- Opowiadanie: Hanzo - Ezekiel

Ezekiel

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ezekiel

 

Wstępem powiem, że w poniższym opowiadaniu zastosowałem dość esperymentalną i nieco karkołomną narrację. Jestem ciekaw Waszej opinii na temat takiego stylu oraz, rzecz jasna, samego opowiadania. Pozdrawiam!

 

 

EZEKIEL

 

East End i Southwark, Londyn, druga połowa XIX wieku.

 

 

 

Johnny Calibri śnił o Czarnym Panu, odkąd pamiętał.

Nazywał go Czarnym Panem, bo wiedział, że mężczyzna ze snów nie jest tak naprawdę ani Doktorem, ani Filantropem, jak mawiali nań londyńczycy zachwyceni jego dobrodusznością. Prawdziwego imienia potwora zaś bał się wymawiać, choćby w myślach. A było to imię obłudne jak i jego właściciel – imię Ezekiel, które to noc w noc wykrzykiwały dziwki na całym East Endzie, gdy po dniu ciężkiej pracy Czarny Pan wchodził w ich ciała i nie było w nim nic z człowieka: był zimny niczym sopel lodu, mimo że twardy jak kamień. Tylko dziwki znały prawdziwe imię i oblicze potwora.

Dziwki oraz Johnny Calibri, który podążał za Ezekielem w snach.

 

*

 

East End końca dziewiętnastego wieku – siedlisko brudu, rozpusty, biedy i wszystkiego, co najgorsze, możecie dodawać dalsze przymiotniki wedle uznania. To tutaj przyszło wychowywać się Johnny'emu Calibri.

Chłopiec najlepiej wspominał czasy, kiedy pomieszkiwał u Sióstr Miłosierdzia. Pomimo surowej dyscypliny, bezwzględnego zakazu przeklinania oraz okrutnych kar za występki, kar, które nijak nie przystawały do pogodnych Siostrzyczek, a jednak były stosowane dość często – żyło się tu jak w raju.

Chociaż wiedziałeś, że za bodaj jedno niewinne pociągnięcie za warkoczyk Edith podczas wspólnego grabienia liści – o ile Bóg wysłuchał twoich żarliwych modłów i to właśnie ty byłeś tym szczęśliwcem, który wylosował dziś do pary Edith; cudną Edith, której jako pierwszej rozkwitły pod mundurkiem piersi, bo była najstarsza i miała dobrą krew, odziedziczoną po matce-kurwie, co podobno umiała obsłużyć i czterech klientów na raz, gdzieś tam, w "lepszym świecie" po drugiej stronie Tamizy – za przynajmniej jedno, o kilka mrugnięć powieką dłuższe niż przystoi to bogobojnej sierotce, spojrzenie na ten zgrabny, mimo workowatej spódniczki, tyłek, kiedy podtrzymywałeś Edith drabinę, gdy zrywała jabłka, groziła ci sroga kara. Wiedziałeś o tym, a jednak byłeś szczęśliwy, bo nawet po najdłuższej sesji razów, zadawanych na gołe plecy grubo plecionym sznurem przez samą siostrę Molly do rytmu któregoś z Psalmów, czekała cię ciepła i smaczna kolacja, a potem niewygodne, lecz czyste łóżko w czteroosobowym pokoju, o jakim mogą tylko pomarzyć dzieciaki z innych przytułków, o tych z ulicy nie wspominając.

To było szczęście. Kupa szczęścia!

No i wtedy Czarny Pan nie wiedział, że Johnny Calibri łazi za nim po East Endzie w swoich snach.

Ale Ezekiel zrozumiał to we właściwym czasie.

I wtedy Johnny Calibri wyleciał od Sióstr Miłosierdzia na zbity pysk. Wprost w kałużę uryny, którą ktoś musiał wylać przez okno wysokiego budynku z naprzeciwka, gdzie podobno na wyuzdane orgietki przychodził za życia sam Karol Dickens, a ostatnio widziano Oskara Wilde'a opuszczającego przybytek, bo dla pedziów też oferowali tam szeroko zakrojone usługi, o czym wspominał nie raz i nie dwa Ramsey, współlokator Johnny'ego, który sam zdrowo nienawidził zarówno i pedziów, i Żydów, i Polaków, i Ruskich, i dziwek, i pucybutów, i dorożkarzy, i wszystkiego, co różniło się od wąsko zdefiniowanej normalności, utożsamianej przezeń własnym imieniem, o czym rozprawiał zawsze, kiedy nie mogli zasnąć, z zacięciem krasomówczym jak u samego Arystotelesa.

Nim jednak gruchniemy wraz z Johnny'm Calibri środkiem czoła w epicentrum kałuży sików wylanych z okna burdelu, cofnijmy się jeszcze na chwilkę o kilka kroków wstecz.

 

*

 

W gruncie rzeczy dobry był z Johnny'ego chłopak. Gdybyśmy za wyznacznik jego dobroci obrali ilość blizn na plecach, wypadłby w zestawieniu z innymi sierotami od Sióstr Miłosierdzia całkiem porządnie. Może nie tak porządnie jak Calvin, którego kiedyś straganiarz poturbował tak mocno za kradzież ziemniaka, że biedaczyna od tamtej pory nie usłyszy cię nawet, gdybyś miał głos donośny jak ryk osła, a ulubionym jego zajęciem stało się ciućkanie w bezzębnej paszczy zaprawy murarskiej; lecz na pewno porządniej niż Ramsey albo Peter, a co dopiero mówić o Garrym, który był takim grzesznikiem, że w wieku pięciu lat wywiercił otworek w podłodze i podglądał starą siostrę Emily, kiedy ta nasmarowywała swe zwiędłe ciało cudownymi olejkami od reumatyzmu, za co niewątpliwie Garry'ego kutas nabawi się reumatyzmu, nim zrozumie, do czego tak naprawdę służy, o czym zapewniła go siostra Molly skończywszy nadzwyczaj intensywną chłostę.

Także, jak widzicie, Johnny Calibri wcale nie był najgorszy.

Siostra Przełożona po wyrzuceniu go na bruk, długo zachodziła w głowę, czemu to właśnie tego chłopaka opętał Szatan, lecz nie wymyśliwszy nic sensownego, zrozumiała po raz kolejny, że niezbadane są wyroki boskie. Odmówiła litanię w intencji Johnny'ego, by tylko go nie zasztyletowali tam na ulicy, potem skonsternowała, że właściwie to czemu mieliby nie zarżnąć Antychrysta i cofnęła uprzednie prośby, a kiedy zasypiała, rozważała, gdzie by tu schować najnowszy romans lichego wydania, aby nie odnalazły go dewoty sortu tej paskudnej Molly, którą kiedyś Siostra Przełożona przyłapała przecież na tym, jak ociera się podbrzuszem o oparcie krzesła po szczególnie brutalnej chłoście, wykonanej bodajże na Ramseyu.

Johnny'ego rzecz jasna nikt na ulicy nie zasztyletował, choć wielu się kręciło w owym czasie po East Endzie świrów. Johnny trafił do szpitala nie od pchnięcia nożem, lecz od kopnięcia końskiego kopyta w potylicę, co nawet bardziej pasowałoby do wyobrażeń Siostry Przełożonej na temat jego konszachtów z Szatanem, w końcu kopyto to kopyto: kozła, świni, konia, jeden czort, diabeł ma wiele twarzy!

Ale znów się zapędziliśmy, a przecież zanim Johnny Calibri trafi do szpitala z poważnym urazem głowy, nawet zanim jeszcze wyrżnie twarzą w kałużę uryny, trzeba wspomnieć chociaż słowem o lewitacji! No i o Czarnym Panu, rzecz jasna, Filantropie Ezekielu, którego straciliśmy z oczu, pochłonięci bardziej przyziemnymi sprawami w przytułku Sióstr Miłosierdzia.

Do rzeczy zatem!

 

*

 

Johnny Calibri od samego początku wiedział, że jego conocne koszmary są czymś nadzwyczajnym i nie chodzi tu tylko o powtarzalność, ale przede wszystkim o intensywność, bo sny były tak wyraziste, że Johnny czuł w nich nawet zapachy i wiedząc, że jest to coś niezwykłego, a w połączeniu z potwornym podmiotem, Ezekielem, coś zakrawającego wręcz na opętanie, chłopak nie opowiadał nikomu o swoim problemie.

Filantrop pachniał zwykle mieszaniną dwóch zapachów i Johnny potrafił z początku zdefiniować tylko jeden z nich. Nie wiedział wówczas, jak pachnie zaschnięta sperma, bo nie zaczął jeszcze napastować własnego ciała machinacjami odziedziczonymi po Onanie, patronie wszystkich chłopców poniżej pewnej granicy wiekowej, lecz znał za to aż za dobrze zapach gaszonego wapna, znał i słyszał o jego zastosowaniu, gdyż Ramsey w całym swym retorycznym talencie uwielbiał również historyjki makabryczne i z chęcią je opowiadał. Także Johnny Calibri wiedział, że mroczne nemezis z jego koszmarów pachnie gaszonym wapnem, którego to Możni Panowie, przybywający tłumnie na East End w poszukiwaniu rozrywek dla ciała i ucieczki od ględzących żon z rozstępami na tyłkach, a znajdujący cel swej eskapady w lokalach wątpliwej moralności, gdzie urządza się orgie, pali opium, uprawia hazard i pije niebotyczne ilości alkoholu; owi właśnie Możni Panowie kłócą się często między sobą, potem silniejszy zabija słabszego, co jest normalne przecież w metalowej dżungli, nad którą unoszą się fabryczne dymy i na koniec całej draki, jeszcze przed świtem, muszą rozpuścić ciało pokonanego przeciwnika w gaszonym wapnie, by Scotland Yard nie dobrał się im do dupy, a przynajmniej tak rozgłasza to Ramsey.

Tak pachniał Czarny Pan i dlatego Johnny był pewny, że nie jest on ani dobry, ani przyjemny, a nocą zamienia się w najprawdziwszą bestię rodem z gotyckiej powieści.

 

*

 

W godzinach pracy Ezekiel leczył Możnych Panów z Lepszych Dzielnic, a popołudniami przyjeżdżał na East End, by nieść pomoc potrzebującym sierotkom i bezdomnym, kurwom i alfonsom, brudom i śmierdzielom, skundlonym niemal do zwierzęcego poziomu, jakby Darwinowa ewolucja działała tutaj na wspak.

Ezekiel dorobił się w ten sposób przydomka Filantropa, lecz wędrujący za nim krok w krok w swych sennych majakach Johnny widział, jak Czarny Pan szepce coś po cichu badanemu pomiotowi niby kuszący Ewę wąż, a jego źrenice zamieniają się w kocie szparki, zaś później, skończywszy całą tą dobroczynną szopkę, która tak naprawdę była tylko wodzeniem na pokuszenie i tak już pokrzywdzonych przez los biedaków; Doktor zamienia się w prawdziwego Czarnego Pana – Ezekiela, co włóczy się po East Endzie, włóczy i pieprzy, włóczy i morduje, włóczy i podżega, włóczy i się śmieje: śmieje się w nos całemu East Endowi i ćwierćidiotom, którzy nigdy nie odgadną, że zakorzeniło się tutaj prawdziwe zło.

Zakorzeniło i hula w najlepsze.

 

*

 

Johnny Calibri miał dziesięć lat w dniu, kiedy Ezekiel uświadomił sobie, że jest przez niego obserwowany i chłopiec spektakularnie opuścił przytułek Sióstr Miłosierdzia, bodajże najbardziej spektakularnie w całej historii tego przybytku, bo ani wcześniej, ani później nie uznano żadnej sieroty za nawiedzoną przez Szatana.

Johnny spał i jak to każdej nocy, szedł za Ezekielem, wdychając odór gaszonego wapna i spermy oraz obserwując na tle chybocącego się blasku gazowych latarni ciemną sylwetkę swego przekleństwa, ubraną w szykowny garnitur i lśniący cylinder.

Wszystko było jak zawsze do czasu, kiedy Filantrop stanął, odwrócił się ku chłopcu i zmierzył go wzrokiem szkarłatnych ślepi o wąskich źrenicach.

– Kim jesteś? – zapytał Ezekiel, a Johnny'emu ścięło krew w żyłach z przerażenia.

Przedstawił się płaczliwym tonem i czekał na śmierć z rąk demona, lecz diabelskie oblicze nie wyrażało nic poza bezgranicznym zadziwieniem.

– Kim ty, do jasnej cholery, jesteś? – zastanowił się ponownie na głos Czarny Pan.

Najwidoczniej nic nie robił sobie z odpowiedzi chłopaka, że ten jest tylko zwykłym Johnny'm Calibri, nic szczególnego, proszę Możnego Pana, zwykła sierotka, co nie zna jeszcze tajemnic Onana, choć zdarza się mu fantazjować na temat cudnej Edith i zastanawiać się, jakim cudem jej matka przyjmuje czterech Możnych Panów, kiedy rachunek dziesięciolatka kończy się na tyłku, cipce i buzi; gdzie jest czwarty otwór Jaśnie Możny Panie, tacy w gruncie rzeczy porządni chłopcy jak Johnny Calibri nie potrafi tego pojąć, bo to tylko sierotka od Sióstr Miłosierdzia i najlepiej w ogóle nie zawracać sobie głowy takim zwykłym i nudnym chłopakiem, rozumie Pan, Jaśnie Możny Ezekielu?

Johnny i Ezekiel rozmawiali bardzo długo, stojąc pośród gęstniejącej mgły, lecz chłopiec nie pamiętał później ani jednego słowa z całej debaty.

Tymczasem w realnym świecie, a dokładniej rzecz ujmując w sypialni, którą Johnny i Ramsey dzielili z dwoma innymi sierotkami, rozpętało się piekło.

 

*

 

Ciało Johnny'ego Calibri lewitowało dobre trzy stopy nad łóżkiem.

Ramsey ściągnął z niego koc, by przekonać się, co to za iluzoryczna sztuczka, a potem zaczął drzeć się wniebogłosy, podnosząc raban na cały przytułek tak, że do sypialni zleciały się wszystkie siostry, a Calvin zesrał się we własnym łóżku i podniósł swój prywatny raban, który jednak wszyscy zignorowali, bo wiedzieli, że Calvin ma w zwyczaju drzeć mordę bez powodu, odkąd straganiarz przefasonował położenie jego mózgu, a krzyk Ramseya musi oznaczać coś potwornego.

Johnny toczył z ust pianę pomieszaną z krwią i dygotał konwulsyjnie, wciąż zawieszony w powietrzu. Purpurowe bańki fruwały w takiej obfitości, jakby to Możny Pan zażywał kąpieli, a może nawet sama Królowa.

Na nic się zdało bicie Johnny'ego po policzkach, na nic psalmy i zdrowaśki, na nic omdlenia słabowitszych psychicznie Sióstr, na nic lamenty i płacze, na nic nawet smród Calvinowej sraki, która roztoczyła swe zabójcze opary nad całym piętrem – Johnny lewitował i ani myślał przestać.

Pomogła dopiero święcona woda wlana mu w zaciśnięte szczęki.

Johnny Calibri otworzył oczy i w tej samej chwili opadł z rumorem na łóżko. Był zupełnie zdezorientowany, zaprzeczał jakoby kiedykolwiek lewitował, uznawał całe otoczenie za jakiś okrutny żart, taki jak wtedy, gdy Garry wsypał Ramseyowi sól do spodni, ale nie rozumiał, dlaczego w całej tej szopce biorą także udział Siostrzyczki.

Wypieranie się i płacz nie przyniosły żadnych rezultatów, potężna siostra Molly złapała go za fraki, zaniosła do wyjściowej furty i wyrzuciła w mrok nocy, opacznie akurat w kałużę szczyn, czyli tam, gdzie według Siostry Przełożonej jest miejsce dla takich jak Johnny Calibri.

 

*

 

Bądźmy szczerzy, w tamtych okrutnych czasach na East Endzie żadna dziesięcioletnia sierota nie miała najmniejszych szans na przeżycie bodaj jednej, pełnej doby, nawet taki Lewitujący Antychryst jak Johnny Calibri. Choćby wyrósł mu z tyłka długi ogon naszpikowany trującymi kolcami, a z czoła para rogów, to i tak nie obszedłby się bez rany kłutej, rozerwanej odbytnicy, a w najlepszym wypadku upośledzeniu na skutek pobicia jak ciućkający zaprawę murarską Calvin. Zatem chyba dobrze, że Johnny dostał tym kopytem w czerep i trafił do szpitala, zamiast przypłacić sroższą cenę w jakimś ciemnym zaułku, choć dla licznych ofiar, jakie Johnny Calibri zaszlachtuje w przyszłych latach, to zapewne wielka tragedia, że chłopak przeżył ów słotny dzień 1880 roku. Ale nie rozpędzajmy się, wszystko po kolei.

Obmywszy się, Johnny dotrwał świtu przed furtą przytułku Sióstr Miłosierdzia. Stał tam dobrych kilka godzin, lecz nic nie zapowiadało, by siostrzyczki miały się nad nim zlitować, a on powoli zaczął dopuszczać do siebie myśl, że chyba naprawdę lewitował i za nic w świecie nie potrafił sobie przypomnieć, o czym rozmawiał z Ezekielem, lecz wiedział, że teraz, kiedy został skazany na niełaskę brudnej ulicy, nic go już nie uchroni przed fałszywym Filantropem. Około południa dał sobie spokój z koczowaniem pod furtą miejsca, które na zawsze miało pozostać w jego sercu jedyną, prawdziwą namiastką domu.

Ruszył w miasto, garbiąc się okrutnie, pociągając nosem i wbijając zaczerwienione oczy w ziemię, przez co raz po raz wpadał na innych przechodniów i w krótkim czasie dorobił się zaprawdę imponującej listy wyzwisk odnośnie własnej osoby.

Smutek Johnny'ego dostrzegła stojąca od lat na Whitechapeal dziwka. Jako że i tak była już stara i zarabiała praktycznie tyle co nic, co zawdzięczała zapewne też temu, że przez lata tkwienia koło stoiska rybnego zdążyła na stałe przesiąknąć fetorem wypatroszonego dorsza, postanowiła poprawić humor młodocianemu cierpiętnikowi.

– Hej, mały! – krzyknęła, a kiedy Johnny spojrzał w jej kierunku, zadarła wysoko spódnicę i ukazała się mu w całej krasie, wypychając biodra do przodu w wulgarny sposób.

Jeszcze wczoraj Johnny Calibri oddałby wszystkie skarby świata, by zobaczyć podobny widok, choćby u starej kurwy spod straganu z dorszami, lecz nocna rozmowa z Ezekielem zmieniła bardzo dużo w jego postrzeganiu świata.

Naraz wydało mu się, jakby oglądał najokropniejszy możliwy widok, istne apogeum brzydoty i paskudztwa usytuowane pod bladym brzuchem kobiety. Zaczął krzyczeć wniebogłosy i cofać się na oślep, aż potknął się o coś i wywinął finezyjnego orła wprost pod rozpędzoną dorożkę.

Kiedy końskie kopyto uderzyło go z pełną mocą w potylicę, ujrzał wszystkie gwiazdy, pomimo że był środek dnia.

Johnny'emu wydawało się jeszcze, że dostrzega obutą w lśniący, czarny pantofel stopę, wysuwającą się z drzwiczek dorożki oraz zawieszoną dużo wyżej parę szkarłatnych oczu, lecz zemdlał, nim zdołał sklecić fakty w spójną całość.

 

*

 

Tym razem Johnny Calibri spał bardzo długo.

I bardzo szkarłatnie.

Ezekiel zdążył wytłumaczyć mu dokładnie, co ma mówić i jak się zachowywać, kiedy już ocknie się w szpitalnej sali.

 

*

 

– Chłopakowi chyba stało się coś w głowę, panie inspektorze, odkąd się wybudził, opowiada same niestworzone historie.

Frederic Abberline pokiwał głową i z trudem odrywając wzrok od jędrnych piersi pielęgniarki, podszedł do leżącego na szpitalnym łożu młodzieńca, którego twarz ledwie przedzierała się spod morza bandaży.

– Kim jesteś, chłopcze? – zapytał po prostu, nie podejrzewając nawet, iż przemawia do przyszłego mordercy, którego schwytanie stanie się nadrzędnym celem całego jego życia, a którego nie schwyta nigdy, a pozbawiona twarzy postać będzie go dręczyć w koszmarach już do końca dni…

Johnny Calibri odpowiedział zgodnie z przykazaniami Ezekiela: że jest Antychrystem, że umie lewitować, że kocha ciućkać gruz i szkoda, że kobyła nie wybiła mu zębów, bo wtedy by się lepiej ciućkało. Kiedy ciućka, jest szczęśliwy, a kiedy lewituje, to inni aż srają ze szczęścia, a no i wie już, że czwarty otwór znajduje się między cyckami, a tak w ogóle, to najchetniej popluskałby w gaszonym wapnie.

Przeniesiono go do zakładu dla obłąkanych Bethlem Royal, gdzie kontynuował swoje rozmowy z Ezekielem, a jego sny stawały się coraz bardziej szkarłatne.

 

*

 

Mniej więcej rok później Johnny Calibri i Ezekiel spotkali się wreszcie, pierwszy i ostatni raz osobiście, nie we śnie, lecz w rzeczywistości.

Filantrop odwiedził Bethlem Royal, pomimo że zakład znajdował się w Southwark, a nie na East Endzie. Badał pacjentów, obstukiwał ich czaszki, obsłuchiwał serca, zaglądał do gardeł, rozdawał tabletki i fiolki z lekami, dawał zastrzyki, ale przede wszystkim szeptał do ucha paskudne słowa pełne jadu i zawiści, bowiem z doświadczenia wiedział, że wariaci to grunt niezwykle podatny na posiew zła, bardziej urodzajny nawet niż dziwki czy bezdomni.

– Jesteś szczególny, Johnny – mówił, wsłuchując się w serce chłopaka ze snów i wpatrując się weń szkarłatnymi ślepiami.

– Wiem, proszę pana – odpowiedział Johnny z rozanieloną miną. Chociaż Czarny Pan nie wydawał się mu już straszny, to nadal nie potrafił wymówić jego imienia, ani w myślach, ani na głos.

– Uciekniesz dzisiaj z zakładu, Johnny. I zginiesz. Musisz umrzeć, Johnny. Dzisiaj.

– Wiem, proszę pana. – Skinął głową potulnie jak baranek. – Johnny Calibri umiera, ktoś inny rodzi się na jego miejsce.

– Dokładnie, Johnny. Tak, jak rozmawialiśmy.

Chłopiec potrząsnął głową.

– Pamiętasz kurwę, która wepchnęła cię pod dorożkę?

– Tak, oj, tak! Bolało!

– A pamiętasz, jak siostrzyczka Molly wrzuciła cię w kałużę szczochów?

Johnny zaszczekał jak pies.

– Zagryzę szmatę – warknął, tocząc bańki śliny z ust.

Ezekiel zaśmiał się z aprobatą.

– Jest w tobie ogromny potencjał, Johnny. To nie Hitler ani nawet nie Stalin czy Mussolini wprowadzą świat w nowy wiek. Ty to zrobisz, Johnny, ty będziesz inicjatorem. Masz w sobie światło, które rozświetli mrok!

– Mam światło, tak! – wrzasnął Johnny, a potem zaczął szczekać jak opętany.

Tej nocy Johnny Calibri uciekł z Bethlem Royal. Powrócił na East End i tam zmarł pierwszej nocy na zimnej i niegościnnej Whitechapeal jako samotna sierotka, lecz odrodził się i pokazał całemu światu, że niesie cholerne światło wprost od demona Ezekiela i że ma w sobie ogromny potencjał, choć po narodzeniu nazywano go już inaczej, nie Johnny Calibri, bo ten umarł bezpowrotnie, ale Kuba Rozpruwacz.

 

*

 

Ponad dziesięć lat później Filantrop Ezekiel opuścił Johnny'ego. Młodzieniec zrozumiał to, kiedy Czarny Pan przestał odwiedzać go w snach.

Wtedy to Johnny Calibri został na powrót zamknięty w Bethlem Royal, tyle że tym razem na oddziale zaostrzonym, bo złapano go, kiedy biegał po Whitechapeal na czworakach, szczekał jak pies i gryzł ludzi po łydkach.

Nie skórzane pasy, przygważdżające ciało Johnny'ego do twardego, żelaznego łoża okazały się najgorszą torturą, lecz fakt, że karmiącą go pielęgniarką była cudna Edith, której jako pierwszej w przytułku u Sióstr Miłosierdzia rozkwitły piersi.

– Jestem Kubą Rozpruwaczem – łkał Johnny, za nic w świecie nie dając sobie wcisnąć kaszki między poszczerbione od ciućkania gruzu zęby. – Wezwijcie Abberline'a i powiedzcie mu, że to mnie szuka, to ja jestem Kubą Rozpruwaczem, ja…! Ja zabiłem wszystkie te kobiety oraz jeszcze wiele innych, o których on nie ma pojęcia, bo roztopiłem je w gaszonym wapnie, jak przykazał Ezekiel, ja…! Ja nie mogę żyć bez Ezekiela, zabijcie mnie! Dajcie gruz, a nie kaszkę, Edith, kochanie, ja…!

– Uspokój się i zjedz kaszkę, Johnny! – nakazała pielęgniarka ostrym tonem. – Nie jesteś żadnym Kubą Rozpruwaczem! Jesteś Johnny Calibri, wychowywaliśmy się razem u Sióstr Miłosierdzia, zanim uciekłeś. Nie pamiętasz, jak podtrzymywałeś mi drabinę przy zbieraniu jabłek i zaglądałeś pod spódniczkę? Wyleczymy cię i wyjdziesz na wolność, tylko zjedz tą pierdoloną kaszkę, Johnny, bo nigdy cię nie naprostują!

Zamiatający celę woźny wyprostował się z głośnym trzaskiem kręgosłupa.

– Teraz to każdy świr ogłasza się Rozpruwaczem, skaranie Boskie…

Edith nie odpowiedziała, tylko starała się wcisnąć przynajmniej łyżeczkę pokarmu między zaciśnięte zęby Johnny'ego. Miała łzy w oczach, bo przypominało się jej życie w przytułku u Siostrzyczek. To było dobre życie, szczęśliwe. Była najpiękniejszą dziewczyną, dlaczego więc, do jasnej cholery, nie awansowała na salony, tylko karmi czubków w zapomnianym przez Boga, zapyziałym wariatkowie?!

Johnny Calibri szczekał zaś jak opętany, bo jego sny bez Ezekiela były coraz smutniejsze i coraz bardziej szkarłatne.

Szkarłatne od krwi wymordowanych kobiet…

Koniec

Komentarze

     Narracja jest dość  tradycyjna – to uwaga odnosząca się do wstępu Autora.  Ilustracja świetna – mozna wiedzieć, skąd pochodzi?      Pozdrówko.  

Pamiętaj, że jesteś odpowiedzialny za to, czy masz prawo do wykorzystania ilustracji. Do opowiadania później zajrzę.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Słuszna uwaga, chłopaki. Podmieniłem obrazek na taki, który ma na pewno darmową licencję do korzystania. :) Pierwotny obrazek pochodził z google. :)

śnił o Czarnym Panie, ---> Panu.   oraz okrutnych kar za występki, które nijak nie przystawały do pogodnych Siostrzyczek, a jednak miały dość często miejsce; żyło się tu jak w raju.  ---> pułpka zaimkowa. Występki nie przystawały do Siostrzyczek… W takich przypadkach skutkuje powtórzenie, do którego nikt nie ma prawa się przyczepić; odnośny fragment zdania powinien brzmieć: > oraz okrutnych kar za występki, kar, które nijak nie przystawały… < I nie miały miejsce, lecz były stosowane, uważam. Średnik, moim zdaniem, zbędny, bo rozbija zdanie na dwa "podzdania", co nie ma zwyczajnie sensu, gdyż zakończenie współgra z początkiem zdania.   W następnym zdaniu, otwierającym akapit, dałeś długaśną wstawkę w nawiasach. Z powodzeniem można nawiasy zastąpić myślnikami, ponieważ wstawka bardzo dobrze łączy się z pozostałą częścią zdania, tą poza nawiasami. Tak w ogóle nawiasy są dla kumatego czytelnika przeszkodą, wytrącają z rytmu, "wyprowadzają" poza strumień narracji, gdyż silnie, zbyt silnie wyodrębniają wydzielone treści.    Dalszej łapanki nie będzie, nie mam zdrowia czytać ponownie. Nie bierz tych ostatnich słów za negatywną ocenę tekstu – przeciwnie, oceniam wysoko, tyle, że to nie dla mnie bajka. Opętanie, umarł, ale żyje… Chyba że czegoś nie pojąłem zgodnie z Twoimi intencjami, ale, skoro to historia zza płota mojej działki… Pytałeś o narrację. Zupełnie w porządku.

Dzięki, Adamie! Co do Twoich uwag, masz rację. A co do umierania, on umarł, można powiedzieć, metaforycznie – przeistoczył się, porzucił starą tożsamość na rzecz nowej.:)   Pozdrawiam!

Początek opowiadania poprawiony wedle wskazówek. :)

Czyżby ktoś tu oglądał kuroshitsuji? ;D. Troszkę taki właśnie wyczuwam tu klimat. Samo opowiadanie bardzo mi się podoba. Happy end tutaj nie występuje, jest za to twarda rzeczywistość która obija mordę aż miło. Główny protagonista według mnie ma dość i woli popaść w obłęd, wykrzywić rzeczywistość, dostosować ją do siebie niż ją znosić. takie szaleństwo mnie cieszy XD.

Juvart – dziękuję za komentarz! Fajnie, że Ci się podobało. :) Tytuł, o którym wspominasz, nic mi nie mówi niestety :( Pozdrawiam!

Nie podobało mi się. Rozumiem co miałeś na myśli z eksperymentalną narracją i niestety było o kilka "ale nie uprzedzajmy faktów" za dużo. Nie wiem również dlaczego, ale parsknąłem przy fragmencie "tyłek, cipka i buzia" – ta buzia była tego przyczyną.

Niestety, ale przeczytałem, od połowy zdając sobie sprawę, że tekst do niczego nie prowadzi, domyślając się, iż mówimy o Kubie Rozpruwaczu. Nie było zaskoczenia, że w końcu nasza sierota się nim okaże, a wydaje mi się, że głównie na tym oparłeś całe opowiadanie – to niestety za mało. Jest historia o chłopcu, dużo w niej kurew i sierocińca, ale koniec końców nic z niej ciekawego (moim zdaniem) nie wynikło. Dodam jeszcze, że nieco mnie zabolał logicznie fragment mówiący o tym, że koń uderzył chłopaka "z pełną siłą" w potylicę. Wszelkie instynkty każą mi wierzyć, iż wtedy jego czaszka by pękła.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Rozumiem, berylu. :) Cóż, to i tak chyba daleko dotrwałeś, skoro do połowy, a tekst Ci nie przypadł do gustu. Dzięki w każdym razie, że zajrzałeś i zostawiłeś opinię. Co do konia – ta, mogłem sobie darować to "z pełną siłą", zagalopowałem się. :( Pozdrawiam!

Przeczytałem cały tekst.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Sory – zamiast 'od' przeczytałem 'do'. Letnie zmęczenie materiału. Sorry.

Mam  mieszane odczucia, bo z jednej strony "samo się czyta", a z drugiej, zwrócił już na to uwagę Beryl, transformacja w Kubę R. nie jest dla czytelnika zaskoczeniem. Preistoczenie w K.R. dla mnie było oczywiste (nie odbierałem tego jako śmierć->ponowne narodziny). Narracja miodzio, IMO. Mnie rozbawiła scena lewitacji i reakcja innych sierot (i sióstr też). Zdziwiło mnie to rozbawenie przy takiej tematyce tekstu, ale uważam to za duży plus tego opowiadania. Taka chwila oddechu; zresztą niejedna. Jedno z najlepszych opowiadań jakie tutaj od paru tygodni czytałem, pomimo wspomnianej przewidywalności. Czekam na więcej.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Dzięki, koik80! ;)

Byłem tu. Tony Halik.

Niezłe, całkiem niezłe, po wstępie o narracji spodziewałam się co prawda jakichś cudów (odradzam dawanie takich wstępów), a tu tekst "sam się czyta", bardzo gładko, dobrze napisany. Trochę jednak zbyt oczywiste to przeistoczenie w Kubę Rozpruwacza, ale może to kwestia tego, że sporo o tym czytałam, i jak już widzę słowa "East End" albo "Whitechapel" to skojarzenia nasuwają się same. Podobał mi się pomysł z Ezekielem i sposób, w jaki ubrałeś w słowa charakterystyczne hipotezy na temat Rozpruwacza, np. obrzydzenie do kobiecego ciała. Wkradło się trochę niezręczności językowych, ale do przełknięcia. Naprawdę dobry tekst.

Nim jednak gruchniemy wraz z Johnny'm Calibri środkiem czoła w epicentrum kałuży sików wylanych z okna burdelu, cofnijmy się jeszcze na chwilkę o kilka kroków wstecz. - Spytam grzecznie, tysięczny raz na tym portalu: a można się, #$%@#, cofnąć inaczej?! Tylko nie odpisuj, że i owszem, bo można tez przecież do tyłu.   Świetny tekst, który czyta się bez zgrzytów, gdzie powaga i mrok mieszają się z humorem. Zakończenie, tak –  przewidywalne, jednak to ten rzadki przypadek opowiadania, w którym przewidywalność zakończenia nie zmniejsza wartości całości. Gratuluję.

Sorry, taki mamy klimat.

Dziękuję Wam za komentarze – gwidon, Dreammy, Sethrael. Co do przewidywalności – nie mam pomysłu, jak napisać to opowiadnie nieprzewidywanie, by nie straciło innych walorów, ale może to tylko dlatego, że nie odsapnąłem zbyt długo od tego tekstu i w sumie poleciał "na świeżo". Pozdrawiam!

Przeczytałam. Prawdę powiedziawszy, bez wielkiego entuzjazmu. Jeśli eksperymentem miały być długie, skomplikowane zdania, których początek ginie w mroku dziejów zanim dotrze się do kropki, to moim zdaniem raczej nie wyszło.   Co do fabuły – ogólnie czyta się dobrze, ale jakoś tak po łebkach to wszystko. Wstęp jest w miarę zarysowany, a potem właściwie nic się nie dzieje. Krótko opisujesz losy bohatera, nie pozwalając czytelnikowi się w nie wczuć. Czegoś zdecydowanie brakuje. Nie wystarczy napisać, że bohater zabił kupę osób, trzeba to jeszcze pokazać.   Epicentrum to ładne słowo, ale nie jest synonimem centrum.   "Cofnijmy się wstecz"? Naprawdę?   Nie wydaje mi się, żebyś użył słowa "skonsternowała" właściwie.   Nie wydaje mi się również, by po tym, jak kogoś koń dorożkarski (ciężkie pociagowe bydlę) kopnie w potylicę "z pełną mocą", ów ktoś przeżyje. Poszedłby do nieba na miejscu.   Ewolucja działająca "na wspak"?   TĘ szopkę, nie tą. I TĘ książkę a nie tą.   Jak się kogoś wyrzuca opacznie?   "Przypłacić sroższą cenę"?   Ogólnie fanką tego opowiadania nie zostanę. Może następnym razem ; )   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przykład jednego z takich długich zdań (zapomniałem Ci o nich napisać, a było kilka "perełek") o których wspominała Joseheim:

Johnny Calibri od samego początku wiedział, że jego conocne koszmary są czymś nadzwyczajnym i nie chodzi tu tylko o powtarzalność, ale przede wszystkim o intensywność, bo sny były tak wyraziste, że Johnny czuł w nich nawet zapachy i wiedząc, że jest to coś niezwykłego, a w połączeniu z potwornym podmiotem, Ezekielem, coś zakrawającego wręcz na opętanie, chłopak nie opowiadał nikomu o swoim problemie. Pogrubione miejsce, to – moim zdaniem – miejsce na kropkę.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

joseheim – dzięki za poświęcony czas! Rzeczy, które wyłapałaś są rzeczywiście dość głupimi potknięciami. Tekst chyba za krótko leżakował, a i sam się chyba nieco pogubiłem w tych zagmatwańcach. :) beryl – racja, przekombinowałem. :P

Cóż – byłem, przeczytałem, raczej mi się nie podobało. Jest za dużo treści o tekście (tych wszytkich cofnięć, przejść, mrugnięć do czytelnika), a za mało samego tekstu. Fabuła jest niestety zbyt oczywista (Londyn, przełom wieku, mroczny pan i dziwki = wiadomo-kto) i niezbyt wciąga – ponadto nie dodajesz tam nic nowego od siebie. Można pokusić się o stwierdzenie, że akurat ten eksperyment się nie udał ; )

I po co to było?

Dzięki za komentarz i poświęcony na lekturę czas. :)

Podobało mi się. Dobrze się czytało.

Przynoszę radość :)

Dzięki! :)

Nowa Fantastyka