- Opowiadanie: maciekzolnowski - Nawiedzony młyn

Nawiedzony młyn

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Ambush

Oceny

Nawiedzony młyn

Pewien zimowy ranek tysiąc osiemset czterdziestego czwartego zastał Joachima Kutza w łóżku. Okropny hałas dochodzący z zewnątrz postawił go na równe nogi. „Pożar, pali się” – wołali ludzie pędzący z wiadrami pełnymi wody. Joachim wstał, podbiegł do okna i oniemiał. Płonęła drewutnia, ta sama, w której trzymał zakazane księgi. Musiał je ratować, i to migiem. Nałożył buty i zarzucił gruby zimowy płaszcz, po czym wybiegł na podwórze.

We młynie pracował od samego początku, czyli od czasu jego powstania, jednak jego pasją nie był bynajmniej wyrób mąki, ale studiowanie wiedzy tajemnej. Uważał się bowiem za alchemika, i to niezłego. I teraz w przeciągu kilkudziesięciu minut miał to wszystko stracić? O nie, nie mógł na to pozwolić.

Capnął garnek z wodą i dołączył do gorączkowo biegających wieśniaków, których notabene było niewielu. Większość mieszkańców Waldmühle została w domostwach, zacierając ręce z powodu pożaru. Ktoś obawiający się kary boskiej musiał podłożyć ogień i Joachim o tym wiedział. Bóg zdawał się nienawidzić tych, którzy chcieli mu dorównać, a prości mieszkańcy sioła byli bogobojni i nie znali się na czarnoksięstwie. Dla nich rękopisy i druki były w najlepszym razie obojętne, a w najgorszym – odstręczające.

W pewnej chwili zrozpaczony właściciel księgozbioru postanowił wskoczyć w ogień, i to nie bacząc na konsekwencje. Wiedział, że to ostatnia szansa na wyrwanie co cenniejszych białych kruków z żaru. Na nieszczęście ogień okazał się nie do opanowania i szybko połknął śmiałka, który przed śmiercią wypowiedział straszliwą klątwę, po czym został ostatecznie strawiony. „Nikt na tym skrawku ziemi nie zazna spokoju” – głosiła klątwa.

***

Był mroźny, styczniowy poniedziałek dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku. Maciej Kaplica – czterdziestoletni samotnik i dziwak – nie musiał się nigdzie spieszyć. Maciej Kaplica miał czas. Z pracownikiem gminy, który miał mu wręczyć klucze do obiektu, umówił się na dziesiątą, a dochodziła dopiero ósma. Wiedział, że jest wcześnie. Celowo przybył z Dobrzykowic do Leśnego Młyna o świcie. Chciał rozejrzeć się po okolicy, bo dawno już tu nie był. Nie oczekiwał, że coś go zaskoczy i że coś się zmieniło, nie. Chciał po prostu poczuć miejsce, w którym miał spędzić kolejne miesiące, a może nawet lata, pracując jako stróż i pomieszkując we młynie. Nie znał upiornych legend dotyczących Waldmühle, ale zgadywał, że każde takie sioło i każdy taki zabytek ma swoją bardziej lub mniej przerażającą historię. Zadumał się nad tym, pokonując niewielki mostek przerzucony nad Widawą w pobliżu miejsca, gdzie ta dzika, nieuregulowana rzeka łączy się ze Smolną, gdy wtem ktoś położył mu dłoń na ramieniu.

– Pięknie tutaj, nieprawdaż? To miejsce ma klimat jak mało które.

Maciej był tak zaskoczony, że aż podskoczył z wrażenia, a gdy się odwrócił, zauważył szpakowatego, chudego, niedbale ubranego człowieka w okularach. Znów omiótł wzrokiem zakola rzeki.

– Hm, to prawda: pięknie, a pan to…

– Tak, to ja, nazywam się Wasik, Romuald Wasik i przyjechałem z gminy. Byliśmy umówieni, pamięta pan? Mam dla pana klucze, ale wcześniej pozwolę sobie pokazać domek młynarza, a dopiero później sam obiekt. Cieszę się, że w końcu ktoś się zgłosił, bo… widzi pan…

– Nie było chętnych?

– Byli, ale szybko rezygnowali. To miejsce ma swoje tajemnice i nie każdemu dane jest się z nimi zmierzyć, poza tym noce tutaj okropnie się dłużą – podsumował Wasik. – Chodźmy więc. Zapraszam.

Szpakowaty mężczyzna przekroczył próg domku młynarza jako pierwszy. Za nim nieśpiesznie wślizgnął się świeżo upieczony pracownik, który nie chciał tak od razu włazić – jak to się mówi – w buciorach w historię tego domu i pamięć o niej bezcześcić. Miał – jak się zdaje – wiele szacunku dla tego typu budowli i dla ludzi, którzy tu byli przed nim.

W środku nie był nigdy i teraz te przestronne wnętrza z wysokimi sufitami go urzekły. Mimo, że budynek wyglądał na stary i z zewnątrz na zaniedbany, na osiemdziesięciu paru metrach kwadratowych powierzchni znajdowało się wszystko, co potrzeba do w miarę wygodnego życia: dwie łazienki, funkcjonalna kuchnia i sypialnia z biurkiem stojącym pod oknem. Wszystko urządzone na modłę minimalistyczną wraz z najpotrzebniejszym wyposażeniem. Niewielką walizeczkę oraz plecak zostawił Kaplica w korytarzu, by móc rozpakować się w przeciągu kolejnych dwóch, trzech godzin.

– Proszę, oto klucze – powiedział referent z uśmiechem. – Zna pan, panie Maćku, zakres swoich obowiązków i może pan rozpocząć służbę choćby i od zaraz. Nasz młyn jest od dawna nieczynny. Proszę, pokażę panu, co z niego zostało. Pewno kiedyś powstanie tutaj muzeum albo hotel? Kto wie? Kto wie?

W ciągu dosłownie chwili nastąpiło podpisane umowy o pracę, po czym Romuald Wasik pożegnał się, pozostawiając dobrzykowiczanina na pastwę legend i wszechobecnej historii, a ten – począł opróżniać walizkę. Nie śpieszył się, mógł to robić choćby i cały dzień. Zaczął od ustawienia lampki na biurku, potem starannie porozkładał przybory toaletowe w łazience, a następnie sięgnął po ubrania, które trafiły od razu do szafy stojącej w sypialni. Po wszystkim mógł rozwalić się wygodnie w fotelu i odpłynąć.

***

Położył się wcześnie – wcześniej niż planował. Ten dzień pełen wrażeń strasznie go wymęczył. Przed snem postanowił wysłuchać ulubionej creepypasty o tajemniczych fortach zagubionych gdzieś na oceanie. Podziałało. Stał się od tego śpiący. I teraz najlepsze! Śniło mu się, że zostaje cieciem pracującym na nocną zmianę, jak w tym amerykańskim filmie. Amerykańskim albo skandynawskim. Facet dostaje robotę w prosektorium, w którym dzieją się dziwne rzeczy, a mianowicie ktoś bezcześci zwłoki i wykorzystuje je seksualnie. Ale to tylko głupi, niszowy film nie mający nic wspólnego z rzeczywistością, prawda? A rzeczywistość?

Rzeczywistością Macieja stały się od teraz odgłosy dobywające się z wnętrza upiornego gmaszyska. Coś zdawało się łazić po stryszku, coś chlupotało w łazience, skrzypiały drzwi i podłogi, ale pan śpioch nie przejmował się tym wszystkim. Nie przejmował się nawet tym, że ktoś podgląda go przez okno, po czym zmierza do sennego ogrodu, pełnego starych, poskręcanych, strupieszałych drzew, w którym to ogrodzie ostatecznie rozpływa się we mgle. Pogrążony w objęciach Morfeusza nic a nic nie wiedział ani nie widział.

***

Nazajutrz typowe odgłosy wiejskiego pejzażu dźwiękowego obudziły nowego dozorcę. Nieśpiesznie umył się, ubrał i zjadł śniadanie, po czym poszedł na rutynowy obchód. Koło południa wybrał się do miasteczka na zakupy, co zajęło mu jakieś dwie godziny i nie więcej. Książek nie potrzebował sobie załatwiać, miał ich bowiem bez liku. Tylko artykuły spożywcze musiały zostać uzupełnione.

Pod wieczór podreptał do ogrodu, a właściwie do parku, w którym rosły dęby, buki i graby. Te dostojne pomniki przyrody nadawały temu miejscu bliżej nieokreślonego czaru, a sam młyn zdawał się wyrastać na tajemniczą, monumentalną, przypałacową budowlę i gdyby ktoś nie wiedział, że Waldmühle to zapomniane przez Boga sioło i nic ponadto, mógłby uważać owo miejsce za pozostałości jakiegoś dworu. Bez dwóch zdań, było tu pięknie, pięknie i romantycznie. Oczami wyobraźni widział Maciej dawnych dworzan: damy w gustownych białych sukniach i paniczów wystrojonych od stóp do głów.

Jedna rzecz zwróciła teraz jego uwagę i zaniepokoiła, a mianowicie ślady stóp odciśnięte na gruncie, które prowadziły od okna sypialenki do mostu przerzuconego nad Widawą, gdzie się znienacka urywały. „Oho! Wreszcie jakaś tajemnica” – pomyślał. „Coś, nad czym warto się pochylić”. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyrósł dosłownie spod ziemi tuż przy oknie, a następnie skierował kroki ku rzece, do której ostatecznie wskoczył. „Czyżby topielec? Hm” – zastanowił się Maciej. „Topielec, topielec” – niby echo zakołatały myśli w jego głowie. „No albo ktoś, kto wskoczył i wypłynął nie wiadomo gdzie… gdzieś na drugim brzegu?” W obliczu zagadki miłośnik historii musiał póki co się poddać. Musiał przyznać, że jest bezsilny wobec mnożących się pytań. Ale miejsce, to miejsce zaczynało mu się podobać… ta cała pikanteria detektywistycznych dociekań, domysłów i w ogóle.

Tej nocy miał sen, po którym już wiedział, co wydarzyło się przed laty nad Widawą. Tak, tak, intuicja – rzecz najważniejsza! To właśnie tutaj nieszczęśliwie zakochany czeladnik popełnił samobójstwo skacząc z kładki. I to właśnie jego ślady widział wieczorem. A więc wszystko jasne! To on (a nie kto inny) go podglądał, o ile w ogóle duch może kogoś podglądać (no cóż, obawiam się, że może).

***

Kolejne dni mijały tyleż spokojnie, co szybko. I Kaplica wpadł w przyjemnie wciągającą rutynę. Nikt go tu nie odwiedzał i to mu pasowało. W końcu znalazł dla siebie idealną robotę – myślał. Miał bowiem czas na wszystko: i na czytanie książek, i na długie obchody, i na spacery po pobliskim lesie.

Jednak którejś nocy zbudził go hałas dobiegający ze strychu. „Pewno kuny tak niemiłosiernie się tłuką” – przemknęło mu w pierwszej chwili, lecz ta myśl wcale to a wcale go nie uspokoiła, a wręcz przeciwnie – zaniepokoiła. Capnął latarenkę i pobiegł wąskimi, skrzypiącymi, krętymi schodami na górę. Wiatr na zewnątrz szumiał potępieńczo, a strych, niby płuca domu, zdawał się być wciąż ożywiany kolejnymi podmuchami wichru.

I nagle w blasku księżyca dostrzegł Maciej na jednej ze ścian cień sznura wraz z dyndającym wisielcem. W jednej sekundzie zrobiło się dziwnie… dziwnie i strasznie. Stało się jasne, że kolejny nieszczęśnik postanowił związać jakąś formę swojej pozagrobowej egzystencji z Waldmühle. Ale kim był ów samobójca i dlaczego postanowił ze sobą skończyć? Tego nowy mieszkaniec Leśnego Młyna nie wiedział. Zresztą cień zniknął równie szybko, jak się pojawił. Ustały też niepokojące hałasy, a reszta nocy minęła bez niespodzianek.

***

Po tych wszystkich paranormalnych wydarzeniach, Maciej nie zrezygnował z pracy. Nie zrezygnował, bo był twardy. Twardszy od Bruce'a Lee i Chucka Norrisa razem wziętych, twardszy niż skała, lecz by zapewnić sobie komfort i spokój, przedsięwziął pewne środki zaradcze. A mianowicie drugiego tygodnia służby zaprosił księdza z kropidłem, by ten pobłogosławił kompleks Leśny Młyn.

Pleban zjawił się w niedzielę wieczorem, gdy było już całkiem ciemno. Przyjechał samochodem. Miał ze sobą książeczkę do modlitwy, krucyfiks i wodę święconą. Maciej pomógł mu wysiąść z auta i zabrać akcesoria modlitewne, po czym zaprowadził czcigodnego gościa do salonu.

– Może zaczniemy tutaj? – zaproponował.

Ksiądz skinął twierdząco głową i zainicjował modlitwę:

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

– Amen! – To „amen” Kaplica podkreślił, prawie że przeliterował.

Z początku nic złego się nie działo i ktoś mógłby powiedzieć, że jest to cisza przed burzą, jednak już po krótkiej chwili okna i drzwi stanęły otworem, zerwał się wiatr i nasilił dziwny hałas, pisk niemalże. Pobożny gość musiał powtarzać pacierz, gdyż nieokreślone dźwięki go zagłuszyły:

– W imię Ojca i Syna!!! I Ducha Świętego!!!

– Amen!!!

– Rozkazuję ci w imię Jezusa Chrystusa, abyś opuścił to miejsce, duchu przeklęty!!!

– Sss!!! Sss!!!

Coś zasyczało przeraźliwie i, niby piłeczką pingpongową, rzuciło księdzem o ścianę, tak, że ten zaprzestał modlitwy i począł się z wolna wycofywać. Jakaś nieludzka siła rąbnęła krzyżykiem o podłogę, trwale go uszkadzając. Także kropidło zostało naraz zmiecione, a woda święcona – rozlana. Na tynku budynku pojawił się grzyb, który błyskawicznie się rozrósł, a w kuchni zaczęły lewitować talerze, z których niektóre spadały i efektownie roztrzaskiwały się o posadzkę.

Te diabelskie harce ustały dopiero wtedy, gdy spocony i ciężko dyszący kapłan wybiegł na zewnątrz, gdzie zdołał rzucić jeszcze na odchodne:

– Przepraszam, ale tutaj potrzebny jest egzorcysta z prawdziwego zdarzenia; ktoś, kto zna się na swojej robocie lepiej ode mnie. Ten dom jest do bólu zły i ja nic na to nie poradzę. Przepraszam! – wołał zrozpaczony.

Maciej nic nie odpowiedział, tylko pokiwał ze zrozumieniem głową, po czym odprowadził proboszcza do auta.

***

Przez kolejne trzy dni chodził jak struty. Co prawda nic strasznego się nie działo i mógł w miarę normalnie pełnić swoją misję, jednak pamięć o ostatnich wydarzeniach nie dawała mu spokoju. W końcu rozmówił się z najstarszym mieszkańcem wsi, składając mu nieoczekiwaną wizytę i opowiadając o wszystkim.

– I co pan na to, panie Józefie? Czy ma pan jakąś teorię?

Siwy jegomość zamyślił się przez chwilę trwającą wieczność, po czym przemówił tymi słowami:

– Co ja na to? Co ja na to? Hm. Dom jest istotnie nawiedzony, to z całą pewnością mogę powiedzieć. Od wieków nagromadziło się w nim tyle złej energii, że starczyłoby na drugie piekło. Ale tych strasznych zdarzeń i samobójstw, o których pan, panie Maćku, mówi, było znacznie, znacznie więcej, na przykład nieszczęśliwy wypadek w okresie, gdy rozbudowywano jedno ze skrzydeł. Któryś z robotników się wtedy zabił. Miało to miejsce jeszcze w dziewiętnastym wieku, dawno temu.

– No dobrze. A jak stary jest sam młyn?

– Tego nie wie nikt. Z jego początkami wiąże się legenda o pewnym alchemiku i o klątwie, jaką rzucił na Waldmühle. Ale to tylko bajeczka dla grzecznych dzieci… no chyba, że jednak nie-bajeczka. Jedno jest pewne: stare budowle, a te tutaj są bardzo, bardzo stare, mają swoje tajemnice, o których lepiej głośno nie wspominać – zakończył starzec.

Maciej podziękował za wykład z historii, pożegnał się i wrócił do domku młynarza.

***

Minęło kilka dni. Któregoś razu, gdy przechadzał się po przestronnych izbach, przykuła jego uwagę skrzypiąca belka podłogowa. „Oho, pewno spróchniała” – pomyślał. „Trzeba będzie wymienić”. Maciej był tego typu człowiekiem, który nie odkłada obowiązków na zaś, więc od razu przeszedł od słów do czynów. Skoczył po narzędzia i wyrwał deskę, by zastąpić ją inną, nową, lecz gdy tylko ją usunął, oczom jego ukazała się prawdziwa gratka – stara księga, schowana tuż pod powierzchnią podłogi, która – jak można było się spodziewać po tym miejscu – dotyczyła alchemii i czarnej magii i zawierała mnóstwo zaklęć. Pokrywała ją warstwa kurzu i widać było, że nie dotykano jej od dziesięcioleci. Na okładce widniał zdobny napis (zdaje się, że coś po łacinie). Księga miała srebrny połysk na górnej krawędzi i była oprawiona w skórę. Otworzył ją. Musiał przy tym uważać, jako że strony przypominały martwe jesienne liście. Tak kruche były. Od razu zwróciło na siebie uwagę niezwykle eleganckie pismo, które przywodziło na myśl kaligrafię.

Zabrał rzeczone dzieło do siebie i zaczął studiować. Od czego miał te długie, nudne wieczory? Szczególnie pewna formuła utkwiła mu w pamięci. Śnił o niej całymi nocami, wyobrażając sobie, że przywołuje ducha zmarłego przed wiekami czarownika… no tego z legendy. W końcu nie wytrzymał i postanowił porozumieć się z zaświatami. Narysował kredą pentagram, zapalił świece i rozłożył się ze starodrukiem tuż obok. Teraz nadszedł czas na wypowiedzenie zaklęcia:

„Dalej wy z najcięższym duchem,

Coście do tego padołu

Przykuci zbrodni łańcuchem

Z ciałem i duszą pospołu;

Was wzywamy, zaklinamy

Przez żywioł wasz, przez ognisko”.

W komnacie zrobiło się od razu przejmująco zimno i na tle jednej ze ścian ukazał się biały obłok, biała poświata, która otoczyła ciało Macieja Kaplicy i – o zgrozo – nieoczekiwanie w nie weszła, tak, weszła. Takiego rozwoju wypadków nie przewidywał. Nie wierzył, nie był w stanie uwierzyć w to, co się dzieje. Jakiś demon opanowywał jego doczesną formę, tocząc nierówną walkę o ciało i duszę. Na koniec rozległ się jeszcze obco brzmiący głos, ostry, nieprzyjemny, przeszywający ściany:

„Głupcze, zawsze chciałem stać się nieśmiertelny i dzięki tobie oraz takim, jak ty ciekawskim wariatom moje odwieczne marzenie ma szansę w końcu się spełnić; twoje ciało, strażniku Leśnego Młyna, będzie mi teraz bardzo, bardzo potrzebne”.

Po tych słowach wnętrza wypełnił przerażający, opętańczy, szyderczy śmiech, który rozbrzmiewa tam po dziś dzień.

Koniec

Komentarze

Hej wydaje mi się, że historia alchemika może spokojnie znaleźć się na końcu opowiadania i to by chyba lepiej zagrało. Samo opowiadanie to typowy horror, taki trochę Hollywoodzki ;) idziemy po sznurku do sedna, które już zamy z początku historii. No, zajęcie ciała bohatera może jest małą niespodzianką :). Fajne opowiadanie ale jak dla mnie, zbyt przewidywalna. Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej, Bardjaskier!

Zrobiłem tak, jak poradziłeś. Pewnie jest jeszcze sporo baboli do poprawienia, sporo powtórzeń wyrazów (”się”, “był” itp.). Będę starał się cyzelować błędy. Powoli do przodu. ;-)

Pozdrawiam również i dziękuję za ocenę oraz pozostawienie swojego śladu,

MZ:)

Maćku, przeczytałem mimo, że horror. Nie lała się krew strumieniami i zombie nie zjadały żywych, więc nie żałuję. W sumie interesujące, chociaż przewidywalne. Ciekawy układ treści. Pozdrowienia. :)

Dzięki, Koalo, układ zmieniłem, nie wiem, czy to dobrze czy źle? Zdrówko! MZ

Już pierwsza noc, którą Maciek spokojnie przespał, zapowiada, że spokojnie to tu raczej nie będzie. I rzeczywiście. Pojawiają się duchy przeszłości, jakoweś demony buszujące na strychu i nawet ksiądz dobrodziej jest wobec nich bezradny, ale tak to już bywa w nawiedzonych domach. Czytało się całkiem nieźle i tylko brakło mi wiadomości, co z Maćkiem? Czy zasiedlony przez demona opuści domek młynarza, czy może w nim pozostanie i będzie parał się czarna magią?

Wykonanie, niestety, do najlepszych nie należy.

 

Był mroź­ny, stycz­nio­wy po­nie­dzia­łek dwu­ty­sięcz­ne­go dwu­dzie­ste­go trze­cie­go roku. Zima.Był mroź­ny, stycz­nio­wy po­nie­dzia­łek dwa tysiące dwu­dzie­ste­go trze­cie­go roku.

Czy bez ostatniego słowa czytelnik nie domyśli się, że rzecz dzieje się zimą?

 

który miał mu wrę­czyć klu­cze od obiek­tu… → …który miał mu wrę­czyć klu­cze do obiek­tu

 

wtem po­ło­żył mu ktoś dłoń na ra­mie­niu. → …wtem ktoś po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

 

po­wie­dział re­fe­rent z uśmie­chem na twa­rzy. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mógł mieć uśmiech w innym miejscu, nie na twarzy?

 

po­czął opróż­niać za­war­tość wa­liz­ki. → …po­czął opróż­niać wa­liz­kę. Lub: …począł wyjmować rzeczy z walizki.

 

Ksią­żek nie po­trze­bo­wał sobie za­ła­twiać, miał ich bo­wiem bez­li­ku. → …miał ich bo­wiem bez­li­k. Lub: …miał ich bo­wiem bez­ li­ku.

 

Te do­stoj­ne po­mni­ki przy­ro­dy nada­wa­ły temu miej­scu… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

a sam młyn zda­wał się wy­ra­stać na jakąś ta­jem­ni­czą, mo­nu­men­tal­ną, przy­pa­ła­co­wą bu­dow­lę… → Skoro wyrastał na budowlę tajemniczą, monumentalną i przypałacową, to zaimek jest zbędny.

 

Jedna rzecz zwró­ci­ła teraz jego uwagę i go za­nie­po­ko­iła… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

mia­no­wi­cie ślady stóp od­ci­śnię­te na mięk­kim grun­cie… → W pierwszym zdaniu opowiadania napisałeś, że jest dzień jest mroźny. Czy nocą nastąpiła gwałtowna odwilż?

 

a na­stęp­nie skie­ro­wał swoje kroki ku rzece… → Zbędny zaimek.

 

niby echo za­ko­ła­ta­ły myśli w jego gło­wie. → Zbędny zaimek i dookreślenie – wszak myśli kołaczą w głowie.

 

„No albo ktoś, kto wsko­czył i wy­pły­nął gdzieś na dru­gim brze­gu, gdzieś nie wia­do­mo gdzie?”. → Zbędna kropka, albowiem to zdanie kończy pytajnik.

 

Zresz­tą cień znik­nął rów­nie szyb­ko, co się po­ja­wił.Zresz­tą cień znik­nął rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wił.

 

by ten po­bło­go­sła­wił kom­pleks: Leśny Młyn. → Zbędny dwukropek.

 

po krót­kiej chwi­li otwo­rzy­ły się okna i drzwi i ze­rwał wiatr… → Co zerwał wiatr?

Proponuję: …po krót­kiej chwili okna i drzwi stanęły otworem, ze­rwał się wiatr

 

za­czę­ły le­wi­to­wać sztuć­ce i ta­le­rze. Nie­któ­re z tych ta­le­rzy trza­ska­ły efek­tow­nie o po­sadz­kę i się tłu­kły. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …za­czę­ły le­wi­to­wać sztuć­ce i ta­le­rze, a nie­któ­re z nich spadały i efektownie roztrzaskiwały się na posadzce.

 

Za­brał ją do sie­bie i za­czął pil­nie stu­dio­wać. → Do siebie, czyli dokąd? Bo zdaje mi się, że Maciek był u siebie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Melduję, Reg, że wszystko poprawiłem. Wielkie dzięki! Ślę uśmiechy i serduszko! :-) heart

Maćku, meldunek przyjęty. Miło mi, że mogłam się przydać. ;)

Niestety, nie pojmuję, co kryją rządki kropek. :(

 

edycja

O! Też edytowałeś. Serduszko pojmuję. kiss

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, miało to inaczej wyglądać, ale koniec końców się poddałem. Zostało serce. :-))

Serduszko jest fajniejsze niż kropki. ;)  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ah, Nattevagten wspomniany! Wersja z Nikolaiem Lie Kaasem lepsza od tej z Kenobim :)

Czy demonem jest ktoś z rodu Ferenczych? Wampirki Lumleya lubiły się tak przykampić.

Przyjemny szorcik, pozdrawiam!

No z tym Chuckiem, to się chyba jednak trochę zapędziłeś!;P

Jak zawsze u Ciebie, fajne, plastyczne opisy rzeczy swojskich, a mimo to strasznych.

Chociaż może swojskich i dlatego takich strasznych;)

Podoba mi się opowieść, chociaż jak na taką moc złego, trochę mało opowieści o tym miejscu.

Zakończenie ciekawe, bo nasuwa więcej pytań niż odpowiedzi.

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki, Ambush; przepraszam, że wcześniej nie odpisywałem, ale dopiero teraz zauważyłem Twój wpis. Pozdrawiam! M :-)

Dzięki, Mesembri; cieszę się, że się podobał szorcik; starałem się, pozdrawiam również, MZ.

Nowa Fantastyka