poprawiając kapralowi opatrunek.
– Wiadomo. – Wlazło z trudnością skinął głową. – Takich twardych twardzieli, co zawsze mają sucho w pieluchach, to jeszcze nie widziałem.
– To nie tak. – Lewicka uśmiechnęła się, prezentując urocze dołki w policzkach. – Ja nawet nie oglądam filmów grozy, a przed pójściem spać sprawdzam, czy drzwi łazienki są porządnie zamknięte. Myślałam, że w takiej sytuacji jak dzisiaj, umarłabym ze strachu. A tymczasem… Wie pan.
– Walka o życie. Chęć przetrwania sprowadza każdy horror na ziemię. Jeśli z demonem można walczyć, przestaje być straszny. Swoją drogą, pani się marnuje na tej uczelni. Niezły z pani materiał na żołnierza. Zwerbowalibyśmy jeszcze Buchwald…
– Lepiej nie. Przecież to archeolog. Psychopatka.
Wspomniana magister Maja Buchwald godzinę wcześniej odzyskała przytomność i dochodziła do siebie, zerkając na Hawryszczuka spod opuchniętych powiek. Ten, upewniwszy się wcześniej, że kobieta wie, komu zawdzięcza życie, nie odchodził od łóżka na krok.
– Ale będzie blizna – jęknęła, macając turban opatrunku.
– Rycerz bez blizny to ku… Eee, to jest, szpecą tylko blizny na honorze…
– Jeśli zaproszę cię do Krakowa na piwo, oszczędzisz mi swoich mądrości?
– Nie… To znaczy tak. Zdecydowanie.
– Świetnie. Dziękuję. I przepraszam.
– Za co?
– To moja wina. Powinnam rozpoznać wiedaman, nawet zatarty. Albo po prostu cię posłuchać. Może nie wpakowalibyśmy się w to gówno.
– Ale wtedy byśmy też się nie umówili.
– Tak. – Buchwald westchnęła. – Grunt to pozytywne podejście.
Doktor Małgorzata Hellewicz siedziała w przedziale desantowym książęcego transportera. Nikt nie trzymał jej pod kluczem, ale milcząca obecność szeregowego Szpelmana obok pojazdu sugerowała, że opuszczanie maszyny jest niewskazane.
Królewicz wszedł do żubra, usiadł naprzeciwko kobiety, podał kubek z parującą kawą.
– Najlepsza, z królewskich zapasów.
– Próbuje mnie pan zmiękczyć?
Książę westchnął i podrapał guz na czole.
– Próbuję porozmawiać. Przy kawie dobrze się rozmawia. Przy wódce lepiej, ale nie chcę i nie powinienem wiedzieć, skąd żołnierze biorą swoją żubrówkę. A profesorskiemu kubeczkowi nie ufam.
– Do rzeczy zatem. – Hellewicz odgarnęła zlepione brudem włosy i hardo spojrzała na kapitana.
– Mógłbym oskarżyć panią o napaść na następcę tronu. Spowodowanie ciężkich obrażeń u profesora Myrdina. O sabotaż. I choć nie wierzę, że pracuje pani dla obcego wywiadu, mógłbym zlecić postępowanie śledcze w tej sprawie. A to nic przyjemnego, zapewniam.
– Ale?
– Ale uratowała pani mojego człowieka, a może i nas wszystkich. Podejmując zaskakującą decyzję. Zawodząc swoich mocodawców. Dlaczego?
– Owi, jak pan to określił, mocodawcy, w pełni ufają moim decyzjom. Inaczej nie byłoby mnie tu.
– Nie oddam królewny. Nikomu. Czy nie będzie więc lepiej, hmmm, bezpieczniej dla wszystkich, jeśli dowiem się o co chodzi? Co tu zaszło? Z czym muszę się liczyć? Co z wczorajszego wykładu profesora było prawdą i dlaczego zapłacił za to… Tym, co mu się stało? Bo wygląda na to, że tak jak tajemniczy mocodawcy, ufał pani bezgranicznie.
Doktor siorbnęła kawę, spuściła wzrok.
– Bardzo chciał ufać. We wszystkim. Nie wiem dlaczego, bo przecież musiał się czegoś domyślać… Nieistotne. Jednak cokolwiek pan planuje, proszę uważać. Profesor Myrdin może być niebezpiecznym przeciwnikiem.
– Jeśli wydobrzeje. A teraz od początku. Kiedy wyciągnąłem miecz, miałem wizje. Coś w rodzaju retrospekcji. Nie będę sam podejmował się interpretacji, liczę, że pani zrobi to za mnie. – Gdzieś uleciała aura luzu i zawadiackości, którą książę do tej pory roztaczał. Małgorzata Hellewicz patrzyła w oczy twardego, pewnego siebie polityka.
– Pod koniec szesnastego wieku Kościół stanął przed największym zagrożeniem w historii. Coś dostało się do naszego świata, coś na tyle potężnego i niebezpiecznego, że mogło doprowadzić do globalnej katastrofy.
– Co takiego? Kosmici? Diabeł? Demon z innego wymiaru?
– Przyjmijmy, że demon, by nie tracić czasu na tłumaczenie magicznego żargonu. Takie rzeczy zdarzały się wcześniej. Cały chrześcijański system magiczny, religia, jak to obecnie nazywamy, wziął początek od walki, jaką stoczył Chrystus, największy czarnoksiężnik swoich czasów. Ale tym razem Istota była potężniejsza niż wszystko, z czym magowie musieli się do tej pory mierzyć. Zginęło ich kilkunastu, a Istoty nie dało się ostatecznie pokonać, jedynie uwięzić, uśpić na stulecia i ukryć w największej Sferze Moebiussa.
– Śpiąca królewna to owa Istota?
– Nie. Kimkolwiek naprawdę była ta biedna dziewczyna, to tylko nosiciel, puste naczynie. Dlatego nie można było jej po prostu zabić, sparaliżować demona dało się jedynie w ciele nosiciela.
– A co z Rozproszeniem? Profesor miał rację twierdząc, że sami je wywołaliście?
– To prawda. – Doktor pominęła milczeniem fakt, iż królewicz mimochodem powiązał ją z jedną z kościelnych organizacji. – Kosztem niepewnego zwycięstwa było nie tylko życie magów, ale też… Jakby to określić…
– Bez żargonu. I obrazowo, proszę.
– Do spętania Istoty użyto zaklęcia, zakodowanego w magicznym mieczu. Tak silnego, że zapadło się pod własnym oddziaływaniem magiczno-grawitacyjnym, tworząc czarodziejski punkt osobliwy.
– Jak mini Czarna Dziura?
– Coś takiego. W ciągu kilku lat, magia została pochłonięta. Przetrwały tylko najsilniejsze ostańce i kilka artefaktów.
– Fiu, fiu – odezwał się książę po chwili. – To rzeczywiście, Kościół poniósł ofiarę. Dla ratowania świata, sprowadziliście realną podstawę waszego istnienia do zbioru legend i mitów, które trzeba przyjmować na wiarę.
– Religii nie szkodzi konieczność przyjmowania rzeczy na wiarę. Fakt, trzeba było usunąć się w cień, na rzecz wzmocnienia władzy świeckiej i pozycji rodów królewskich. Nie mogliśmy dopuścić do anarchii. Ale tak naprawdę skupialiśmy niemal wszystkie światłe umysły, wystarczyło, by pchnąć pozbawiony magii świat na inną drogę rozwoju. Być może lepszą. Kto wie.
– Rozumiem, że zdarzenie zostało należycie zatuszowane.
– Dla bezpieczeństwa. Dowody zniszczono, pamięć zatarto. Nie mogła przetrwać nawet legenda. Zwłaszcza o położeniu ostańca. Tylko kilka osób miało mgliste pojęcie o całym wydarzeniu, zresztą bez możliwości weryfikacji prawdy. Badania Myrdina, a zwłaszcza obsesja stworzenia generatora pola magicznego przy pomocy obudzonej Istoty, wymusiła interwencję. Szczególnie że pojawiła się teoria mówiąca, iż po kilkuset latach magicznej hibernacji śmierć nosiciela w momencie przejścia wyśle demona na dobre… Cholera wie gdzie. Daleko. Dlatego, zamiast próbować udupić Myrdina na początku, gdy jeszcze nie miał takich wpływów i poparcia, postanowiliśmy obserwować i współdziałać. I wkroczyć, gdyby profesorowi udało się odnaleźć i obudzić Istotę.
Kapitan zdecydował, że koniecznie musi wydobyć od kaprala lokalizację zapasów żubrówki.
– Ale nie wykorzystała pani szansy. Celowo.
Hellewicz westchnęła. Nie była przyzwyczajona do tłumaczenia się z czegokolwiek. I przed kimkolwiek.
– Wydawało mi się – podjęła – że Ambroży źle pana ocenia, kapitanie. Ale to ja popełniam błąd, profesor zapewne zdawał sobie sprawę, iż ktoś będzie próbował, przepraszam za wyrażenie, położyć łapę na królewnie. Z jakichś względów wolał, żeby był to pan. Poza tym… Zabicie Istoty zlikwidowałoby resztki ładunku magicznego miecza. Nie zadziałałby na mogilnego potwora. Zginęłoby wielu ludzi.
– Zatem zasłużyła pani na moją wdzięczność. Jednak powtarzam – nie oddam królewny. Nikomu.
– Zdaję sobie z tego sprawę. I może dobrze się stało. Może… – Wbrew etykiecie dotknęła dłoni królewicza. – Czas znowu zmienić świat. Tymi rękami.
Jan Wiśniowiecki milczał, nie potrafiąc należycie skomentować sytuacji. Powoli docierało do niego, na co właśnie się porywa.
– Proszę tylko pamiętać, z jaką potęgą przyjdzie panu igrać – powiedziała doktor Hellewicz, potwierdzając obawy księcia. – I z jakim niebezpieczeństwem.
– Proszę się poczęstować. – Na zewnątrz kapitan spotkał Wielickiego, trzymającego piersiówkę z trawiaście pachnącą zawartością. Mimo ran i utraty krwi, szeregowy wyglądał zupełnie dobrze. – Należy się panu. Tylko niech pan znowu nie pyta, co o tym wszystkim myślę. Nie chce mi się myśleć. I spieszę się.
– Dokąd, jeśli można wiedzieć? – Książę z rozkoszą przełknął palący płyn.
– Do magister Zapały. Biedactwu jest smutno. Ciągle czuje się głupio, z powodu ataku histerii, tam w wieży. Trzeba ją pocieszyć.
– Jasne. Wielicki…
– Właściwie, powiem co myślę. Myślę, że zafundował nam pan możliwość życia w bardzo ciekawych czasach.
Zapadł zmierzch, rozgadały się cykady, rozkumkały żaby, w powietrzu śmigały nietoperze. Świat wyglądał normalnie.
*
Kapitan Jan Wiśniowiecki, następca tronu Rzeczpospolitej, sączył żubrówkę i przyglądał się śpiącej królewnie. Kobieta nie wydawała się już tak nieziemsko piękna; nieco zbyt długi nos, wąskie usta, włosy trudnego do określenia, jasno-mysiego koloru, pajączki kurzych łapek wokół oczu. Mimo to, a może właśnie dlatego, robiła na księciu tak wielkie wrażenie.
Nie wierzył, że jest pustą skorupą, klatką dla jakiejś straszliwej, niepojętej Istoty. Że wewnątrz tego delikatnego ciała przebywa tylko manifestacja potężnej, złowrogiej woli, relikt magicznego świata.
Wierzył natomiast, iż królewna należy do niego. Tylko do niego, na zawsze.
Nie wszystkie zmysły śpiącej odpoczywały. Niektóre zawzięcie sondowały myśli przebywających obok osób, pomagając kobiecie ogarnąć rzeczywistość, w której się znalazła. Świat, gdzie magię zastąpiły straszne, niezrozumiałe maszyny. Inne uspokajały Bestię, warczącą przez sen, głęboko w umyśle królewny, oddzieloną od jaźni barierą grubości cienia.
To jeszcze nie był czas Bestii. Wkrótce będzie można obudzić Istotę i przywrócić magię temu pustemu miejscu. Ale najpierw królewicz. Wybawiciel. Bohater. Książę.
Należał do niej. Będą razem. Długo i szczęśliwie.