– Jezu, Marek. Krew ci leci z nosa. – Ciotka Helenka aż odstawiła drinka.
Marek przejechał palcami nad górną wargą.
– Faktycznie.
Szum alkoholu zmieniał barwę z niedorzecznie rozkosznej na irytującą, prawie przykrą. Przelewał się z uszu prosto do umysłu. Jeszcze nie tak dawno to byłby sygnał – ciało mówi dość, rozum przytakuje. Ale nie tylko tym razem Marek napił się więcej. Niektóre myśli czasem należało zwyczajnie utopić.
– Ale się leje! Byłeś z tym u lekarza? Kasieńka, wiesz, ta od brata Heńka, jak ją wybadali, to się okazało, że białaczkę ma! I szpiku jej musieli szukać!
– Opowiadasz banialuki, Hela! Ty to wszędzie tylko raki widzisz. Dobrze, że sama białaczki nie dostałaś, bo by trzeba było księdza wołać, a nie lekarza!
– Do ciebie to żaden ksiądz nie przyjdzie, jak się dalej będziesz migać od kościoła w niedzielę!
Marek, patrząc na starcie tylko powierzchownie odmiennych poglądów, uśmiechem tuszował tęsknotę. Wyglądała nieśmiało, spuszczona ze smyczy gdzieś z czeluści serca, zachęcona kolejnymi trunkami. Ale choć wszyscy na nią patrzyli, nikt jej nie widział.
W progu pojawiła się Ania. Trzymała talerz z dokrojoną wędliną. Wizytę w kuchni potraktowała jako moment oddechu, wszak goście zjawili się typowo bez zapowiedzi i przy okazji ucięli scysję małżonków.
Marek znad zakrwawionego kołtuna chusteczek wypatrywał spojrzenia żony. Spotkał je, ale w Aninych oczach próżno było szukać współczucia czy chociaż prymitywnego gniewu. Nic w nich nie znalazł. Nic przeznaczonego tylko dla niego.
– Idź z tym może do łazienki, co? – Ania położyła talerz na stole. Zdobyła się na nikły uśmiech. – Bo znowu obrus poplamisz.
Jakiś czas temu z trudem hamowałaby wściekłość. Zmuszałaby się, by nie podnosić głosu. Celnym wyrzutem wyrwałaby wódkę z dłoni męża.
– Anka! – fuknęła Helenka. – Przecież tu lekarza trzeba! Patrz, jak się leje!
Teściowa, sprowadzona bardziej jako sojuszniczka niż sprawiedliwy rozjemca, wpatrywała się w ciotkę, zaciskając usta i niemo błagając Boga o ciszę. Choć milczała, Marek wiedział, że w krytycznym momencie znajdzie słowa na obronę córki. Dwie na jednego. Był sens w ogóle oponować?
– Tak się niestety dzieje od jakiegoś czasu. – Ania oparła się ciotczynym emocjom. – Lekarze mówią, że taka uroda. Cóż… nie można mieć wszystkiego. – Wzruszyła ramionami. Zwróciła głowę ku jednemu z nich, uśmiechając się niby wstydliwie, a jednak zadziornie. Uśmiechając się tak jak dawniej. – Też bym chciała być bardziej urodziwa tu i ówdzie…
– Zgłupiałaś, Aneczko? – Heniek aż klasnął w dłonie. – Nic ci przecież nie brakuje…
Helenka palnęła biedaka w potylicę. Ania zaś wpatrywała się w męża, lecz pogoda jej oblicza była zaledwie fasadą w reakcji na przekomarzania wujostwa. Po tych hardych oczach Marek poznał, że wyrzut już błąka się po końcu języka żony.
– Może zrobię ci jeszcze jednego drinka, Aniu – rzekł, zaskakując samego siebie. Przejął chusteczki od ciotki. Dokończył trunek. – Może humor by ci się poprawił?
Zaskoczył ją.
– Muszę jeszcze zajrzeć do Piotrka. Wiem, kiedy mi wystarczy.
Tkwili tak na dwóch biegunach stołu niczym różnoimienne ładunki. Brakowało milimetrów, by posypały się iskry.
Dobrze, Aniu, pomyślał jednak Marek. Ciągnijmy to.
Nadal sabotowany przez własny nos, wstał od stołu.
– Co te baby z tobą robią, Mareczku? Żebyś czasem nie wrócił z podpaską!
– Spokojnie, wujku. Gdy wrócę, nie ominie cię karniak za tamtego drinka.
Heniek zarechotał; ciotka Helenka teatralnie podniosła larum, a potem wstała z miejsca i oznajmiła małżonkowi, że dla niego impreza już dobiegła końca. Żadne negocjacje nie miały racji bytu; żona pozostawała nieugięta, zatem i mąż wstał. Po latach, gdy uczucie zdążyło przepoczwarzyć się w przyzwyczajenie, uległość spajała je mocniej niż namiętność kiedykolwiek wcześniej.
Marek zniknął w łazience, gdy teściowa kurtuazyjnie namawiała gości, by jeszcze zostali, a rozmowa zmieniała ton na lżejszy. Pochylił się nad umywalką. Wściekle czerwone krople złośliwie znaczyły ceramikę. Marek przyłożył na kark zimny okład i spojrzał w lustro. Ależ podkrążone oczy… Źle ostatnio sypiał. Alkohol zarumienił blade policzki dużo słabiej, niż to robił jeszcze jakiś czas temu. To wina światła z przeklętych halogenów w łazience, wmawiał sobie Marek. Nie chciał wierzyć lekarzowi, że tak częste utraty krwi wpędzały go w anemię.
A że był zwyczajnie szpetny przez wzór blizn ciągnący się od zniekształconego oka i postrzępionego ucha aż po znikający pod koszulą obojczyk? Już dawno przestał zwracać na to uwagę.
Prysznic znowu przeciekał. Cóż za nonsens, przecież Ania męczyła męża dobry tydzień, by podokręcał uszczelki, i wreszcie, nie dalej jak dwa dni temu, zajął się tym. Wciąż nękany krwotokiem, Marek rzucił jedynie gniewne spojrzenie nieposłusznej słuchawce, lecz oto podejrzana stała się niewinną. Nic z niej nie wyciekało.
Kran nad umywalką? Szczelny. Cóż więc, do licha?
Marek uznał, że nie ma głowy do bzdur. Podniósł wzrok, by raz jeszcze obejrzeć nos, lecz zamiast bladego oblicza spoglądała na niego nieostra sylwetka, ukryta za mgłą skroplonej na lustrze pary. To niedorzeczne, wszak nikt w łazience w ostatnim czasie nie brał kąpieli, nie lał wrzątkiem…
Omam? Marek położył rękę na szkle i faktycznie poczuł wilgoć. Jakim cudem jego domniemane odbicie kręciło głową, gdy on sam tkwił wpatrzony w nie bez ruchu? To z utraty krwi, ale też od wódki mieniło mu się w oczach. Marek był pewien. A jednak przed przetarciem lustra zawahał się. Coś nie przestawało cieknąć, a takt mlaśnięć kolejnych kropli budził irracjonalny, atawistyczny lęk.
Ledwie jednak Marek przejechał po tafli, odskoczył jak oparzony, tłumiąc wrzask. Kap, kap – skapywały krople z owiniętego łachmanami ciała kobiety, która wyglądała, jakby zlał ją deszcz. Albo jakby dopiero co wynurzyła się z oceanu. Oczy miała przewiązane zszarzałym bandażem i stała tak, pozbawiona wzroku, wytężająca słuch, nieśmiało błądząca dłońmi, skulona, zaszczuta.
Ciekawość tłumiła lęk, choć buzująca w żyłach adrenalina rozkazywała uciekać. Czując pod gardłem tłukące serce, Marek pochylił się ku lustru przypominającemu teraz bardziej okno do świata samego diabła. Po drugiej stronie znajdowała się z pozoru ta sama łazienka. Ale tu światło było dużo bledsze. Tam kafelki popękane, skruszone, brudne. Zaś podłogę zalegał do kostek sięgający szlam.
– Chryste… – szepnął mężczyzna i aż się przeżegnał.
– Marek? – podchwyciła dziewczyna, a głos jej drżał. – Marek, to ty? Proszę, odezwij się raz jeszcze.
Przyklejone do policzków włosy miała płowe, wręcz mysie. Od samego początku wydawały się Markowi znajome. Jednak dopiero gdy usłyszał ten głos… Identyczny z tym, który pamiętał. Poczuł chłód, dreszcze i mdłości. Znowu cofnął się od umywalki.
– Odbiło mi… – mamrotał. Szarpał włosy. – Ciebie tu nie ma.
– Niestety jestem. Marek. Ja tonę. Nie mam wiele czasu. Tylko ty możesz mi zwrócić spokój.
Milczał, odrętwiały. Kręcił jedynie głową, jakby miało go to utwierdzić w przekonaniu o niedorzeczności tego, czego doświadczał.
– Marek. Proszę…
Coś ją porwało, nie dało skończyć. Wsiąknęła w oślizgłe podłoże, jakby pod jej stopami rozwarła się czeluść. Nie zdążyła nawet wydać z siebie dźwięku innego niż pisk beznadziei. Preludium szlochu.
– Maja! – ryknął za to Marek, dopadając do lustra i umywalki. Po drugiej stronie nikogo już nie było, a pomieszczenie napełniało się mętną cieczą. Zza ściany, gdzieś z głębi, docierał niski pomruk.
Goście, już ubrani w kurtki i ciągle w dobrych humorach, słysząc krzyk dochodzący z łazienki, spojrzeli po sobie.
– Co tam się wyprawia? – Helenka zadała pytanie, obecne w głowach całej czwórki.
Teściowa i Ania popatrzyły po sobie.
– Mamo? – Na przedostatnim stopniu schodów na piętro pojawił się Piotruś, wyraźnie poruszony. – Gdzie jest tatuś?
Tatuś leżał na podłodze w łazience, niezdolny, by choćby drgnąć. Pomruk robił się głośniejszy, przychodził falami, wibrował i kłuł tymi wibracjami zmartwiałe ciało. Gęsty cień wylewał się z lustra, zatapiając w szarości nieswoją rzeczywistość. Zatykał uszy, oczy zasnuwał dymem. Narastał bez litości, by wpływając przez usta i nos, kołkiem stawać w gardle. Marek się dusił. Próbował wierzgać, błagał Boga o litość. Jednak lepka, półprzezroczysta maź chłonęła go chciwie, przywodząc przed oczy sceny z całego życia, gotując na spotkanie z samą śmiercią.
– Tato? – Nieśmiały głosik wkradł się do łazienki przez uchylone drzwi. – Co ci się stało, tato?
Wszystko zniknęło. Marek dyszał, rozglądał się w oszołomieniu. Paraliż z wolna ustępował.
– Matko jedyna! – zawołała Helenka z przedpokoju, gdy Heniek rozwarł drzwi, a potem wpadł do łazienki, by pomóc Markowi wstać. – Dajcie spokój! Trzeba zadzwonić po karetkę.
Choć z nosa przestało cieknąć, koszula zrobiła się bardziej czerwona niż biała.
– Nie trzeba. Jest dobrze – zaoponował Marek. Zbyt cicho, by zabrzmieć pewnie. – To tylko jeden drink za dużo.
Heniek postawił go na równe nogi i choć sam się chwiał, zapewniał względną stabilność.
– Na pewno? – zapytał wujek. – Bladyś jak ściana.
Z oporem Marek odważył się zerknąć w lustro. Faktycznie, patrzyła z niego kredowobiała twarz. Ale co o wiele ważniejsze, łazienki po obu stronach lustra znów były identyczne.
– Na pewno.
Piotruś wysmyknął się próbującej zabrać go z powrotem na piętro teściowej i dopadł nóg ojca. Heniek pomyślał, że Marek traci równowagę, ale on tylko przykucnął przy synu. Przytulił roztrzęsionego chłopca i szepnął mu do ucha:
– Miałeś zły sen?
– Bałem się o ciebie, tato.
– Już dobrze.
Rozbudzone oczka zaszkliły się.
– Już w porządku. Dziękuję Bogu, że cię mam i że tak o mnie dbasz.
– Piotrusiu, do spania! – Ania zasymulowała groźny ton. – Patrz, która godzina!
Była zmęczona, ale dziecko to kupiło.
– Idź – zachęcił Marek – mama na pewno ci poczyta. Tylko ładnie poproś.
Chłopiec niechętnie poszedł za matką na piętro. Marek w tym czasie odprawił Heńka i Helenkę, a gdy wyszli, okazało się, że teściowa właśnie schodzi z góry i także udaje się ku drzwiom. Milczeli, gdy zakładała buty. Potem wymienili tylko krótkie „dobranoc”, a dom znów wypełniła cisza.
Jak by na sprawę nie patrzeć, kłuło w serce takie bezpardonowe spiskowanie. Nie tak powinna zachowywać się rodzina. O to Marek miał największy żal do żony i teściowej, dlatego dał sobie czas, by nie zadziałać pochopnie, nie powiedzieć tych paru słów za wiele. Przetrzeźwiał. Pozbierał ze stołu, pozmywał. Zmienił koszulę na przechodzony – ale nie zakrwawiony – T-shirt.
Ania tkwiła w połowie korytarza, okutana w powyciągany sweter, oparta o futrynę drzwi do pokoju małego. Z wnętrza sączył się blask nocnej lampki. Marek przystanął obok żony, choć ta nie zaszczyciła go choćby spojrzeniem. Oboje wpatrywali się w miarowo oddychające, skryte pod kołdrą ciałko.
– Przepraszam – odezwał się półszeptem Marek, by ukorzyć się za coś, na co tak naprawdę nie miał wpływu. Widmo z łazienki zignorował, winiąc za spektakl wyłącznie alkohol. – To nie jest normalne, że się tak ze mnie ciągle leje jak z zarzynanego wieprzka. Jutro zapiszę się znowu do lekarza.
– Odchodzę, Marek.
Informacja dotarła z opóźnieniem. We wzbierającym oszołomieniu mężczyzna spojrzał na Anię, a ta już wbijała w niego spojrzenie o sile i namiętności, z jakimi nie patrzyła na męża od lat. Oczekiwała, że padnie „dlaczego”? Czy może od razu „proszę, zostań”? Tymczasem zaskoczenie w oczach Marka nie przeistaczało się w rozpacz. Ani w lęk. Ani nawet w gniew. Ulatywało, zostawiając po sobie pustą przestrzeń obojętności. Marek nie miał nic do powiedzenia. A raczej miał, ale nic z tego, co Ania chciałaby w tamtej chwili usłyszeć. Pragnął tych słów, a jednocześnie się ich brzydził.
– Nie potrafię dłużej tak żyć. Ja…
Rozczarowana, może i wystraszona, nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, kobieta spuściła wzrok i błądziła nim gdzieś po podłodze. Starała się ukryć strzępy nadziei, którą z całą mocą pałała jeszcze przed momentem.
– Rano się wyniesiemy – rzuciła jeszcze cicho, a potem, słaniając się jak cierpiętnica, zniknęła w sypialni na końcu korytarza.
Wszystko to nieistotne, bo oto dotarła do niego groźba płynąca z tych paru wypowiedzianych przed chwilą słów. Mężczyzna wszedł do pokoju syna, przystanął nad łóżkiem. Chciał pogładzić niewinne czółko, lecz powstrzymał dłoń. Zamiast tego nasunął wyżej kołdrę, a później zgasił lampkę. Wychodząc, przystanął jeszcze w progu.
Niewinność i beztroska. Tyle widział w tym momencie Marek, gdy patrzył na syna. Poprzysiągł sobie, że nie pozwoli, aby to była ostatnia noc, kiedy jego syn śpi nietrapiony absolutnie niczym.
Markowi zaczynało zwyczajnie brakować sił, a przecież to takie ludzkie być bezsilnym. I szukać ratunku. A że wybór środka doprowadzał cię do szału… Bycie rodzicem oznacza gotowość do poświęceń, Aniu. Chyba o tym zapomniałaś.
– Już są! – Ania nie kryła podekscytowania. Wróciła z kuchni, której okna wychodziły na podjazd. – To nienormalne tyle jechać z Krakowa.
– Pewnie wypadek – odpowiedział Marek mimochodem, kładąc łyżkę przy ostatnim talerzu.
Nieczęsto się zdarzało, by jeść w dużym pokoju. Śniadanie wielkanocne, obiad noworoczny, kolacja wigilijna. I parę innych, nielicznych okazji. Wizyta młodszej córki, na co dzień zajętej innym życiem na emigracji, zdecydowanie zasługiwała na miano małego święta.
– Aj, guzdrzesz się, Mareczku, z tymi łyżkami. – Ania poprawiła położenie dwóch sztućców.
Gdy nachylała się nad stołem, dała ukochanemu skosztować ulotnego zapachu swoich włosów. Wyprostowała się. Spojrzała mu w oczy. Widziała, że miał ochotę skraść jej co najmniej całusa. Zmarnować jeszcze krótką chwilę.
– Nakryte?! – zawołała teściowa z kuchni i zatłukła garami. – Bo zaraz ziemniaki odcedzam!
Ale Ania stchórzyła, spłoszona wizją intymności.
Zadzwonił dzwonek do drzwi raz, drugi, trzeci i kolejny. Do przesady często, jakby dorwał się do niego małolat.
– I cóż się tak dobijasz?! – krzyczała Ania, zbiegając po schodach, pewna, że słychać ją za drzwiami. – Już pewnie pół wsi wie, że przyjechałaś! Gościowymi drzwiami cię mamy teraz wpuszczać? Wielka Angielka!
– Mogłabyś chociaż dziś wyciągnąć kij z tyłka, Anka! – fuknęła drobna, płowa blondyneczka zza drzwi.
– No przecież żartuję… Chodź tutaj! – Po czym obie wpadły sobie w objęcia.
Marek cierpliwie czekał z tyłu, na półpiętrze, na swoją kolej, aby się przywitać – a właściwie dopiero przedstawić nieznajomej. Pamiętał chłód zionący z parteru, gryzący się z wyjątkowym ciepłem tamtego majowego popołudnia. Uściski, przerywane siostrzanymi docinkami, ustąpiły po chwili. Blondynka dopiero wtedy zwróciła uwagę, że nie jest z Anią sama.
– A cóż to za przystojnego pana tam chowasz za plecami, lisico jedna?
Nikt nigdy nie dał odczuć Markowi, że jest atrakcyjny lub nie. Ania zaś przez blisko dwa lata znajomości nie reagowała na komplementy ani nie siliła się na nie. Wystarczało jej, że oboje z Markiem byli sobie najidealniej przeciętni. Tymczasem ta niepozorna dziewczyna, siostra Ani, od pierwszego zdania potrafiła łamać lody jak mało kto.
– Uważaj, żebyś się w niego nie wpatrzyła, bo mój jest. – Ania zadarła głowę, zaśmiała się krótko i przepuściła chłopaka w progu, zadziornie się do niego łasząc. Jak nie ona. – W każdym razie mam nadzieję, że niedługo będzie już tylko mój.
Podali sobie ręce.
– Jestem Maja.
– Marek.
Świat zastygł. Jej uśmiech, pewny i zawadiacki, przez moment przymgliło onieśmielenie. Jego oczy zaś, wpatrzone w dość pospolitą, ale niezaprzeczalną urodę, blokowały usta przed wypowiedzeniem choćby słowa. Pogoda ducha Mai deprymowała tylko z początku. Błogi paraliż szybko mijał, a Marek przemówił, rozradowany niczym głupiec:
– Zdaje się, że w dobrą rodzinę próbuję się wkręcić!
Maja zaniosła się śmiechem.
– Patrzcie na niego! Jaki czaruś!
– Majka! Anka! – Teściowa denerwowała się na piętrze. – Cóż wy się tyle czasu tam witacie?! Obiad stygnie!
– Maruś! – zawołał z samochodu teść. To były czasy między jego pierwszym a ostatnim zawałem. – Pomóż no mi z tymi tobołami! Tyle tego nawiozła, że sam się przecież nie zabiorę!
*
Trzymając kolana pod brodą, Marek zastanawiał się, jak wiele pamięta z wieczoru, kiedy poznał Anię. To był listopad, być może andrzejki. Czas, kiedy odlicza się godziny od niedzieli do piątku, by znowu pójść na balety, i wiek, w którym ciągle ma się jeszcze siłę na takie życie. Piło się, tańczyło, nieporadnie uwodziło, znowu piło, czasem obijało mordy, a czasem miało się mordę obitą. Wspomnienie ulatywało niby niesforny motyl, nie pozwalało przywołać się w całości, a Marek unosił się niczym płód, rękami oplatając nogi.
Oboje nie mieli wówczas nikogo. Oboje nawet nikogo nie szukali. Ktoś uznał, że będą do siebie pasować i przynajmniej wtedy, przynajmniej na pierwszy rzut oka, się nie pomylił.
Muzyka wibrowała, światło dopełniało dzieła. Marek tkwił zatopiony w zielonkawym błękicie, zupełnie jak teraz, choć wtedy z Anią. Tłum ludzi bawił się na tamtej dyskotece, lecz w pamięci pozostali tylko oni dwoje, ich drinki, kawałek blatu. A gdy obrazy zniknęły, ustąpiły miejsca strzępom rozmów z tej i innych dyskotek, ze spacerów zimnymi nocami do domu, dyskusji prowadzonych ukradkiem na niedzielnej mszy w przedsionku kościoła. Trzeźwe podejście do życia i rozsądny światopogląd Ani budziły nieśmiałe pojękiwania serca: „to jest to”!
I to było to, Marek uwierzył. A jednak nie potrafił powiedzieć, o czym rozmawiali tamtej nocy, gdy ich sobie przedstawiono. Co miała na sobie. Jaki był wyraz jej twarzy. Nie pamiętał nic z rzeczy, które przy pierwszym spotkaniu Mai wryły się tak bezczelnie w pamięć.
Tylko błękit. Zieleń. I czerń…
Marek wierzgnął i skonstatował, że oto unosi się nad dnem z szarego piachu. W martwym oceanie wierzgał sam, nie widząc w pobliżu zwierząt, roślin, niczego, co żywe. Jedynym mieszkańcem tej podłej otchłani była ciemność, nadchodząca równo z każdej strony – oprócz góry. Nad tonią lśniło coś nieoczywistego. Liche światło mętniało, przechodząc przez ciecz, niknąc przy dnie niemal doszczętnie.
Marek zakrztusił się. Widział w mdłym blasku jedyny ratunek. Od powierzchni dzieliło go wiele metrów. Ale zdrętwiałe ciało tak bardzo nie chciało płynąć! Woda wdzierała się do płuc, siły ulatywały wraz z powietrzem…
Otworzył oczy. Dzwony biły w oddali na prymarię. Marek ufał, że to ów stłumiony łomot wyrwał go z półsnu na salonowej kanapie, a nie ujrzany przed momentem koszmar.
Za oknem wstawał kolejny, brudnoszary świt.
Poduszka była cała we krwi.
Po wydarzeniach zeszłej nocy Marek ani myślał przebywać w kościele inaczej niż na klęczkach. Szacunek do Boga próbowała wpoić mu matka, choć z wiekiem ulatywała z niej wiara, a z nią regularność w uczęszczaniu na nabożeństwa. To, co za dzieciaka wydawało się naturalne, po latach zaczęło budzić wątpliwości. Marek-konformista uznawał wiarę za nierozerwalny element krajobrazu jego wsi, będący gdzieś obok, który trwa, jak politycy kłócący się gdzieś daleko za szybką telewizora. Istnieją, choć go nie dotyczą. Mama z kolei była bardzo wierząca, a równocześnie potrafiła zniknąć na cały wieczór w lesie, rozmyślając, traktując naturę bardzo poważnie, z nieomal pogańską nabożnością.
Marek został po majówce. Wpatrywał się w zwisające z krzyża ciało. Łudził się, że usłyszy odpowiedzi na niewypowiedziane pytania, jednak dobiegł go tylko głos dosiadającego się księdza Matuszewskiego, który wypaplał, że wie o odejściu Ani.
Już zdążyła się wyspowiadać? Raczej zwierzyła się z samych planów. Albo teściowa nie wytrzymała, że jej córka zamierza splunąć na sakrament małżeństwa.
– Właściwie – Marek zapytał, choć przypomniał sobie, że Matuszewski choć był dobrym człowiekiem, to takim sobie księdzem – Przyjmijmy, że nawiedza mnie duch… duch z przeszłości. Nie daje spokoju… Jest jakikolwiek sposób, by się go pozbyć?
Matuszewski w odpowiedzi przede wszystkim westchnął.
– To zamknięty rozdział, mój drogi, i musisz dać odejść tym wspomnieniom. – Marek, słysząc to, pożałował, że nie zdążył ugryźć się w język. – Bóg nieraz cię już w życiu doświadczył, jednak spójrz, ile też dobra na ciebie zesłał. Masz przecież żonę, syna, rodzinę!
I mnóstwo pytań bez odpowiedzi.
Wracając z kościoła, Marek wstąpił na cmentarz. Stojąc nad grobem, próbował zmówić jakąś modlitwę, ale teksty wszystkich mu znanych mieszały się i nie dawały przywołać w całości. Nieprzyjemny deszcz siąpił za kołnierz kurtki, a Marek wpatrywał się w wypalone znicze na płycie grobu.
Przed oczami stanęło mętne wspomnienie o wrzeszczącej mamie. Ciotka Marta próbowała ją uspokoić, bo mama była przekonana, że jacyś ludzie czekają na nią w lesie. Że słyszy ich błagania o pomoc. Wyciszyła się dopiero, gdy sąsiad sprowadził pogotowie.
Wówczas Markiem wstrząsnął dreszcz, ale bynajmniej nie z powodu zimna. Pochylił się, by przyjrzeć się uważniej, choć nie mogło być mowy o pomyłce. Z wąskiej szpary zionęła ciemność. Płyta była niedosunięta.
Czy to możliwe, byśmy się wczoraj jednak spotkali, Maju?
Tamtego lata pogoda nie była łaskawa. Deszcz siąpił mniej lub bardziej obficie, choć końcówka lipca akurat udała się wtedy słoneczna. Trzeba mieć szczęście, by ze swoim krótkim urlopem wstrzelić się w tak wspaniałe warunki nad Bałtykiem.
Wesoła ferajna z południa wysiadła na nędznym dworcu jednej z pękających w szwach o tej porze roku nadmorskich mieścin. Marek chciwie wystawił twarz do słońca. Niby od niechcenia wsadził rękę do kieszeni spodni, by sprawdzić, czy małe, sześcienne pudełeczko nadal w niej było. Było.
Z całej grupki, liczącej w sumie z osiem osób, tylko Ania zauważyła, że Maja kiepsko czuła się w towarzystwie dobrze niegdyś sobie znanych osób, które musiała poznawać na nowo po trzech latach nieobecności.
– Co to za mina, siostrzyczko? Nie mów mi, że żałujesz, że nie zostałaś domu pilnować. Nie po to przyjeżdżasz do nas raz na ruski rok, żeby samej potem siedzieć.
Teść zmarł wczesną wiosną. Teściowa, która ciągle nosiła żałobę, dała się wyrwać ciotce Helence na kilkudniową wizytę w nowo wybudowanym domu Kasieńki, wystawionym za brytyjskie funty.
– Same pary tutaj przyjechały. Pasuję do was jak pięść do nosa i tyle.
Ania aż jęknęła z udawanym współczuciem i objęła siostrę. Długo tak jednak nie wytrzymała, bo upał zaraz skleił ich skóry.
– Nieprawda. Tomek przyjechał sam tak jak ty. Zakręć się może koło niego.
Maja prychnęła.
– Ta, akurat Tomek przez te wszystkie lata nic się nie zmienił. Wiesz równie dobrze co ja, że przyjechał tu… zdobywać.
Szczupłego i wysokiego turystę właśnie zaczepiały dwie dziewczyny w bikini. Ania skrzywiła się.
– Cóż…
– Spójrzcie tylko – wtrącił się Marek. – Ona ma kiłę, on rzeżączkę…
Tomek i jedna z nieznajomych właśnie się sobie przedstawiali.
– …i podali sobie rączkę!
*
Na furtce wisiał worek bobu. Ciotka Marta była niesamowita. Choć wiosna tego roku nie rozpieszczała ciepłem, pierwszy plon ze skromnego poletka jak zwykle dostał ulubiony siostrzeniec. Marek aż się uśmiechnął.
Nie odszedł od bramy, dostrzegając nadciągających od wsi gości. Piotruś wywijał urwaną po drodze wierzbową witką, a dwa kroki za nim spokojnie szła teściowa. Widać Ania wciąż nie czuła się gotowa na spotkanie.
Gdy byli już blisko, chłopiec rzucił się biegiem do furtki i otworzył ją sprytnie pomimo zacinającego się mechanizmu.
– Cześć, tata!
Marek przykucnął i wpadli sobie w objęcia. Wkrótce dziecku znudziły się czułości, ale ojciec i tak trzymał chłopca nie dalej niż na wyciągnięcie ręki.
– Mama mówi, że teraz mieszkamy u babci. To głupie, przecież tu mamy nasz domek!
– Nie mów tak… – Zmierzwił mu włosy. – Mama i ja… musimy sobie wyjaśnić parę rzeczy. Do tego czasu powinieneś zostać u babci.
Odpowiedział dramatyczny jęk zawodu.
– Ale tam jest nudno! Wszystkie zabawki są tutaj! Mama mówiła, że nie możemy zabrać tego super samolotu od cioci Kasieńki, bo jest za duży. Mogę się iść nim pobawić? Mogę?
I już go nie było, już trzasnęły drzwi do domu.
Tymczasem teściowa także zdążyła dotrzeć. Obserwowała wszystko z ulicy, pilnując się, by nie wejść zbyt głęboko na podjazd. Marek zwrócił na nią uwagę dopiero, gdy syn zniknął mu z oczu.
– Dziękuję, że przyszliście.
– Przez dwa dni nawet nie zadzwoniłeś. Jak możesz im to robić, draniu?
– To nie ja wyprowadziłem się z domu.
– Jeśli jutro, gdy wrócę po Piotrusia, poczuję od ciebie wódę, to bądź pewien, zadzwonię na policję!
Przez lata Marek widywał odrazę na wielu twarzach. Przyzwyczaił się do tego, bo tak jak pokrace z cyrku, nie przeszkadzała mu skupiona na nim cudza uwaga. Oblicze teściowej wykrzywił i teraz podświadomy grymas, ale mężczyzna aż się wzdrygnął, bo dotarło do niego, że tym razem nie wywołała go pokaleczona fizjonomia.
*
Marek planował wykorzystać wolne popołudnie na rąbanie drew, zawczasu przywiezionych przed zimą. Postanowienia dotrzymał, a na zabawę z synem miał nastać czas wieczorem. Mały zresztą świetnie sobie radził sam – zaaferowany dawno niewidzianą zabawką, gonił po podwórku jak fryga.
– Nie biegaj mi tu, bo się nadziejesz na jakiegoś gwoździa! – przestrzegał groźnie Marek.
Piotruś przytakiwał, potem leciał swym odrzutowcem przed dom, by za chwilę znów kręcić się pomiędzy deskami, jak gdyby nikt go dotąd nie ostrzegał. I chociaż nie nadział się na żaden gwóźdź, to w końcu potknął się o sosnowy pieniek i rozwalił sobie kolano. Chłopcy w jego wieku rzadko kiedy słuchali mądrych uwag. Starsi zresztą wcale nie częściej.
Biedak rozpłakał się, gdy ojciec polał ranę wodą utlenioną. Szczypanie jednak szybko ustało, kolano ozdobił plaster, a na dziecięcą twarzyczkę wróciła odrobina kolorytu.
– Co to za mina, Piotrek? Trzeba być twardym. Chodź, pooglądamy jakąś bajkę i ugotuję trochę bobu, bo ciocia Marta przyniosła. Jadłeś kiedyś w ogóle bób?
– Co to jest bób?
Marek rozsupłał reklamówkę.
– Wygląda jak groch. Fuj!
– Właściwie to jak fasola… Jest naprawdę pyszny!
Skrzywiona buźka zdradzała, że chłopiec nie uwierzył na słowo.
– Tata by cię przecież nie otruł.
Kwadrans później, widząc, jak ojciec z egzaltowaną rozkoszą zajada się bobem, Piotruś także dał się skusić, i wkrótce w garnku pokazało się dno. Uczcie akompaniowały uśmiechające się z telewizora zwierzątka, których przygody chłopiec znał już na pamięć. Zasoby liczącej raptem trzy pozycje biblioteczki bajek na DVD w końcu uśpiły najpierw syna, a potem ojca. Marek był z siebie dumny, że tego wieczoru nie sięgnął nawet po piwo.
*
Koła tłukły się miarowo, niosąc pociąg po torach. Marek zerwał się z niemal katatonicznego odrętwienia i skonstatował, że nie jest już w domu. Półleżał na podwójnym fotelu tuż obok drzwi w wagonie pełnym siedzeń po obu stronach ciasnego przejścia. Wnętrze, dość ciemne, bo ktoś pogasił wszystkie lampy, rozświetlały tylko migające za oknami słabe, zamglone neony, gubione pędem maszyny.
– Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś cię spotkam.
Po wagonie niósł się stłumiony chichot. Niewinny. Dziecięcy. Nie budzący trwogi. Marek skupił się na dochodzącym go głosie. Na fotelu przed sobą ujrzał mysie włosy przewiązane bandażem. Kobieta siedziała do niego tyłem.
– Później… Gdy mnie zabrali, w ogóle nie pomyślałabym, że będziemy mogli porozmawiać raz jeszcze. – Zawiesiła głos na moment. – I oto tu jesteśmy. Los ciągle śmieje mi się w twarz.
– Maju… Ty żyjesz?
Zwróciła głowę ku ramieniu, niby chcąc się obejrzeć, tak jakby zapomniała o przepasce na oczach. Rozwarła wargi, lecz milczała. Szukała słów? Odezwała się po dłuższej chwili:
– Nie sądzę.
Marek zacisnął pięści, by opanować dreszcz.
– Co to za miejsce? Czyściec? Piekło?…
– Ocean.
Chwila na opanowanie szalejących oddechów. Rozmyte neony hulały za szybami, wtórowała im gonitwa Markowych myśli.
– Ja nie rozumiem…
– Przecież byłeś już tutaj. Ocean chciał cię utopić. Ocean zawsze chce jeszcze. Ciebie, mnie…
– Jak ocean może czegokolwiek chcieć?!
– Och… Też nie umiałam tego pojąć. Gdy ocknęłam się na dnie, mogłam wypłynąć na powierzchnię i przedostać się do nieba, z powrotem do żywych czy diabli wiedzą, co jest po tamtej stronie… Był jeden warunek, ale ja za nic nie potrafiłam go spełnić. Nie potrafiłam… – Przez chwilę milczeli, gdy próbowała zapanować nad głosem. – Zostawić tego wszystkiego za sobą.
– I utknęłaś.
Dziecięcy chichot stawał się coraz wyraźniejszy. Wagon otuliła mgła. Marek kompletnie to ignorował, w zamian drżącą dłonią chciał musnąć smukłą szyję kobiety, lecz palce przeszyły ją jak dym, nie poczuwszy przy tym niczego. I co gorsza, Maja nijak nie zareagowała na próbę kontaktu. Nic nie spostrzegła.
Marek położył przedramię na oparciu siedzenia zjawy, oparł o nie głowę, zacisnął zęby. W ciszy zapłakał.
– Jeśli nie potrafisz przejść dalej, zatracasz się w pustce, smutku i samotności. Beznadzieja cię niszczy, aż nie pozostaje po tobie nic prócz odrobiny ciekłego cienia. Bo widzisz, Marku, w tym oceanie nie ma ani kropli wody. Jest tylko żal.
– Wtedy w łazience czegoś ode mnie chciałaś. – Otrzeźwiał. – Jak mogę ci pomóc? Jeśli to z mojego powodu nie możesz…
– Wyleczyłam się już z ciebie – ucięła. – Problem jest inny. Jestem tu, bo coś mnie ciągle wiąże ze szczątkami. Ktoś tam, po drugiej stronie, coś zepsuł. A dopóki ciało nie spocznie, dusza też nie zazna spokoju. Wpadłam więc na taki szalony pomysł… Może, gdy przywrócisz porządek, nareszcie ucieknę z tego cmentarzyska? Znajdę siłę…
– Ale skoro ocean to miejsce dla martwych, czy to oznacza… że ja nie żyję?
– Żyjesz, choć igrasz ze śmiercią. Dlatego jesteś w stanie tu wejść.
Śmiech przeszedł w gwar chóru dziecięcych głosów. Z mgły wyłoniły się przezroczyste, drobne postaci, mieniące się niewinną bielą i zajmujące wszystkie miejsca w wagonie.
Marek jakby doznał olśnienia:
– A Emilka? Też tutaj jest?
– Widziałam, jak przechodzi przez toń. Krótko po tym, gdy jej ciało spoczęło w ziemi. Gdziekolwiek trafiła, z pewnością jest jej lepiej niż tutaj.
Przejęty nostalgią, z nieobecnymi, wciąż zaszklonymi oczami, Marek uśmiechnął się zatopiony przez krótką chwilę we wspomnieniach.
– Ale musisz uważać na syna.
– Na Piotrka?… Przecież to okaz zdrowia, całe życie przed nim!
– To dlaczego jest z nami w tym pociągu?
Adrenalina rozpaliła żyły na te słowa. Marek rozglądał się po wagonie pełnym dzieci i istotnie na jego końcu ujrzał widmo wyraźniejsze niż cała reszta. Piotruś trzymał się za ramiona, pocierał je. Patrzył dookoła niepewnie. Z trwogą zerkał w ciemność za otwartymi drzwiami wagonu.
Marek poderwał się z miejsca.
– Piotruś! Piotruś, tutaj!
Przeciskał się między siedzeniami w kierunku syna. Maja drgnęła, zdjęta chłodem coraz bardziej lepkiej mgły.
– Co robisz? Ocean ci nie pozwoli…
Koła wystukiwały narastającą szaleństwem kakofonię, gdy cień wypełzł z ciemności, pęczniał i z wolna wił się w stronę chłopca. Ten nie wiedział, jak powinien zareagować.
– Nie! Piotrek, nie dotykaj tego! Uciekaj, Piotrek!
Ale Piotrek nie słyszał. Jego ojciec zbliżał się do połowy wagonu – cholerne toboły nie pozwalały brnąć szybciej.
– Piotrek!
Niepewna rączka zetknęła się z ciemnością, a wówczas pociąg stanął. Porwany siłą bezwładności, Marek runął do tyłu. Minął Maję nasłuchującą w napięciu.
– Sprawdź moje ciało! – zawołała.
Bez skutku próbował cokolwiek złapać.
– Jeśli przywrócisz mi spokój, wyrwę go stąd ze sobą, ponad toń!
Spodziewał się uderzenia w drzwi wagonu. Przeleciał jednak przez nie i istotnie uderzył, ale w odmęty oceanu. Otulony mglistymi neonami pociąg mknął naprzód przez mroczny bezmiar, a Marek, beznadziejnie wierzgając, truchlał od ryku skroplonych przez eony pokutników.
*
Wiedziony najprymitywniejszymi instynktami umysł szarpnął ciałem, by wyrwać je z trupiego letargu. Spazm rzucił Marka na skraj wersalki, z której wkrótce spadł. Powracającej bez pośpiechu świadomości nie sprzyjało jednostajne buczenie telewizora, który przypominał, że wszystkie odcinki kreskówki już dawno zostały odtworzone. Marek uniósł się na rękach, potarł stłuczoną nad lewym uchem głowę i spojrzał na syna. Piotruś spał.
Kto wie, może do listy lekarzy należało dopisać psychiatrę? Dziwaczne sny rodziły wyłącznie niepokój, choć widmo śmierci było w nich tak żywe, że aż namacalne.
Nim Marek wziął syna na ręce, by przenieść go do łóżka, zauważył, że chłopiec zrobił się cały żółty. Delikatnie potrząsnął dzieckiem. Kilkukrotnie wypowiedział jego imię. Potrząsnął mocniej. Aż coś zakłuło go za mostkiem. Przytomność nie powracała.
To nie był sen.
Marek pobiegł do przedpokoju. Złapał słuchawkę. Wystukał krótki numer. Sygnał oczekiwania trwał dłużej niż wieczność, wlewał się do ucha i mieszał w mózgu z bulgotem cwałującej naczyniami krwi.
– Państwowe Ratownictwo Medyczne, słucham?
– Przyślijcie pogotowie. Mój syn jest cały żółty…
Jucha znów pociekła z nosa. Marek spojrzał w kierunku pokoju. Liczył, że w drzwiach zobaczy zaspanego chłopca, być może rozbawionego zachowaniem ojca. Ale ujrzał tylko skrawek zmartwiałego ciała, leżącego tak, jak je zostawił.
– Nie rusza się… – Łzy zaczęły mieszać się z krwią.
Podał adres. Zdawkowo odpowiedział na kilka pytań. A potem, niczym uderzony obuchem, rozejrzał się, zdezorientowany. Naraz obraz rozdwoił się w oczach, świat zawirował, a bulgot przechodził w coraz niższy pomruk.
– Wyślijcie dwie. Ja… chyba umieram – zdołał wystękać do słuchawki, nim padł nieprzytomny.
*
Ania obejmowała sedes, a Marek pilnował, by naprędce związane włosy nazbyt się nie upaprały.
– Może pojedziemy do lekarza?
– Nic mi nie jest.
– Rzygasz od wczoraj.
– Naprawdę nie masz pomysłu dlaczego?
Trzy szybkie stuknięcia i do pokoju weszła Maja. Nie zastawszy nikogo wewnątrz, zajrzała do łazienki.
– O kurde. Co jest, siostra?
– Nic. – Ania odpowiedziała szybko, lecz bez typowej dla siebie stanowczości. – Musiałam się struć tą rybą wczoraj. Zachciało się nam pierwszej lepszej smażalni, psiakrew.
– Nie no, wszyscy jedliśmy, ale tylko ty się pochorowałaś.
– Sama widzisz, jakie mam szczęście.
Zapadłą ciszę przerwała, a jakże, Maja, zdejmując dżinsową, kusą kurteczkę i rzucając ją na łóżko w pokoju. Stanęła w progu i oznajmiła:
– No trudno. Tutaj też się możemy dobrze bawić.
– Daj spokój. Tylko na parę dni przyjechaliśmy. Naprawdę nie musicie siedzieć ze mną w pokoju.
– Żaden problem. Zaraz skołuję od kogoś karty i zniszczę cię, siostrzyczko, w tysiąca.
Ania roześmiała się na tyle, na ile mogła.
– Nie będziecie grać w karty na urlopie. Idźcie, potańczcie, a rano mi opowiecie, czy coś w ogóle straciłam.
Rozum podpowiadał, by nie opuszczać chorej, ale serce jak szalone lgnęło w stronę rozhulanej promenady. I w stronę bliskości, która była udziałem tylko dwóch istnień. Na pytanie Marka „czy na pewno?”, Ania odpowiedziała jeszcze jednym wątłym potaknięciem. A gdy tylko wyszli, wreszcie zwymiotowała bez poczucia wstydu.
Po północy na plaży tłok rzedł zauważalnie, choć nachlane i naćpane małolaty były głośniejsze niż rodziny w średnim wieku, nawet biorąc poprawkę na szalejące między parawanami dzieci. Marek i Maja uciekli w uliczki miasteczka – ciche, więc pewnie mało popularne wśród pensjonariuszy. Tutaj szum fal płynnie przechodził w szmer samochodów mknących po pobliskiej arterii szybkiego ruchu.
Legli na ulicy, a naniesiony z plaży piach przestał chrzęścić dopiero, gdy skończyli się wiercić, wpatrzeni w gwiazdy przyćmione światłem latarni. Asfalt, nadal ciepły, rozwiązywał usta i dawał głos myślom, które kłębiły się w głowach obojga, odkąd Maja wróciła z Anglii.
– Tak nie można… – Marek bronił się cichym szeptem, choć czuł się jak rozbitek próbujący kijem powstrzymać huragan.
– Zrozumie. W końcu to moja siostra.
– Kurwa… Byłem pewien, że zrobię, co trzeba. Ale teraz…
Jej palec musnął jego dłoń niby przypadkiem, choć w tej relacji nie było krztyny przypadku, a ów palący dotyk sprawił, że Marek zerwał się i spojrzał na Maję. Ta już wpatrywała się w niego z mocą, której nie powstydziłaby się jej siostra.
Później błąkali się po ulicach, naiwnie próbując uspokoić niespokojne sumienia. Późną nocą, choć bliżej świtu niż zmierzchu, gdy przechodzili obok wiecznie czynnych bud z kebabami, w radiu akurat lecieli „Chłopcy” Myslovitz. Wieczorami chłopcy wychodzą na ulice…
Marek rozmyślał, na którą z czterech zwrotek przyszła kolej, bowiem każdą zaczynały te same słowa. Maja zaśpiewała równo z Rojkiem:
– …siadają na chodniku i palą jointy. Robią wszystko, żeby stąd uciec. Kiedy wreszcie mogą, to wtedy nie mogą się ruszyć.
Następnego wieczoru Ania znów wygoniła ich oboje. Znów dyskotekowy szał szybko przestał kusić. Ulotnili się na plażę i spacerowali po niej, aż zaczęło szarzeć. Wówczas Maja zaproponowała, by usiąść na ostatnich palach drewnianego falochronu i stamtąd obserwować wschód słońca. Sama, niczym kotka, dotarła do celu nietknięta słoną kroplą, zaś Marek prezentował dużo mniej gracji i w połowie drogi wpadł do wyjątkowo spokojnego tego poranka morza. Podpłynął do ostatniego pala, na którym Maja już siedziała, wpatrzona w jarzącą się na wschodzie czerwień. Strząsnął wodę z głowy, by wyraźniej widzieć. Wówczas, obserwując tę nierealnie doskonałą postać, otuloną blaskiem, wciąż chichoczącą z jego nieporadności, Marek nabrał przeświadczenia, że każdy wschód i każdy zachód jest wart oglądania z tą tylko jedną osobą. Że Maja była ciszą między tym, co myślał, a tym, co mówił, w rozmowach z Anią. Że okrutnie się pomylił. Ale też, że nie wszystko było jeszcze stracone.
Gdy wrócił wczesnym rankiem do pokoju, Ania nie spała i poprosiła, by ją zabrać do szpitala. Czuła się fatalnie. Wrócili koło południa, gdy okazało się, że kilka kroplówek załatwiło sprawę, nadziewając się wprost na niespokojną Maję.
– Nic się nie stało. Mówiłam, że nic mi nie jest.
– Anka! Z niczym się po lekarzach nie chodzi!
– No już, uspokój się, siostrzyczko. Po prostu wszystko wskazuje na to, że zostaniesz ciocią.
Maja oniemiała. Spojrzała na Marka, lecz ten unikał wszelkich spojrzeń; błądził wzrokiem po podłodze, z zaciśniętymi wargami i pięściami. A Ania, bezmiernie dumna z nowiny, nie rozumiała reakcji siostry.
– Nie cieszysz się? Ja jestem przeszczęśliwa!
– Ja… – Zmusiła się do krótkiego uśmiechu. – Gratuluję. Przepraszam.
Wymknęła się na korytarz. Marek patrzył za nią z bólem, potęgowanym własną bezradnością. Ania ciężko opadła na łóżko i rzekła:
– Idź za nią. Ja nie mam siły latać po schodach w tę i z powrotem.
Marek wybiegł z pokoju. Złapał Maję dopiero na ulicy. Wyrwała się z jego uścisku. Nie chciała na niego patrzeć, a co dopiero go dotykać.
– Wiedziałeś?
– Powiedziała tylko, że okres jej się spóźnia.
Kręciła głową, osłupiała, nie mogąc nawet znaleźć odpowiednich słów. Potem zachciało jej się wrzeszczeć, ale tytanicznym wysiłkiem stłamsiła tę chęć.
– Zostaw! Miałeś rację. Tak nie można. Co ja, głupia, sobie myślałam?
Uciekła, a Marek nie poszedł za nią. Następnego ranka wyjechała, pożegnawszy się listownie. Jeszcze tego samego dnia, by uciszyć niepokoje Anki i własne sumienie, Marek zabrał kobietę na promenadę i oświadczył jej się przy zachodzie słońca. Przy wielu świadkach, jakby nie ufał realności tej sceny, gdyby była udziałem tylko narzeczonych. Przy oklaskach wczasowiczów, w objęcia wpadli sobie najszczęśliwsza w tamtej chwili kobieta na świecie i najbardziej zdruzgotany mężczyzna.
*
– Doktorze, doktor zobaczy – rzekł skrzekliwy alt. – Tak jest od paru godzin.
Głowa bolała mocno, aż należało trzymać się przytomności jak kłody dryfującej po oceanie cierpkich doznań.
– Panie Marku, słyszy mnie pan? – Tym razem odezwał się mężczyzna.
– Gdzie…
– Spokojnie, jest pan w szpitalu. Pamięta pan, co się stało? Stracił pan przytomność.
Powieki, ciężkie niby z kamieni, dały się wreszcie rozewrzeć, a załzawione oczy ujrzały rozmazany obraz lekarza i pielęgniarki.
– Gdzie mój syn?
Medycy spojrzeli po sobie.
– Jest u góry, na dziecięcym – odezwał się lekarz. – Nie znam szczegółów.
Wyrzut hormonów zmroził Markowi krew. Przezwyciężył zawroty głowy i usiadł na łóżku.
– Co pan wyprawia?! – Pielęgniarka podniosła larum. – Doktorze, niechże mi pan pomoże.
Marek wyrwał się tęgiej kobiecie, a wtedy lekarz rzekł:
– Panie Marku, pana syn jest pod dobrą opieką. Puścimy pana do niego, ale musi pan najpierw zadbać o siebie.
– Które piętro?
– Proszę się nie forsować! Wstępne wyniki sugerują, że może mieć pan nowotwór krwi. Pana żona twierdzi, że cierpiał pan ostatnimi czasy na częste krwotoki z nosa. To prawda?
Marek już siedział na krawędzi łóżka, gdy wiadomość dotarła do niego – ot, niczym jeszcze jeden cios.
– Proszę mnie wypisać. Na własne żądanie.
Medycy nie puścili z oddziału podkrwawiającego pacjenta z uśmiechem na ustach, ale też niewiele mogli zrobić, by go zatrzymać. Tak szybko, jak pozwalało umęczone ciało, Marek pognał na oddział dziecięcy. Ujrzał Anię na korytarzu. Stała przygaszona, obejmowała własne ramiona. Wpatrywała się bez żadnego wyrazu we wnętrze sali zza szklanej szyby. Podchodząc, Marek ignorował żonę. Chciwie spojrzał tam, gdzie ona, lecz na widok chłopięcego ciała oblepionego czujnikami, pokłutego wenflonami i obłożonego elektroniką, serce mu pękło. Muskał szybę opuszkami palców, niby zapominając o jej istnieniu.
– Bób? – szepnęła beznamiętnie. – Co ty sobie myślałeś?
– Przecież ludzie jedzą bób. Od tego się nie umiera…
– Lekarz twierdzi, że Piotrek ma jakiś fawizm. I że równie dobrze mogłeś mu podać cyjanek.
Marek załkał. Przycisnął czoło do szyby.
– Załatwiają transport do Prokocimia, bo tylko tam wiedzą, jak to leczyć. Kurwa… A wszystko przez garnek bobu.
– Przecież ja nie chciałem…
– Nie chciałeś! – nie wytrzymała. Lodowa maska uległa płomieniom wściekłej pasji. – Ty zawsze jesteś bez winy! Zabrałeś mi siostrę! Zabrałeś córkę!
Złapał się za głowę.
– Nie pozwolę, byś zabrał z mojego życia kogokolwiek jeszcze.
– Przepraszam… Po prostu przy nim bądź.
Oddalił się powoli.
– Marek.
Głos Ani jakby dobywał się z dna studni, lecz mężczyzna złapał się go z całej siły, pomny, że mnożąc w myślach własne winy, doprowadzi się wreszcie do szaleństwa.
– Rozmawiałam z twoim lekarzem. Wróć na oddział. – Uniknęła jego spojrzenia, gdy tylko podniósł na nią wzrok. – Kto wie lepiej niż ty, jak trudno wychowywać się bez ojca?
*
Marek, stojąc nad mogiłą, wpatrywał się w wyryte na kamieniu nazwisko i prócz katatonicznie obezwładniającej bezsilności nic nie czuł. Dosunął płytę grobu, aż szczelina zniknęła.
Czy to deszcz zakłócił twój spokój, Maju? Czy może pogrzeb był nie taki, jak trzeba? Czego ty właściwie chcesz?
Zmierzając już ku domowi, na bramie cmentarza Marek dostrzegł kartkę, która kompletnie umknęła jego uwadze, gdy wychodził stamtąd poprzednim razem.
Proboszcz ostrzegał wiernych przez wandalami. Nie wymieniał nikogo z imienia, tylko bliżej nieokreślonym bezbożnikom przypisywał rozrzucanie kwiatów i tłuczenie zniczy. Ksiądz prosił wiernych świadków o modlitwę, a podpisany niżej komendant – o kontakt z komisariatem.
Marek wrócił do domu ogołoconego z mieszkańców. W dużym pokoju ciągle stał garnek z łupinami bobu. Pod telefonem na korytarzu czerniła się zaschnięta krew. Usiadł za stołem, na swoim miejscu, stawiając przed sobą flaszkę i oranżadę. Nalał bimbru. Rozcieńczyć się nie zdecydował. To nie był moment na drinka. Wypił. Powtórzył dwa razy.
*
Piotruś się nie budził, ale lekarze nie panikowali, pewni, że organizm potrzebuje po prostu czasu. Ania i teściowa na zmianę pełniły wartę przy chłopcu i nie chciały nawet patrzeć na twarz jego ojca. Marek nie miał im tego za złe. Całe dnie spędzał w domu, na wciśniętym przez lekarza zwolnieniu, wyczekując telefonu z Krakowa. Nocą zaś wyruszał na łowy.
Jeszcze tego samego wieczoru zajrzał do grobu. Gdy opanował mdłości, stwierdził, że faktycznie trumna jest rozorana najpewniej łomem, a wśród szczątków Mai brakuje czaszki. Rozważał przeróżne warianty wydarzeń. I uzbrojony w cierpliwość, co noc czekał.
Wystarczyło być wytrwałym raptem kilka dni. Pojawili się we dwóch. Jeden większy i wyższy, drugi drobniejszy. Podjechali pod cmentarz rowerami po czwartej, gdy niebo zaczynało już szarzeć na wschodzie. Mieli upatrzony grób Daszkiewicza, który umarł niedługo po Mai, przygnieciony suwnicą w miejscowej hucie. Marek znał się z nim całkiem nieźle. Chodzili razem do podstawówki.
Złodzieje wspólnie odsunęli płytę. Później większy owinął twarz jakąś szmatą i wszedł do środka. Mniejszy świecił lichą latarką i chyba miał stać na czatach. Marek poczekał, aż otworzą trumnę. Wówczas mniejszy nachylił się i o coś zapytał. Na krótki moment stracił czujność.
Marek pociągnął delikwenta za ramię. Ten zesztywniał, odruchowo odwrócił się i wówczas przyjął cios pięścią prosto w nos. Pisnął przy tym bardzo cienkim głosikiem, zatoczył się i upadł. Cholera, to była kobieta.
Wyższy szybko wyskoczył z grobu z uniesionymi rękami. Wzdrygnął się, pewnie na widok szramy. Jego towarzyszka dała się pojmać bez oporu, wciąż ogłuszona ciosem. Żadne z nich nie odezwało się słowem, dopóki Marek nie złapał zakładniczki za fraki i nie docisnął jej do sąsiedniej mogiły, drugą z dłoni zaciskając w pięść.
– Nie, nie… Boże nie… – piszczała i łkała na przemian.
Robiło się coraz jaśniej. Oni oboje mieli nie więcej niż po dwadzieścia lat.
– Gdzie są czaszki z tego cmentarza? – wycedził Marek i spojrzał w oczy dryblasowi.
Tamten skonstatował, że napastnik nie ma ze sobą żadnej broni, więc tylko upewnił się, czy szmata na jego ustach i twarzy nie poluzowała się. Nie odezwał się słowem. A potem rzucił się w długą.
– Zabiję ją! – Marek rzucił bez namysłu, choć szczerze nie miał pojęcia, czy byłby w stanie spełnić tę groźbę.
Ale złodziej już dopadł roweru i gnał byle dalej. Kobieta kwiliła niczym szczenię.
– Mów, co wiesz. Mów albo nie ręczę za siebie.
– My tylko mamy zdobywać towar, wygotowywać go i nic więcej. – Towar. Markiem wstrząsnęły mdłości. – On to później sprzedaje studentom medycyny.
– Kto?
– Jacek. Nie wiem nawet, jak się nazywa.
– Zaprowadzisz mnie do niego.
Znowu płacz.
– To niemożliwe. On jest kierowcą. Nie wiem, gdzie teraz jest. Czy jest w ogóle w kraju. Gdy ma odebrać towar, dzwoni.
– Jaka jest szansa, że jeszcze nie sprzedał tych czaszek?
– Mała. Niedługo są egzaminy, wtedy zawsze jest dużo zamówień.
Mężczyzna nawet nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
– Te czaszki mogą być teraz gdziekolwiek… Jezu, ty krwawisz!
*
Pięć długich lat zajął powrót do normalności. Perspektywa była oczywiście względna. Dla młodych rodziców Emilka rosła szybko, może za szybko. Chrzestną matką została Kasieńka, bo Maja zaszyła się w Anglii po pamiętnych wakacjach. Dzwoniła, głównie do teściowej, rzadziej do Ani. Nigdy nie zadzwoniła do Marka. Twierdziła, że znalazła sobie kogoś. Litwina imieniem Saulius, ale przyjechała do kraju sama.
Rozmawiali naturalnie, zupełnie jak kiedyś. Większość uwagi skupiała na sobie Emilka, której bardzo spodobała się niewidziana dotąd wcześniej nowa ciotka. Praktycznie nie schodziła jej z kolan.
– No dobra, kochani, mam niedługo pociąg. Zanim się doczłapię na lotnisko…
Autobus do miasteczka, pociąg do Krakowa, z dworca głównego transport na lotnisko. Nie tak prosto wsiąść do samolotu, gdy mieszka się na prowincji.
– Odwiozę cię – rzekł Marek i wstał od stołu.
– Co… Nie, nie trzeba…
– To bardzo dobry pomysł! – ogłosiła Ania. – Tyle lat cię nie było, że cię chociaż na lotnisko możemy podrzucić.
– Tato, tato! Takie prawdziwe lotnisko z samolotami? Mogę też jechać? Mogę?
– Pewnie. Zakładaj buty!
*
Jesienne słońce raziło niemal przez całą trasę. Emilka, utulona szumem pędu i warkotem silnika, zasnęła z tyłu. Nie miało jej co obudzić, wszak ojciec i ciotka wymieniali raptem zdawkowe słowa lub nie rozmawiali wcale.
Przed Krakowem zaświeciła kontrolka z paliwem. Marek zjechał na stację, Maja wyszła z samochodu, by kupić butelkę wody. W międzyczasie zaskoczyła ich szybka burza, grzmiąca cichutko, gdzieś bardzo daleko. Deszcz nie padał długo.
Stali pod daszkiem sklepowej budy w oczekiwaniu na przejaśnienie. Marek zerkał, czy grzmoty nie obudziły córki, ale ta sen miała twardy.
– Świetnie sobie poradziłeś.
Deszcz stukał o blachę daszku.
– Czas leczy rany – rzucił Marek swobodnie.
– Pozwól mi się pocałować. – Niemalże szepnęła.
Zesztywniał. Od razu spojrzał w kierunku samochodu, by sprawdzić, czy córka nie patrzy. Nadal spała.
Gdy się zbliżyła, złapał ją za ramiona. Starał się nie dopuścić jej do siebie, lecz stłumiona dawno iskra w sercu naraz eksplodowała pożarem, który zapraszał i mącił w głowie. Maja dosłownie musnęła jego usta, ale potem dobrowolnie odsunęła się. Pochyliła głowę, przystawiła dłoń do swej wargi i kontemplowała smak Markowych ust. Delektowała się nim niczym znów skosztowanym owocem po latach nieobecności w babcinym sadzie.
– Chodźmy – ucięła ze świetnie markowanym uśmiechem. – Samolot ucieknie.
Poszła pierwsza w kierunku samochodu.
Emilka przebudziła się chwilę później i szybko zaczęła zamęczać ciotkę pytaniami. Głównie o to, dlaczego musi już jechać. Chmury rozpierzchły się i ustąpiły miejsca mocnemu słońcu. W jego promieniach droga przypominała najwyższej próby złoto.
Obie pasażerki coś szalenie rozbawiło. Marek nie słuchał, zajęty grzebaniem w przydrzwiowym schowku za okularami przeciwsłonecznymi i rozmyślaniem, co by było gdyby. „Teraz” mogło wyglądać właśnie tak. Blask pozbawiony cieni. W oddali do lądowania podchodził samolot.
Klakson. Otrzeźwienie. Lewe koło przekroczyło podwójną ciągłą. Sporo. Jadący z naprzeciwka już odbijał w prawo, więc Marek szarpnął kierownicą w lewo.
I tak się zderzyli.
*
Zbudziło go wiele bodźców jednocześnie. Światła błyskające na przemian błękitem i szkarłatem. Swąd spalenizny. Pokrzykiwania gdzieś z oddali. Zimno. Ale przede wszystkim – ból.
Głowa Mai zwisała bezwładnie. Miała przymrużone oczy i rozchylone wargi – jak wtedy, gdy po raz pierwszy powiedziała „kocham”. Marek nie mógł się ruszyć. Tytanicznym wysiłkiem zwrócił wzrok maksymalnie w prawo i kątem oka dostrzegł nieruchomą dziecięcą nóżkę. Długo czekał na choćby jakiekolwiek jej drgnięcie. A potem zaczął się modlić.
Boże, wyrwij serce z mego ciała. Jeśli nie mogą do mnie wrócić, to chociaż pozwól mi iść z nimi.
– Chodźcie tutaj, jeden żyje! – zawołał strażak, strasznie głośno i strasznie blisko. – Dusi się? Czemu on tak sapie?
Bo gdy rozpalone powietrze podrażni krtań, inaczej krzyczeć po prostu się nie da.
*
Marek znowu poczuł się jak ten gówniarz, który nic nie może i w swej bezradności chowa się między ścianą a regałem z przetworami w piwnicy. Tym razem obok stała ciotka Marta i jej kundel, Benek. Przed drzwiami przystanął Tomek, syn ciotki, a kuzyn Marka. Trzymał rower.
– Jadę do miasta – oznajmił. – Masz z nikim nie rozmawiać.
– Tomuś, z kim ja bym tu miała rozmawiać bez ciebie? Chyba tylko z Benkiem.
– Ja się wszystkiego dowiem. Pamiętaj.
Wsiadł na rower i odjechał. A Marka mało nie trafił szlag. Tomek był taki od czasu wypadku na motorze dobre piętnaście lat temu. Mieszkali oboje z ciotką w ostatnim domu we wsi, tuż pod lasem.
– Dziękuję, że się mu nie pokazałeś.
– Jedno słowo, ciociu. – Marek próbował wygramolić się zza regału, ale stracił równowagę. Złapała go ciotka. – Ja mu dam!…
– Źle wyglądasz, Maruś. Znowu piłeś.
Stwierdzała, nie pytała. Odór był dowodem niezaprzeczalnym.
– Co tam u małego? No, mów mi natychmiast!
Marek usiadł na progu komórki. Nie powiedział ciotce o związku choroby Piotrusia z bobem. I nie zamierzał tego robić. Głęboko i drżąco westchnął.
– Bez zmian. Czekają.
– Niech go Bóg ma w opiece – powiedziała przejęta. – Odmówię dziś za niego koronkę.
Marek skrył twarz w dłoniach.
– Bóg o nas zapomniał, ciociu.
– Marek! Cóż ty pleciesz? Pomieszało ci się w głowie od tej wódy.
– Byłem tam, gdzie dusza trafia po śmierci. I nie było tam Boga. Nic tam nie było.
Spojrzał na nią wilgotnymi oczyma z taką mocą, że nie miała śmiałości odpowiadać.
– Mogłem pomóc tym, których kocham, ale nie udało się. Wiem, to brzmi jak brednie. Tylko kto inny mógłby mi w to uwierzyć, jeśli nie ty, ciociu?
– Idź do księdza. Pomoże ci.
Odwróciła wzrok, ale on nie pozwolił na ucieczkę. Odszukał jej spojrzenie. Znalazł w nim coś upiornego.
– Odsyłasz mnie do księdza, nie do lekarza. Bo wiesz, że mówię prawdę.
Marek nie chciał zbyt mocno naciskać, choć czuł, że trafił gdzieś bardzo blisko celu. Ciotka pogłaskała Benka, który właśnie przybiegł.
– Pamiętasz historię z wojny? O Niemcu dezerterze?
Mama często opowiadała tę anegdotę. Dziadka nie było, wstąpił do armii. Babka została sama z dwoma córkami. Były zbyt łakomym i łatwym celem.
– Zdążyłyśmy się ukryć nie dlatego, że zauważyłyśmy, że nadchodzi. Ktoś nas ostrzegł.
– Kto? – Marek znał inną wersję tej historii.
– Wracałyśmy tamtego dnia z mlekiem od ciotki Adeli. Szłyśmy na przełaj, przez las. Spotkałyśmy jakiegoś chłopa, który nas ostrzegł. Twoja mama twierdziła, że go zna. Twierdziła… To banialuki, Maruś. Straszne banialuki. Ona była chora…
– Nieprawda! To ważne. Kim był ten człowiek?
Dobór słów przychodził kobiecie z trudem.
– Był Żydkiem. Ponoć mieszkał za rzeką. I ponoć rozstrzelali go tydzień wcześniej.
Zachwyt i zaskoczenie. Niczym innym nie tryskało w tamtej chwili oblicze Marka. Widząc to, Marta szybko dodała:
– Maruś, to mógł być ktokolwiek! Wystraszone byłyśmy, głupie trzpiotki. Ale twoja mama upierała się, że spotkała umartwioną duszę. Dlatego chodziła do lasu. Chciała jeszcze.
– A więc wystarczy pójść do lasu? O jakiej to było porze?
Złapała go za szorstką żuchwę, gładząc niby laleczkę.
– Z jakiegoś powodu ci, którzy mieszkali tu przed nami, splunęli na te bujdy i zwrócili się do Boga. I ty też powinieneś się do Niego zwrócić. On cię wysłucha. Las jest kapryśny. Niebezpieczny. Odebrał rozum twojej matce.
Tym razem to Marek ujął głowę ciotki, a potem ucałował ją w czoło.
– Dziękuję. Może nie wszystko jeszcze stracone.
Gdy kwadrans później stał pod ścianą lasu, usłyszał za sobą grzmot. Obejrzał się. Skłębiony granat pełzł ku niemu po niebie.
*
Mocny jak garść pyłu, Marek spoglądał na wszechobecny absolut. Nie dusił się. Nie dławił. Zanurzał stopy w szarości, by stanąć, choć zaraz potem znów dryfował. Przestrzeń przestawała być obca. Pomruk przestawał grozić.
Uniósł głowę. Mdłe światło osłabło, ale pozwoliło dostrzec dryfujące ciało. Maja nie miała już obandażowanej głowy i w bezruchu poddawała się prądom. Gdy Marek zauważył, że nawet tak wątły blask przewierca jej doczesną powłokę na wylot, struchlał. Jak kuriozalnie by to nie brzmiało, zdjęło go przekonanie, że ukochana po raz kolejny umarła.
– Nie dałam rady… – szepnęła Maja prosto do umysłu kochanka. Myśl skleiła z myślą, by poczuć ciepło jego intencji. Wyzwolone, kiedy tylko usłyszał jej głos. – Stąd nie da się uciec samą siłą woli. Nie da…
– Odnajdę twoją czaszkę. Zobaczysz, wszystko skończy się tak, jak trzeba.
Pomruk przychodził w regularnych falach. Znów jakieś dziecko zachichotało.
– Wytrzymaj jeszcze chwilę. Jeszcze krótką chwilę…
– Ratuj chłopca, póki jesteś w stanie. On potrzebuje pomocy żywej duszy.
Marek zadarł głowę, mimo że światło rozbłysło szaleństwem, jakby ktoś tuż nad tonią zawiesił samo słońce. Piotruś biegł do góry nogami, podskakiwał, lecz jakże surrealistyczny był to widok. Ponad toń wystawały mu jedynie stopy. Chłopięcy cień hasał niby po ukwieconej łące, bez najmniejszego dyskomfortu, bez choćby cienia świadomości, że coś jest nie tak.
– Piotrek! – zawołał Marek, nie wiedząc nawet po co.
Dziecko oczywiście go nie usłyszało. Mężczyzna rzucił się więc pędem ku projekcji syna. Ocean zadziwiał swą konsystencją – raz rzadką niczym powietrze, innym razem dużo gęstszą. Marek to biegł, to płynął, niepomny narastającego warkotu niezadowolenia, nadchodzącego z zewsząd.
Gdy struchlały ojciec zdecydował się wreszcie popłynąć w górę, cała ta ciemność jakby na to czekała. Oto piekielny ryk huknął w intruza i sprawił, że całe skroplone cierpienie rezonowało. Wrzask robił się nieznośny. W pewnej chwili Marek aż zakrył uszy, bo poczuł owładający obłęd, a wtedy rzeczywistość zafalowała, zawirowała, a dno przeobraziło się w ścianę, z której szary piach opadał w nicość, odsłaniając nagą skałę. Ciecz znowu się rozrzedziła. Wstrząs zauważył nawet Piotruś, który naraz zaczął wierzgać, miotać się, zwyczajnie tonąć.
Marek runął w ciemność, ale przytomnie zdążył chwycić się szczeliny w skale. Zmotywowany jak nigdy przedtem, wykrzykiwał co i rusz imię syna. Bez skutku.
Poruszona tym krzykiem, Maja w bólach rozwarła powieki.
*
Benek pierwszy zauważył ciało. Bardziej zainteresowała go rozlana po ściółce purpurowa kałuża, którą beztrosko zaczął zlizywać. Ciotka Marta nadeszła po chwili – z koszykiem na borówki, choć bez ani jednego owocu. Odrzuciła go, gdy tylko zobaczyła siostrzeńca. Ujrzała w jego przymrużonych oczach taką siłę, że z przejęcia aż usiadła. Położyła się na wilgotnym mchu, głową przy jego głowie. Jeśli on i jego matka naprawdę widzieli to, co widzieli, to żaden lekarz nie mógł tu teraz pomóc.
*
Ocean nie dawał za wygraną, na przemian gęstnąc i rzednąc, lecz Marek uparcie brnął w górę. Chłopiec właśnie przestawał się ruszać, gdy ojciec dopadł jego pleców i siłą rozpędu wypchnął ciało ponad toń.
*
– Aniu… – Teściowej załamał się głos, gdy szturchnęła córkę przysypiającą obok szpitalnego łóżka. – To chyba cud.
Ania rozglądała się, zdezorientowana. A potem dostrzegła, że syn patrzy na nią. Nie bezwiednie jak roślina, jak wieszczyli niektórzy lekarze, lecz z całą swą przenikliwością.
– Gdzie tata? – Tak brzmiały pierwsze słowa małego. – Tata może przyjść?
Matka uściskała chłopca i popłakała się. Nie mogła przestać. Ani tulić, ani ronić łez.
– Oczywiście! Oczywiście że może! Przyjdzie, kiedy tylko zapragniesz!
*
Radość z podołania zadaniu przesłoniła rozsądek, a wkrótce zaczęła wyłączać zmysły. Marek był tuż przy toni, tuż przy świetle, którego blask budził fascynację. Ale gdy ulga rozluźniła ciało, wszystkie jego członki zdrętwiały. Nie miał już ani krztyny siły. Tonął.
Złapała go Maja, która w całej tej zawierusze znalazła jeszcze odrobinę woli, by przeciwstawić się absolutowi. Ciała dawnych kochanków splotły się, choć żadne z nich nie poczuło ciepła.
– Dobrze zrobiłeś – szepnęła bardzo cicho, ale usłyszał ją dokładnie, bo w oceanie nic prócz ciszy i ciemności się nie ostało. – Jedyne, czego się tu nauczyłam, to że nie strach umrzeć. Strach umierać.
Ciała zastygły. Zatopiły się w czerni. Z dala od światła, od życia, od tego, co znały, pewne jedynie tego, że ludzie istnieją, by doświadczać wielu wspaniałych rzeczy.
Lecz samotność nie jest jedną z nich.