- publicystyka: Od zera do bohatera, od kiepskiego kina do zajmującej rozrywki. Seria o Percym Jacksonie

publicystyka:

Od zera do bohatera, od kiepskiego kina do zajmującej rozrywki. Seria o Percym Jacksonie

 

Z zasady nie ograniczam się gatunkowo albo „targetowo”. Sięgam po pozycje filmowe czy literackie przeznaczone dla różnorodnych grup odbiorców. Bywa, że z lubością oddaję się lekturze Jamesa Joyca albo odbywam wieczorny seans z Ulrichem Seidlem, a następnego dnia czytam enty tom „Sagi o ludziach lodu” lub oglądam filmowe produkcje Disneya. Nic więc dziwnego, że zainteresowała mnie również ekranizacja serii o Percym Jacksonie, której w wersji papierowej (przyznam szczerze) w rękach nigdy nie miałam.

 

Adaptacje filmowe utworów literackich, to bodajże najtrudniejsza forma produkcji wizualnych, powodów jest kilka. Po pierwsze, owe formy przekazu są tak odmienne, że nie istnieje możliwość przełożenia ich względem siebie w stosunku jeden do jednego. Po drugie, adaptowanie książki wymaga szeregu trudnych decyzji dotyczących usuwania lub dodawania scen. Istnieją także problemy z zakresu wizualizacji świata przedstawionego i bohaterów, na który niemały wpływ mają prawa marketingowe – często zatrudnia się aktorów nieadekwatnych urodą do postaci literackiej, ze względu na ich sławę i przyciągające widzów nazwiska. Po trzecie, nie można zapomnieć o entuzjastach danej powieści czy opowiadania – wierny fan literatury może być równie zagorzałym przeciwnikiem jej filmowej adaptacji.

 

Do tej pory na srebrnym ekranie swoją premierę miały dwa z pięciu tomów historii opisanej przez Ricka Riordana – „Percy Jackson i Złodziej Pioruna” (2010) oraz „Percy Jackson i Morze Potworów” (2013). Pierwszej części udało się zarobić niemalże trzykrotną wysokość budżetu produkcyjnego, druga okazała się jeszcze większym sukcesem kasowym. Całkiem nieźle, prawda?

 

Przyznam, że pierwsza część przygód dwunastoletniego półboga, potomka Posejdona, nie zrobiła na mnie najlepszego wrażenia. Nieszczególnie oryginalna historia chłopca, który przez niefortunny zbieg okoliczności zostaje oskarżony o wykradzenie atrybutu Zeusa, to bajka, która może się pochwalić wieloma dziurami logicznymi. Dzieciak jakoś za szybko akceptuje prawdę o sobie i nazbyt prędko opanowuje niecodzienne umiejętności. Razi też bardzo nierealistyczność świata – półbóg czy nie, wciąż wygląda jak chłopiec, a mimo to nie ma problemu z prowadzeniem samochodu przez połowę Stanów Zjednoczonych bez zainteresowania policji; wchodzeniem do kasyn w Las Vegas oraz kradzeniem luksusowych aut. Wzięłam poprawkę o grupę docelową i śmiejąc się z Pierca Brosnana grającego centaura, resetowałam mózg przed bardziej ambitną produkcją. Przyznam, że bawiłam się przednio, ale bardziej z powodu podejścia niż rzeczywistej zabawowości filmu.

 

Gdy w tym roku, w polskich kinach pojawiła się kolejna odsłona serii, nie od razu zdecydowałam się na jej obejrzenie. Przyszedł jednak jeden z tych wieczorów, gdy śmiać mi się chciało nad okropieństwem „Frankensteina” Mary Shelley (nie to, żeby książka nie była zabawna, ale nijak się przez moje wybuchy radości nie mogłam skupić na jej właściwym przesłaniu) i zamiast raczyć się powieścią gotycką, włączyłam „Percy’ego Jacksona i Morze Potworów”. Najpierw nieco się zdziwiłam, bowiem nastrojowa muzyka produkcji zmusiła mnie do zamknięcia ust i wygodniejszego usadowienia na kanapie. A potem? Potem było jeszcze lepiej!

 

„Morze potworów” rozpoczyna się podróżą w czasie, dzięki której widzowi udaje się poznać historię źródła tajemniczego pola siłowego, okalającego obóz potomków greckich bogów – jest to lokacja znana już z pierwszej części przygód dwunastoletniego Percy’ego. Przyznać trzeba, że geneza powstania tarczy intryguje. Doskonale zostały wykorzystane przez autora (scenariusza albo książki – nie wiem, bo jeszcze, jak już wspomniałam, po literacką wersję nie sięgnęłam) schematy działań mitologicznych bóstw – motyw nagrody, daru i sama forma obdarowywania. Thalia, potomkini Zeusa, ucieka wraz z trójką przyjaciół przed bliżej niezidentyfikowanym monstrum. Cała czwórka stara się dotrzeć do magicznych wrót obozu. Niestety, tuż przed upragnionym kresem wędrówki, dochodzi do wypadku. Thalia chcąc ratować niezdarnego przyjaciela, atakuje napierającego wroga i… ginie. Zeus, z ojcowskiej troski albo boskiej sprawiedliwości, przemienia ją w drzewo, które generuje tarczę ochronną i od tej pory do obozu mogą wejście jedynie potomkowie bogów. Nie bójcie się, nie przeczytaliście właśnie okrutnego spoilera, a jedynie skrót pierwszych pięciu minut filmu, na których zasadza się cała dalsza akcja. Czego więc muszą dokonać bohaterowie w tej części? Uratować otrute przez wrogów drzewo–tarczę dzięki odnalezieniu mitycznego, złotego runa.

 

„Morze potworów” ma wszystko to, co powinno zawierać się w dobrym kinie familijnym. Jest wartka akcja, kreowanie nowych przyjaźni, zażegnywanie dawnych waśni, odkrywanie nowych umiejętności i morał. Jest także przemiana bohaterów, odrobina całkiem niezłego dowcipu i intrygująca, tajemnicza przepowiednia.

 

Z przyjemnością się także na ten film po prostu patrzy. Efekty specjalne prezentują całkiem niezły poziom. Wreszcie też, czego mi osobiście zabrakło w pierwszej części, obserwujemy parę spektakularnych działań głównego bohatera, gdy (wreszcie!) wykorzystuje swoją władzę nad żywiołem wody. Starcie z Kronosem i sama wizualna jego kreacja, to kawał umiejętnie wykorzystanej technologii, a wezwana przez brata Percy’ego wodna istota (po części koń, po części ryba) to po prostu majstersztyk – te kolory!

 

Co do bohaterów, to druga część przyniosła im całkiem sensowny rys psychologiczny. Mają swoje wspomnienia, traumy, rozterki i pragnienia. Szukają motywacji do działania i, na tyle na ile pozwala im młody wiek, analizują następne kroki i posunięcia. Coś wreszcie ich boli, coś ich cieszy. Nie ograniczają się do stereotypowego przekazania charakterów, ale przechodzą, niełatwe przecież, przemiany.

 

Nawet, jeżeli nie jesteście fanami młodzieżowego kina i tak, jak ja nie czytaliście żadnej części historii napisanej przez Ricka Riordana; nawet, jeżeli uważacie się za zbyt dorosłych i zdecydowanie bardziej zainteresowanych „wyższymi formami rozrywki”, to i tak polecam wam ekranizację przygód młodego potomka Posejdona. Nie zrażajcie się po pierwszej części – czasami przecież zły start nie oznacza jeszcze przegranego wyścigu.

Komentarze

Jednak jest coś, co Ci się spodobało :) Obejrzałem czas jakiś temu pierwszą część PJ i minęliśmy się troszkę… (lata już nie te):) Trzeba na to "Morze potworów" kuknąć; dobre kino familijne nie jest złe. Poza tym, jak Ty już coś chwalisz, to pewnie wymiata – żarcik ;)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Bardzo sympatyczny film. Dodatkowy plus twórcy mają u mnie za scenę z Hermesem i dwa elegancko przemycone nawiązania do seriali z Nathanem Fillionem. :)

Książki przeczytałem z przyjemnością. Filmowa adaptacja pierwszej części była taka sobie, choć nawet fajna, a drugiej niestety nie obejrzałem. Trzeba będzie to nadrobić :)

Mee!

Zaczęliśmy oglądać z żoną i nie dalismy rady (wersja z dabingiem). Za to moja sześciolatka stwierdziła, żeby nie usuwać bo chce obejrzeć.

Gwidonie -> pierwszą czy drugą część? :)

druga

To w końcu film familjny, więc rodzicom niekoniecznie się musi podobać :) fajnie, że próbowaliście :)

A ja właśnie czytam pierwszą część i wiele rzeczy, które w filmie były durne, w książce stają się odrobinę bardziej jasne. Przykładowo, w filmie Percy dzień po śmierci matki niemal od razu rzuca się w wir zabaw w Obozie Herosów, co – powiem szczerze – mocno mnie zniesmaczyło. Tymczasem w książce jest to dość logicznie wyjaśnione – skutkami działania ambrozji i nektaru (naćpali go po prostu) oraz faktem, że dowiedział się o Hadesie i od razu planuje, jakby tu matkę stamtąd wyciągnąć, a akcja ze zdobywaniem sztandaru jest jakimś tam krokiem do tego celu. Też nie miałam ochoty na "Morze Potworów", ale po książce i po Twojej recenzji chyba się jednak skuszę…

Muszę sięgnąć po książkę w wolnej chwili, co z pewnością uczynię, bo Twoim komentarzu :)

Obejrzałam ;-) Teraz po przeczytaniu ksiażki, więc z zupełnie innej perspektywy. Szczerze mówiąc, zastanawiam się nad sensem takich ekranizacji, które z pierwowzoru książkowego biorą tylko imiona bohaterów i ogólny zarys fabuły, a potem to już jest wolna amerykanka. Rozumiem, jeśli jakieś zdarzenia z książki są "niefilmowe", jeśli trzeba coś skrócić, bo się nie zmieści, coś usunąć, bo nie ma na to miejsca, czy nawet coś dodać, jeśli jest to przemyślane (ekranizacja Hobbita). Ale takie coś? Widać, że kolejne cześci powstają bez planu i cały czas z ryzykiem, że nie będzie już kolejnych, więc scenarzyści nie przejmują się tym, że istotne dla serii wątki nie pojawią się i w ewentualnych następnych częściach trzeba będzie upychać je na siłę, żeby trzymało się kupy. Wskutek wyrzucenia motywu przewodniego serii (odradzania się Kronosa) z pierwszej części oraz paru innych szczegółów, trzeba było pospiesznie streścić dwa wątki na początku filmu (Kronos + historia Thalii), co powoduje bałagan. Akcja dzieje się szybko, bardzo szybko, więc osobom, które nie czytały książki pewnie umknie bezsens kilku scen (po co herosi Luke'a porywają Grovera? skąd się wziął Tyson? dlaczego Grover jest w sukni ślubnej?) Motyw Hermesa jest totalnie bez sensu – Luke, syn Hermesa, jest zły, niebezpieczny i zagraża światu, więc bohaterowie… idą do jego ojca jak gdyby nigdy nic. W książce to sam Hermes zwraca się do Percy'ego i Annabeth z prośbą o pomoc i naprawdę jest to fajny wątek zmartwionego synem ojca, a nie jakiegoś amerykańskiego usmiechniętego półgłówka z UPS-u. Książka nie jest jakaś super, widać przepaść dzielącą ją od takiego Harry'ego Pottera czy chociażby pierwszych części "Tuneli", ale na pewno nie zasłużyła na to, co zrobili z nią twórcy filmu :) Wyszło z tego całkiem sympatyczne kino familijne, ale w książce był znacznie większy potencjał. Zabrakło mi zwłaszcza bardziej "epickich" scen, które pojawiły się u Riordana – wyścigu rydwanów czy wydarzeń na wyspie cyklopa – najważniejsze w książce, w filmie zajmują zaledwie kilka scen. Trochę szkoda.

Jeszcze nie miałam, w natłoku obowiązków, okazji sięgnąć po książkę. Niemniej widać doskonale na przykładzie tego filmu, że niekiedy w lepszej sytuacji odbiorczej obrazu filmowego są ci, którzy po literacki pierwowzór nigdy nie sięgneli. Smutne

Oglądanie "Hobbita" w wersji Jacksona nauczyło mnie, że nie można się zbytnio skupiać na wyszukiwaniu nieścisłości między książką a filmem, a zamiast tego skupić się na filmie jako osobnym dziele. Ale w przypadku Percy'ego po prostu nie mogę ;-) Nie mogę też nie zastanawiać się gdzie się podziało te 90 000 000 dolarów (zwłaszcza że z ekipy wyleciał Pierce Brosnan), bo film wygląda na robiony jak najtańszym kosztem, a efekty specjalne są jakieś takie… niespecjalne, poza scenami morskimi. Brakuje szerokich planów, jakiegoś oddechu… no naprawdę w kraju leżącym w kilku strefach klimatycznych nie można cisnąć ekipy na jakieś Hawaje, żeby zmontowała parę ujęć z wyspy Polifema, która w książce była rajem na ziemi, a w filmie jest (bez sensu…) opuszczonym parkiem rozrywki? I co za pomysł, że cyklop Złote Runo… nosi na sobie? ;-) A gdzie jego moc, dająca życiodajną energię wyspie, o której zresztą bohaterowie wspominają? Że już nie wspominając o masakrze dokonanej przez scenarzystów na mitologii. Riordan robi to – nie powiem – z wdziękiem, momentami trzeba wyłączyć myślenie, ale zawsze ma to jakieś oparcie w mitach, podczas gdy w filmie to po prostu brutalny gwałt ;-)

"Szczerze mówiąc, zastanawiam się nad sensem takich ekranizacji, które z pierwowzoru książkowego biorą tylko imiona bohaterów i ogólny zarys fabuły, a potem to już jest wolna amerykanka." – to jest powód, dla którego bardzo boję się filmu "Siódmy syn" na motywach "Kronik Wardstone" Josepha Delaneya. Powieści są świetne i chociaż zwiastun filmu wygląda apetycznie, to z pierwowzorem poczyna sobie dużo za swobodnie.

Nowa Fantastyka