- publicystyka: Hobbit, czyli wakacje w Śródziemiu (nierecenzja)

publicystyka:

Hobbit, czyli wakacje w Śródziemiu (nierecenzja)

Przynajmniej trzy premiery roku 2001 nie tylko zagnały przed ekrany miliony widzów, lecz także zmieniły raz na zawsze sposób myślenia o tworzeniu, promowaniu i oglądaniu filmów. W lipcu prawdziwej rewolucji w kinie animowanym dokonał "Shrek", w listopadzie widzowie mogli obejrzeć ekranizację pierwszej części „Harry’ego Pottera”, a w grudniu na ekrany kin trafił wyczekiwany od dawna „Władca pierścieni. Drużyna pierścienia”.

 

Trudno jest mi sobie wyobrazić, że to już jedenaście lat minęło, odkąd dosłownie zostałam wgnieciona w fotel. Idąc do kina zimą 2002 roku nie spodziewałam się, że właśnie wybieram się na jeden z filmów mojego życia – ale podejrzewam również, że nawet sami twórcy nie spodziewali się tak wielkiego sukcesu. Dla mało znanych aktorów (Orlando Bloom, Viggo Mortensen) film stał się odskocznią do wielkiej kariery, a dla każdego fana fantasy – pozycją równie obowiązkową jak książka, na której podstawie powstał. Bez sukcesu „Władcy Pierścieni” nie byłoby zapewne triumfu „Piratów z Karaibów”, ekranizacji „Opowieści z Narni”, a producenci nie porywaliby się na tak wielkie ryzyko, jakim jest kręcenie trzech części filmu jednocześnie, albo dzielenie filmu na „odcinki”.

 

W przypadku „Hobbita” sytuacja była zupełnie inna niż w 2001 roku – wszyscy spodziewali się filmu przynajmniej tak dobrego, jak „Władca...”, a niektórzy, po cichu, mieli nawet nadzieję na coś lepszego. Ja też przyznam, że bardzo chciałam poczuć się jak jedenaście lat temu, gdy płakałam na śmierci Boromira i – chociaż czytałam książkę – bałam się, że bohaterowie nie wyjdą żywi z Morii.

 

Dlatego niezwykle odkrywczo pragnę ogłosić: „Hobbit” to nie „Władca Pierścieni”. Chociaż widać starania twórców, by zaspokoić wymagania zarówno tych, dla których twórczość Tolkiena to świętość, jak i tych, którzy marzą o powtórzeniu przygody z poprzedniej trylogii. Z jednej strony jest wesoło, co chwilę ktoś żartuje, bohaterowie przerzucają się ciętymi ripostami, a zwierzątka Radagasta Burego są milusie jak przytulanki – w końcu przygody Bilbo to powieść dla dzieci, a nie mroczna historia o wyprawie do Samotnej Góry. Ale jednak gdzieś tam w kącie czai się mrok, ten sam mrok, który przerażał we „Władcy Pierścieni”. Ten namacalny, nazwany wprost, jak w scenie z uroczym jeżem Sebastianem, i ten nieuchwytny, wynikający z tego, że... wiemy co będzie dalej. Jak wtedy, gdy Gandalf mówi, że nie gwarantuje Bilbo powrotu z wyprawy, jak w scenie, gdy Bilbo znajduje pierścień.

 

No właśnie, Bilbo. Martin Freeman, moim zdaniem, sprawdził się w tej roli genialnie. Gra gestami, spojrzeniem, mimiką, głosem – po prostu aktor totalny, ani na chwilę jednak nie popada w przesadę. Miło ogląda się na ekranie również „starą gwardię”, czyli Gandalfa, Elronda, Galadrielę czy wreszcie Golluma. Nie da się jednak ukryć, że znacznie bardziej ciekawa byłam roli Thorina. Chyba każda kobieta, która oglądała serial BBC „Północ-Południe” na podstawie powieści Elisabeth Gaskell, musiała chociaż odrobinę westchnąć na widok Richarda Armitage’a w roli niejakiego Johna Thorntona, dumnego, opryskliwego, stanowczego i zabójczo przystojnego właściciela zakładu przetwarzającego bawełnę. Jako dumny, opryskliwy, stanowczy i (jak na krasnoluda) całkiem przystojny Thorin aktor nie sprawdza się jednak aż tak dobrze – momentami patos jego postaci, co chwila rzucającej się na wroga z okrzykiem „urrra” zaczyna irytować. Trzeba jednak przyznać, że próba zróżnicowania krasnoludów, które w powieści Tolkiena stanowiły głównie barwne tło, wyszła twórcom bardzo udanie.

 

Tu chyba kryje się tajemnica Petera Jacksona, który stworzony przez Tolkiena mit przekuł w żywą opowieść nie tylko o uniwersalnych wartościach, lecz także w jakiś niepojęty sposób wywołującą emocje bliskie każdemu widzowi. U Tolkiena mamy wielkie czyny i oszałamiającą bogactwem wizję świata, trudno natomiast o pogłębiony rys psychologiczny postaci. Przykładowo, Legolas w powieści (przede wszystkim w „Dwóch wieżach”) spełnia głównie dwie funkcje – „stoi nieruchomo, wyprostowany”, albo „napina cięciwę i ze świstem wypuszcza strzałę”. U Jacksona ma nie tylko twarz Orlando Blooma (który natychmiast po premierze zyskał sobie kontyngent fanek), lecz także styl, poczucie humoru, i trudno uwierzyć, że jego przekomarzanek z Gimlim nie znajdziemy w trylogii Tolkiena. Podobnie jest w „Hobbicie” – krasnoludy dostały osobowość, barwy, odzywki, i trzeba przyznać, że tę niezwykłą gromadę bardzo łatwo polubić. Na facebooku już migają mi fankluby Kilego, Filego, Thorina i Bofura.

 

Cóż, trzeba jednak przyznać, że w „Hobbicie” ten „rys psychologiczny” jest znacznie łatwiejszy do uzyskania niż w trylogii – wskutek zagrania reżysera i producentów film został podzielony na trzy części. Przez to dostajemy sceny ciągnące się w nieskończoność, dialogi, które równie dobrze można byłoby pominąć, mnóstwo ujęć na twarze bohaterów i piękne krajobrazy Nowej Zelandii – wszystko, by wydłużyć ekranizację o parę godzin. Z drugiej strony pojawia się sporo nowości, które nie zostały wzięte bezpośrednio z powieści lub zostały w niej wspomniane jednym zdaniem. Skok na kasę? Niewątpliwie. Czekanie jako chwyt marketingowy w ostatnich latach sprawdza się w przypadku książek (kolejki pod księgarniami w dniu premiery „Harry’ego Pottera”) i filmów znakomicie, w tym przypadku zapewne też się sprawdzi. Jackson z rozmysłem daje fanom w podarunku świadomość, że to „jeszcze nie koniec”, że teraz zaczyna się słodkie oczekiwanie na kolejne części, z bonusem w postaci dojmującej pustki po premierze tej ostatniej. Jak wyglądałby film w jednym kawałku? Będziemy gdybać później.

 

„Hobbit” jest jak podróż po latach do miejsca, gdzie w dzieciństwie spędziliśmy wymarzone wakacje. Odwiedzamy te same miejsca, spotykamy starych znajomych, ale nic nie jest takie samo – bo to my się zmieniliśmy, bo zmienił się świat, a przede wszystkim dlatego, że przez lata zdążyliśmy stworzyć sobie w pamięci własny, wyidealizowany obraz. „Hobbit” nie rozczarował mnie, ale nie trafił też do panteonu moich ulubionych filmów. Jednak na pytanie, czy obejrzę drugą część, nie mogę odpowiedzieć inaczej niż „oczywiście, że tak”.

Komentarze

O! Może być fajny film, chyba sobie obejrzę. :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Ja nie mam aż takiego emocjonalnego podejścia, ani do książek Tolkiena, ani do ekranizacji. Niemniej jedak trailery są ciekawe, a znajomi polecają ;).

Byłaś na HFR czy na zwykłym, 3D?

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

A właśnie, czym się różnią obie wersje?

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Cóż, z tego co czytałem i słyszałem w wersji 48 efekty specjalne wyglądają lepiej, ale za to rzeczy naturalne wyglądają sztucznie. Tylko nie wiem, czy to wynika z tego, że jesteśmy przyzwyczajeni do 24 klatek, czy 48 po prostu jest sztuczne ;)

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Ja mam zdecydowanie emocjonalne podejście, czytanie i oglądanie "Władcy Pierścieni" przypadło mi na okres dojrzewania i chyba już na zawsze pozostanie mi sentyment :) Co więcej, z wiekiem ten sentyment jest coraz większy, im jestem starsza, tym coraz bardziej płaczę na finałowej scenie "Powrotu króla" (pewnie moje dzieci puszczą mi to na łożu śmierci, żeby przyspieszyć zgon i podział majątku). Nie jest to jakiś fanatyzm, bo np. nie przeszkadzają mi zmiany w fabule dokonane przez Jacksona (wręcz przeciwnie). Do "Hobbita" już takiego przywiązania nie czuję, książkę przeczytałam dopiero na studiach.

A byłam na zwykłym, co więcej 2D ;) Może ominęły mnie jakieś super-duper efekty, nie wiem, ale historia broni się również bez okularów...

Przynajmniej głowa Cię nie rozbolała. :)
Niestety, dzisiaj każdy jest błaznem, a wszystkie filmy to komedie... Trzeba się przywyczaić.
Spodobała mi się Twoja nierecenzja. Myślę, że jest o wiele bardziej zachęcająca od  tych profanatycznych ;).

Pozdrawiam

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Nierecenzja przednia, jak ktoś pisze od serducha, to trudno, żeby nie podziałało :) Ja muszę niestety czekać na wydanie dvd. Z Władcą jeszcze nie miałam takiego problemu, bo byłam bezdzietna... Teraz posiadam w domu małą wstrętną  zakochaną w Tolkienie paskudę, która do tego nie może chodzić do kina (nadwrażliwy słuch). Mam absolutny zakaz obejrzenia Hobbita bez niego, pod groźbą nie pożyczenia ani jednej książki Tolkiena więcej! Ani innych :( :( :(

Świetny tekst, bardzo przyjemnie się czyta. W dodatku zgadzam się z więekszością spostrzeżeń.

"Hobbit: Niezwykła podróż" to nie ekranizacji "Hobbit, czyli tam i z powrotem". To raczej ekranizacja wątków pojawiających się w różnych książkach Tolkiena (głównie z "Hobbita..." właśnie, lecz znajdzie się coś, np. z "Niedokończonych opowieści"), ale przede wszystkim to rozbudowany prolog do filmowej trylogii WP (trochę jak nowa seria "Gwiezdnych wojen"). I kolejna przygoda w Śródziemiu! Film bardzo mi się podobał, osobiście jestem niezwykle ciekaw dwóch rzeczy w następnych częściach: jak będzie wyglądał Smaug w całej swej smoczej chwale (Balrog to wysoko postawiona poprzeczka) oraz jak rozwinie się wątek jeża Sebastiana ;)

Mam tylko kilka zastrzeżeń. Jedne są związane z błędami (np. Żądło nie zawsze świeciło, a miecze Thorina i Gandalfa nawet wcale), a drugie związane z Kilim (chodzi o jego wygląd, taki mało krasnoludzki). Walki fajne, ale kompletnie odrealnione. Albo to krasnoludy są tak nieprzyzwoicie wytrzymałe.

Nierecenzja fajna, sam miałem taką napisać, ale byłaby raczej bardzo podobna do tej ;)

Pozdrawiam.

Parafrazując Jasia "Jak nie dźwiedź, to co": Jak nierecenzja to co?

Fajny tekst, szczególnie ujął mnie brak streszczenia ;)

Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.

Cieszę się, że nierecenzja się podoba ;)

@rinos - z pisaniem streszczeń to akurat od podstawówki miałam problem... Recenzji zresztą też, bo zawsze wychodzi mi więcej własnych przemyśleń na tematy okołofilmowe niż na temat samego filmu ;)

@Kalep - co do porównania z "Gwiezdnymi Wojnami", ja zwróciłam na to uwagę jeszcze z innej strony - wokół postaci z piątego planu "Gwiezdnych Wojen" narosła cała sieć fanfików, powieści, komiksów itd., i w nowej trylogii ten sentyment fanów został wykorzystany, np. we wprowadzeniu postaci Boby Fetta itp. Z "Hobbitem" jest podobnie - jedno zdanie, które Tolkien wspomniał na końcu rozdziału albo w notatkach obsypanych pyłem z fajeczki, w filmie urasta do całej sekwencji.

Z tymi krasnoludami też racja. Wytrzymali jak pies Huckleberry... na pewno nikt z nich nie zginie, pomyślała publiczność, która nie czytała książki :)

Oczywiście należy dodać, że dzielenie książki której przeczytanie zajęło mi cztery dni ( czytałem głównie wieczorami ) na trzy części  jest ewidentnym skokiem na kasę. Jako, że King Kong nie olśnił zbytnio, możliwe, że reżyser postanowił podzielić Hobbita na trzy części by mieć spokojną emeryturę. Prawdy o takim stanie rzeczy się zapewne nie dowiemy. Sam w utęsknieniu czekam na film pana Jacksona w stylu Martwicy Mózgu, czy Przerażaczy. To była jazda. ;)

Bardzo dobra nierecenzja ;) Z sentymentami to mam akurat odwrotnie. "Hobbit" był pierwszą książką fantastyczną, jaką przeczytałem. Miałem wtedy bodajże dziewięć albo dziesięć lat. Wprawdzie niedługo potem przeczytałem również "Władcę...", ale do "Hobbita" wracałem jeszcze wiele razy, a do "Władcy..." udało mi się, jak na razie, tylko raz wrócić. Film moim zdaniem był bardzo dobry, Bilbo na przykład wypadł dużo lepiej, niż Frodo. Jednak miałem odczucie, że niektóre "pozahobbitowe" sceny zostały włączone tylko po to, żeby poinformować widza niezaznajomionego z książkowymi pierwowzorami, o co tak naprawdę chodzi m.in. ze znikaniem Gandalfa.

King Kong nie olśnił? W swojej kategorii, czyli remake / kino przygodowo-romantyczne był znakomity. Ja czekam na nakręconą z podobnym rozmachem trylogię o Temerairze, do którego prawa kupił Jackson już jakiś czas temu.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Jako patologicznie fanatyczny miłośnik Tolkiena podszedłem do filmu jak do fanfiku. I miałem kawał niezłej zabawy. Byłem bardzo ciekawy, jak twócy filmu poradzą sobie z takim zaprezentowaniem krasnoludów, by nie wyszła z tego banda trzynastu Gimlich (w książce prócz Thorina zaznacza się jedynie Balin jako fajny kompan, Dori narzekający bez przerwy, że musi nosić Bilba na grzbiecie, i Bombur, o którym wiadomo, że jest gruby i w połowie książki wpada do rzeki). Filmowe kreacje krasnoludów są rewelacyjne.

 

Przy okazji, najfajniejszą sceną była dla mnie ta, w której Gandalf wylicza pozostałych czarodziejów i zamiast wyliczyć Alatara i Pallando mówi, że zapomniał ich imion - takie puszczenie oka, bo Tolkien sprzedał prawa do filmowania jedynie WP i "Hobbita", więc Tolkien Estate zazdrośnie strzeże, by w filmie nie pojawiły się wyraźne nawiązania do innych książek - a ani w Hobbicie, ani we Władcy błękitni czarodzieje nie są wymienieni z imienia.

King Kong Jacksona to dla mnie też świetny film, mam wrażenie że scenariuszowo, aktorsko, reżysersko wyciągnięte zostało z tej historii to, co było do wyciągnięcia. Oglądałam ten film zaraz po "Avatarze" i mimowolnie je porównywałam - na Avatarze byłam w kinie w 3D, King Konga widziałam na TVNie, przerywanego reklamami... a jednak zdecydowanie bardziej wczułam się w ten drugi film, bardziej przeżywałam losy bohaterów.

@Ajwenhoł - w życiu bym nie zwróciła uwagi na tę scenę :) ciekawe, na ile jeszcze...

Ludzie, King Kong arcydziełem? Gdyby Trylogia Władcy była klapą finansową, Kong Kong by nie powstał. Jackson musiał udowodnić, że potrafi robić epickie widowiska by dostać zielone światło na konga i tyle. Film jako film oglądało się fajnie, sceny jakich nie widziałem w innych produkcjach ( na tamten czas ), ale nie zachwycił mnie tak, jak władca i hobbit, więc będę się upierał przy swoim,.

 


A kto mówi, że arcydzieło? Pamiętaj, że to był remake. Miał się podobać nie tylko nowym kinomanom, ale także (a może przede wszystkim) amerykańskim wielbicielom oryginalnego filmu. A to było bardzo specyficzne zadanie.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Luz, mirekowski, przecież nikt nie powiedział, że to arcydzieło, tylko wszyscy stwierdzili, że świetny film w swoim gatunku... Swoją drogą, znacie jakiś remake, który można by uznać za arcydzieło?

Trzymając się fantastyki? Mucha, Coś, 12 Małp, ścisła klasyka gatunku.

Spoza fantastyki choćby Zapach Kobiety, Człowiek w Ogniu, oba filmy to arcydzieła w swoich kategoriach.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Zastrzeliłeś mnie, brajt. 12 Małp remakiem? Aż zaczęłam w google szperać, rzeczywiście, remake francuskiego filmu krótkometrażowego... że arcydzieło to się zgadzam, poza tym film uwielbiam.

Arcydzielem jest pod wzgledem efektow specjalnych i roli Jacka Blacka. Jak na komika zagral dobrze. Oryginal jak i wersja z lat 70-ych przypadly mi do gustu bo ogladalem to jako dzieciak. Te wersje ogladalem z ciekawosci i przyznam, byly fajne momenty ale i dluzyzny tez wystapily. Ujme to tak. Film dobry choc nie powalajacy. Co do kolejnych wersji to szczerze pilecam Świt zywych trupów z 2004 roku. Naprawde swietne ujecia na samym poczatku filmu.

Nowa Fantastyka