- Opowiadanie: dzbannek - Sneezings

Sneezings

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sneezings

Witam znów, zamieszczam jeszcze jedną rzecz, pierwszą którą udało mi się skończyć i domknąć. Będę wdzięczny za komentarze.

 

 

 

Muszę przyznać, że zdałem sobie sprawę, że nasz sąsiad może być traszką dopiero tego dnia, gdy znalazłem go na chodniku przed naszym domem. Miał na sobie garnitur, jego elegancka teczka była rozwleczona po naszym trawniku a on sam klęczał w kałuży pozostawionej przez jedną z wiosennych ulew i zamaczał w niej miarowo głowę.

 

– Dzień dobry – zwróciłem się do niego w momencie w którym, dalej z głową w kałuży, zaczął energicznie pocierać dłońmi szyję – Czy wszystko w porządku?

 

– Tak w najlepszym – wybulgotał – możliwe, że jestem trochę niedotleniony.

 

– Czy mogę panu jakoś pomóc? – spytałem z troską w głosie.

 

– Byłbym zobowiązany gdyby raczył pan zejść z mojego skrzela – odpowiedział.

 

Z jego szyi rzeczywiście wystawał ponad półmetrowy pęk delikatnych, różowych gałązek, które przed chwilą wziąłem za niezbyt gustowny krawat. Podchodząc, przydepnąłem jedną z nich czubkiem buta.

 

– Proszę o wybaczenie – wykrztusiłem, wycofując się.

 

– Nie ma sprawy. I do widzenia. – powiedział, po czym znów zanurzył głowę w kałuży.

 

– Do widzenia – wymamrotałem, i powlokłem się w kierunku swojego garażu.

 

Tego dnia wróciłem z pracy do uśpionego domu. Dopiero kolejnego ranka miałem szansę porozmawiać o wczorajszym wydarzeniu z moją żoną, Stellą. Opowiedziałem jej wszystko pijąc poranną kawę, podczas gdy ona kręciła się po kuchni przygotowując śniadanie dla mnie i Willy’ego.

 

– To przecież pan Sneezings – powiedziała, gdy skończyłem – on jest ambystemą.

 

– Naprawdę? – zdziwiłem się.

 

– No pewnie. Czytałam o nich ostatnio w „Codziennych wieściach”. Poza tym Willy chodzi do klasy z jednym z jego synów.

 

– Synów? Czyli niedługo powinniśmy też spotkać panią Sneezings? – mówiąc to, odetchnąłem w duchu. Trochę zaniepokoiło mnie zainteresowanie mojej Stelli sprawami pana Sneezingsa, który mógł być antropomorficznym płazem, ale był też niezwykle atrakcyjnym mężczyzną.

 

– Nie wiem kochanie – powiedziała, kładąc przed mną schludną torbę z brązowego papieru – jeszcze jej nie widziałam. Ale Willy mówił mi, że w jego szkole jest dwóch małych Sneezingsów. Więc pewnie w końcu ją spotkamy.

 

– Mam nadzieję, że nie taplającą się w kałuży?

 

– Oh, kochany. – Nachyliła się by pocałować mnie w czoło. – Wiedziałeś, że gdy przeprowadzimy się do takiej dzielnicy, to będziemy mieć do czynienia z ekscentrykami. Zamożni ludzie to ekscentrycy.

 

Jestem pewien, że to przekonanie moja Stella również wyniosła z lektury „Codziennych wieści”. Moje własne doświadczenie z kolegami z frmy sugerowało, że można być jednocześnie zamożnym i cakowicie konwencjonalnym.

 

– Mam nadzieję, że my nie jesteśmy zbyt ekscentryczni? – zapytałem, spoglądając w jej ciemnobrązowe, pogodne oczy.

 

– My? Ani trochę – odpowiedziała.

 

 

 

***

 

 

 

Tego dnia, gdy wychodzilem do pracy, na naszym chodniku nie było śladu po panu Sneezingsie. Przez kolejne miesiące, zanim moje życie przybrało ten godzien pożałowania obrót, którego dotyczy ta historia, udało mi się dwa, czy trzy razy rzucić na niego okiem przez wychodzące wprost na nasz ganek okno jego kuchni. Nie mogę powiedzieć, że specjalnie szukałem okazji, by mu się przyjrzeć ale też nie mogę szczerze stwierdzić, że zobaczyłem go przypadkowo. Pracowałem wtedy bez przerwy nad sprawą CCC, firmy którą grupa mieszkańców nieodległych osiedli oskarżała o tragiczne w skutkach zatrucie źródeł wody pitnej. Od kilku tygodni żyłem jak we śnie, albo zbyt zmęczony, albo roztargniony by przejmować się tym, co dzieje się wokół. Mimo to, każdego poranka, na drodze do garażu, rzucałem okiem ponad linią naszego żywopłotu mając nadzieję, że uda mi się dowiedzieć czegoś o naszym dziwnym sąsiedzie. Po jakimś tygodniu podejrzałem go podczas śniadania. Muszę powiedzieć, że jestem raczej tolerancyjny wobec wszystkich tych kolorowych, dziwnie ubranych ludzi którzy pojawili się w ostatnich dziesięcioleciach w naszym kraju. Nie mam również nic przeciwko ich odmiennym przyzwyczajeniom kulinarnym, nawet jeśli nie podzielam entuzjazmu niektórych moich kolegów dla tego rodzaju kuchni. Posiłki pana Sneezingsa należały jednak do zupełnie odmiennej kategorii. Oszczędzę wam szczegółów. Powiem tyle, że mielibyście większą szansę na spotkanie go w sklepie wędkarskim niż lokalnym supermarkecie.

 

Gdy przyglądałem się mu za drugim razem, pan Sneezings zauważył mnie, uśmiechnął się promiennie i zamachał, wstając od stołu. Zamiast go pozdrowić udałem, że czegoś zapomniałem i cofnąłem się za drzwi.

 

W pracy, jeden z moich kolegów po zwykłym przywitaniu, stanął nad moim zawalonym papierami biurkiem i przyglądał mi się z nieukrywaną uwagą.

 

– Hej Frank, wszystko w porządku? – spytał wreszcie.

 

– Jak najlepszym – odpowiedziałem.

 

– To dobrze. – Uśmiechnął się. – Nie wyglądasz dziś najlepiej, pomyślałem, że może naprzykrzali ci się sąsiedzi.

 

Przez chwilę musiałem gapić się na niego, jakby wyrosła mu druga głowa ale on, będąc kim jest, nie przejął się tym zbytnio. Dopiero po minucie zdałem sobie sprawę o czym mógł mówić.

 

– Nie, Bennet, dzięki. Zresztą przeprowadziłem się, nie słyszałeś?

 

– Nieźle, gdzie?

 

– Na Słoneczne Wzgórze. – Sądzę, że nie udało mi się powiedzieć tego całkiem obojętnym tonem.

 

Bennet uśmiechnął się jeszcze szerzej, nachylił się i poklepał mnie po plecach.

 

– To dobrze chłopie, to dobrze. To miejsce w którym mieszkałeś, nie nadaje do wychowywania dzieci.

 

Pomyślałem, że mi jakoś udało się tam „wychować” ale nie dodałem nic więcej. Moi koledzy zazwyczaj pochodzą z innych niż ja okolic, i czasami wymyka im się coś takiego. Jestem przyzwyczajony.

 

– Dzięki – odpowiedziałem, siląc się na uśmiech – i przepraszam, ale muszę wracać do pracy. Stary zrzucił na mnie spory kawał roboty sprawy CCC i mam diabelnie mało czasu przed przesłuchaniem ich świadków.

 

Sprawa CCC była ważna dla firmy i nie mogłem się powstrzymać od powiedzenia czegoś w tym rodzaju. Wiedziałem, że Bennett nie został do niej dopuszczony. Nie wydawał się zbytnio tym przejmować, ani gdy się o tym dowiedział, ani w trakcie naszej rozmowy.

 

– No to wracaj do pracy – powiedział tylko – to bardzo ważne dla nas wszystkich żeby się wam udało. Powodzenia.

 

Uśmiech nie schodził z jego opalonej, przystojnej twarzy gdy szedł swobodnym krokiem w kierunku swojego biura. Ja wróciłem do swoich papierów, skoroszytów ekspertyz i długiej litanii krzywd jaką były zeznania świadków oskarżenia. Wertowałem, strona za stroną ponure sprawozdania z życia rodzin których dotknęły najbardziej niefortunne schorzenia. Przyglądałem się bez większego zrozumienia materiałom dotyczącym dziwacznych, niezmiennie śmiertelnych nowotworów na które w przeciągu kilku lat zachorował co pięćdziesiąty mieszkaniec z trzech otaczających zatrute jezioro społeczności.

 

Wykresy przedstawiające skład zanieszczyszczeń i zdjęcia zżartych rakiem ciał towarzyszyły mi jeszcze wiele godzin później, gdy po doskonałym posiłku popijałem tą niewiarygodną dwudziestoletnią whisky której można spróbować tylko w hotelu Splendid. Gdyby nie łaskawość szefa, zapraszającego tam nasz zespół raz w miesiącu, nigdy nie odważyłbym się postawić nogi w takim miejscu. Kredyt za dom był znaczny i żyliśmy ostatnio dość skromnie. Podczas kolacji, i później, gdy siedzieliśmy wokół stołu paląc cygara i sącząc wieczornego drinka nasz szef perorował, zarzucając nas lawiną rad i motywujących sloganów. „Ta sprawa” – powtarzał – „pozwoli nam wypłynąć na szerokie wody prawa korporacyjnego.” Zgadzałem się z nim, ale tamtego dnia „szerokie wody” kojarzyły mi się wyłącznie z ołowiano-szarymi zdjęciami przedstawiającymi zatrute jezioro, z baterią dymiących kominów na jednym z otaczających je wzgórz. Nie pamiętam jak do tego doszło, ale w trakcie rozmowy, może po to by zmienić temat, musiało wymknąć mi się coś na temat mojego sąsiada.

 

– Czym jest? – zapytał Murray

 

– Kurczę, ty to masz szczęście do sąsiadów – dodał Willis i roześmiał się głośno.

 

– To jest poważna sprawa, chłopcy. – Przerwał im szef, gasząc cygaro – Nie wiem czy wiecie ale media oskarżają CCC również o pojawienie się tych dziwaków.

 

– Tak, coś było o tym w „Codziennych wieściach” – mruknąłem pod nosem. Szef wstał i popatrzył na mnie z uśmiechem.

 

– Sądzę, że raczej w „Gazecie Finansowej” – powiedział – rzadko mam czas żeby zajrzeć do „Wieści”. – Potem zaśmiał się głośno i poklepał mnie po plecach. Moi koledzy obrzucali mnie kpiącymi spojrzeniami. Mimo, że jak już mówiłem jestem przyzwyczajony do takich sytuacji, musiałem się trochę zaczerwienić, co jeszcze poprawiło ich humory. Zacząłem protestować, ale tubalny głos szefa zagłuszył moją, zgodną zresztą z prawdą obiekcję, że nie mam czasu zajrzeć nawet do „Finansowej” i wszystkie swoje codzienne informacje czerpię od żony.

 

– Muszę się niestety zbierać panowie – huknął, co spowodowało straszliwe zamieszanie gdy wszyscy zgodnie stwierdzili, że to już czas na zgaszenie cygar, dopicie whisky i na wyścigi ruszyli po swoje płaszcze.

 

 

 

***

 

 

 

Sprawy w mojej firmie toczyły się swoim biegiem. Pracowałem ciężko i nie miałem okazji przebywać zbyt wiele czasu w domu. Być może z tego powodu Stella zaczęła w tym czasie przebąkiwać coś na temat drugiego dziecka. Któregoś niedzielnego wieczoru, gdy wracaliśmy z kościoła, odezwała się do mnie niewinnym tonem.

 

– Kochanie, nie sądzisz, że mały Willie czułby się lepiej gdyby miał brata, lub siostrę?

 

Spojrzałem na nią nieprzytomnym wzrokiem, mój umysł wertował właśnie kwestie pozwu zbiorowego z ponurą pieczołowitością, która nie opuszczała mnie od czasu gdy przydzielono mnie do tej sprawy.

 

– Teraz? – spytałem

 

– Nie – zaśmiała się – nie w tej chwili, ale niedługo.

 

Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Wreszcie Stella chwyciła mnie mocniej pod rękę, jakby podjęłą jakąś decyzję.

 

– Później będziesz miał jeszcze mniej czasu. To dobry moment – powiedziała – Poza tym poradzę sobie. Poznałam kilka osób z okolicy. Ktoś mi pomoże w robieniu zakupów i takich tam.

 

– Czemy mieliby ci pomagać obcy? – spytałem, ostrym tonem – Kogo zresztą poznałaś?

 

– Kilka bardzo szacownych Pań, które mają bardzo szacownych i zajętych mężów. Nie będą miały nic przeciwko.

 

W rzeczywistości nie interesowało mnie kogo poznała. I tak nie miałem czasu angażować się w jej życie towarzyskie.

 

– Kochanie, mam teraz dość ciężki tydzień, czy moglibyśmy porozmawiać o tym gdy ta sprawa się skończy? – spytałem wreszcie.

 

– A kiedy się skończy?

 

– Niedługo – odpowiedziałem – niedługo.

 

Przez resztę drogi szliśmy w ciszy a po powrocie do domu skierowałem się wprost do swojego gabinetu. Drzwi były otwarte. Zdziwiło mnie to, bo trzymałem tam poufne dokumenty i nie zdarzało mi się zapomnieć o ich zamknięciu przed wyjściem. Z ociąganiem wkroczyłem do środka, niewielkiej przestrzeni urządzonej sporym kosztem na wzór zdjęć ze „Świata Prawa”. Zapach mebli z ciężkiego drewna, tuszu z kopiarki i kurzu zakłócała jakaś nuta kojarząca się z błotem i deszczówką. Zaniepokojony, zacząłem chodzić wokół mojego biurka przyglądając się wszystkiemu po kolei. Oszklone biblioteczki, z całą serią oprawionych w skórę tomów, były szczelnie zamknięte, ale na jednej z nich zauważyłem smugę błota. Pudło z papierami które leżało w kącie pokoju było przesunięte. Z biurka zniknął nóż do papieru. Zastanowiłem się, czy zadzwonić po policję, ale takie rozwiązanie na pewno nie spodobało by się mojemu szefowi. Zaczałem wertować najważniejsze dokumenty, sprawdzając czy niczego nie brakuje. W trakcie tej czynności, zauważyłem niewielką kałużę zbierającą się pod przystawionym do biurka krzesłem. Coś się za nim poruszało, popiskując cichutko. Serce zaczęło mi walić jak młot. Czy ktoś tam siedzi? Myślałem gorączkowo, bojąc się drgnąć na milimetr. A co jeśli ma pistolet? Minęła chwila, zanim zdałem sobie sprawę, że jeśli ktoś zmieścił się pod moim biurkiem to nie mógł mieć więcej niż metr dwadzieścia wzrostu. Wyprostowałem się, stanąłem naprzeciw biurka i warknąłem.

 

– Wyłaź stamtąd Willie!

 

Odpowiedziało mi coś w rodzaju stłumionego szlochnięcia więc powtórzyłem – Wyłaź natychmiast!

 

Po chwili usłyszałem zza drzwi szybkie kroki i zaniepokojony głos mojej żony

 

– Kochanie czy coś się stało?

 

– Tak – odpowiedziałem – możesz wejść.

 

Drzwi uchyliły się i pojawiła się z nich czupryna kasztanowych włosów a później para oczu w których wychwyciłem coś znajomego.

 

– Kochanie? – zapytała.

 

– Wejdź. – powiedziałem, a ona powoli i ostożnie, krok za drobnym krokiem, przydreptała do miejsca gdzie stałem.

 

– Ktoś dostał się do mojego pokoju – powiedziałem.

 

– Boże! – powiedziała – Złodziej?

 

– Nie, jeszcze nie, przynajmniej mam taką nadzieję. Ale nie wątpię, że w przyszłości ktoś kto robi takie rzeczy we własnym domu, nie będzie miał oporów żeby spróbować ich w cudzych.

 

Wskazałem na postać zwiniętą pod biurkiem .

 

– Wydostań go stamtąd, ja idę po gazetę, kiedy wrócę ma być w swoim pokoju.

 

Po czym wyszedłem.

 

Nie wiem czemu wyszedłem. Po prostu to zrobiłem, a później zapominając, że jest niedziela, i zapominając o kapeluszu, rzeczywiście poszedłem po gazetę.

 

Gdy wróciłem, lekko przemoczony drobnym, jesiennym deszczem od razu wspiąłem się na piętro, do pokoju Williego.

 

Siedział pod ścianą, w kącie pokoju i czytał komiks.

 

– Hej Willie – powiedziałem.

 

– Cześć tato – odpowiedział, i spojrzał na mnie z uwagą.

 

Zamknąłem za sobą drzwi i usiadłem na jego łóżku.

 

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytałem

 

– Drzwi były otwarte.

 

– Nie kłam, drzwi zawsze są zamknięte.

 

– Były otwarte, uchylone tato.

 

Poczułem, że coś zbiera się w moim gardle i piersiach, jakiś czarny miazmat, jakieś straszliwe paskudztwo. Wstałem i przeszedłem pokój, w tą i z powrotem, dwa razy.

 

– Nie były otwarte, pieprzony szczeniaku – powiedziałem spokojnym głosem, rozpinając pasek.

 

 

 

***

 

 

 

Moje spotkanie z prasą przebiegało raczej pomyślnie. Tak przynajmniej sądziłem, dopóki na niewielki parking przy domkach kempingowych, na którym stałem z dziennkarzem, nie zajechał wielki, czerwony autobus z którego zaczęli wysypywać się ci dziwni ludzie. Było ich może z dwadzieścia osób, dzieci i dorosłych. Niektórzy z nich, wychudzeni i słabi, wspierali się na ramionach swoich towarzyszy. Spojrzałem przelotnie w wielkie, zdziwione oczy pięcioletniego dziecka niesionego przez swoją matkę i odwróciem się do dziennikarza.

 

– Nie umawialiśmy się na to – powiedziałem.

 

Dziennikarz, poważny pan w średnim wieku, z twarzą wykrzywioną grymasem pernamentnego współczucia, wydawał się autentycznie zdziwiony.

 

– Wysłaliśmy dokładną informację o planowanym przebiegu spotkania – powiedział – upewniałem się telefonicznie czy rozumieją państwo na czym to ma polegać.

 

– Telefonicznie? Z kim pan rozmawiał?

 

– Nie jestem pewien imienia tego dżentelmena. Coś na „b”, Ben?

 

– Bennett – powiedziałem.

 

W tym momencie grupa doszła czy, w wypadku części z nich, dokuśtykała do miejsca gdzie staliśmy. Kilka osób zaczęło rozmawiać z operatorami kamer, niektórzy zapalili papierosy. Od mojej strony ustawili się sami mężczyźni, wyglądali na prostych, niezbyt zamożnych ludzi. Rzucali na mnie wściekłe spojrzenia i rozmawiali między sobą.

 

– To nie tak – powiedziałem pod nosem – nie zgodziłem się na to, nie jestem przygotowany.

 

Stałem tam, niepewny co dalej. Operatorzy kamer i ludzie z autobusu przyglądali mi się uważnie, a ja czułem jak ziemia gotuje mi się pod stopami. Dziennikarz podszedł do mężczyzn. Podziękował im za pojawienie się i zaczął pytać o rodziny. Odwróciłem się w kierunku jeziora, oddzielonego szpalerem drzew, ale dobrze widocznego z miejsca w którym staliśmy. Wydawało mi się, że jakaś znajomą postać mignęła mi w polu widzenia. Przez chwilę myślałem o tym, co się ze mną stanie jeśli ta konfrontacja pódzie nie po mojej myśli. Potem, gdy kamery zaczęły rejestrować rozmowę dziennikarza z mężczyznami, ruszyłem w kierunku jednego z domków kempingowych. Początkowo nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Przeszedłem pewnym krokiem kilka metrów parkingu i wszedłem za jeden z budynków. Nie miałem zamiaru uczestniczyć w przedstawieniu, które mogło mnie kosztować posadę. Szefa nie będzie obchodziło to, czy zostałem czy nie zostałem przygotowany tą sytuację, bardzo go za to zaboli jeśli jego pracownik da się pokazać w telewizji zakrzyczany przez hordę ludzi w różnych stadiach raka. Wołałem też zeby nie nakręcili mnie, jak wsiadam do swojego samochodu i odjeżdżam, z wszystkimi tymi ludźmi robiącymi za tło. Więc po prostu poszedłem nad jezioro. Nikt mnie nie gonił.

 

 

 

 

 

Stał na wąskiej pokrytej śmieciami plaży, wpatrując się w fale. Jego szyja była owinięta czerwoną chustą. Wyglądał przez to ekscentrycznie, jak arysta czy zamożny alfons. Czerwień chusty gryzła się z konserwatywnym, granatowym garniturem.

 

Gdy podszedłem, odwrócił się i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

 

– Witam – powiedział.

 

– Dzień dobry panu.

 

Postaliśmy chwilę w ciszy, patrząc razem na fale osadzające na piasku plaży nierówną linię brudnozielonej piany. Odległy brzeg był przykryty delikatną mgłą. Zgiełk zgromadzenia, w którym jeszcze przed chwilą brałem udział nie dobiegał na plażę. Na jeziorze nie było żadnych łodzi czy jachtów. Poza niewielkim pomostem i kilkoma bojami wyznaczającymi granice miejsca do kąpieli nie były widoczne żadne ślady ludzkiej działalności.

 

– Cisza – powiedziałem do siebie.

 

– Tak. – Potwierdził pan Sneezings. – Papierosa?

 

Wyłuskałem marlboro ze zmiętej paczki którą podstawił mi pod nos. Zapaliliśmy obaj.

 

– Wie pan – zaczął.

 

– Tak?

 

– W całkiem podobym jeziorze, właściwie leży ono niedaleko stąd, ja…

 

Zagestykulował dłonią z papierosem i uśmiechnął się nerwowo.

 

– Urodziłem się, właściwie wyklułem w podobnym miejscu.

 

Przez chwilę nie wiedziałem co powiedziedzieć. Patrzyłem na niego, próbując zdobyć się na jakiś stosowny grymas, ale nikt nigdy nie nauczył mnie chyba grymasów stosownych do takiej sytuacji. Wątpiłem czy takie w ogóle istnieją. Myślę, że na tym polega problem, ze wszystkimi tymi obcokrajowcami, po prostu trudno sobie wyobrazić jak w cywilizowany sposób regować na ich dziwne wyznania i problemy.

 

– To bardzo piękne miejsce – powiedziałem w końcu, decydując się na profesjonalny uśmiech – spokojne i naturalne.

 

– Naturalne. – Przytaknął i zaciągnął się papierosem, po czym wyrzucił niedopałek i wdeptał go w piasek plaży.

 

– A co pana tu sprowadza, jeśli można spytać – zapytał po chwili – chęć obcowania z naturą?

 

– Jestem w pracy.

 

– Wspaniale, jest pan może fotografem? Dziennikarzem?

 

Na chwilę mnie zatkało. Nie wiem jak ktoś przy zdrowych zmysłach mógł mnie wziąć za przedstawiciela jednego z tych zawodów. Takie pytanie ze strony bardziej konwencjonalnej osoby oznaczałoby konieczność wymiany całej garderoby. Pan Sneezings wziął chyba mój brak odpowiedzi za potwierdzenie. Ożywił się widocznie, złapał mnie za łokieć i zbliżył się by szepnąć mi coś na ucho. Pachniał dziwnie, przez aromat wody kolońskiej przebijały się mdłe nuty. Coś jakby woda parująca latem z przydrożnego rowu. Odruchowo odsunąłem się, ale on nadal mnie trzymał. Był zadziwiająco silny.

 

– Pokażę panu coś w takim razie – wyszeptał – będzie pan zachwycony.

 

Zanim zdążyłem wykrztusić, że zaszła pomyłka, pan Sneezings energicznie ruszył z miejsca. Po chwili niezdecydowania, poszedłem za nim. I tak było za wcześnie by wracać na parking. Szedł szybko, wymachując rękami jak żołnierz na defiladzie. Po kilku minutach buty i nogawki spodni miałem uwalane piaskiem, ale nie było czasu zatrzymać się i je wyczyścić. Nie do końca podobała mi się ta wycieczka. Człowiek na moim stanowisku, nie powinien ganiać po plaży i taplać się w błocie. Po kilku minutach zacząłem machać do pana Sneezingsa, który wyprzedzał mnie o jakieś dziesięć metrów. Za każdym razem gdy obracał głowę podnosiłem rękę i krzyczałem „Proszę poczekać.”, „Proszę pana” i tym podobne rzeczy. Podczas jednej z takich prób komunikacji, z impetem wdepnąłem w niewielkie zagłębienie wypełnione wodą i zielonkawą pianą. Na moim garniturze wylądował galaretowaty skrzep i sporo śmierdzącego błocka. Gdy przystanąłem żeby się oczyścić, usłyszałem jego głos tuż obok siebie.

 

– Gdzie pan jest? To już niedaleko.

 

– Błoto – powiedziałem bez sensu, a on spojrzał na mój uwalany granitur, wyciągnął chusteczkę z butonierki i zaczął mnie nią okładać usuwając zabrudzenia. Później schował ją do kieszeni.

 

– Tam – powiedział, wskazując na niewielkie wzniesienie. Miałem już szczerze dość tego wszystkiego, ale byłoby mi niezręcznie teraz go zostawić. Wzniesienie rozpoczynające się na granicy pomiędzy plażą i lasem, osłaniało bieg niewielkiej rzeczki uchodzącej do jeziora. Rzeczka wyglądała niewinnie w miejscu w którym przecinała plażę, ale gdy weszliśmy do lasu i ruszyliśmy wzdłuż jej biegu szybko wyrósł na jej brzegach ponury jar, po zboczach którego szło się nam dość niewygodnie.

 

– Daleko jeszcze? – doptytywałem co chwilę, a on za każdym razem mówił – Tuż, tuż, za tym kamieniem. Gdy dochodziliśmy do wskazanego kamienia czy drzewa odwracał się do mnie zdziwiony i mówił – Pomyłka. Może to kawałek dalej?

 

Wreszcie doszliśmy do miejsca w którym rzeka ginęła pod mostem. Zatrzymałem się niepewnie.

 

– Tam? – wskazałem na ciemną gardziel przejścia – Pan żartuje.

 

– Możliwe, że tam. Możliwe, że właśnie tam się schowali.

 

– Schowali? Kto się schował?

 

– Moi krewniacy.

 

– Pana kto? – obruszyłem się, ta sytuacja zaczęła zamieniać się w scenę z któregoś z tych niemądrych filmów o ludziach kretach, grzybach czy ryjówkach. Wyobraziłem sobie siebie w roli drugoplanowej postaci, która zaraz zostanie zaciągnięta pod most i pożarta. Pan Sneezings nie miał jednak ochoty odgrywać swojej roli. Nie rzucił się na mnie i nie zaczął ciągnąć w kierunku mostu. Stał na zboczu jaru i patrzył na mnie rozczarowany.

 

– Przeszliśmy taki kawał – powiedział.

 

– Przykro mi.

 

– Mam pomysł , pójdę tam i sprawdzę czy rzeczywiście tam są. Jesli tak, zawołam pana.

 

Nie wiedziałem co mu odpowiedzieć. Zacząłem przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu papierosów ale nie byłem w stanie ich zlokalizowac. Pan Sneezings wyciągnął w moim kierunku swoją zmiętą paczkę.

 

– Tak, proszę sobie zapalić i poczekać. Ja zaraz będę.

 

Zapaliłem, a on dziarskim krokiem ruszył w kierunku mostu. Po chwili zniknął w ciemnościach.

 

Stałem tam kilka chwil. Było tu nawet ładnie, nie miałbym nic przeciwko żeby wykluć się w takim miejscu. Potem przypomniała mi się konfrontacja na parkingu i zrobiło mi się słabo. Szef urwie mi głowę. Muszę jak najszybciej go powiadomić.

 

– Hop hop. – Głowa pana Sneezingsa wychylała się zza kurtyny ciemności. – Proszę podejść, są tutaj!

 

Zrezygnowany, wyrzuciłem niedopałek do rzeki i ruszyłem w jego kierunku.

 

Pod mostem było naprawdę ciemno, echo potęgowało szum wody a w powietrzu unosił się ziemisty zapach. Przejście nie było długie, około piętnastu metrów. Od drugiej strony wpadało tu światło przefiltrowane przez zieleń liści. Rzeczka była niewielka, więc po obu jej stronach było dość miejsca by swobodnie się poruszać. Pan Sneezings stał mniej więcej w połowie drogi, pochylony nad czymś.

 

– Tutaj. – Zagestykulował w moim kierunku.

 

Bieg rzeki zamieniał się tam w miniaturowe rozlewisko, rozciągające się prawie od ściany do ściany. Coś poruszało się, letargicznie, w płytkiej, zmąconej wodzie. Miało prawie metr długości, kolorowe plamy na skórze, ciągnęło za sobą długie, różowe pęki skrzel.

 

– Jest blisko przepoczwarzenia – powiedział pan Sneezings.

 

Patrzyłem na niezgrabne zwierzę bez zrozumienia.

 

– Karmię je czasami – dodał – potrzebują dużo jedzenia, a potem pomocy.

 

– Jakiej pomocy?

 

– Oh, ubrań, gazet, telewizji, ubezpieczenia. – Uśmiechnął się w ciemnościach. – Czy to nie cudowne?

 

Nie byłem pewien czy wierzę w to co słyszę.

 

– Czym dokładnie je pan karmi? – zapytałem lekko zaniepokojony.

 

Zignorował mnie, pochylił się nisko i wpatrywał zafascynowany w dziwne stworzenie.

 

– To dziewczynka! – stwierdził wreszcie wesoło – większość z nas to dziewczynki w momencie przepoczwarzenia, środki które państwo wypuszczają do rzeki…

 

– My nic nie wypuszczamy – przerwałem mu.

 

– Miałem na myśli… – Wykonał kilka nieokreślonych, szerokich gestów. – Ludzi w ogóle, rozumie pan? W każdym razie, te środki wpływają na równowagę hormonalną i większość z nas przepoczwarza się jako dziewczynki.

 

– Czyli w pańskiej rasie jest więcej kobiet niż mężczyzn.

 

– Nie nie, jesteśmy zmiennopłciowi.

 

Stwierdziłem, że to już czas żeby stąd wyjść. Chciałem zapytać jakiej płci był pan Sneezings w momencie przemiany, ale zdecydowałem, że byłoby to bardzo niegrzeczne pytanie. Nie wiem zresztą czy on tak by to odebrał ale, jak już mówiłem, główny problem z obcokrajowcami i innymi dziwakami polegał na tym, że nigdy nie wiadomo gdzie dokładnie leżą granice. Co jest poprawne, a co nie. Być może książe Walii albo senator stanowy wiedziałby jak się w takiej sytuacji zachować, ale ja nie byłem ani jednym ani drugim.

 

W tym momencie usłyszałem niewielki plusk. Pan Sneezings przyklęknął przy brzegu i wyciągnął rękę.

 

– Hej malutka – powiedział.

 

Z kałuży wychyliła się głowa, nieproporcjonalnie duża wobec węgorzowego ciała stworzenia. Wyglądała jak wypiętrzony łeb żaby z parą uderzająco zielonych, ludzkich prawie oczu. Pan Sneezings pogładził jej wilgotną skórę. Na powierzchni rozlewiska, wokół szyi stworzenia, zebrał się czerwony dywan. Po chwili zorientowałem się, że to nie skrzela, tylko włosy. Rude, bujne i ludzkie. Zrobiło mi się słabo.

 

– Patrzy na pana – powiedział Sneezings – proszę się uśmiechnąć. Ona jeszcze nic nie rozumie.

 

– Pan wybaczy – stwierdziłem szorstko i ruszyłem w kierunku wyjścia.

 

 

 

***

 

 

 

Gdy wróciłem do samochodu okazało się, że jakiś żartowniś przebił mi wszystkie opony. Na szczęście na parkingu nie było już ani dziennikarzy ani czerwonego autobusu. Zostały po nich tylko niedopałki i plama oleju na spękanym asfalcie. Udało mi się znaleźć opiekuna domków kempingowych i przekonać go żeby zadzownił po pomoc drogową. Wróciłem do domu wieczorem. Okno kuchenne było odsłonięte. Stella siedziała w kuchni, wesoła jak zwykle. Czytała jedną z tych durnych książek w kolorowych okładkach.

 

– Kochanie – krzyknęła, gdy zdejmowałem płaszcz w sieni – to ty? Mam kolację.

 

– To ja – odpowiedziałem.

 

Musiała wyczuć coś w tonie mojego głosu, bo czekała na mnie na progu kuchni z zaniepokojoną miną.

 

– Czy coś się stało? – zapytała.

 

– Nic, czy ktoś dzwonił?

 

– Tak, sekretarka, nazywała się… – Stała z niepewną miną, nie mogąc przypomnieć sobie nazwiska.

 

– Wellspring? – zapytałem z nadzieją.

 

– Nie, jakoś inaczej… – myśląc patrzyła do góry jakby odpowiedź miała pojawić się na suficie.

 

– Nie zapisałaś sobie. Zawsze ci powtarzam żebyś zapisywała takie rzeczy – mówiłem głośno, możliwe że odrobinę zbyt ostro.

 

– Przepraszam ja … – zaczęła znów, przyjmując jedną z tych swoich niewinnych, pojednawczych póz.

 

– Przestań – warknąłem – nie zachowuj się jak dziecko. Jak się nazywała? Willis? Mathewson?

 

Nie mogła sobie przypomnieć. Zostawiłem ją w progu i wszedłem do kuchni. Byłem głodny. Na stole leżała jej książka. Na jej okładce kształtna blondynka omdlewała w objęciach wesołka ubranego w obcisły golf i sportową marynarkę.

 

– Czytasz te gówna – powiedziałem i strąciłem książkę na ziemię – Co jest na kolację?

 

Nadal stała w progu, podbródek drżał jej lekko.

 

– Tetlin – powiedziała płaczliwym głosem – nazywała się Tetlin, Tetlin.

 

– Tetlin – powtórzyłem za nią – to seretarka szefa.

 

– Ja nie wiem – szlochnęła.

 

Minąłem ją tym razem wychodząc z kuchni. Zobaczyłem ja z zewnątrz, skuloną przy stole, z twarzą schowaną w dłoniach.

 

Gdzie są firanki? – pomyślałem niejasno – co ona do diabła zrobiła z firankami?

 

 

 

 

 

Szef siedział w swoim biurze. Światła na całym piętrze były wygaszone, poza nim, jego sekretarką i dwójką starszych pracowników było tu zupełnie pusto. Nerwowo przemierzyłem drogę od windy do jego drzwi. Korytarze i wypełnione kubikami otwarte przestrzenie wyglądały ponuro w półmroku. Sekretarka szefa, starsza, szacowna kobieta uderzała miarowo w klawisze maszyny do pisania, oświetlonej pojedynczą, silną żarówką stojącej na biurku lampki. Zapewne wypełniała formularz potrzebny do przeprowadzenia mojej egzekucji, czy coś podobnego. Nie zwróciła uwagi na moje powitanie, więc zapukałem do drzwi szefa i gdy ułyszałem stłumione „wejść”, nacisnąłem klamkę. Jego gabinet był skromny. Przypominał moją domową pracownię, czy może to ona przypominała ten pokój. Wielkie biurko, dwa telefony, dwie półki z książkami, żelazna szafka na akta i stery papierów, w folderach i luzem, poukładane w pudłach i stertach, zalegające pod korzuchami kurzu w kątach. Sporo leżało na samym biurku, za którym, rozłożony w zbyt dużym skórzanym fotelu, siedział szef. Tłusty, stary i arogancki, jak zawsze. Gestem wskazał mi krzesło.

 

– Dobry wieczór – powiedziałem, siadając.

 

Studiował jakiś dokument i nie odzywał się przez dłuższą chwilę.

 

Po dwóch minutach nie wytrzymałem

 

– Szefie chciałem powiedzieć, że ta konfrontacja …

 

– Jaka konfrontacja? – zapytał, nie przestając czytać

 

– Telewizyjna, dziś.

 

– Nie wiem o czym pan mówi – stwierdził, po czym podał mi dwie spięte kartki papieru – Poznaje pan to?

 

Przestudiowałem maszynopis.

 

– Tak, to informacja o ugodzie zawartej przez CCC rok temu. Widziałem to już.

 

– Ugoda była poufna?

 

– Tak, pewne jej szczegóły mogłyby zaszkodzić firmie gdyby wyszły na jaw.

 

– Czy zaszkodziłyby sprawie którą dla nich prowadzimy?

 

Spojrzałem na niego z uwagą.

 

– Tak – powiedziałem – gdyby ktoś do nich dotarł.

 

– Cieszę się, że pan to rozumie. Dziś po południu otrzymałem telefon z „Gazety finansowej”, prosili mnie o komentarz w sprawie materiału który mają zamiar opublikować w jutrzejszym wydaniu. Ich artykuł opiera się między innymi na tym dokumencie.

 

– To … niefortunne, czy mogę spytać czemu „Gazeta finansowa” miałaby zrobić coś takiego CCC?

 

– Zapewne dlatego, że dokładnie te same dokumenty posiadają już adwokaci pracujący nad pozwem zbiorowym. Zakładam, że rozumie pan powagę sytuacji?

 

Rozumiałem ją doskonale. W dokumentach dotyczących niejawnej umowy było wiele elementów, które mogły rzucić cień na postępowanie naszego klienta. Groźnych nie tylko dla tego procesu, ale dla wizerunku firmy.

 

– Dlatego – mówił dalej szef – zapewne rozumie pan, to co mam zamiar zrobić. Zakładam, że widział pan wcześniej te dokumenty.

 

– Oczywiście – powiedziałem, i w tym momencie dotarło to do mnie. Ślęczałem nad tymi papierami właściwie bez przerwy od kilku miesięcy. To ja najlepiej nadawałem się do zarządzania zamieszaniem, które zacznie się kolejnego poranka. Zrobiło mi się gorąco, czułem jak na twarz występują mi rumieńce, przypadłość z powodu której dokuczano mi od dziecka.

 

– Jestem gotowy szefie – powiedziałem przez ściśnięte gardło.

 

Spojrzał na mnie jakoś dziwnie.

 

– Jest pan gotowy? – spytał.

 

– Tak.

 

– Dobrze, w takim razie proszę zabrać wszystkie swoje rzeczy z biura. Jutro o ósmej ma nie być po panu śladu.

 

– Słucham? – Jego słowa wyrwały mnie z rozmyślań na temat tego jak będzie brzmiała nazwa firmy gdy dołączy się do niej moje nazwisko, jako młodszego partnera.

 

– Chciałbym żeby pana tu jutro nie było, żeby nikt z naszych lojalnych pracowników nie musiał patrzeć na to żałosne przedstawienie.

 

– Szef wybaczy, ale nie rozumiem.

 

– Czego pan nie rozumie? Zwalniam pana.

 

Poczułem jak świat oddala się ode mnie z prędkością światła. Wszystko dookoła stało się nierealne i trochę śmieszne, jak we śnie. Poza tym, to oczywiście musiał być sen.

 

– Dlaczego? – zapytałem – Dlaczego? Szefie?

 

– Dlatego, że się sprzedałeś głupi człowieku. Nie rozumiem co myślałeś, przecież wszystkie wynoszone dokumenty są ewidencjonowane. Tylko ty kopiowałeś, te które wyciekły. Co więcej, zabrałeś je do domu. I ty mnie pytasz dlaczego?

 

Protestowałem nieśmiało, przy każdym jego zdaniu. Co za głupi sen. Właściwie, co za głupi koszmar.

 

– Proszę już iść, mam masę roboty – powiedział wreszcie.

 

Nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca, jakby przyklejono mnie do krzesła. Zacząłem się cichutko śmiać.

 

– To sen – powiedziałem do szefa, mając nadzieję, że zrozumie.

 

– Wszyscy mi mówili, że nie powinienem ufać takim jak pan – odpowiedział – proszę się wziąść w garść i zbierać stąd. Natychmiast.

 

Powietrze było gęste jak kisiel gdy wstawałem i powoli wycofywałem się w kierunku drzwi. Patrzyłem na niego, mając nadzieję, że skinie na mnie i roześmieje się nagle, że da mi znać, że to głupi żart, że wreszcie się obudzę. Gdy oparłem się plecami o drzwi, moja dłoń sama trafiła na klamkę.

 

– Gnida – usłyszałem zza pleców, wychodząc na korytarz.

 

 

 

 

 

Moje rzeczy zajęły trzy papierowe pudła. Gdy je pakowałem, stał nade mną facet z ochrony i przyglądał się wszystkiemu co zabieram. Później ten sam człowiek pomógł mi je znieść do samochodu.

 

– Wszystko będzie w porządku, chłopie. – powiedział, gdy staliśmy obok siebie w zjeżdżającej statecznym tempem windzie.

 

Potem poklepał mnie po plecach. Wyprostowałem się i odchrząknąłem. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi, ale łzy ciągle nabiegały mi do oczu.

 

Wpakowałem dwa pudła do bagażnika i jedno na tylnie siedzenie.

 

Wchodząc do domu, ściskałem pudło pod każdą z rąk. Starałem się być cicho, żeby nie obudzić żony i syna. W przedpokoju potknąłem się o dwie spore walizki. Papier i przybory biurowe wysypały się z pudeł i gruchnęły o ziemię. Wsłuchałem się w odgłosy domu. Ktoś poruszał się na parterze.

 

– Stella? – zawołałem, ale nikt nie odpowiedział.

 

Wyszedłem z sieni. Stella siedziała na kanapie ustawionej po środku dużego pokoju. Była ubrana jak do wyjścia i miała naburmuszoną minę. Dwie linie rozmazanego tuszu do rzęs znaczyły jej policzki. Wyglądała z nimi bardzo ładnie.

 

– Hej – powiedziałem – co się stało?

 

Nie odpowiedziała. Podszedłem do niej i ciężko usiadłem na podłogę, opierając się o szafkę z telewizorem.

 

Po minucie siedzenia w ciszy, nie patrząc na mnie, oznajmiła. – Gdy Willy się ubierze, dzwonię po taksówkę.

 

– I gdzie pojedziesz? – zapytałem – o co ci w ogóle chodzi?

 

Zacisnęła usta i nadal unikała mojego wzroku.

 

– Willyyyyyy! – krzyknęła nagle, odwracając się w kierunku schodów.

 

Siedzieliśmy tak. Coś strasznie ciężkiego przyciskało mnie do podłogi. Patrzyłem na jej stopy w różowych półbutach, na niewysokim obcasie i myślałem skąd się to wszystko wzięło. Dlaczego mnie to spotkało? Czy zrobiłem coś źle? Nie zrobiłem nic źle. Miałem dom, Stellę i syna.

 

– Zwolnili mnie z pracy – powiedziałem.

 

– O – stwierdziła.

 

– Nic cię to nie obchodzi?

 

Wstałem. podszedłem do barku, wyszukałem w nim butelkę whisky i nalałem sobie całą szklankę. Wychyliłem ją trzema haustami.

 

– Nigdzie nie pojedziesz – powiedziałem, odwracając się do niej.

 

Nie odzywała się.

 

– Nie możesz mnie tak zostawić – dodałem.

 

Stella wstała. Byłem bardzo, bardzo blisko niej więc złapałem ją za ramiona i spojrzałem głęboko w oczy.

 

– Nigdzie nie pojedziesz. – powiedziałem znów, po czym pchnąłem ją na kanapę. Potknęła się o coś i przewróciła ciężko, uderzając głową w oparcie. Zaczęła zawodzić cicho, przeklinając raz za razem.

 

– Zamknij się – powiedziałem miękko.

 

Oboje odwróciliśmy się słysząc szybkie kroki na schodach. Willy zbiegał na dół, ubrany jak do kościoła. Pod jego szyją dyndał przypinany krawacik. Zatrzymał się i popatrzył na nas niepewnie. Stella wyprostowała się na kanapie i uśmiechnęła do niego.

 

– Wszystko w porządku Willy – powiedziała – idź po walizkę.

 

Nie ruszał się, próbował ogarnąć nas oboje rozszerzonymi ze strachu oczyma. Potem spojrzał na mnie, czekając na jakiś znak.

 

Machnąłem w jego kierunku ręką.

 

– Tak Willy – powiedziałem – idź po walizkę.

 

 

 

***

 

 

 

Siedziałem na kanapie. Śmieci zaczynały pod nią podpełzać jak armia do obozu wroga. Było mi smutno, więc sięgnąłem po butelkę i pociągnąłem spory haust cierpkiego alkoholu. W telewizji leciał film o czarnym stworze, który raz za razem porywał tą blond dziewczynę do swojej podwodnej jaskini. A może porwał ją tylko raz, a ja oglądałem ten film któryś raz z rzędu? Stella nie zadzwoniła. Nie zadzwonił zresztą nikt poza Bennettem i kimś z telewizji. W obu wypadkach rzuciłem słuchawką. Nie wychodziłem z domu, byłem głodny i powoli kończył mi się alkohol.

 

Wczoraj, gdy zasnąłem, śniło mi się, że na kanapie obok mnie siedzi jakaś piękna kobieta o ciemnoblond włosach i gładzi mnie po głowie. Podobało mi się to.

 

– Biedny – powiedziała do mnie. I musiałem się z nią zgodzić.

 

– Chodź – powiedziała później, a ja zasnąłem.

 

Gdy ostatnia butelka stuknęła pusta o podłogę, zacząłem się zbierać. Było późno, ale znałem miejsca gdzie alkohol można dostać przez całą noc. Mój samochód, płynął po pustych ulicach Słonecznych Wzgórz i dalej, tam, gdzie życie nie zamiera po zmroku. W miejsca wypełnione czarnuchami i imigrantami, gdzie gromady chłopaków piją w bramach, tuląc dziewczyny o tępym ale pewym siebie spojrzeniu i rozmawiając o swoich obdrapanych samochodach po chałupnicznym tuningu.

 

Zatrzymałem się przed sklepem i kiwnąłem na jednego z chłopaków, stojących w grupce na tle podświetlonej słabą żarówką wystawy. Wszyscy się śmiali, ale w końcu podszedł.

 

– Czego? – zapytał.

 

– Nie mogę wysiąść z samochodu – powiedzialem – bo to dobry samochód. Kup mi cztery butelki whisky to dam ci dwie dychy.

 

Popatrzył na mnie z kpiącym uśmiechem.

 

– Czy ja ci, kurwa, wyglądam na kelnera? – spytał.

 

– Dam ci cztery dychy – powiedziałem.

 

– Mógłbym sobie wziąść te cztery dychy.

 

– Spróbuj – powiedziałem.

 

Gdy wrócił, zapłaciłem mu i rzuciłem butelki pod fotel pasażera. Trudno mi było oderwać od nich oczy.

 

Zaparkowałem na podjeździe. Nie chciało mi się otwierać i zamykać garażu. Wychodząc z samochodu, zauważyłem, że w domu mojego sąsiada pali się światło. Mój własny dom był ciemny, pusty, i niegościnny. Pomyślałem, że to tylko kilka kroków, wyciągnąłem z samochodu reklamówke z butelkami i cichutko, starając się unikać odgłosu zderzającego się szkła, przeszedłem przez trawnik by zajrzeć do kuchni pana Sneezingsa.

 

Siedzieli w trójkę przy stole. Kobieta o ciemnoblond włosach i dwójka chłopców. Jeden w wieku Willy’ego, drugi trochę starszy. Poza różnicą wieku chłopcy wyglądali identycznie, ich buzie były poważne i spokojne. Siedzieli wyprostowani i patrzyli w skupieniu na swoje talerze na których gotowało się od niewielkich, białych robaków. Kobieta podniosła głowę i spojrzała wprost na mnie. Cofnąłem się gwałtownie i zacząłem iść w kierunku domu. Butelki podskakiwały i zderzały się ze sobą. Modliłem się, żeby żadna się nie rozbiła.

 

Gdy mijałem samochód usłyszałem jej wołanie.

 

– Proszę pana. Hop, hop.

 

Odwróciłem się. Pani Sneezings, stała w progu. Miała na sobie spódnicę za kolana i białą bluzeczkę, jej włosy były spięte nad prawym uchem, szyję osłaniała niebieska chustka. Uśmiechała się i machała do mnie.

 

– Chwileczkę – powiedziałem i podszedłem do samochodu. Zostawiłem siatkę z butelkami na siedzeniu kierowcy.

 

Czekała na mnie oparta o próg domu.

 

– Dobry wieczór – powiedziała.

 

– Dobry wieczór.

 

– Zauważyłam pana w oknie, podgląda nas pan? – mówiła poważnym tonem, ale uśmiechała się bez przerwy, jakby chciała dodać mi odwagi.

 

– Pani wybaczy, poznałem pani męża ale nie miałem jeszcze okazji… byłem ciekaw. On opowiadał mi o pani.

 

– Naprawdę? – zapytała – Pewnie same okropne rzeczy?

 

– Nie, wręcz przeciwnie.

 

– To miło z jego strony, wejdzie pan?

 

Zawahałem się

 

–Niestety nie mam czasu.

 

– Praca? – kiwnęła głową ze zozumieniem

 

– Rozumie pani.

 

– Oh, proszę dać spokój – złapała mnie za rękę obiema dłońmi – tylko na chwilę, pozna pan chłopców.

 

Jej dom był wypełniony światłem, pachniało w nim delikatnym kadzidłem. Poprowadziła mnie za rękę do kuchni. Chłopcy skończyli już jeść i siedzieli za stołem, zdyscyplinowani i nieruchomi.

 

– To jest Roger. – Wskazała na starszego. Chłopak wstał i wykonał coś w rodzaju płytkiego ukłonu.

 

– A to Eryk – Młodszy dokładnie potwórzył gest swojego brata. Obaj byli podobni do siebie jak dwie krople wody. Schludnie ubrani i nienaturalnie spokojni, patrzyli na mnie uważnie wielkimi, błęktinymi oczyma. Nie mogłem oderwać wzroku od ich szyj, odsłoniętych i poznaczonych siatką drobnych blizn.

 

– Cześć – powiedziałem – i jak sobie radzicie w szkole?

 

Obaj przytaknęli w tym samym momencie.

 

– Radzą sobie doskonale – powiedziała pani Sneezings – proszę usiąść. – Wskazała mi jedno z krzeseł.

 

Chłopcy wymruczeli pożegnanie i wyszli z kuchni. Po chwili usłyszałem szybki stukot ich kroków na prowadzących na piętro schodach.

 

Rozsiadłem się za stołem. Był przykryty kraciastym ceratowym obrusem, dwa talerze chłopców, całkowicie oczyszczone z larw, leżały przy miejscach na których siedzieli.

 

– Napije się pan czegoś? – zapytała.

 

– Chętnie – powiedziałem – Nie są zbyt rozmowni.

 

Roześmiała się zza moich pleców – Nie są. Pan również nie.

 

Przetrząsała szafkę szukając czegoś. Zanim zdążyłem się obrócić, umieściła przede mną szklankę. Drugą zachowała dla siebie. Na środku stołu postawiła butelkę wypełnioną szkarłatnym płynem.

 

– Brandy?

 

– Z przyjemnością – powiedziałem – ale myślałem raczej o kawie.

 

– Kawa? O tej porze? – roześmiała się – Pan naprawdę chciałby dziś jeszcze pracować?

 

– Nie, niekoniecznie – powiedziałem i sięgnąłem po butelkę.

 

Alhokol był silny i aromatyczny, niepodobny do żadnej brandy którą wcześniej piłem. Po wychyleniu połowy szklanki zakręciło mi się w głowie.

 

– Źle się pan poczuł? – zapytała pani Sneezings jak zza mgły.

 

– W porządku. Bardzo to mocne. O czym rozmawialiśmy?

 

– O pana pracy.

 

– Tak? – zapytałem ze zdziwieniem – wydawało mi się, że… – Nie byłem w stanie dokończyć zdania, nie pamiętałem o czym rozmawialiśmy. Spojrzałem na panią Sneezings, pochyloną nad swoją szklanką. Jej policzki zaczerwieniły się, oddychała szybko i płytko. Wszystko rozmyło się w tęczową smugę. Ktoś złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć do góry.

 

– Naprawdę źle się pan poczuł – powiedziała – proszę się podnieść, przejdziemy na kanapę.

 

Gdy prowadziła mnie obok drzwi wyjściowych, przez rozświetlony hall ich domu, poczułem dziwny zapach. Przeciąg przyniósł go z piwnicznych drzwi umieszczonych pod schodami na piętro. Odwróciłem głowę w tym kierunku i w moje nozdrza uderzył potworny, skręcający żołądek fetor rozkładu. Zwinąłem się w pół i zwymiotowałem na dywan. Nie wiem co działo się potem.

 

 

 

***

 

 

 

Obudziłem się w ciemnościach. Chciałem się podnieść ale coś przytrzymywało mnie w pozycji leżącej. Półprzytomny, raz za razem próbowałem wstać, na przemian szarpiąc się, klnąc i wołając do Stelli żeby przyniosła mi kawę. Później uspokoiłem się i leżałem w ciemnościach. Wszystko powoli do mnie wracało, droga samochodem i spotkanie z panią Sneezings. Zacząłem głośno krzyczeć. Zdarłem sobie gardło, ale nikt nie przyszedł mi pomóc.

 

Leżałem tak przez wiele godzin. Byłem głodny i spragniony. Powoli, krok za krokiem, zapadałem w delirium. Mój umysł zaczął pokazywał mi obrazy by wypełnić mrok. Moją żonę i syna, martwych i zanurzonych w wielkich słojach wypełnionych żółtawym płynem. Mój dom, płonący pod rozpędzonym, letnim niebem. Paradę na wpół zwierzęcych stworów, wspierających rozchybotane, ludzkie głowy na żabich łapach. Z ich oczodołów wyrastały pęki przegniłych skrzeli. Napinali błoniaste podgardla tak, że ich młode twarze podnosiły się do sufitu. Stwory mówiły coś do mnie, szeptały w gęstych ciemnościach, coraz bliżej, coraz bliżej mnie. Cuchnęły bagnem, gównem i potem. Coś śliskiego dotknęło mojej ręki, a ja znowu zacząłem wrzeszczeć i wrzeszczałem aż zapaliło się światło.

 

Byłem w piwnicy. Na szczycie schodów stała pani Sneezings, ubrana w kraciastą sukienkę i białą bluzeczkę. W dłoni trzymała sporą torbę wyglądającą jak coś co mógłby nosić przy sobie lekarz z małego miasteczka. Schodząc ze schodów uśmiechala się do mnie promiennie i uspokajająco.

 

– Proszę mnie natychmiast wypuścić – wrzasnąłem, gdy podeszła do łóżka.

 

– Przykro mi, ale to niemożliwe – powiedziała, gładząc mnie po czole.

 

– O co pani chodzi? Dlaczego jestem przywiązany?

 

– Zostanie pan poddany zabiegowi. Proszę się nie bać. – mówiła, schylając się do swojej torby.

 

– Pani oszalała – stwierdziłem, widząc paskudnie wyglądającą strzykawkę w jej dłoniach – czego pani ode mnie chce?

 

– Potrzebuję pańskich płuc – powiedziała – moje nie działają poprawnie.

 

Zacąłem rzucać się w pasach, w górę i w dół wywywrzaskując na przemian klątwy i błagania. W pewnej chwili pani Sneezings usunęła się poza moje pole widzenia. Poczułem dźgnięcie igłą w pośladek. Ból przy podawaniu leku był straszny ale gdy usunęła igłę zrobiło mi się lżej na duchu. Świat przygasł, było mi niewytłumaczalnie wesoło. Zamknąłem oczy.

 

Gdy nachyliła się nade mną jej oddech pachniał ropą, glonami i pastą do zębów.

 

– Przykro mi – powiedziała – to nie pana wina. Moje córki mnie potrzebują.

 

– Córki? – wyszeptałem.

 

Jej twarz unosiła się centymetry nad moją. Blada i spokojna.

 

– Zabiorę pańskie płuca – mówiła – ale dam panu coś w zamian.

 

Milczałem.

 

– Będzie pan mógł zaczać wszytko od nowa.

 

Obrys jej twarzy zaczął falować, rozmywać się w otaczającym nas półmroku. Mówiła coś dalej, ale nic nie rozumiałem. W kącie piwnicy stało coś strasznego. Strasznego. Później zasnąłem.

 

 

 

***

 

 

 

Cisza. Powierzchnię wody zakłócają tylko kroki jej córek, i jej samej, gdy przychodzą mnie nakarmić. Gdy gaszą światło odwiedzają mnie ci inni. Wślizgują się do mojej balii bezszelestnie, nie wywołując fal. Tulimy się do siebie w brudnej wodzie i razem odpływamy w sen. Trwa to od tygodnia. Dziewczynki codziennie dolewają wody, pozwalając nadmiarowi wylać się na podłogę piwnicy. Mimo to oddychanie przychodzi mi z coraz większym trudem. Nie boję się. Jestem spokojny. Jestem u siebie, na swoim miejscu. Pomimo ciemności nauczyłem się rozróżniać ich twarze. Są piękne. Będzie mi tak trudno ich tu zostawić.

 

Pojutrze. Obiecała, że pojutrze zawiezie mnie do jeziora.

Koniec

Komentarze

Muszę przyznać, że zdałem sobie sprawę z tego, że nasz sąsiad może być traszką dopiero tego dnia(...)


- Oh, to przecież pan Sneezings - och, w tekście jest kilka "ohów"

 

Poza tym brakuje trochę przecinków i kilka razy błędnie zapisałeś dialogi. Przepatrz tekst pod kątem zaimków, bo można spokojnie zredukować ich ilość.

Co do treści, to wydała mi się niepotrzebnie rozwleczona. Wiele wątków można spokojnie pominąć, bo nie wnoszą niczego do historii. Pomysł - moim zdaniem - jest niezły, ale można go zrealizować lepiej.


Pozdrawiam

Mastiff

@Bohdan

Dzięki, z przecinkami i dialogami wciąż walczę. Podjerzewam, że niedługo dojdę do jakiej takiej wprawy.

@Bohdan

Swoją drogą co za diabeł siedzi w człowieku, że czyta pierwsze zdanie pięćdziesiąt razy i zastanawia się czy wszystko gra a w końcu zostawia je z powtórzeniem. Sheeesh.

Dzięki, z przecinkami i dialogami wciąż walczę. Podjerzewam, że niedługo dojdę do jakiej takiej wprawy.


Już doszedłeś dalej niż "do jakiej takiej wprawy". Zapisałeś tylko kilka błędnie, zdecydowana większość jest poprawna. Kwestią dwóch-trzech opowiadań jest, kiedy dojdziesz do perfekcji. Skup się na zaimkach.

 

Pozdrawiam

Mastiff

@Bohdan

Ok, dzięki jeszcze raz.

Właśnie, zaimki, tutaj Ci pomogę. Przecinki opanujesz wkrótce.
"... powlokłem się w kierunku swojego garażu." -- niepotrzebny zaimek. W kierunku garaży?
"Tego dnia wróciłem z pracy do uśpionego domu. Dopiero kolejnego ranka miałem szansę porozmawiać o wczorajszym wydarzeniu z moją żoną, Stellą." -- raczej wiadomo, że jak do domu wrócił, to żona jego jest. :)
"zaniepokoiło mnie zainteresowanie mojej Stelli sprawami pana Sneezingsa" - - mnie i mojej praktycznie obok siebie. Z mojej bym zrezygnował. Już wiemy, że jego :) (ale czy tylko jego...?) :)
"Willy mówił mi, że w jego szkole jest..." -- podobnie jak wyżej. Już wiemy, że chodzi do tej szkoły, co małe płazomorfy; wiemy, że szkoła jest "jego".
Mam nadzieję, że te przykłady wystarczą. Czasami wydaje się, że łądniej, bardziej literacko jest upiększać zdania w ten sposób i czasem to prawda, ale nie można przesadzić. Ale to kwestia czysto techniczna, do łatwego oduczenia (sam to miałem; cierpiałem strasznie, a czytelnik jeszcze bardziej;)
Poza tym jest lekko, dowcipnie i ciekawie.
Doczytałem do połowy, ale na pewno wrócę! Pozdrawiam

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

@koik80

Dzięki za szczegółowe wyjaśnienie. Miałem wrażenie, że podczas poprawiania tego tekstu wymordowałem taką masę zaimków, że będzie ok.

Następnym razem dopadnę je wszystkie :)

Powodzenia! :)
A idea jest prosta jak kij od mopa:

Przy każdym zadaj sobie pytanie: czy jest potrzebny? :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Baaardzo rzadko zarzucam komukolwiek tak zwane przegadanie, ale ten tekst, szanowny dzbannku, z powodzeniem mógłby być o połowę krótszy. Jasne, nie muszę mieć racji, ale wrażenie mieć mogę.

@AdamKB

Podobne zarzuty, inaczej wyrażone, mieli inni którzy przeczytali ten tekst przed tobą, a skoro wszyscy tak mówią to zapewne jest to prawda. Nie pamiętam kto jest autorem tego stwierdzenia (Kurt Vonnegut?) że każde zdanie w twoim opowiadaniu ma albo służyć pchaniu akcji do przodu albo opisowi świata ale "Sneezingsa" napisałem chyba jeszcze zanim się o tym dowiedziałem. Myślę, że zrobię temu tekstowi generalny remont, za jakieś pół roku, i zamieszczę go znów.

Dzięki za komentarz.

Co za historia. Niezły klimat. Przypomina mi powieści Jonathana Carroll'a. Trzeba się mocno wysilić, żeby zaakceptować absurd proponowany przez autora. I ten pozorny spokój, który sygnalizuje, że coś tu jest nie tak. To Ci wyszło. Pan Sneezings też, bardzo mi się podoba.Wyrwany z innej rzeczywistości. Bezapelacyjnie na plus. Zgadzam się jednak z przedmówcami, historia rozwleczona bardzo niepotrzebnie. 

@Prokris

Dzięki za miłe słowa.

Za "niemiłe" też, zresztą :)

Nowa Fantastyka