- Opowiadanie: maciekzolnowski - Historia buszczeckiego obrazu

Historia buszczeckiego obrazu

Uwaga: tekst oparty na faktach, ale w luźny sposób, napisany pod ew. scenariusz na fali różnych “Chłopów”  i innych “Kosów”; udanej lektury! :-)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

GreasySmooth, NoWhereMan, Użytkownicy, Rybak3

Oceny

Historia buszczeckiego obrazu

Błękit uchodził za wyjątkowo drogi barwnik, na który nie każdego było stać. Stosowano go dla podkreślenia szczególnej roli Przenajświętszej Panienki jako matki. Jednak teraz to nie szata zdobiąca postać Mari Dziewicy stawała się w rękach zręcznego malarza niebieska, nie szata, lecz tło, które ten natchniony artysta postanowił namalować właśnie w kolorze nieba. Złota natomiast miała zostać cała reszta, czyli: Święta Panienka w koronie z małym Jezuskiem na rękach, z dwunastoma gwiazdami naokoło głowy oraz wężem pod stopami. I mistrz wiedział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre. A gdy skończył, przeniósł „ciepłe” jeszcze dzieło do rzymskiej galerii pełnej pielgrzymów i turystów, w której czekać miało spokojnie na swojego kupca. Ten przybył z daleka, bo aż ze wschodnich rubieży Rzeczypospolitej, a nazywał się Aleksander Sieniawski i był hrabią, synem fundatorów kościoła w Buszczu, dla którego to kościoła zaplanował pozyskać ów obraz. Tak naprawdę nie chciał podarować go buszczanom, lecz zawieźć do Brzeżan, ale gdy wracał z Wiecznego Miasta i przejeżdżał przez wieś, konie stanęły nagle dęba i nie chciały się ruszyć i to był znak do tego, by pozostawić Przenajświętszą Panienkę tu właśnie. I tak rozpoczyna się historia pełna cudów i dziwów, pełna poświęceń i ludzkiego cierpienia, która karta po karcie przedstawia się tak…

***

Przez dziesiątki lat pielgrzymi udawali się do malutkiego Buszcza, by tam modlić się przed niezwykłym obrazem, który w owym czasie zdobył sobie status cudownego. Jednym z nich był Jan III Sobieski, który na tym odcinku poruszał się konno, pokonując wraz ze świtą wzgórze za wzgórzem, i Lipowce, i Ciemierzyńce, i Dunajów, teren należał bowiem do faliście ukształtowanych, obfitujących w łąki, pola oraz lasy. Zaraz za Dunajowem natknął się na starca z długą, siwą brodą, który pilnował stada owiec, a ten wskazał mu dalszą drogę:

– Konno będzie jakieś piętnaście zdrowasiek, w tamtą stronę trza jechać. – I tu pokazał laską kierunek, a gdy mu rzucono srebrną monetę, dodał: – Bóg zapłać, miłościwi panowie!

Nie był żebrakiem, tylko zwykłym biedakiem, choć on sam w ten sposób siebie nie postrzegał; ot, żył jak żyć umiał najlepiej. Jeszcze długo odprowadzał wzrokiem wolno sunących jeźdźców, tak długo, aż zniknęli za linią lasu i okolicznych wzgórz.

Król miał o co prosić niebiosa tuż przed nadchodzącą potyczką z kozakami i Tatarami, bo wrogów Polski nigdy nie brakowało. Gdy więc dostojni jeźdźcy dojechali do celu, zeskoczył z rumaka i wbiegł do niepozornego kościółka, który w żaden sposób nie mógł równać się krakowskiej ani gnieźnieńskiej katedrze. Potem padł przed obrazem i modlił się w słusznej intencji:

– Matko Przenajświętsza, Królowo Polski, po stokroć dopomóż tym, co miłują pokój i kochają swój kraj!

I dopomogła, bo była matką, która przez stulecia pilnowała, by Polacy, Rusini, Ormianie i Żydzi żyli na tych ziemiach zgodnie i bogobojnie.

***

Mijały wieki, a względny spokój trwał aż do czasu rozpoczęcia drugiej wojny światowej. Wtedy właśnie coś w narodzie rusińskim pękło. Nagle pojawiła się głęboka nienawiść do Polski i Polaków, nienawiść, która wcześniej nie rzucała się aż tak bardzo w oczy. I nieważne, że chodziło w tym wypadku o sąsiadów, którzy na co dzień się znali, lubili i szanowali. Scenariusz przećwiczony jeszcze na Wołyniu był zawsze taki sam. Naprzód bojówki wkraczały do wsi i miasteczek, a później do tych grup bojówkowych przyłączali się zwykli cywile, niosąc zapalone pochodnie i potencjalne narzędzia zbrodni – widły, grabie, drewniane pałki i sierpy – i skandując po trzykroć: „Sława Ukrajini”. Zaczynały się grabieże, gwałty, mordy i podpalenia. Upowcy nie cackali się z ludźmi, rozprawiali się z nimi nader okrutnie: ciężarnym przebijano brzuchy, niemowlęta rozrywano ciągnąc je za nóżki, a inteligentów obwiązywano drutem kolczastym i wrzucano do studni albo jeziora. Ucinano przy tym nogi i ręce, nosy i uszy, kastrowano mężczyzn i nikogo, ale to nikogo nie oszczędzano.

Nic więc dziwnego, że kiedy dla mieszkańców Buszcza nastał sądny dzień dwudziestego drugiego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego, kto żyw pognał do kościoła będącego twierdzą. Czerwone race nad najwyższym wzniesieniem były sygnałem do ataku. Przed każdym polskim domem stał teraz Ukrainiec, wskazując swoim drogę. Banderowcy poruszali się na saniach albo konno, otaczali wieś. Ludzie zgromadzeni w świątyni zaczęli się modlić i naradzać:

– Nie obronimy się, chłopy; trzeba nam uciekać do miasteczka; najlepiej tyłem, przez zakrystię, a dalej… to już przez las. A gdzie proboszcz? Co z nim? Nie ma go jeszcze?

Potem zawołał ktoś, kto wparował z nagła do świątyni:

– Podpalono dom Antosi. Uwaga: podpalają wszystkie domy! Nie ma na co czekać! Chodu! Chodu!!!

Na te słowa ludzie pognali do Brzeżan, gdzie stacjonowali Niemcy i gdzie w związku z tym panował względny spokój. Nie wszyscy jednak zdołali uciec i nie wszystkim udało się przeżyć. A oto kilka bardziej lub mniej szczęśliwych przypadków…

***

Dokładnie o dwudziestej do domu Franciszki Żołnowskiej zastukał sąsiad – pobożny Ukrainiec o imieniu Vadim. Odbyła się krótka, lecz treściwa rozmowa:

– Musisz ze mną iść, Franiu. Za chwilkę będzie tutaj piekło. Zabierz malutką Józię. Pozostali muszą sobie jakoś poradzić. Gdzie Stasiu? A mąż?

Vadim był bardzo bogobojny oraz zwyczajnie tak po ludzku życzliwy. Nie przeszkadzało mu to jednak spoglądać na urodziwą sąsiadkę, tak jak mężczyzna spogląda na kobietę i niekiedy za to się ganił w myślach.

– Poczekaj, powiem swoim, że wychodzę i polecę po małą – oświadczyła Frania, z początku zaskoczona propozycją Vadima. – Dziękuję, że o nas pomyślałeś. Dobry Bóg ci to wynagrodzi.

Takiej rzezi nikt się nie spodziewał, bo też i co złego mogło wydarzyć się w sennej parafii, nad którą pieczę od wieków sprawowała Maryja? Tak przynajmniej naiwnie sądzono, ale teraz wszystko miało się zmienić w przeciągu jednej nocy. Zbliżał się czas próby.

***

Jest dwudziesta pierwsza trzydzieści. W jednym z domostw młodziutki kandydat na księdza (Franciszek Skałuba), którego buszczecki proboszcz (Filip Zając) od miesięcy potajemnie przygotowuje do święceń, odmawia brewiarz. Nagle wpadają Ukraińcy i zaczyna się jatka. Na pierwszy ogień idą mężczyźni, w tym wspomniany już Franciszek, któremu nie udaje się w porę skryć w kominie, następnie zostają wybite kobiety – wszystkie, co do jednej. Młody, barczysty Ukrainiec dopiero co uczy się strzelać i jest z tego strasznie, strasznie dumny. Instruuje go starszy i bardziej doświadczony kamrat z siwą bródką, który wygląda troszkę jak ten Lenin:

– Żwawiej, chłopie, z życiem, wal śmiało w polskie bydło, no dawaj, kurwa, dawaj!

Razem dokonują aktu okrutnej zbrodni. I już gotowi, i już mocno rozjuszeni, pędzą do kolejnego domu, by kontynuować dzieło eksterminacji i zniszczenia.

***

Dochodzi dwudziesta druga. Banderowcy z impetem wparowują na plebanię, by pojmać skromnego księdza o wyglądzie intelektualisty, ale Filipa Zająca nie ma w domu, zdołał uciec do sadu, gdzie jego koszula nocna zlała się z barwą śniegu, co go uratowało; na miejscu natomiast pozostała samiuśka służąca, która teraz stara się udobruchać intruzów słowami, które zawsze działają (działają na ludzi, nie na zwierzęta):

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

– Chwała Ukrainie! – odpowiada jej zgodny chór męski.

Ksiądz dołącza do parafian i ucieka wraz z nimi lasem do Brzeżan, podczas gdy wieś trawi ogień. Ale zniszczeniu ulega nie tylko sama wieś, bo także i świątynia, choć na szczęście nie cała, ale o tym później.

***

Nazajutrz Franciszka i mała Józia przemierzają na wpół wymarłą wieś. Wystraszone psy skomlą i popiskują, ponieważ nie wiedzą, gdzie podziali się ich właściciele, nienakarmione bydło – to, które przeżyło, a nie zostało żywcem spalone – ryczy żałośnie, koty miauczą przeciągle, tak smutno, tak tęskno jakoś. Brzeżańszczyzna. Obraz nędzy i rozpaczy. Wszędzie snują się dymy i gdyby nie pożoga, to można by było pochylić się nad tym zimowym pejzażykiem, nad tą całą melancholią.

– Mamo, mamo! – woła dziewczynka. – Jestem taka głodna. Co dziś będziemy jadły? Co na obiad?

Ale mama nie odpowiada. Jej myśli są skupione na czymś zgoła innym. Domyśla się co prawda, gdzie podziali się ludzie oraz ksiądz, ale nie ma pojęcia, że ostatniej nocy Ukraińcy zamordowali łącznie aż dwadzieścia osiem osób, wliczając w to kobiety.

– Ludzie nie są źli, są dobrzy, ponieważ stworzeni zostali na obraz i podobieństwo Boga, ale czasem robią straszne rzeczy; błądzą, bo są ułomni. Bywają też nie do końca posłuszni, jak te niegrzeczne, wiecznie rozbrykane baciary.

Franciszka dobrze wie, co w takiej sytuacji zrobić i do kogo się udać po pomoc. Ani przez chwilę nie traci wiary. Obie – matka i córka – udają się do częściowo zniszczonego kościoła, gdzie stwierdzają, że obraz Matki Boskiej się nie spalił. I tę dobrą nowinę zaniosą wkrótce do Brzeżan.

W pewnej chwili mała Józia zauważa kielichy.

– Mamo, mamo! Zawiniemy je w chusty i zabierzemy ze sobą?

– To doskonały pomysł, skarbie. Tak właśnie zrobimy. Nie możemy ich tutaj tak zostawić, bo ci Ukraińcy gotowi są jeszcze po nie wrócić.

Zdejmują z głowy chusty i zgrabnymi, zwinnymi ruchami pakują bezcenne przedmioty liturgiczne.

***

Około południa pojawia się w Buszczu miejscowy sołtys, który wraz z innymi Ukraińcami chodzi od domu do domu przekazując wyrazy współczucia. Jego misja jest oczywista. Wasyl Kucaj – tak nazywa się ów niemłody już człek – sprawdza, kto uszedł z życiem i ilu Polaków poległo.

***

Ponieważ do Brzeżan było z Buszcza około piętnastu kilometrów, a z wolna zbliżał się już wieczór, należało gdzieś spędzić nadchodzącą noc. Franciszka nie chciała nadużywać gościnności Vadima i nie była pewna, czy aby ktoś na niego nie doniósł. Co mogło grozić za ukrywanie Polaków? Wolała tego nie sprawdzać. Postanowiła zejść z córką do kościelnej piwnicy i tam przenocować. Józia trochę się bała z początku i prosiła, by matka nie gasiła gromnicy, a ta ją pocieszyła, przywołując dobrze znaną rymowankę:

– Dobranoc, dobranoc, dwa aniołki na noc, Matka Boska przy łóżku, Pan Jezus w serduszku.

– Mamo, Bozia nas przed złem uchroni i dydko nie przyjdzie?

– Nie przyjdzie, nie przyjdzie. – Franciszka pocałowała dziewczynkę.

Nazajutrz obie, idąc po wydeptanych śladach, które wiodły je skrótem przez las, udały się do Brzeżan. Rozmyślały nad tym, co robią ich najbliżsi, czyli mąż Franciszki i jej syn Staszek. A choć łapały się na czarnowidztwie, to jednak śliczna zimowa aura pozwalała choć na chwilę oderwać się od niepokojących myśli i zapomnieć, po prostu zapomnieć.

***

Jakaż to była wielka radość spotkać swoich i dowiedzieć się, że przeżyli. Łzy lały się strumieniami i nawet mężczyźni płakali.

– Najdroższa mateczko! – odezwał się Staś, przystojny i niezwykle sympatyczny młodzieniec. – Myśleliśmy z ojcem, że was zabili. Bóg jest naprawdę wielki! Co byśmy bez was robili na tym łez padole?! – wykrzykiwał umiłowany syn Franciszki.

Potem wspomniano coś o księdzu. Był goszczony w jednym z domostw. Kiedy ujrzał Franciszkę i małą Józię, zawstydził się, że to nie on wpadł na pomysł wyniesienia czar z kościoła.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – przywitała się kobieta, przekraczając próg domu i podając kielichy. – Proszę księdza dobrodzieja, tam znajduje się obraz Przenajświętszej Panienki. Może uda się po niego wrócić?

– Na wieki wieków, amen. Pomyślimy o tym, Franiu, coś się zorganizuje. Znam pewnego niemieckiego oficera, który na pewno nam pomoże. A co do kielichów jeszcze… Ja niegodny, by je wnosić do kościoła, bo o nich nawet nie pomyślałem w godzinie próby, ale ty możesz to zrobić. Zorganizujemy nabożeństwo przebłagalne w intencji poległych parafian, podczas którego uroczyście wejdziesz z nimi do świątyni, dobrze?

Jak postanowili, tak zrobili. Odbyła się adoracja, podczas której Franciszka umiejscowiła przedmioty liturgiczne na ołtarzu. I na tym mogłaby się jej rola jako dobrej katoliczki zakończyć, jednak trzeba pamiętać, że w Buszczu wciąż jeszcze znajdował się cudowny obraz, który należało stamtąd jak najprędzej zabrać, a pobożna parafianka nie zamierzała odpuszczać ani sobie folgować. A oto, co wydarzyło się w przeciągu kilku najbliższych godzin dwudziestego czwartego stycznia.

***

Ksiądz Zając poprosił oficera nazwiskiem Moravec o pomoc w zorganizowaniu konwoju, który łącznie miał liczyć osiem osób. Z początku Franc George – mężczyzna w sile wieku, głęboko wierzący, bogobojny, posiadający kręgosłup moralny – lekko się wahał, ale wkrótce zmiękł. Tak więc już po dwóch godzinach na furmance siedziała piątka niemieckich żołnierzy, zaś autem podróżowali: ksiądz Filip Zając, wspomniany wcześniej oficer Franc George Moravec i niezłomna parafianka Franciszka Żołnowska. Jechali drogą do Buszcza, całkiem – rzec by można – oficjalnie.

Oficer zagadywał Franciszkę. Mówił o jej odwadze, ale ta nic nie odpowiadała, a jedynie w zamyśleniu obserwowała krajobraz.

– Nie rozumie po niemiecku – wyjaśnił duszpasterz. – Poczciwa kobiecina, ale prosta. Ma za to wspaniały głos i zdarzyło się raz, że ktoś zaproponował jej emigrację do Ameryki i wróżył wielką karierę śpiewaczki operowej.

– I co? – w swoim języku zapytał zaintrygowany mundurowy. – Ano nic. Jej rodzice się na to nie zgodzili. Ciemnota! – ksiądz szybko ugryzł się w język i dorzucił: – Z całym szacunkiem dla ich pamięci… W imię Ojca…

Konwój przejechał wieś i zatrzymał się pod kościołem. Żołnierze wbiegli do środka i poczęli zdejmować obraz z ram.

– Nie, nie! – zaprotestował kapłan. – Zabierzemy go w całości.

Było tam jeszcze drugie, mniej cenne dzieło. Oba obrazy umieszczono na furmance i zagrzebano w sianie. Konwój ruszył z powrotem. I tutaj chciałoby się powiedzieć, że wszystko przebiegło sprawnie i bezproblemowo. Ale tak się nie stało, jako że na odcinku Buszcze-Brzeżany zjawił się nieoczekiwanie patrol gestapo, na co Franc zareagował głośnym syknięciem:

– Że też musieli zjawić się właśnie dzisiaj, cholernicy!

Konie stanęły i furmanka się zatrzymała, a gestapowcy zaczęli ją przeszukiwać. Natychmiast odkryli dwa obrazy i pokazali je swojemu zwierzchnikowi. Ten znający się na sztuce, urodzony bandyta zwrócił się do Franca:

– Może mi pan kapitan to wyjaśnić? Wiezie to pan dla siebie? Na handelek? He, he! – roześmiał się, co zabrzmiało dziwnie sztucznie.

– Dla siebie. Widzi pan, poruczniku… jestem miłośnikiem sztuki sakralnej i nie pozwolę, by te tu dzieła uległy zniszczeniu.

– Dobrze więc… w takim razie nie będziemy was dłużej niepokoili. Proszę jechać dalej!

I dał znak podwładnym, by przepuścili konwój. Konwój ruszył, a wszyscy odetchnęli z ulgą. Reszta drogi przebiegła bez niespodzianek.

***

Mijały długie miesiące zimowe i wiosenne. Hitler przegrywał wojnę, a Niemcy wycofywali się na Zachód. Front dawno już przeszedł, a pamięć o tragicznych wydarzeniach zaczęła się z wolna zacierać. Nie na darmo mówi się, że czas leczy rany, choć akurat tym, którzy potracili całe rodziny w rzezi upływ czasu nie pomagał w niczym, ale powiedzmy sobie szczerze, że tutaj dochodziła jeszcze indywidualna odporność na przeżycia traumatyczne – u jednego większa, u innego mniejsza.

Parafianie Filipa Zająca byli porozrzucani po różnych miejscowościach w obrębie powiatu brzeżańskiego i kapłan przynajmniej raz na tydzień ich odwiedzał. W jednej ze wsi ościennych zwanej Wolicą mieszkali teraz Jan Kinal i Stanisław Kielarski, którzy późną wiosną spotkali się z duszpasterzem, a wtedy wywiązała się taka oto rozmowa:

– Opiekę nad obrazami biorę na swoją głowę – oświadczył Kinal. – Zmajstrujemy dla nich solidne opakowanie. Co proboszcz na to?

– Ja na to, jak na lato. Z góry serdeczne Bóg zapłać!

Choć sam Kinal – człowiek już niemłody, ale wciąż bardzo energiczny – znał się jako tako na stolarce, to dobrał sobie dodatkowo dwóch majstrów, z którymi zabrał się wkrótce do roboty. A gdy ta była ukończona, nie pozostało nic innego, jak tylko czekać na transport na Ziemi Odzyskane.

I tu pojawił się mały problem, a mianowicie to, że tory były uszkodzone i pociągi nie dojeżdżały do Brzeżan, a jedynie do Potutorów i z tego względu należało zorganizować wywózkę świętych przedmiotów z miasteczka. Na szczęście pewien uczynny gospodarz z Olchowca użyczył koni i wozu i wcale nie trzeba było go do tego namawiać. Również mieszkańcy Buszcza nie nawalili i udali się w wyznaczonym dniu na stację. I tak oto udało się szczęśliwie dojechać i obrazom, i wieśniakom na pociąg, który zabrać ich miał do nowej – jak im mówiono – Ziemi Obiecanej.

Transport odbywał się w taki sposób, że w jedną stronę posyłano ludzi w wagonach towarowych, zaś w drugą – wojsko radzieckie zabierało zrabowane dzieła sztuki oraz węgiel. Nie wszędzie kolej dochodziła i nie wszystkie trakcje były czynne. Często improwizowano i zmieniano destynację. Zdarzały się parodniowe albo nawet parotygodniowe postoje. Pasażerowie trwali w wielkiej niepewności i znosili niewygody, ale o tym napisano już mnóstwo książek i nie ma potrzeby rozwodzić się nad tym.

Warto natomiast opisać pojawienie się dziwnych obiektów, które nocą, niby ta Gwiazda Betlejemska, niby te tarcze, która powstrzymały Aleksandra Wielkiego przed wkroczeniem do Indii, teraz wspaniałomyślnie wskazywały kierunek, w którym należało podążać. Gdy więc pociąg ruszył, ktoś spojrzał w niebo i zawołał:

– Bóg wie, gdzie naszej Maryi będzie najlepiej. I nas tam zawiedzie. Toż to cud najprawdziwszy!

– Toż to cud, toż to cud! – powtórzyli inni.

***

W Mikulczycach koło Zabrza wypadł długi, bo aż dwutygodniowy postój. Dzielni Polacy musieli stale mieć na oku zagrzebane w sianie obrazy i kielichy, jako że byli nawiedzani przez liczne patrole czerwonoarmistów, które szukały nie wiadomo czego. Z tego też względu Franciszka Żołnowska wyznaczyła dyżury, które pełnili na przemian Jan Kinal, Stanisław Kielarski i ona sama. Przejmowała się bardzo losem przedmiotów liturgicznych, choć na głowie miała także lunatykującego syna (Stanisława), któremu przecież mogła stać się jakaś krzywda. Na szczęście nic złego się nie wydarzyło.

Inaczej przedstawiała się sprawa z Rosjanami. Jeden z patroli zachowywał się wobec Kresowiaków szczególnie podejrzliwie i szukał – jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli – przysłowiowej dziury w całym. Dowódcą patrolu był wybitnie antypolsko nastawiony oficer Dmitrij, który co rusz zagadywał naszych:

– Ej, a wy tam czasem jakichś skarbów nie przemycacie, Paliaki? Od rabowania jesteśmy tutaj my, he, he! – roześmiał się, ale szybko spoważniał.

Jeden z jego żołnierzy też się roześmiał i natychmiast tego pożałował. Został przez Dmitra skarcony.

– Nu, Paliaki, pogoworim… – kontynuował oficer.

Na szczęście na nu pogoworim” się zawsze kończyło i rewizji nie było.

***

Mijały dni pełne nudy, upalne, długie, niechcące się skończyć. Drugiego tygodnia postoju pojawił się niejaki Jan Morozowski, który rozmówił się z księdzem i jego parafianami. Był jak Mojżesz i nawet tak wyglądał (z długą brodą, efektownymi wąsami, chodzący o lasce).

– Wracam właśnie z opolskiego, ten tego… Są tam dwie wolne wsie, ten tego… Jedna z nich nazywa się Deutsch Rasselwitz i ma potencjał do tego, by już wkrótce stać się miastem. Niemcy, ten tego… wybudowali nawet ryneczek swego czasu.

– A pola? Co tam uprawiano? I jaka jest tamtejsza ziemia? – dopytywał zaciekawiony Jan Kinal, który prócz stolarki parał się także, a może przede wszystkim rolnictwem.

– Glina, ten tego… lessy, gdzieniegdzie czarnoziemy. Można uprawiać ziemniaki, pszenicę, kukurydzę, buraki… No i sprawa najważniejsza, ten tego… jest duża węzłowa stacja, do której spokojnie dojedziemy, nawet stąd, z tego zadupia… – ugryzł się w język.

Potem zwrócił się jeszcze do Filipa Zająca:

– Proszę księdza, proszę porozmawiać z władzami kolejowymi oraz Urzędem Repatriacji i zdobyć dla nas trzy wagony. Potrzebne są koniecznie trzy, ten tego… Może uda się to jakoś załatwić, choć z komuchami to nigdy nic nie wiadomo, ten tego…

– Zgoda, panie Janku, w Bogu nadzieja! – Przyklasnął duchowny.

I gdy tylko to powiedział, natychmiast ponownie zawisła na nieboskłonie świetlista kula – śliczna buszczecka Gwiazda Betlejemska.

***

Wkrótce dane było proboszczowi rozmówić się z osobą decyzyjną. Musiał w tym celu pojechać aż do Zabrza i na korytarzu odczekać swoje. Po godzinie został w końcu przyjęty. W monumentalnych wnętrzach Urzędu Repatriacji, w sali konferencyjnej, za długim dębowym stołem, przy którym stały puste krzesła, siedział łysy facet w średnim wieku. Spojrzał na księdza i pozwolił mu uczynić pierwszy ruch.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Potrzebne mi są trzy wagony i nowa destynacja. Proszę w imieniu Jezusa.

– Odpowiadam w imieniu Józefa. – Aparatczyk uśmiechnął się i wskazał palcem portret Stalina, wiszący nad jego głową; trochę dziwnie to wyglądało: na ulicach kupa gruzu, śmiecia wszelakiego, a tu w środku… porządek. – A skąd ja księdzu wezmę trzy?! – wykrzyknął włodarz. – Zresztą autorytet Kościoła tu nie sięga, nie wie ksiądz? Powinni byli przysłać kogoś z proletariatu.

– Pan nie rozumie! – Filip Zając pokiwał znacząco głową; on też był łysy. – My musimy dostać się do tych… Racławic. Jesteśmy bardzo zżyci jako społeczność i kogo by tu nie przysyłali, ćwierkałby to samo, co ja.

– Racławice, hm… Racławice Śląskie… bardzo udana nazwa… swoją drogą. Muszę powiedzieć górze, by ją zatwierdziła. No dobrze, wygrał ksiądz, zobaczę, co da się zrobić, ale nic nie obiecuję.

Gdy tylko kapłan usłyszał „ale nic nie obiecuję” wiedział, że sprawa została ostatecznie załatwiona. I że urzędnik się postara trochę poudawać i pobyć władzą z ludzką twarzą. Wrócił więc do swoich, głosząc dobrą nowinę.

***

Piętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego transport dotarł pod Wrocław, a dokładniej na Brochów. Tego dnia wypadał w Buszczu odpust, ale w tych warunkach o świętowaniu i celebrze nie mogło być mowy. Teraz należało się trochę cofnąć i dojechać do Racławic choćby i okrężną drogą, na przykład przez Kluczbork, Tarnowskie Góry, Zabrze i Gliwice. I tak też się stało.

Tej nocy dziwnych srebrnych dysków było więcej niż zwykle. Krążyły nad wagonami, pojawiały się i znikały, tańczyły niemalże, zataczały kręgi, aż w końcu znikły i więcej się już nie pojawiły.

Nowi racławiczanie przybyli do Deutsch Rasselwitz szesnastego sierpnia, gdzie rozpoczął się rozładunek, między innymi obrazów, które trafiły naprzód do pobliskiego Wierzchu, a potem, po ponad roku, do Racławic.

***

Ksiądz Filip musiał się jakoś dogadywać z niemieckim farorzem – księdzem Edwardem Scholzem, który nie trawił Polaków i nie za bardzo chciał z nimi współpracować. Na szczęście dla Filipa Zająca plebania w Wierzchu stała teraz pusta i mógł ją zająć, nie tłumacząc się i nie prosząc o nic niemieckiego duchownego. Odprawiał od tej pory msze w dwóch kościołach – kościele w Wierzchu i Racławicach. Korzystał przy tym z siły własnych nóg, chodząc polną drogą ze wsi do wsi i podziwiając malowniczy, bezkresny, cudny krajobraz.

Jednak życie w Racławii nie było usłane różami. Scholz kładł kłody pod nogi nowoprzybyłemu. Zarzewiem konfliktu stały się ornaty, których Niemiec nie chciał za żadne skarby użyczyć Polakowi.

– Ja tych szat księdzu dać nie mogę – tłumaczył. – Sam je kupowałem, ale dla siebie! Dla sie-bie!!! – wykrzykiwał, wymachując pięścią.

– A od kogo to zależy, jeśli nie od księdza? Gdzie księdza dobra wola? – odpowiadał Zając.

– Może teraz… – wtrąciła podając do stołu służąca, która znała oba języki (polski i niemiecki) i starała się jakoś załagodzić konflikt. – Może teraz podziękujemy Bogu za dary, które spożywać mamy? Trzeba wybaczać i prosić o wybaczenie. Niech proboszcz pożyczy te swoje fatałaszki, co księdzu zależy? – żartowała mądra kobieta.

***

Późnym latem czterdziestego piątego przyjechała do Racławic Baranówka. Tak nazywano jedną z kolonii Buszcza. Baranówka przywiozła swemu duszpasterzowi szaty liturgiczne i nie musiał więcej wykłócać się o nie z księdzem Edwardem.

W ogóle czas działał na korzyść Polaków. Ostatni Niemcy opuścili wieś latem czterdziestego szóstego, a wtedy ksiądz-Kresowianin mógł przenieść się na stałe do Racławic i zamieszkać na plebanii. Z Wierzchu przewieziono wtedy oba obrazy i piętnastego sierpnia czterdziestego szóstego odbył się pierwszy odpust w nowym miejscu. Boże, cóż to była za uroczystość! Radował się kapłan, radowali się ci, co przeżyli wojnę, na czele z oficerem Francem, który dowiedział się, gdzie wylądowała Najświętsza Panienka, ta z obrazu, i postanowił odbyć swoistą pielgrzymkę do Racławii.

***

Wydawałoby się, że powojennej sielanki nic zakłócić nie może, a jednak. Filipowi Zającowi nie układało się z nową władzą. Często w kazaniach upominał niewiernych, narażając się na szykany i represje ze strony komunistów:

– Co to za świat bez Boga?! Kim jest człowiek, który odcina się od korzeni?! – wołał duchowny, a parafianie mu przytakiwali.

W końcu się doigrał. Któregoś wieczora wiosną czterdziestego ósmego ktoś zastukał do jego drzwi. Była to para nowożeńców (tak przynajmniej się przedstawiała), która poprosiła o błogosławieństwo. Gdy tylko ksiądz otworzył, natychmiast tego pożałował. Kobieta i mężczyzna wdarli się do środka i zaczęli okładać biednego plebana. Pod jego adresem leciały także wyzwiska:

– Ty sukinsynie w czarnej kiecce, ty wrogu ludu, wrogu Polski Ludowej! Zginiesz marnie!

Ale kapłan – skromny bohater tej opowiastki – nie zginął ani tego dnia, ani następnego. Umarł dopiero w nocy z siedemnastego na osiemnasty sierpnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego w swoim łóżku, szczęśliwy, spełniony, do końca ufny w Bożą Opatrzność.

***

Trzeba nam na koniec wrócić do osoby Franciszki Żołnowskiej – mojej krewnej, do której zawsze zwracałem się babuniu. Z wczesnego dzieciństwa zarejestrowałem dwie scenki, dwa obrazki, które postaram się tu odmalować, choć pamięć już nie ta.

Obrazek pierwszy. Prababcia stoi w cieniu polnej kapliczki i częstuje mnie orzechami.

– Dziecinko – mówi. – Pokaż no, jak modlisz się do Anioła Stróża.

– Aniele Boży, Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy bądź mi zawsze ku pomocy.

Kobiecina jest przeszczęśliwa, ja również. Oboje brodzimy w świetle z wolna zachodzącego słońca.

I obrazek drugi. Babunia na łożu śmierci. Prosi mnie, bym szanował starszych i zawsze przed pójściem spać zmawiał paciorek.

Franciszka Żołnowska – cicha heroska tej gawędy – umiera latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego, ufna Bogu i Maryi Dziewicy. I tak kończy się pełna cudów i dziwów, pełna poświęceń i ludzkiego cierpienia historia przewiezienia obrazu buszczeckiego na Ziemie Odzyskane.

Koniec

Komentarze

Hej.

To chyba nie jest w drugiej osobie (,,ty, drogi czytelniku….”), chociaż tagi twierdzą inaczej…

Zanim powiem coś więcej – to jest prawdziwa historia (czy tam oparta na faktach)?

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Hej, 

dzięki za wizytę tutaj. Tak, to prawdziwa historia (do pewnego stopnia oczywiście), reszta to fantastyka i moja wyobraźnia. :-)

MZ

Dzięki za wyjaśnienie. Trochę trudno mi się odnieść do tekstu, bo mam, że tak się wyrażę, mocno ambiwalentny stosunek do takiej ,,ludowej” religijności… Jako relacja historyczno-folklorystyczna mi się nawet podoba, ładny styl, język i w ogóle (ostatnie zdanie też ładne, można sobie wyobrazić historię zawartą w jakimś zbiorku legend).

Przyczepiłbym się do ruskiej literki ,,B” transkrybowanej jako ,,V” zamiast ,,W”, ale podobno można, jak się chce. 

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Tekst dobrze się czyta. Nie relacjonuje tylko, daje też tematy do przemyśleń – jak się odnosić do narodów, od których doznało się tyle krzywdy (Autor pokazuje i zło systemowe wśród Niemców i Ukraińców, i dobroć konkretnych ich przedstawicieli), decyzje odnośnie wiary wobec tryumfów zła.

 

Co mi zgrzytnęło (w tekście, który jako całość uważam za dobry):

 

ten, niczym natchniony starotestamentowy prorok, wskazał mu drogę:

– Konno będzie nie więcej jak pięć minut w tamtą stronę. – I tu pokazał laską kierunek,

Drobne rozczarowanie. Skoro ma pokazać drogę niczym natchniony prorok, spodziewałem się tych wskazówek w wielkim stylu. Chociaż jakiś patos? A on wskazał drogę jak… ktokolwiek.

 

I nagle pojawiła się głęboka nienawiść do Polski i Polaków, choć wcześniej nie było o niej mowy. I nieważne, że chodziło w tym wypadku o sąsiadów

Nadużywasz “i”, zwłaszcza na początku zdań są niepotrzebne. Przy okazji tu i dwa zdania dalej widać tendencję do niepotrzebnych powtórzeń.

Scenariusz przećwiczony jeszcze na Wołyniu był zawsze taki sam, zawsze ten sam.

 

 

Choć zawiniemy je w chusty i zabierzemy ze sobą

Chodź przecinek.

“Choć” to od “chociaż”, np. “Choć zawinęłyśmy je w chusty, nie zdążymy ich zabrać”

 

zasmucił się, że to nie on wpadł na pomysł wyniesienia czar z kościoła. 

Lepiej wiesz, co czują Twoi bohaterowie. Ale nie lepiej pasowałby wstyd?

 

Jezu! Jakaż to była wielka radość spotkać swoich i dowiedzieć się, że przeżyli.

Ujednolić narratora. Albo nieosobowy i bezstronny, opisujący zdarzenia, a uczucia pochodzą od postaci – albo osobowy, mówiący o swoich uczuciach i wznoszący okrzyki radości (tym bardziej, że sam się na koniec przyznajesz do bycia tym narratorem). Podobnie tu:

nie ma pojęcia, że ostatniej nocy ukraińska swołocz zabiła

To mocna ocena i wyraz silnych emocji. Jeśli to ma mówić narrator, musi być osobowy, jeśli nieosobowy, przerzuć to do słów / myśli bohaterów.

 

Przy okazji, narrator wtedy wychodzi na hipokrytę – niby mówi o tym, że nie każdy Ukrainiec zły, z czego by wynikało, że nie można wszystkich jedną miarą, a tu generalizacja.

No i psuje to wymowę i efekt tekstu. Próbujemy być ci dobrzy i się dogadywać, czy patrzymy na całe narody jako swołocze, więc przekreślamy możliwość dialogu na zawsze? Bohaterowie mogą mówić /myśleć głupstwa, ale opinie narratora to jest to, co najczęściej autor chce zostawić w głowie czytelnika.

 

pojawienie się niezidentyfikowanych obiektów latających

N.O.L. to nazwa techniczna, w tym tekście będąca anachronizmem. Czytelnik może mieć takie skojarzenie, ale czas wojny, w Polsce, wśród prostych ludzi, to za wcześnie, by mówić o NOLach. 

 

Poza tym, to spory zgrzyt. Cały tekst realistyczny, a nagle kilka wzmianek o UFO. Znikąd się pojawiają i w nicości giną. Co w takim razie wnoszą? Może jako niepotrzebne, są do usunięcia?

 

Przy Franzu na furmance brakło mi tła. Polski ksiądz prosi niemieckiego oficera o pomoc. Pierwsza myśl – zdrada. Tekst nie daje żadnych wyjaśnień. Jeśli ksiądz jest patriotą, dlaczego nie ma wątpliwości, co do współpracy z okupantem? Dlaczego nie widzimy, jak je przełamuje (albo dlaczego przełamał je wobec Franza już wcześniej)? Nie boi się, co ludzie pomyślą, gdy zobaczą księdza z wrogiem, ani czy nie zabiją go za to partyzanci? Jeśli ten ksiądz miał miękki kręgosłup, to skąd powojenne narażanie życia? Jeśli się zmienił, to gdzie proces zmiany?

To się wszystko mogło zdarzyć tak, jak opisałeś (i pewnie zdarzyło), ale parę słów wyjaśnień pomogłoby w tym miejscu.

 

Weryfikacja uskuteczniona (moja pierwsza na tym forum smiley ), liczę na rewanż i częstszą współpracę :)

The KOT

Maćku, lubię Twoje opowieści i tę też czytałam z przyjemnością, choć zdaję sobie sprawę, jak to brzmi w odniesieniu do wydarzeń pisanych na początku opowiadania.

Co mi nieco przeszkadzało, to szczególny nacisk na sprawy wiary, ale też rozumiem, że były to czasy, w których wiara pomagała ludziom przetrwać.

Podoba mi się też Twoja dobra pamięć o prababci Franciszce – ładnie o Niej napisałeś.

 

po­ko­nu­jąc wraz ze swoją świtą… → Zbędny zaimek.

 

– Bóg za­płać, mi­ło­ści­wi pa­no­wie! – Nie był że­bra­kiem, tylko zwy­kłym bie­da­kiem… → Narracji nie zapisujemy jak didaskaliów. Winno być:

– Bóg za­płać, mi­ło­ści­wi pa­no­wie!  

Nie był że­bra­kiem, tylko zwy­kłym bie­da­kiem

 

Jesz­cze długo od­pro­wa­dzał wolno su­ną­cych jeźdź­ców wzro­kiem… → Co to są wolno sunący jeźdźcy wzrokiem?

A może miało być: Jesz­cze długo od­pro­wa­dzał wzrokiem wolno su­ną­cych jeźdź­ców

 

przed nad­cho­dzą­cą po­tycz­ką z ko­za­ka­mi ta­ta­ra­mi… → …przed nad­cho­dzą­cą po­tycz­ką z ko­za­ka­mi Ta­ta­ra­mi

 

– Matko Prze­naj­święt­sza, kró­lo­wo Pol­ski… → – Matko Prze­naj­święt­sza Kró­lo­wo Pol­ski

 

spo­kój trwał aż do końca dru­giej wojny świa­to­wej i do­pie­ro pod ko­niec wojny… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …spo­kój trwał aż do końca dru­giej wojny świa­to­wej i do­pie­ro z jej zakończeniem

 

oświad­czy­ła z po­cząt­ku za­sko­czo­na pro­po­zy­cją Va­di­ma Fra­nia. → A może: …oświad­czy­ła Frania, z po­cząt­ku za­sko­czo­na pro­po­zy­cją Va­di­ma.

 

by kon­ty­nu­ować swoje dzie­ło eks­ter­mi­na­cji i znisz­cze­nia. → Czy zaimek jest konieczny?

 

Choć za­wi­nie­my je w chu­s­ty i za­bie­rze­my ze sobą… → A może: Zawiniemy je choćby w chu­s­ty i za­bie­rze­my ze sobą

 

było z Busz­cza około pięt­na­ście ki­lo­me­trów… → …było z Busz­cza około pięt­na­stu ki­lo­me­trów

 

– Do­bra­noc, do­bra­noc, dwa Anioł­ki na noc… -> – Do­bra­noc, do­bra­noc, dwa anioł­ki na noc

 

Na­za­jutrz obie nie­wia­sty… → Niewiasta była jedna, bowiem dziewczynka nie jest niewiastą.

 

– Naj­droż­sza ma­tecz­ko! – ode­zwał się Sta­siu… → – Naj­droż­sza ma­tecz­ko! – ode­zwał się Sta­ś/ Stasio

 

Co­by­śmy bez was ro­bi­li… → Co ­by­śmy bez was ro­bi­li

 

– Z całym sza­cun­kiem dla ich pa­mię­ci… w imię ojca… – Z całym sza­cun­kiem dla ich pa­mię­ci… W imię Ojca

 

Kon­wój prze­je­chał wieś i za­je­chał pod ko­ściół. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Kon­wój prze­je­chał wieś i zatrzymał się pod kościołem.

 

Ina­czej przed­sta­wia­ła się spra­wa z Ro­sia­na­mi. → Literówka.

 

Od ra­bo­wa­nia je­ste­śmy tutaj my, he, he! – Ro­ze­śmiał się, ale szyb­ko spo­waż­niał. → Od ra­bo­wa­nia je­ste­śmy tutaj my, he, he! – ro­ze­śmiał się, ale szyb­ko spo­waż­niał.

 

– Nu, Pa­lia­ki, po­go­vo­rim– Nu, Pa­lia­ki, pagawo­rim… 

 

Na szczę­ście na „nu po­go­vo­rim… → Na szczę­ście na „nu pa­gawarim

 

dłu­gie, nie chcą­ce się skoń­czyć. → …dłu­gie, niechcą­ce się skoń­czyć.

 

(ze swą długą brodą, efek­tow­ny­mi wą­sa­mi, cho­dzą­cy o lasce). → Czy zaimek jest konieczny?

 

i na ko­ry­ta­rzu od­cze­kać swoje. Po go­dzi­nie cze­ka­nia zo­stał w końcu przy­ję­ty. → Nie brzmi to najlepiej. A może w drugim zdaniu wystarczy: Po go­dzi­nie zo­stał w końcu przy­ję­ty.

 

i wska­zał pal­cem na por­tret Sta­li­na… → …i wska­zał pal­cem por­tret Sta­li­na

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

do­kład­nej na Bro­chów. → Literówka.

 

księ­dzem Edwar­dem Scholz'em… → …księ­dzem Edwar­dem Scholzem

 

przy­je­cha­ła do Ra­cła­wic Ba­ra­nó­kwa. → Literówka.

 

w nocy z sie­dem­na­ste­go na osiem­na­ste­go sierp­nia… → …w nocy z sie­dem­na­ste­go na osiem­na­sty sierp­nia

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Trochę faktografii, do której ja podszedłem luźno:

 

Ochotnicy czuwają każdej nocy w wybranych domach.

 

22.01.1944 czerwone race nad najwyższym wzniesieniem – sygnał do ataku na Polaków; banderowcy na saniach; przed każdym polskim domem stoi Ukrainiec; miejscowość otoczona.

 

Mąż Franciszki Zamojskiej zastrzelił Ukraińca, grad kul od strony innego gospodarstwa – skuteczna obrona domu.

 

Na placu przykościelnym zastrzelony serią z automatu został Antoni Zamojski (30 lat). Trzem pozostałym: Janowi Zamojskiemu (19 lat), Mikołajowi Kościów (32 lata) oraz Franciszkowi Skałubie (15 lat) udało się wbiec na plebanię i ukryć w kominie. Tam jednak mordercy wdarli się i wszystkich zastrzelili. Następnego dnia wyciągnięto ich martwych i czarnych od sadzy.

 

Józefa Gajshajmer wspomniała, że ukrywając się przed banderowcami na strychu słyszała straszliwe krzyki swojej szesnastoletniej sąsiadki Anny Matejowskiej. Na drugi dzień okazało się, że banderowcy po wkroczeniu do jej domu nie mogli znaleźć gospodarza. Całą swoją złość skierowali na Annę, która w ostatniej chwili próbowała wydostać się przez okno. Mordercy dopadli ją na parapecie. Rozbili okno po czym przebijali jej ciało kawałkami szkła i bagnetami. Rozpruli brzuch po czym obcięli jej piersi i połamali ręce. Martwą pozostawili przewieszoną przez okno. Wybór tego domu nie był przypadkowy, ponieważ ojciec Anny był wcześniej polskim sekretarzem gminy.

 

Tekla Kuflińska była świadkiem, jak zamordowano jej ojca. Umierał on kilka godzin na jej oczach. Banderowcy zapukali do drzwi. Ojciec Tekli myślał, że to sąsiedzi i otworzył. Napastnicy weszli do środka. Jeden z nich zapytał się, "który to", a drugi odpowiedział "ten" wskazując na Polaka. Chwilę po tym rozległ się strzał. Ranny ojciec Tekli poprosił, by położyć go na łóżko. Rodzina starała się za wszelką cenę zatamować rany jednak po kilku godzinach ojciec wstał, rozejrzał się po mieszkaniu, powiedział "chcieli mojej krwi, to ją wypili" i zmarł.

 

Rankiem po straszliwej nocy Polacy szukali osób, którym udało się przeżyć. Pojawił się w Buszczu miejscowy sołtys Wasyl Kucaj. Wraz z Ukraińcami chodził po wszystkich domach przekazując wyrazy współczucia. Tak naprawdę sprawdzał, kto zginął, a ile osób uszło z życiem.

 

Transport kilkunastu żołnierzy niemieckich wraz z doktorem szpitala w Brzeżanach Stefanem Bilińskim i sanitariuszem Józefem Bereziukiem dotarł do Buszcza z samego rana. Według relacji świadków żołnierze niemieccy zapłakali po tym, jak zobaczyli spalone domy i zamordowanych w bestialski sposób Polaków. Lekarze kilkunastu osobom udzielili pomocy. Niemcy kazali rannych wozić do odległego o 25 kilometrów szpitala z Brzeżanach saniami tak, by doktor Biliński mógł pracować spokojnie na miejscu.

 

Rano po strasznej nocy żywi opłakiwali pomordowanych i pospiesznie robili trumny. W buszczeckim kościele odbył się pogrzeb 28 zamordowanych, pochowanych w 20 trumnach. Nabożeństwo odprawiało 3 księży. Następnie trumny ułożono na saniach i udano się w kierunku cmentarza.

 

Nie minęła godzina, a pojawili się żołnierze Niemieccy oznajmiając, iż udało im się złapać i zastrzelić mordercę. Był nim młody, ubrany w niemiecki mundur mężczyzna. Żołnierze obserwowali z okna swojej siedziby zamachowca, który podbiegł do doktora, oddał strzał i natychmiast uciekł. Reakcja Niemców była bardzo szybka, ponieważ większość z nich w tym najbardziej znani oficerowie wermachtu leczyli się u Bilińskiego. Ciało lekarza jak i jego mordercy złożono obok siebie w szpitalnej trupiarni.

 

Nieustannie w wieży kościelnej czuwali mężczyźni. Mieli przy sobie wcześniej ukrytą w świątyni broń. Dorośli kładli się spać na dole, a dzieci usypiano na wieży. Banderowcy zaatakowali kościół w marcu 1944 roku, dwa miesiące po tym, jak dokonali w Buszczu pierwszych mordów. Polacy dysponowali jednym karabinem Mauzer, butelkami z łatwopalnym płynem, granatami i kamieniami. 

 

Po drugim, marcowym ataku na Polaków ukrywających się w buszczeckim kościele przyszedł kolejny atak. Tym razem w Wielki Piątek, 7 kwietnia 1944 roku. Tego dnia podpalono wszystkie polskie zabudowania Buszcza. Podpalano także wszystkie żywe zwierzęta. Ich przerażający krzyk słychać było w najdalszych zakątkach miejscowości.

 

W sobotę 8 kwietnia kolejny raz podpalono kościół i plebanię. Spalił się drewniany dach kościoła, dwie wieże, a ogień stopił dwa dzwony. Przetrwały tylko potężne mury mające około 2 metry grubości. Później okazało się, że cudem ocalał znajdujący się nadal w środku obraz Matki Boskiej.

 

Franciszka i Józefa znalazły w kościele złoty kielich z komuniami. Skarb schowały pod kurtkę i udały się do siostry Franciszki – Jadwigi, u której w piwnicy spędziły noc. Następnego dnia Franciszka przebrała się w najgorsze ubranie jakie posiadała podszywając się pod żebraczkę. Z schowanym kielichem udała się do Brzeżan idąc linią kolejową z grupą podobnie ubranych kobiet. Kobiety zostały zauważone przez żandarmerię niemiecką. Do Franciszki podszedł jeden z wojskowych. Zobaczył, że na plecach niesie ona dziwny przedmiot. Przypuszczalnie odstraszyły go brudne ubrania i tylko przez nie dotkną kielichów. Przekonany, że to żywność pozwolił kobietom iść dalej.

 

Postanowiono zorganizować grupę kilku osób, która odważy się udać do Buszcza po ocalały obraz. Zgłosili się: Franciszka i Józefa Żołnowskie, ks. Dziekan Łańcucki oraz niemiecki kapitan Wehrmachtu Franc George Moravec. Ostatecznie po obraz prócz niemieckiego oficera udała się Józefa Żołnowska, ks. Zając oraz Józef Bereziuk, który mieszkał w pobliskich Hinowicach. Ekipa wyruszyła spod szpitala saniami ciągniętymi przez konie. W ostatniej chwili dołączyło do nich dwoje osób pracujących w szpitalu, którzy wraz z dodatkowym żołnierzem niemieckim mieli chronić transport.

 

w latach 70-tych ks. Bałabuch odnajduje suknię Matki Bożej i zanosi ją do racławickiego kościoła.

Maćku, lubię Twoje opowieści i tę też czytałam z przyjemnością.

Nie wiem, jak mam Ci dziękować, Droga Reg. Napracowałaś się. Zdaję sobie sprawę, że słowo “dziękuję” to tylko słowo, to może trochę za mało. :-) 

Eldil, weryfikacja uskuteczniona, Ty także się napracowałeś. Będę musiał się zrewanżować, tylko czy będę umiał? Oto jest pytanie. Wszystkie Twoje propozycje uwzględniłem. Dzięki wielkie!!! :))

Zdaję sobie sprawę, że słowo “dziękuję” to tylko słowo, to może trochę za mało. :-) 

Maćku, ależ to jest bardzo dobre słowo i naprawdę nie trzeba nic więcej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Super! heart Wiesz, obawiałem się tak długiego opowiadania, na dodatek nie mam doświadczenia w pisaniu tekstów historycznych, więc… to było wyzwanie. 

Dzięki za odzew, SNDWLKR. 

Mam, że tak się wyrażę, mocno ambiwalentny stosunek do takiej ,,ludowej” religijności…

Ja też. Zauważ, że jest w tekście taka jedna scena, kiedy Franciszka zajmuje się jednocześnie Stanisławem, który lunatykuje, jak i świętym obrazem… może nawet bardziej obrazem aniżeli synem, co podpada pod jakąś formę dewocji, a nawet fanatyzmu religijnego.

…nie mam doświadczenia w pisaniu tekstów historycznych, więc… to było wyzwanie. 

Maćku, uważam, że podołałeś wyzwaniu, a jeśli masz zamiar w przyszłości pisać podobne historie, zdobędziesz także doświadczenie. Powodzenia!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Błękit uchodził za wyjątkowo drogi barwniki

Ortograf chyba?

Ten – przybył z daleka, bo aż ze wschodnich rubieży Rzeczypospolitej,

Ten dywiz wydaje mi się niepotrzebny.

Mijały wieki, a względny spokój trwał aż do końca drugiej wojny światowej i dopiero z jej zakończeniem coś w narodzie rusińskim pękło.

  1. Nie wiem, czy przed “i dopiero” nie powinno być przecinka.
  2. Wypadałoby jakoś zlokalizować ten wniosek, bo inaczej to za bardzo zgrzyta z powszechną wiedzą o historii. Poza tym nie rozumiem, czemu piszesz “po zakończeniu II wojny światowej”, skoro akcja rozgrywa się podczas okupacji?

zasie ksiądz dołącza do parafian i ucieka wraz z nimi lasem do Brzeżan. I tak podpalona wieś przestaje właściwie istnieć. Zniszczeniu ulega także świątynia, choć na szczęście nie cała, ale o tym później.

Strasznie mi to nie pasuje do podniosłego i zarazem ponurego fragmentu, może coś w kierunku “zostaje strawiona”?

 Wiesz co, córuś? Ludzie nie są z natury źli, ponieważ stworzeni są na obraz i podobieństwo Boga, ale czasem robią straszne rzeczy; błądzą, bo są ułomni. Bywają też nie do końca posłuszni, jak te niegrzeczne, wiecznie rozbrykane baciary.

Nieco drewniany ten monolog, szczególnie jego otwarcie.

obraz Matki Boskiej się nie spalił, ten obraz… ta Matka, która przez wieki sprawowała pieczę nad ludźmi i ich ziemią.

Hmm, nieco prosta egzaltacja.

Ksiądz Zając poprosił oficera Franca George'a Moravec o pomoc w zorganizowaniu konwoju, który łącznie miał liczyć osiem osób.

Nieco koślawo to wybrzmiewa, może “nazwiskiem Moravec”?

Ciemnota! – ksiądz szybko ugryzł się w język i dorzucił:

Trudno mi w to słowo w ustach księdza uwierzyć, ale może nie znam klimatu.

Był to typowy gestapowiec, urodzony bandyta, ale bandyta inteligentny i oczytany, znający się na sztuce.

Hmm, nieco naciągane, skąd mogli to wiedzieć? I to nie do końca prawda.

Nie na darmo mówi się, że czas leczy rany, choć akurat tym, którzy potracili całe rodziny w rzezi upływ czasu nie pomagał w niczym, ale powiedzmy sobie szczerze, że tutaj dochodziła jeszcze indywidualna odporność na przeżycia traumatyczne – u jednego większa, u innego mniejsza.

Długie zdanie, otwarte podniośle, a zakończone językiem psychologicznym.

 

Dobrze napisana i przejmująca historia. To jest krzepiące, że można przejść coś takiego, i nie tylko zbudować życie od nowa, ale też nie przejść chęcią zemsty lub stracić wiarę w ludzi.

 

Od strony historycznej jest tu przywołana dość idylliczna wizja stosunków na Kresach, wobec której zachowuję pewną rezerwę.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Gratuluję odwagi pisania o działaniach upowców teraz, gdy głoszona jest wielka przyjaźń obu narodów.

GreasySmooth, o sorry, dopiero teraz zauważyłem, że napisałeś. Wielkie dzięki za łapankę. Poprawię wszystko ASAP. :-)

Witaj, Koalo; dokładnie tak: trzeba mieć jaja; przyjaźń przyjaźnią, ale jak się czyta/słucha o Wołyniu, to nóż się w kieszeni otwiera. Serio. Dzięki, że wpadłeś i skomentowałeś. :-) 

Wielkie dzięki, GreasySmooth. Poprawki naniesione. :-)

Ciekawy tekst. Relacja kolejnych dziejów historii z kościołem i jego elementami jako pewną osią wydarzeń. A losy całej tej wspólnoty wypadają nad wyraz interesująco w samej relacji.

Tak więc przejmujący koncert fajerwerków :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Maćku, podumałam nieco nad opowiadaniem i uznałam, że zasługuje na Bibliotekę. Idę do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, NoWhereMan, bardzo dziękuję za docenienie, myślę, że będę nad tekstem jeszcze trochę pracował, potrzebny jest czas, by dojrzał. 

Relacja kolejnych dziejów historii z kościołem i jego elementami jako pewną osią wydarzeń.

No i prosta, ślepa, bezwarunkowa wiara w Boga i Jezusa, która została tu przedstawiona w dobrym świetle. Pomyśleć, że opowiadanko pisał agnostyk-ateista. 

Podobało mi się tak, że dokonam bibliotecznego klika. Kawał prawdy historycznej. Lwią część mojej rodziny też w ten sposób na Wołyniu wymordowano. A ocalała resztka z Kresów zawędrowała również pod Wrocław.

Nie będę się rozdrabniał – mnie UFO takoż niespecjalnie pasowały do całości. A bez nich to opowiadanie nie wydaje się w ogóle fantastyką.

Mała acz ważna uwaga – prosty chłop na Kresach za króla Sobieskiego nie miał zielonego pojęcia co to minuta! Całkowity i zgrzytający po zębach anachronizm! Zmień to koniecznie.

A ile to było wtedy pięć minut? A to akurat doskonale wiadomo: to było dokładnie 15 zdrowasiek! I to ów chłop rezolutny by wtedy wiedział.

 

I druga mała uwaga – nigdy nie pisz “w przeciągu” – boć tam nie wiało. Poprawnie jest “w ciągu”.

pozdr.

Już tylko spokój może nas uratować

…nigdy nie pisz “w przeciągu” – boć tam nie wiało. Poprawnie jest “w ciągu”.

Rybaku, pozwolę sobie nie zgodzić się z Tobą i zacytować wypowiedź niekwestionowanego autorytetu:

„Prościej powiedzieć w ciągu i wydawnictwa poprawnościowe temu wyrażeniu dają pierwszeństwo. Drugie wyrażenie nie jest jednak błędem.

Mirosław Bańko”

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/w-ciagu-czy-w-przeciagu;2545.html

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kliczek biblioteczny, czyli “biba”. ;-) Bardzo dziękuję za miłe słowa oraz cenne uwagi, Rybaku. No faktycznie wtopiłem z tymi minutami. Już poprawiam. 

Macieju, tak sobie jeszcze pomyślałem o tej mierze czasu/drogi. I była jeszcze jedną miarą: pacierz. A to było ok. 25 -30 sekund. I w ten sposób chłop mógł też powiedzieć "tuzin pacierzy". Ale tu głowy nie dam. Niektórzy bowiem za pacierz biorą godzinę, bo zwyczaj był w dawnej Polsce taki, że szczególnie pobożne osoby za dnia odmawiały pacierz co godzinę, na każde bicie zegara na wieży np. kościoła czy zamku…

Już tylko spokój może nas uratować

Rybaku, fajnie, że o tym napisałeś, uwielbiam tego typu historyczno-obyczajowe ciekawostki. 

Nowa Fantastyka