- Opowiadanie: PaniAgazDziekanatu - Barak czternasty, grupa trzecia

Barak czternasty, grupa trzecia

Skoro przynajmniej jednej osobie się spodobało poprzednie opowiadanie to teraz ciąg dalszy. Nie bezpośredni, ale trochę je przebudowałam, żeby wciąż miało sens. Wydaje mi się, że najlepiej jednak przeczytać też “Kapitanat”. Akcja toczy się w obozie jenieckim, ale z góry ostrzegam, że jeżeli ktoś oczekuje psychologicznego dramatu o więźniach tracących swoje człowieczeństwo, albo dogłębnej analizy zezwierzęcenia panującego wśród “personelu więziennego” to nie znajdzie tego w tym opowiadaniu. To nadal wojenno-szpiegowska opowieść bez wnikania w zawiłości natury ludzkie. Ponieważ tekst liczy sobie dość sporo to pozwoliłam sobie na przydługie opisy i dialogi, które nie wszystkim się podobają :) Tak naprawdę chciałam jednak podzielić się z Wami tym tekstem, żeby zobaczyć jak bardzo naprawdę mocne elementy typowego fantasy (kto doczyta do końca ten zrozumie) pasują do takiej koncepcji świata. I to za opinie na ten temat będę najbardziej wdzięczna.

Oceny

Barak czternasty, grupa trzecia

Za ścianą baraku ktoś krzyczał z bólu. Nie prosił o litość. Nie błagał o szybką śmierć. Nie krztusił się szlochem. Nic z tych rzeczy. Po prostu wył niczym oszalałe z przerażenia, dzikie zwierzę. Wrzeszczał tak przejmująco, jakby tym krzykiem chciał wyrazić cały swój żal i całą swoją wściekłość. Żal do świata, który mimo wołania o pomoc nie chciał mu tej pomocy udzielić. Wściekłość na ludzi, którzy dla czystej rozrywki skazali go na tak okrutny los. Nieludzki skowyt darł nocną ciszę na strzępy, jednak z czasem zaczął cichnąć. Wyrażał coraz mniej bólu i przerażenia. Pojawiły się w nim oznaki zmęczenia, a nawet rezygnacji. Zupełnie jakby krzyczący człowiek zaakceptował wreszcie swój los. Poddał się. Odpuścił.

Starszy szeregowy Atrey Dert z Czwartej Brygady Piechoty Armii Jego Królewskiej Mości, nie miał pojęcia, który z jego towarzyszy umiera właśnie za ścianą baraku. Nie wiedział i nie obchodziło go to. Był świadkiem podobnych scen tak wiele razy, że zwyczajnie przestał się nimi przejmować. Nie potrafił powiedzieć, kiedy dokładnie zaszła w nim zmiana. Po prostu pewnego dnia uświadomił sobie, że patrząc, jak jego niedawni kompani umierają z głodu, albo katowani przez strażników, nie czuje absolutnie nic. Ani gniewu, ani bezsilności, ani determinacji, by pewnego dnia odpłacić oprawcom. Nie czuł nawet strachu. Natrętne myśli, że w końcu przyjdzie jego kolej, by wrzeszczeć z bólu w środku nocy, nie napawały go już przerażeniem. W tej chwili pragnął jedynie, by krzyczący mężczyzna wreszcie umilkł. By wibrujący w uszach wrzask przestał dzwonić mu w czaszce, obijać się o skronie i dudnić w potylicę. Atrey chciał zasnąć. Nic więcej. Tymczasem skomlenie za ścianą nie pozwalało odpłynąć w niebyt maligny. Dert gotów był wyjść z baraku i własnoręcznie dobić krzykacza, jeśli tylko przerwałoby to jego żałosne biadolenie.

Jeden z więźniów śpiących w kącie pomieszczenia zachrapał głośno, sapnął i na koniec rozkaszlał się paskudnie. Ktoś inny mamrotał cicho, modląc się lub złorzecząc, nie sposób było rozpoznać. Kolejny ze skazańców chlipał żałośnie. Nie potrafił opanować targającego nim płaczu. Atrey zaklął w myślach. Przekręcił się na drugi bok, zakrył głowę rękami i spróbował zasnąć.

Na zewnątrz torturowany człowiek wciąż wył z bólu.

 

* * *

 

Transport nowych więźniów, jak przy każdej takiej okazji, wzbudził powszechne zainteresowanie mieszkańców obozu. Zgodnie z niepisaną tradycją pociąg przywożący skazanych dotarł na teren więzienia późnym wieczorem, tuż przed zachodem słońca. Przybycie kolejnej grupy osadzonych stało się tak wielką sensacją, że przyćmiło nawet przekazywaną ustnie między barakami „listę nieobecnych”, która wyliczała wszystkich zmarłych tego dnia z wycieńczenia lub głodu.  

Więźniowie, tłoczyli się wokół centralnego placu wypatrując wśród pasażerów pociągu swoich bliższych lub dalszych znajomych, krewnych, towarzyszy z oddziałów linowych, czy też osób sławnych z przestępczej reputacji. Takie powitanie zawsze przeradzało się w masową grabież na nowoprzybyłych, co również należało do obozowej tradycji.

A tradycja była w obozie świętością.

Atrey nie odczuwał euforii na widok wagonów wypełnionych towarzyszami niedoli. Nie podzielał, graniczącego wręcz z obłędem, zainteresowania starych więźniów kolejną grupą skazanych. Szanse, że w tłumie pasażerów pociągu natknie się na znajomą twarz, miał raczej znikome. Co gorsza, przez przybycie niemal setki nowych więźniów, silniejszych i zdrowszych niż dotychczasowi mieszkańcy obozu, niewycieńczonych pracą i niedożywieniem, groził mu nawet trzeci kocioł. Nie napawało go to radością.

Spektakl powitania skazanych na placu apelowym, zawsze kończył się przynajmniej jednym trupem. Następująca później grabież pozostawiała ich zazwyczaj nieco więcej. Bywało, że dużo więcej. Atrey nie zamierzał brać udziału w krwawym przedstawieniu reżyserowanym na równi przez strażników, co przez obozową starszyznę. Jednak tradycja była w obozie świętością. Musiał ja respektować. Musiał uczestniczyć w ceremonii powitania, nawet jeśli tylko jako bierny obserwator. Szczęśliwie dla Derta w czasie, gdy strażnicy wyganiali skazańców z wagonów, czekał w kolejce do obozowej kuchni, którą ulokowano w sporej odległości od placu apelowego.

Jedzenie stanowiło jedyną rzecz na terenie całego obozu, która miała jakąkolwiek wartość. Miejsce, gdzie wydawano osadzonym posiłki lub to, co wbrew wszelkiej logice uznawano za posiłki, podległo szczególnej ochronie na wypadek buntu bądź zamieszek. Kuchnię, zwaną przez więźniów po prostu Rzeźnią, ogrodzono drewnianą palisadą oraz zasiekami z drutu kolczastego. Ulokowano ją na sztucznym wzniesieniu, usypanym przez pierwsze pokolenie skazanych. Szczyt nie był przesadnie wysoki, jednak dostatecznie stromy, by nie dało się na niego wdrapać inną drogą niż po specjalnie przygotowanych schodach. Górował nad obozem niczym samotna baszta, dzięki czemu Rzeźnię widać było z każdego zakątka więzienia. Wystarczyło, że osadzeni unieśli głowy, by ich oczom ukazał się cel ich żałosnej egzystencji. Nie wszyscy dostawali jeść codziennie. Za to wszyscy mogli patrzeć w górę i marzyć o swojej nagrodzie.

W obozie wszystko miało ukryte znaczenie. Nawet położenie kuchni nie było zupełnie przypadkowe.

Czekając na swoją kolej, by dostać się na teren Rzeźni, Atrey i jego towarzysze musieli zatrzymać się na szczycie wzniesienia. Dzięki temu mieli doskonały widok na plac apelowy. Do niedawna w grupie Derta pracowało dziewięć osób. Teraz pozostało ich tylko sześć, pięciu mężczyzn oraz kobieta. Pierwsze miejsce w kolejce zajmował postawny, choć mocno wychudzony mężczyzna o ciemnej, oliwkowej skórze i gęstej brodzie, która tak długo nie widziała brzytwy, że sięgała już niemal do piersi. Odziany był w zeszmacone resztki popielatego munduru, pozbawione wszelkich dystynkcji. Podobny strój nosiła trójka jego towarzyszy, w tym także kobieta, na której workowaty, szary uniform wisiał niczym ubranie odziedziczone po starszym rodzeństwie. Z całej grupy wyróżniał się tylko Atrey, wciśnięty w ciemnozielony mundur wojsk Królestwa oraz zamykający pochód cywil, odziany w podartą, poszarzałą od brudu koszulę.

– Ciekawe czy naczelnik osobiście weźmie udział w dzisiejszym przedstawieniu – powiedział ciemnoskóry. Przeczesał palcami zlepione brudem włosy, które opadały mu na ramiona. – Czy też zrzuci ten obowiązek na kogoś ze starszyzny.

– Wątpię, czy w ogóle urządzą dzisiaj przedstawienie. – Przygarbiony dziadyga, który stał za plecami brodacza, spojrzał w dół mrużąc krótkowzroczne oczy. – Wiecie, towarzyszu-kapitanie ilu ludzi dzisiaj padło? Dziewięciu. I to podobno tylko dwóch z czwartego kotła.

– To i tak niewielu  – wtrąciła kobieta, która dla chwili wytchnienia usiadła na skraju wzniesienia. Spróbowała splunąć w dół urwiska, w czym wyraźnie przeszkadzały jej spuchnięte i popękane do krwi usta. – Bywało dużo gorzej.

– Pewnie, że bywało, pewnie, pewnie – zamamlał staruszek, szczerząc bezzębne dziąsła. – Ale wy przecież nie wiecie, co się wczoraj stało! Wiecie, czy nie? Wiecie?

– A cóż takiego się stało? – rzucił Atrey drwiącym tonem. Chuchnął na zmarznięte dłonie, po czym schował je w kieszeniach munduru. W zasadzie to w jedną kieszeń, gdyż pozostałe miał porwane na strzępy. – Podejrzewam, że wczoraj mogło wydarzyć się wiele rzeczy.

– Nie wiecie, co stało się wczoraj na jeziorze! – obruszył się dziadyga, łypiąc na Derta ze złością. – Barka się wywróciła! Tuż przed zmierzchem. Cały ładunek i wszyscy na pokładzie poszli na dno.

– Ładunek też? – zdziwił się brodacz tytułowany kapitanem. – Skąd to wiesz, Beront?

– Chłopaki z dwunastki mi powiedzieli – odparł rozemocjonowany staruszek. – Musieli zrobić jeszcze jeden kurs, żeby wyrobić normę za tą wywróconą barkę. Ale pies trącał ładunek. Siedemnastu ludzi wpadło do wody. W tym ekipa drwali, nawigator i czterech strażników.

– I co? Wszyscy się potopili?

– Gdzie tam! – Beront machnął powietrzu ręką, nieludzko powyginaną przez artretyzm. – Dwóch dopłynęło jakoś do brzegu. Jak wyszli z wody to ich chłopcy musieli zatłuc, czym mieli pod ręką.

– Domyślam się – wtrącił Dert – że jeśli to któryś ze strażników zdołał wyczołgać się na brzeg, to chłopcy tłukli go z wyjątkowym entuzjazmem. Tylko nadal nie widzę w tym nic niezwykłego.

– Bo jesteś kretyn – żachnął się staruszek, przestępując z jednej krzywej nogi na drugą. – To trzynastu więźniów! Plus jedenastu, którzy przekręcili się wczoraj przez Wujka Głoda. Łącznie to daje ponad dwadzieścia głów! Dwadzieścia, rozumiesz? Jednego dnia. A dzisiaj kolejnych dziewięciu. Jeśli naczelnik będzie tracił tylu więźniów każdego dnia, to za pół roku nie będzie komu tu pracować.

– To miłe z twojej strony, że martwisz się jego problemami – Atrey uśmiechnął się pogardliwie. – Tylko wiesz, co Beront? Spójrz tam w dół. Widzisz ilu nowych przywieźli? Prawda, zapomniałem. Przecież ty gówno widzisz swoimi starczymi ślepiami. Najwyraźniej bogowie postanowili odebrać ci resztki wzroku, pewnie za karę, że jesteś takim przygłupem. A może urodziłeś się z tak wyłupiastym zezem, niczym wyruchana przez byka klacz? Ha, kto wie? Zaufaj mi jednak, gdy mówię, że tam na dole jest znacznie więcej niż dwadzieścia osób.

– Ty tępy, skurwiały Koniarzu, jeszcze słowo a… – staruszek aż zachłysnął się powietrzem.

– Beront, stul dziób – przerwał mu ciemnoskóry brodacz, ziewnąwszy potężnie. – A ty Dert też się temperuj, dobra? Obaj pieprzycie tak, że odechciewa się was słuchać. Wiem, wiem, wojna zatruła krew i tym podobne bzdury, ale błagam dajcie sobie wreszcie po mordzie czy coś, bo już rzygam waszymi kłótniami.

– Pieprzony koniojebca! – warknął Beront splunąwszy Atreyowi pod nogi. – Towarzyszu-kapitanie, jak możecie pozwalać mu na takie…

– Zawrzyj gębę – sarknął, ale bez przesadnej złości ciemnoskóry. – I przestań tytułować mnie kapitanem. Nikt z nas nie służy już w wojsku. Ani ty, ani ja. Ani Warne, ani Tradd. Nikt.  Jesteśmy teraz drużyna trzecia, barak czternasty. I Dert, choć walczył dla Królestwa też jest teraz drużyna trzecia, barak czternasty.

– Warne była zwykłą, wojskową dziwką – prychnął z pogardą dziadyga. – Nie nazwałbym tego służbą…

– Ale dorobiłam się stopnia plutonowego! – wycedziła kobieta ze szczerą, choć podszytą smutkiem wesołością. – A bez dziwek nasza cudowna armia posypałaby się już dawno.

– Beront popatrzył na nią bez cienia szacunku. Następnie przechylił się przez barierkę i splunął w dół wzniesienia.

– …A Tradd to gwałciciel i morderca – dokończył zgrzytliwym tonem. – Ale wy, towarzyszu-kapitanie byliście…

– Zamknij się już, błagam cię – westchnął brodacz, obmacując palcami skronie. – Wojna jest tam, za murami obozu. Tu, w obozie jesteśmy tylko my i ludzie Starego. Nie ma innych podziałów. Ile razy mam wam ci to powtarzać? Siedzisz najdłużej z nas wszystkich, a wciąż tego nie zrozumiałeś?

Staruszek zaseplenił coś w odpowiedzi, ale nikt nie dosłyszał, co dokładnie powiedział. Kapitan odczekał chwilę i dopiero wtedy się odezwał..

– Jeśli historia z wywróconą łajbą jest prawdziwa to…

– Błagam was, tylko nie zaczynajcie znowu opowieści o wodnych potworach – chrząknęła Warne. – Przecież w tym przeklętym jeziorze nawet ryby nie pływają. Potwory żyją tylko na Wyspie.

– Ty też się zamknij! – syknął ciemnoskóry. – Jeśli będę ciekaw twojego zdania na jakikolwiek temat to o nie zapytam! W tej chwili nie jestem ciekaw. I w najbliższym czasie na pewno nie będę. O żadnych potworach nie chciałem mówić. Chciałem powiedzieć, że jeżeli wywróciła się łajba z drużyną, która pracowała na tamtym brzegu, to ktoś będzie musiał ich zastąpić.

– Boisz się, że to nas tam poślą? – Warne nie przejęła się reprymendą dawnego oficera. – Uspokoję cię, Cadram… To znaczy, przepraszam, towarzyszu-kapitanie… za Republikę! Za Rady Delegatów i tym podobne – zadrwiła, zezując w kierunku staruszka, który aż sapnął ze złości słysząc jej prześmiewczy ton. – Wszystkich was uspokoję, towarzysze-osadzeni. Nie poślą nas na Wyspę. Nie mamy w baraku nikogo z tatuażem.

– Zawsze mogą nam kogoś dorzucić. – Beront poprawiał wiszący na ramionach, wojskowy płaszcz, który wyglądał tak, jakby uszyto go na długo przed narodzinami starca. – W tej bandzie żrących owies Koniarzy tam na dole na pewno znajdzie się nie jeden Wytatuowany. A nawet jeśli nie, to co z tego? Mało razy posyłali ludzi na Wyspę bez nawigatora?

– Pewnie niemało – zakpił Dert. – Chociaż nikt z nas tego nie pamięta. No, ale ty siedzisz tu najdłużej, więc na pewno wiesz lepiej. Założę się, że byłeś pierwszym więźniem, jakiego Szaraki zamknęli w obozie.

– Oczywiście, że wiem lepiej! – sarknął dziadyga. – A ty, zasrany Koniarzu znaj swoje miejsce i przestań pyskować starszyźnie! Widzisz ilu twoich ziomków jest tam na dole? Ja widzę, że niewielu. Liczysz na to, że któryś z nich trafi wreszcie do naszego baraku? Uważaj, bo się przeliczysz!

– Owszem, widzę – odparł spokojnie Atrey. – W odróżnieniu od ciebie. I faktycznie jest ich mniej niż zwykle. Znacznie mniej niż zwykle. Wiesz, o czym to świadczy, Beront?

– O tym, że żaden z nich nie trafi do naszego baraku i nadal będziesz jedynym zasranym Koniarzem w towarzystwie?

– Skoro do obozu trafia mniej, jak to pięknie ująłeś, zasranych Koniarzy, to znaczy, że wasi przestali brać tylu jeńców co wcześniej. A dlaczego? Bo zaczęliście dostawać łomot na froncie.

– A może nasi przestali brać waszych gównozjadów w niewolę, bo od razu pakują każdemu kulkę w łeb? – warknął Beront. – Tylko na to zasługujecie!

– Nasi, wasi – wtrącił milczący do tej pory mężczyzna, który stał na końcu kolejki i jako jedyny nie nosił wojskowego munduru. Wszyscy więźniowie wykazywali oznaki chorobliwego niedożywienia, ale on przypominał bardziej obciągnięty skórą szkielet niż żywego człowieka. – To właśnie „twoi”, Beront, skoro chcesz ich tak nazywać, wsadzili cię do tej dziury. To przez tych „twoich”, banda sadystów trzepie cię batem co wieczór i każe żreć własne gówno. Zresztą ci sadyści to też „twoi”. Może o tym zapomniałeś?

– Nie „moi”, tylko „nasi”. Nie uważacie się za obywatela republiki, towarzyszu Ubne?

– W tej chwili uważam się co najwyżej za obywatela tej dziury – odparł złowrogo chudzielec. – I nic nie wskazuje na to, by ten stan miał ulec zmianie. A twoje krzywe uśmiechy i podstępne pytania nie robią na mnie wrażenia. Co zrobisz, gdy złapiesz mnie na jakimś antyrewolucyjnym stwierdzeniu? Doniesiesz na mnie? Komu? I co na tym zyskasz? I co gorszego mogą mi zrobić? Wyślą mnie do gorszego obozu niż ten? Istnieje takie miejsce?

– Zdrajcy, spekulanci i Koniarze – podsumował dziadyga, po czym ponownie splunął, tym razem z prawdziwą odrazą. – Oto, kto mnie otacza.

– To zdrajcy to niby o mnie? – zaśmiał się sucho Cadram. – A przed chwilą byłem jeszcze towarzyszem-kapitanem. Szybko mnie zdegradowałeś, Beront. Ale Ubne ma racje. Pohamuj swój rewolucyjny entuzjazm. Bo z miejsca, w którym stoisz brzmi co najmniej śmiesznie.

– Zdrajcy – dodał staruszek, ale tym razem nieco ciszej. – Wszyscy jesteście zdrajcy. Tylko zdrajcy okradają transporty dla własnej armii! Spekulanci, zasrani. To przez takich, jak wy armia Republiki musi mierzyć się nie tylko z Koniarzami, ale też z wrogiem wewnętrznym!

– Wypraszam sobie – powiedziała wesoło Warne. – To Cadram do spółki z Ubne okradali wojskowe transporty, żeby później znowu sprzedać wszystko armii. Ja byłam tylko zwykłą kurwą.

– A ja gwałcicielem i mordercą – dorzucił ostatni z więźniów w szarym mundurze. – W życiu niczego nie ukradłem! A tak w ogóle to zostałem niesłusznie skazany.

– Ja też – przytaknął kapitan Cadram. – Siedzę za niewinność.

– No, a ja? – zadrwił Atrey. – Nawet nie wiem, za co mnie tu zesłali.

– Właśnie – powiedział Ubne rozbawiony słowami towarzyszy. – Przyznaj się Tradd, ile panienek rozprułeś zanim cię dopadli? Dojechałeś do tuzina?

– A co za różnica? – odburknął żołnierz, nerwowo pocierając dłonią o dłoń.

– Ciekawość mnie zżera – wyszczerzył zęby chudzielec. – Czy naprawdę masz tak nasrane pod kopułą, jak o tobie gadają? Bo my jesteśmy po prostu złodzieje, spekulanci i kurwy. I wrogowie państwa, rzecz jasna. Ale z ciebie, Tradd, prawdziwy zwyrodnialec. Ile tych nieszczęsnych dziewczynek wybebeszyłeś?

– Osiem.

– Tyle ich było, czy tyle znaleźli?

– Tyle znaleźli.

– Czyli było ich więcej?

– Było.

– Dużo więcej?

– Nieznacznie.

– Nieźle Tradd, naprawdę nieźle. – Cadram spojrzał w zasnute chmurami niebo, krwistoczerwone od ostatnich promieni zachodzącego słońca. – Na pewno matka jest z ciebie dumna. A wracając do rzeczywistości, poznajesz nowych, Dert?

– Nagle zaczęła cię interesować sytuacja na froncie? – żachnął się Atrey.

– Troszeczkę. Zauważcie, towarzysze – wypowiadając to słowo, Cadram wykrzywił się ostentacyjnie – że tylko część nowych jest z frontu, a ogólnie jest ich niewielu. Może to oznaczać tylko jedno. Większą ilość więźniów wcielają do karnych kompani niż wysyłają tutaj. Chyba faktycznie zaczęliśmy dostawać po dupie.

– Teraz to ty mówisz „my”? – zdziwił się Ubne.

– Stare nawyki – westchnął ciemnoskóry, wzruszywszy ramionami. – Dert, poznajesz tych na dole, czy nie?

– Wydaje mi się, że niektórzy mają niebieskie pagony – powiedział Atrey wytężając wzrok. – W takim razie są z Armii Północ, ale pewności nie mam. Chłopaki z trzeciego baraku, ci, którzy trafili tu przed miesiącem mówili, że na północy miała iść kontrofensywa. Duża kontrofensywa. Widać mieli rację.

– Północne kompanie powiadasz? – Cadram wyszczerzył w uśmiechu zęby. – Znaczy się mają dobre, wytrzymałe i ciepłe ciuchy?

– Na moje oko to mają raczej niewiele…

– Poza tymi zielonymi szmatami – mruknął pod nosem Beront.

– …A to co mają i tak zabiorą im te ścierwojady czekające na placu – dokończył Atrey, ignorując uwagę staruszka. – Chyba nie chcesz tam iść i ustawić się w kolejkę razem z wszarzami z czwartego kotła?

– Pewnie, że nie chcę. – Kapitan ziewnął zasłaniając usta brudną, pokaleczona dłonią. – Ale przydałyby mi się nowe buty.

– Jak nam wszystkim. – Warne po kilku kaszlnięciach, charknęła i splunęła w sposób, którego nie powstydziłby się niejeden portowy doker. – Ale w odróżnieniu od nas, tobie przydałyby się też nowe onuce. Chyba nawet bardziej niż buty.

– Na waszym miejscu przejmowałbym się czymś innym buty i onuce – powiedział ktoś za plecami więźniów.

Gdy osadzeni odwrócili głowy zobaczyli jednego ze strażników, który przykucnąwszy przy ziemi poprawiał sznurowanie wysokich do kolan, wojskowych trepów. Miał na sobie szary mundur, podobny do tych noszonych przez niektórych więźniów, ale nie tak zniszczony i wciąż wyposażony w oznaczenia rangi.

– A niby czym, dowódco? – zapytał ostrożnie Cadram.

– Tym, że tam na dole czeka ponad setka nowych gęb do wyżywienia.

– Strażnik ociężale podźwignął się z ziemi. Poprawił hełm, który osunął mu się na czoło. Wyjął z ust tlącego się papierosa i podszedł do barierki otaczającej wzniesienie. Więźniowie szybko rozeszli się na boki. Jedynie Cadram oraz Beront pozostali na swoich miejscach.

– Większość z nich będzie miała dużo sił by pracować. – Wartownik strzepnął niedopalony susz na ziemię. – Przynajmniej przez jakiś czas.

– Jak zawsze – skwitował kwaśno Cadram.

– I jak zawsze zmieni się układ przy kotłach – oświadczył klawisz. – Muszą też ich gdzieś rozmieścić.

– Nasz barak przepełniony – powiedział półszeptem Beront. – A szóstka i jedenastka stoją puste.

– Do szóstki faktycznie wrzucą część nowych. – Żołnierz zaciągnął się głęboko papierosem, postawił w górę kołnierz od szarego płaszcza. – Ale jedenastka idzie z dymem najdalej pojutrze.

– Jak to z dymem? – Staruszek aż zachłysnął się powietrzem. – Przecież ludzie z jedenastki nie pracowali na Wyspie. Nawet przy wyładunku żaden z nich nie pracował!

– I co z tego? – Strażnik strzyknął śliną pomiędzy zębami. Podał niedopałek Cadramowi, który przyjął go skinąwszy nisko głową. – Któryś przywlókł do baraku to świństwo z Wyspy. Może jakaś kropla oleju pozostała na drewnie, które pakowali do transportów? Kto to może wiedzieć? Przywlekli i już. Jak nie wyszli rankiem na apel, to wszyscy wiedzieli, co się stało.

 – Nam i tak nikogo nie dorzucą – oświadczył Beront, ale wyraźnie bez przekonania. – W niektórych barakach Koniarzy świeci pustkami. A pomijając oficerów, komendant zawsze kazał wrzucać tych brudasów razem, żeby mieć na nich oko.

– Nie po tym, co się stało z Czwórką.

– Co się stało z czwórką, dowódco?

– Uciekli? – Cadram uprzedził odpowiedź klawisza, zaciągając się podarowanym papierosem.

– Uciec nie uciekli. Ale próbowali.

– Ilu?

– Co ilu? – syknął ze złością strażnik. – Osadzony, czy ty przypadkiem nie…

Wartownik urwał w pół słowa widząc poruszenie na placu apelowym. Tłum zebrany wokół nowych więźniów zaszemrał, zafalował niczym smagane wiatrem łany zboża. Z jednego z budynków, które ustawiono na wbitych w ziemię palach obok ogrodzenia, wyszła grupa odzianych na szaro żołnierzy. Towarzyszył im niski, korpulentny mężczyzna w białym podkoszulku oraz oficerskich spodniach wciśniętych w wysokie do kolan buty. Oddział wdrapał się na sąsiadujące z placem podwyższenie, które ozdabiał rząd pionowych belek służących za szubienice.

– O cholera. – Warne zakryła usta dłonią. – Widzicie to, co ja? Stary nie założył munduru.

– Munduru, jak munduru – dodał Atrey. – Skurwiel nie ma nawet koszuli. Widzieliście kiedyś Starego bez koszuli?

– Raz – zaśmiał się pod nosem strażnik. – Ale wtedy chlał przez kilka dni z rzędu i ledwo trzymał się na nogach. Kto wie, może dziś w nocy też schlał się jak świnia? Pewnie przez tą cholerną łajbę z wczoraj.

– Trzy reguły! – krzyknął mężczyzna w białym podkoszulku, a zrobił to tak głośno, że jego słowa dotarły aż na kuchenne wzniesienie. – Trzy reguły! Za próbę ucieczki kula w łeb! Za atak na strażnika kula w łeb! Za niewykonanie polecenia strażnika kula w łeb! Resztę dowiecie się od innych osadzonych. Z frontu na lewo, reszta na prawo. Strażnicy przydzielą was do waszych kwater.

Naczelnik zszedł z mównicy. W towarzystwie jednego z żołnierzy ruszył pospiesznie w kierunku swojej siedziby. Pozostali wartownicy zabrali się do dzielenia nowych więźniów na kilkuosobowe grupy, nie żałując pałek i kolb karabinów.

– Jak siedzę tu tyle lat – zaczął szczerze zdziwiony Beront. – Nigdy nie widziałem, żeby naczelnik tak się zachował.

– Mówiłem, że jest na kacu? – zarechotał strażnik. – A wy osadzeni, czekacie na coś? Wydawało mi się, że idziecie do Rzeźni. A może mam powiedzieć Poczwarce, że nie jesteście już głodni?

Więźniowie bez szemrania i w wielkim pośpiechu, biegiem wręcz, ruszyli w stronę ogrodzonej siatką kuchni. Ziemny nasyp przechodzący w palisadę otaczał Rzeźnię ze wszystkich stron. Jedyne wejście na teren wewnątrz ogrodzenia prowadziło przez tunel wykopany pośrodku wału. Tuż za wąską brama mieściła się zadaszona stróżówka, gdzie dwaj uzbrojeni klawisze towarzyszyli sierżantowi sprawującemu nadzór nad kuchnią. Dowódca warty siedział na malutkim krześle przytulonym do równie niewielkiego stolika. Skromnych rozmiarów meble ustawiono w stróżówce nie bez powodu. Podoficer zwany przez wszystkich Poczwarką, nie dałby rady wdrapać się na normalnej wielkości taboret, gdyż był drobny i chudy niczym niedożywione dziecko. Powagi nie dodawały mu rumiane policzki oraz skąpo sypiący się zarost nad górną wargą.

Beront poszedł do stróżówki podwijając po drodze rękaw zniszczonego munduru, podczas gdy pozostali więźniowie czekali posłusznie dwa kroki z tyłu. Poczwarka podniósł niechętnie wzrok znad zapisywanych w zeszycie koślawych szlaczków i spojrzał na zabliźnione znaki wypalone na ramieniu staruszka.

– Barak czternasty, grupa trzecia – powiedział, a głos miał jeszcze bardziej dziecięcy niż wygląd. Przerzucił kilka stron w swoim zeszycie, po czym zamilkł przesuwając palcem po krzywych szeregach liter. – Drugi kocioł.

Beront w milczeniu poprowadził pozostałych w stronę ukrytych pod dachem pieców, gdzie pracujący w kuchni więźniowie wydawali posiłki towarzyszom niedoli. Pod drewnianą wiatą zbudowano platformę wspartą na wbitych w ziemię palach, a położone głębiej paleniska otoczono ścianą z drutu kolczastego. Gdy osadzeni podeszli bliżej jeden z wartowników wskazał im ustawiony na ziemi wielki, żeliwny kocioł. Atrey oraz Tradd bez ponaglania chwycili garnek za metalowe uchwyty, po czym zanieśli go śladem oddalających się towarzyszy. Naczynie było ciężkie, ale tylko z powodu materiału, z którego je wykonano. W środku kotła pływała bowiem mętna, cuchnąca breja wypełniona jakimś świństwem, które od biedy można było nazwać mięsem. Ze znaczną przewagą świństwa.

Miejsce, gdzie więźniowie spożywali posiłki składało się z długich rzędów nieociosanych, drewnianych bali, które wkopano do połowy w ziemię w ten sposób, by stworzyć prowizoryczne siedziska. Ławki były jednak tylko dwie, w dodatku oddalone od siebie tak bardzo, że osadzeni w czasie posiłku, musieli siłą rzeczy siedzieć lub klęczeć na ziemi. Jedynie kilku z nich mogło zająć miejsca na ławie.

Takie rozwiązanie miało ukryty cel.

W obozie tradycja była świętością, a w ramach tradycji działała odpowiednia hierarchia. Kto nie wypracowywał przydzielonej normy spadał do „niższego kotła” i albo starał się pracować ciężej pomimo niedożywienia, albo z powodu wyczerpania głodem spadał coraz niżej. Aż wreszcie Wujek Głód zabierał go do siebie.

Obozowa hierarchia nie dotyczyła tylko racji żywnościowych, lecz także władzy egzekwującej prawo. Ponieważ szeregi strażników było nie dość liczne, by mogli sprawnie pilnować wszystkich osadzonych, obowiązek ten spadał na starszyznę więzienia. Do grona wewnętrznych nadzorców zaliczali się ci, którzy zdołali przetrwać w niewoli najdłużej. Starszyzna sprawowała władzę zarówno w barakach jak i w poszczególnych grupach. W zamian za drobne przywileje pilnowała porządku oraz wymierzała kary współtowarzyszom niedoli. Los członków starszyzny był jednak równie niepewny, co pozostałych więźniów i mógł się odmienić w ciągu zaledwie jednej chwili. Ponieważ każdy z osadzonych miał ściśle określone miejsce w obozowej hierarchii, które to miejsce zawsze mogło ulec zmianie na gorsze, więźniowie nie ufali sobie nawzajem oraz szczerze nienawidzili tych, którzy zajmowali wyższą pozycję.

By utrzymać wzajemną niechęć wśród skazańców, strażnicy stale przypominali im o obozowej hierarchii. Jedną z metod by to osiągnąć, było zmuszanie więźniów, by część z nich jadła na kolanach i w błocie, podczas gdy inni mogli jeść na siedząco. Proste rozwiązanie, ale bardzo skuteczne.

Z członków grupy trzeciej tylko Cadram i Beront mogli korzystać z przywileju zasiadania na drewnianej ławie, gdyż tylko oni należeli do starszyzny. Beront z uwagi na czas, jaki spędził w więzieniu, a Cadram z powodu oficerskich szlifów, które otrzymał zanim został skazany.

Kolację spożywano w milczeniu. Łyżka przymocowana do garnka ciężkim łańcuchem, krążyła z rąk do rąk zagłębiając się, co chwila w paskudnej zupie. Nikt nie narzekał, nikt nie dyskutował. Nikt nie otwierał ust w innym celu niż po to, by przełknąć kęs cuchnącej potrawki. Jedli. Jedzenie było nagrodą i przywilejem. Zapracowali na niego. Nie wszyscy dostawali jeść codziennie.

Atrey tak jak pozostali pochłaniał kolejne łyżki zupy. W duchu cieszył się, że wylądował w baraku numer czternaście, gdyż wiedział, że mógł trafić o wiele gorzej. Co prawda, Beront i Warne znacznie zaniżali im wydajność, a i Ubne nie należał do ludzi nawykłych do ciężkiej, fizycznej pracy. Gdyby nie starzec i dziewczyna prawdopodobnie łapaliby się nawet na pierwszy kocioł. W rezultacie większość przydzielonych im obowiązków spadała na pozostałą trójkę, w tym przede wszystkim na niego i Tradda. Beront należał do barakowej starszyzny i w związku z tym był nie do ruszenia. Natomiast Warne, by zapewniła sobie trwałe miejsce w grupie w taki sam sposób jak robiły to inne kobiety mieszkające w obozie. Każda osadzona należała do czyjegoś haremu i każda płaciła za życie oddając się najważniejszym osobom w barakach. Była bezpieczna dopóki rządzony drużyną Cadram się nią nie znudzi.  

Atrey nie dziwił się jej podejściu. Gwałt, nawet najbardziej brutalny można było przeżyć. Wujek Głód był gorszy. Niż wszystko. I nie znał litości.

– Barak czternasty, grupa trzecia – zabrzmiał gdzieś za ich plecami piskliwy, dziecięcy głos Poczwarki. – Mam dla was dobrą wiadomość.

Dert widząc miny swoich towarzyszy zrozumiał, że nie jest to dobra wiadomość. Że jest to wiadomość, której tak daleko do bycia dobrą, jak to tylko możliwe. Zrozumiał to jeszcze zanim obrócił się do tyłu i zobaczył stojących w towarzystwie Poczwarki dwóch więźniów w zniszczonych, zielonych mundurach.

– Nowi członkowie waszej grupy – ciągnął dalej sierżant, uśmiechając się szeroko. – Prosto z dzielnej i walecznej armii Jego Pryszczatej Królewskiej Mości.

– Przecież to pieprzeni Koniarze – obruszył się Beront. – Przecież…

Staruszek nie dokończył widząc wciąż rozszerzający się uśmiech Poczwarki. Spuścił głowę i wbił wzrok we własne, umorusane dłonie.

– Nowi dostają kolację? – Cadram jako jedyny nie spuścił wzroku, lecz wpatrywał się w niewysokiego strażnika z iskrą w oczach. – Zwyczaje aż tak się zmieniły?

Poczwarka, choć oprócz nowych więźniów miał za plecami dwóch rosłych wartowników pod wpływem spojrzenia kapitana przestał się uśmiechać.

– Naczelnik kazał – wzruszył chudziutkimi ramionami i odkręcił się na pięcie. – Mają mieć siły do pracy. Czy podzielicie się z nimi żarciem, to już wasza sprawa.

Gdy wartownicy odeszli nowi więźniowie pozostali sami w towarzystwie mieszkańców baraku czternastego. Grupa w milczeniu przyglądała się ich brudnym, zielonym mundurom, z których odpruto oznaczenia rangi. Jeńcy wojenni wpatrywali się w starych więźniów bez cienia strachu, ale też bez lekceważenia. Widać było, że ich zainteresowanie wzbudza przede wszystkim zawartość kotła. Przede wszystkim, ale nie tylko. Obaj zerkali co chwila w stronę Atreya.

– Starszy kapral Etrasto i szeregowy Karnodic, Szesnasta Brygada Piechoty Górskiej, Armia Północ – wydusił z siebie jeden z żołnierzy, stając na baczność i salutując pięścią przyłożoną do ramienia.

Nikt się nie odezwał. Przy kotle zapadła cisza o kilka stopni bardziej głęboka niż jeszcze przed chwilą.

Cadram zaczekał aż łyżka trafi do jego ręki. Dopiero, gdy przełknął kęs polewki odwrócił głowę w stronę Derta i zaczął świdrować go spojrzeniem. Atrey westchnął głośno. Podniósł się niespiesznie z ziemi. Otrzepawszy kolana z błota podszedł do wyprężonych niczym na paradzie piechurów z Szesnastej Brygady. Choć kapral Etrasto był niższy od swojego towarzysza to i tak przewyższał Derta niemal o głowę. Atrey mógł popatrzeć co najwyżej na niedogolony podbródek wojaka, gdyż na spojrzenie mu w oczy nie miał co liczyć.

Dert zamiast odpowiedzieć salutem na gest żołnierzy odchylił się do tyłu i z krótkiego zamachu grzmotnął kaprala pod żebra. Etrasto zgiął się w pół wypluwając kropelki śliny, które zatrzymały się na rudawej szczecinie porastającej jego podbródek. Atrey przechylił się na bok i uderzył przeciwnika w odsłoniętą szczękę, choć i ten cios nie powalił zwalistego kaprala na ziemię. By posłać żołnierza na deski potrzebny był kolejny sierpowy w bok głowy i solidny kopniak w łydkę. 

Szeregowy Karnodic był tak zaskoczony tym, co się stało, że gdy  Atrey zamachnął się na niego pięścią, zdołał jedynie zasłonić głowę ramieniem. Niespecjalnie mu to pomogło, gdyż Dert zmienił kierunek ataku i zdzielił go w pierś, a po chwili poprawił uderzeniem w ucho.

Tymczasem Tradd już miał dostać łyżkę w swoją dłoń, ale nie doczekał się kolejnej porcji polewki. Ubne pociągnął go za ramię by poderwać żołnierza z ziemi. Następnie chudzielec doskoczył do klęczącego w błocie kaprala Etrasto i przydepnąwszy mu rękę, zdzielił go pięścią w tył głowy. Tradd zaklął szpetnie, ale już po chwili dołączył do swoich towarzyszy częstując piechurów kopniakami.

Bójka nie trwała długo. Pozostali przy kotle więźniowie zdążyli przełknąć jedynie po dwie łyżki polewki, zanim Tradd i Ubne na znak Atreya odeszli na bok, pozostawiając leżących na ziemi żołnierzy z Szesnastej Brygady Piechoty. Awantura nie wzbudziła większego zainteresowania ani ze strony innych posilających się więźniów, ani wśród pilnujących wejścia pomagierów Poczwarki. Jedynie kilku pracowników kuchni dopingowało zapaśników głośnymi gwizdami, dopóty dopóki nadzorujący Rzeźnię strażnicy nie zagonili ich z powrotem do pracy.

Atrey wyraźnie zasapany, przyklęknął przy jęczącym z bólu kapralu. Szarpnąwszy żołnierza za kołnierz uniósł jego głowę na tyle, by Etrasto mógł spojrzeć na siedzących przy kotle mieszkańców baraku czternastego.

– Stary przekazał wam tam na dole trzy podstawowe zasady – wycedził przez zęby Dert. – Skupcie się, bo za chwilę usłyszycie kolejną. Od dzisiaj wasza pieprzona brygada, wasi pieprzeni oficerowie, cała pieprzona Armia Północ i wszystkie wojska Jego, pieprzonej w dupę, Królewskiej Mości przestają dla was istnieć. Wasze Klany, które ganiają stada reniferów gdzieś na Galopującym Lodzie, też nie mają już dla was znaczenia! Od dzisiaj waszym królem, waszym dowódcą i waszym ojcem jest ten człowiek!

Dert wskazał Cadrama, który skrobał właśnie łyżką o dno kociołka.

– Jeżeli on każe wam pracować to macie pracować, choćbyście mieli paść ze zmęczenia – kontynuował dalej Atrey. – Jeżeli każe wam spać to macie spać, nawet na stojąco. A jeżeli każe wam srać to macie srać, nawet jeśli mielibyście wysrać własne jelita!

Starszy szeregowy wstał, zaczerpnął głośno powietrza.

– Nie jesteście już żołnierzami Armii Północ – powtórzył grobowym głosem. – Jesteście mieszkańcami baraku numer czternaście i należycie do grupy trzeciej. I nic ponadto. Od tego, jak ciężko będziecie pracować zależy, czy cała grupa dostanie jeść. Jeżeli przez was grupa będzie głodować to grupa się was pozbędzie. I ani strażnicy ani wasi dawni oficerowie, ani nawet sam Koniokrad, wam nie pomogą! Zrozumieliście?

Atrey gestem ręki dał znak, by Tradd i Ubne wrócili do kociołka. Sam został na miejscu przeskakując spojrzeniem po leżących na ziemi żołnierzach. Przyklęknął ponownie przy kapralu. Stanowczo odsunął na bok rękę, którą Etrasto wciąż zasłaniał twarz, po czym spojrzał chłopakowi prosto w wypełnione strachem oczy.

– Wiecie dlaczego strażnicy kazali wam odpruć dystynkcje? – zapytał. – Bez dystynkcji trudniej odszukać oficerów, a skretyniali szeregowcy tacy jak wy nie potrafią samodzielnie zorganizować ucieczki. Bo musicie wiedzieć, że stąd nie da się uciec. Wielu próbowało i nikomu się nie udało. Za próbę ucieczki, strażnicy wymierzają karę nie tylko uciekinierom, ale całej grupie, a bywa, że i całemu barakowi. Więc jeśli dowiem się, że szukaliście swoich oficerów, albo innych kumpli z waszej żałosnej brygady, by razem z nimi zorganizować ucieczkę, to sam, osobiście zatłukę was na oczach całego obozu.

Atrey przerwał na chwilę. Kolejny raz głośno zaczerpnął powietrza. Długa przemowa zmęczyła go nawet bardziej niż sama bójka. Zakaszlał, otarł dłonią ślinę z kącika ust. Milczał wpatrując się gdzieś przed siebie.

– Stąd nie można uciec – powtórzył nieobecnym głosem. – Nie da się stąd dotrzeć na front, ani nawet w jego pobliże. Armia Królestwa nigdy nie zawędruje w te strony, by bohatersko wyzwolić to przeklęte miejsce. Nigdy, rozumiecie? Nawet gdyby nagle przerwali front… Co ja mówię? Nawet gdyby wygrali tę zasraną wojnę to zanim się tu zjawią i tak zdążycie trafić do piachu. Umrzecie tu. Tak jak wielu przed wami i jak wielu po was. Jak wszyscy, którzy kiedykolwiek tu trafili. Stąd nie ma ucieczki. 

 

* * *

 

Gra miała stosunkowo proste zasady i była zrozumiała nawet dla nieprzesadnie błyskotliwych więźniów. Każdy z graczy dysponował zestawem figur żołnierzy oraz kilkoma figurami dowódców, a zwycięstwo polegało na zajęciu jak największego obszaru planszy lub na zniszczeniu figur przeciwnika. W grze występował też element losowy polegający na rzutach kośćmi, których wynik definiował zasięg ruchu konkretnych figur. W baraku czternastym za planszę służyła podłoga, na której ktoś przed laty wyskrobał paznokciami krzywe, kwadratowe pola. Zamiast figur i kości używano bryłowatych kamieni, które kolejny bezimienny więzień, może całe pokolenia więźniów, szlifował tak długo aż odłamki skały zaczęły przypominać niewielkie sześciany.

Fakt istnienia figur oraz planszy ukrywano przed strażnikami w obawie przed karą. Nie dlatego, że na karę trzeba było sobie jakoś specjalnie zasłużyć. Zakres czynności, za które groziło choćby zwykłe połamanie palców był dość szeroki i zaczynał się od zbyt aroganckiego spojrzenia na wartownika, a kończył na zbyt pokornym opuszczeniu głowy. Wszystko zależało od humoru klawiszy.

Skazańcy nie posiadali nic cennego, o co można by toczyć pojedynki na drewniane planszy, ale zgodnie z obozową tradycją grano o rzeczy po zmarłych. Czasami więźniowie grali również o dobytek wciąż żywych towarzyszy, jeżeli ktoś bardzo czegoś potrzebował. Jednak takie potyczki należały do rzadkości, gdyż nie istniała żadna forma wyegzekwowania wygranej. Jeśli zwycięzca nie miał dość siły lub wsparcia towarzyszy, by odebrać od przegranego swoje trofeum to zwyczajnie go nie dostawał. A jeśli miał, nie musiał wcale grać. Mógł po prostu zabrać to, czego chciał.

Atrey nigdy nie widział, by więźniowie grali o najcenniejszą rzecz w całym obozie, czyli o żywność. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie dostawał jej dostatecznie dużo, by można ją było odłożyć na później. Nie istniał również żaden skuteczny sposób, by ukryć wyniesione z Rzeźni jedzenie.

Byli jednak tacy, co próbowali i przez to trafiali na Szczerbatego.

Szczerbatym nazwano pierwszy z kamiennych stopni, które wytyczały drogę na kuchenne wzgórze. Za pomocą Szczerbatego i własnych buciorów strażnicy wybijali osadzonym zęby. Wybicie siekaczy na kamiennym progu rzadko kiedy kończyło się natychmiastową śmiercią, ale pogruchotana szczęka i zakażenie wdające się od pokruszonych kości sprawiały, że więzień mógł umierać wiele dni w strasznych męczarniach. Szczerbaty był mało przyjemnym sposobem by wydostać się z obozu. Ale istniały jeszcze gorsze kary.

Znacznie gorsze kary.

– Jak zwykle oszukujesz! – warknął mężczyzna w podartym, wełnianym kubraku, siedzący naprzeciwko Ubne. – Cholerny kanciarz! Może by tak twój szef ze mną zagrał zamiast jak zwykle odsyłać jednego ze swoich przydupasów, co?

– Jak zwykle – skwitował oschle chudzielec, grzechocząc kamiennymi kośćmi w szczupłej dłoni. – Poddajesz partię czy gramy dalej?

Atrey nie dosłyszał odpowiedzi. Przekręcił się na drugi bok i zasłonił głowę ramieniem. Niestety, nie pomogło mu to zagłuszyć dochodzących zewsząd dźwięków. W baraku królowało wszechobecne chrapanie, sapanie i jęczenie z bólu, połączone z niewielką domieszką niezrozumiałych pomruków oraz cichego płaczu. Pomiędzy żałosne zawodzenie, co pewien czas wdzierał się szelest prowadzonych szeptem rozmów lub stukot toczących się po podłodze kamiennych kości. Dert przywykł do zasypiania w okopach, wśród chrapiących towarzyszy broni i nawały artyleryjskiej. Ale w obozie nie mógł spokojnie spać. Nawet najcichsze dźwięki wyrywały go ze snu, co stopniowo zaczynało doprowadzać go do szaleństwa.

Leżącej niedaleko Warne rozgardiasz nie przeszkadzał w ogóle. Dziwka spała jak kamień, choć jak co noc trzęsła się i dygotała z zimna. Mamrotała nieustannie pod nosem i dzwoniła zębami o podkurczone pod brodę kolana. Co prawda, z wyglądu Warne nie przypominała mieszkańców słonecznego południa, ale i tak źle znosiła chłód nocy. W pobliżu dziewczyny, siedział Tradd dłubiący pod paznokciami ułamaną drzazgą, a nieco dalej Cadram i Beront, jak zwykle zajęci przed snem cichą rozmową. Nowi członkowie drużyny trzeciej zajęli miejsca w samym rogu pomieszczenia. Od czasu bójki w Rzeźni nie odezwali się do nikogo ani słowem. Obserwowali mieszkańców baraku czternastego czujnym wzrokiem, jakby spodziewali się, że kolejny niesprowokowany atak może nadejść z najmniej oczekiwanej strony. Starali się nie leźć nikomu w oczy. Unikali przede wszystkim Derta.

– Mam wieści – powiedział Ubne, przechodząc nad ułożonymi na podłodze współwięźniami. – Mam wieści, towarzysze!

Atrey szturchnięty przez chudzielca stopą podniósł się do pozycji siedzącej, kompletnie wybity ze snu, który i tak nie chciał nadejść. Swój koc zarzucił na trzęsącą się z zimna Warne, lecz dziwka nie zareagowała na tę uprzejmość.

– Jakie wieści? – Dert przysiadł się bliżej starszyzny, przez co wpadające przez okno światło księżyca zalało profil jego wychudzonej twarzy.

– Z jedenastki faktycznie nikt nie wyszedł rano na apel – wycedził Ubne. – Jutro pójdzie z dymem.

– To raczej żadna niespodzianka – skwitował kwaśno Beront, wychylając głowę spod swojego płaszcza. – Strażnik nie kłamałby w tej kwestii. Ciekawe, czy wiedzą w jaki sposób ci z jedenastki się zarazili.

– Podejrzewam, że ci, którzy znali odpowiedź na to pytanie nie są zbyt skłonni do rozmów – odparł chudzielec. – Do roboty za tych z jedenastki przyjdą nowi, głównie Koniarze.

– To też żadna niespodzianka, przecież…

– Dacie mi wreszcie skończyć? – zirytował się Ubne. – Koniarze pójdą też na drugi brzeg. Za tych, którzy potopili się wczoraj na barce.

– Naprawdę? – zdziwił się szczerze Cadram. – Stary pośle nowych na jezioro? Oszalał?

– Możliwe. Tego akurat nie wiem.

– To pewne? – zapytał Atrey.

– Że poślą nowych na jezioro? Khytim twierdzi, że tak – Ubne kiwnął głową w stronę mężczyzny w kożuchu, który w przeciwnym rogu baraku rozmawiał z członkami swojej grupy. – Jego drużynę pilnował dzisiaj Kulawy, a on zawsze gada o wszystkim, co mu ślina na język przyniesie.

– Co niejednokrotnie okazywało się wierutną bzdurą, bo Kulawy zazwyczaj łzę jak pies – skwitował cierpko Dert.

– Może, ale…

– Poślą nowych na jezioro? – przerwał mu Cadram, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z zaskoczenia. – Samych?

– Samych podobno nie – wyjaśnił cierpliwie chudzielec. – Podobno Stary kazał zorganizować dużo grup takich jak nasza, czyli mieszanych w trzynastce, szesnastce i siedemnastce, a więc po kilku nowych i po kilku starych więźniów.

– I Stary pośle ludzi na drugi brzeg bez Wytatuowanych? – dopytywał kapitan. – Albo z jakimś niedoświadczonym nawigatorem, który dopiero co przyjechał z frontu w kajdanach?

– Ci, co pójdą na jezioro dostaną do grupy takich, którzy pływali na Wyspę nie jeden raz. Nawet jeśli mieliby tylko ładować olej i drewno na barkę.

– Czyli do wycinki nowych nie poślą? – upewnił się Cadram. – Widać Stary nie zwariował do reszty

– Jeśli wierzyć Kulawemu, oczywiście.

– Szesnastka powiadasz? – Beront zamyślił się głęboko, skrobiąc palcem po wyłysiałej głowie. – Podejrzewam, że Algareg nie był specjalnie zadowolony, że dorzucili mu nowych, zwłaszcza jeśli znaleźli się wśród nich jacyś Koniarze. – Staruszek spojrzał w stronę siedzących w kącie żołnierzy Szesnastej Brygady i wydawało się, że splunie na podłogę, ale ostatecznie tylko pomlaskał śliną. – Wiecie, co to oznacza, towarzysze? Jeśli chłopcy z szesnastki dostali nowych, to jutro będziemy odbierać towar od ludzi, którzy pierwszy raz wsiedli na barkę. Trzeba będzie uważać.

– A czy kiedykolwiek nie trzeba było uważać? – rzucił w przestrzeń Cadram. – O zmianie przydziału Kulawy nic nie wspominał?

– Nie – odparł Ubne. – Wszystko zostaje po staremu dopóki nowi się nie wdrożą.

– Może to i lepiej – westchnął kapitan. Następnie machnął dłonią w kierunku siedzących pod ścianą żołnierzy.

Piechurzy z Szesnastej Brygady wahali się tylko przez moment. Pod groźnym spojrzeniem Atreya zerwali się z miejsc, po czym posłusznie podeszli bliżej miejsca zajętego przez starszyznę grupy.

-Zanim was tu zesłali musieliście siedzieć w jednym z obozów za linią frontu – zaczął niespiesznie Cadram – więc nie będę tracił czasu na tłumaczenie wam wszystkich reguł rządzących tym miejscem. Najważniejszą lekcję odebraliście już w Rzeźni. Mam nadzieję, że dotarło do was to, co miało do was dotrzeć.

Kapitan podrapał się w zamyśleniu po zarośniętym podbródku. Milczał dość długo.

– Pobudka jest tuż przed świtem, a ten przychodzi tu całkiem wcześnie – oświadczył. – Później jest apel, a po sprawdzeniu stanu osobowego idziemy na brzeg jeziora. To jakieś sześć stajań, niby niedużo, ale idzie się przez las i częściowo pod górkę, więc lepiej oszczędzać siły. Na miejscu dostaniemy jeść i będzie to jedyne żarcie, jakie trafi do waszych żołądków aż do powrotu do obozu, czyli przez cały dzień. Na naszym stanowisku nikt nie pracuje w nocy, ale robota rusza od razu po przybyciu na miejsce.

Cadram przerwał na chwilę, którą poświęcił na ziewaniu i drapaniu się po włochatych policzkach.

– Nasza robota – podjął ponownie – polega na rozładowywaniu barek kursujących między Wyspą a brzegiem jeziora. Wiecie, co przywożą barkami z tamtego brzegu?

Żołnierze pokiwali przecząco głowami.

– Olej i drewno z Czarnej Lipy. Słyszeliście o Czarnej Lipie?

Piechurzy ponownie zaprzeczyli.

– W takim razie wiecie tyle samo, co my, bo tak się składa, że my też gówno wiemy – rzekł przywódca grupy. – Wszyscy tutaj są pewni tylko jednego. Mianowicie tego, że olej z Lipy, czy jak mówią strażnicy sok… W każdym razie ta przeklęta maź, którą wysrywa z siebie to przeklęte drzewo, jest silnie trująca. Można się przekręcić po dotknięciu tego świństwa palcami. Rozumiecie? Od samego dotknięcia. Olej jest też łatwopalny, a gdy wybuchnie to niszczy wszystko w promieniu pół stajania. Drewno z Czarnej Lipy też jest trujące, więc nigdy, przenigdy nie dotykajcie go gołymi łapami, jasne? Nad jeziorem dostaniecie rękawice i fartuchy ochronne. Jeśli wam życie miłe to nigdy ich nie zdejmujcie. Chyba, że ja wam na to pozwolę. Zrozumiano?

Żołnierze pokiwali skwapliwie głowami.

– Reszty dowiecie się na miejscu.

– I nigdy, przenigdy nie wchodźcie do jeziora – dorzucił stanowczo Dert. – Jeśli dotkniecie wody, jesteście martwi.

 

* * *

 

Atrey nie mógł zasnąć. Na zewnątrz baraku ponownie rozbrzmiewały wrzaski bólu. Strażnicy ewidentnie postanowili podtrzymać obozową tradycję i już pierwszej nocy zajęli się grupowym gwałtem na nowoprzybyłych więźniarkach. Sądząc po dochodzących zza ściany jękach, rytmicznych stękaniu i rozlegającym się co jakiś czas płaczu, wśród nowych skazańców znalazło się przynajmniej kilka kobiet. Prawdę powiedziawszy nawet gdyby znalazła się tylko jedna, to i tak musiałaby obsłużyć wszystkich wartowników z nocnej zmiany. Choćby miała tego nie przeżyć. Taka była obozowa tradycja, a tradycja to przecież świętość

Dert przekręcił się na bok. Zasłonił głowę przedramieniem zgrzytając z wściekłości zębami. Warne wciąż dygotała przez sen, czy to z zimna, czy z powodu dręczących ją koszmarów. Ubne chrapał głośno, skulony pod własnym kocem niczym wielki, pokraczny i wychudzony pająk. Wyglądało na to, że także Cadram wreszcie zasnął, choć w jego przypadku nigdy nie można było mieć pewności, gdyż dawny oficer wojsk Republiki nigdy nie chrapał ani nie mamrotał przez sen. Po prostu leżał jak kłoda z zamkniętymi oczami. Beront skulił się zwinięty w kłębek i zagrzebany pod podartym płaszczem, który wystarczał mu za całe okrycie. Tradd wciąż nie spał. Siedział nieruchomo pod ścianą i z nieobecnym wyrazem twarzy gapił się w niebo przez dziurę w dachu służącą za okno. Cały czas dłubał w zębach kawałkiem drzazgi, jakby walczył z chęcią połknięcia drewnianej przekąski.

Nie spali także nowi członkowie grupy trzeciej, którzy jeszcze do niedawna byli żołnierzami Szesnastej Brygady Piechoty Górskiej. Świeżo mianowani mieszkańcy baraku czternastego przerwali prowadzoną półszeptem rozmowę, po czym przysiedli się bliżej Atreya. Dert obrzucił ich zdziwionym spojrzeniem, ale nie powiedział ani słowa.

– To wszystko Szaraki? – zapytał szeptem Etrasto. – Ci więźniowie. Noszą mundury jak Szaraki.

– Gratuluję – odparł oschle Atrey. – Odkryłeś właśnie jeden ze ściśle strzeżonych sekretów Republiki. Ich władze posyłają do obozów pracy własnych obywateli. Zdziwieni?

– Ale oni wszyscy mówią po naszemu.

– Jesteśmy gdzieś na dalekim południu – powiedział Dert. – Bardzo dalekim, jak przypuszczam. Zsyłają tu głównie ludzi ze wschodu, z dawnych prowincji Królestwa, które później zajęła Republika. Tam wszyscy mówią w naszym języku.

– Waszym języku, na którym można sobie połamać żeby – wtrącił Cadram, otwierając niespodziewanie oczy. Jako jedyny z grupy trzeciej mówił z silnym, zgrzytliwym akcentem, przez co nie zawsze szło go zrozumieć. – Chyba prawdą jest to co o was mówią, że nauczyliście się gadać od koni.

Atrey oraz piechurzy z Szesnastej Brygady spojrzeli na dawnego kapitana wojsk Republiki, ale żaden z nich się nie odezwał.

– I nie jesteśmy na południu – dodał po chwili Cadram. – Wiem to, bo sam pochodzę z południa. Powietrze tutaj pachnie inaczej. I ziemia jest inna. Czarna, jak smoła. Na południu nie ma takiej ziemi. Jesteśmy gdzieś na zachodzie. Może nawet na samym Zachodnim Półwyspie.

I tym razem nikt nie zdecydował się skomentować słów przywódcy grupy. Przez długi czas panowała względna cisza, przerywana przez jęki bólu dochodzące zza ściany baraku. Etrasto odczekał, aż pozostali więźniowie zasną. Dopiero wtedy przesunął się bliżej Atreya i szepnął mu do ucha.

– Spotkaliśmy go wcześniej. – Kapral kiwnął głową w stronę pochrapującego Ubne.

Dert zmierzył żołnierza lekceważącym spojrzeniem. Przekręcił się na bok i ukrył głowę w ramionach

– Niewykluczone – wymamrotał, z policzkiem przyklejonym do podłogi. – Nie dalej jak dzisiaj wieczorem brał czynny udział w skopaniu wam tyłków.

– Nie, nie o to chodzi. Widzieliśmy go dużo wcześniej… Jeszcze zanim trafiliśmy do niewoli. Nie byłem do końca pewien czy to on, ale Karnodic twierdzi, że to na pewno on. Bez dwóch zdań.

– Może i tak. – Dert wzruszył obojętnie ramionami, co z uwagi na fakt, że leżał na podłodze nie do końca oddało jego zamiary. – Tylko, co mnie to obchodzi?

– A powinno. – Kapral ściszył głos tak bardzo, że Atrey ledwo go słyszał, choć leżał tuż obok. – Powinno cię to obchodzić. Bo widzieliśmy go w Trakaw. I to wcale nie wśród cywilów, a wśród żołnierzy.

– Fascynujące. Ale nadal nie wiem, po jaką cholerę mi to mówicie. A na waszym miejscu…

– Nie rozumiesz – przerwał mu bezceremonialnie Etrasto. – On nie był wśród Szaraków. Był wśród naszych! Rozmawiał z oficerami. Wysokimi rangą oficerami. I to nie z liniowymi, a z szychami, którzy przyjechali ze sztabu. Z Gwiazdozbiorami. Generałami. Teraz rozumiesz?

Dert uniósł głowę i przez krótką chwilę skakał wzrokiem po twarzach żołnierzy. Następnie parsknął cichym śmiechem.

– Mówię ci, on nie jest tym, za kogo się podaje – dorzucił kapral.

Atrey odpowiedział kolejną salwą gardłowego rechotu.

– Słyszałeś Ubne? – Cadram, który jak się okazało wciąż nie spał i przysłuchiwał się całej rozmowie, kopnął chudzielca w podkurczoną łydkę. – Ej, Ubne słyszałeś? Nasi nowi koledzy twierdzą, że podobno jesteś Koniarzem i to nie byle jakim Koniarzem! Że znasz się z samymi generałami. Czemuż, ach czemuż nie pochwaliłeś się wcześniej takimi koneksjami, stary druhu?

– Co? Co? – zapytał chudzielec, błądząc wokół zaspanym wzrokiem.

– Nowi twierdzą, że spotkali cię kiedyś w Trakaw.

– W życiu nie byłem w Trakaw… Przecież to zasrana nekropolia – westchnął Ubne, ponownie układając głowę na podłodze. – Koniarze zagazowali wszystkich mieszkańców…

– To kłamstwo! – oburzył się Etrasto. – Trakaw zdobyto desantem z morza!

– Pewnie – mruknął Cadram – zaraz po tym jak całe miasto wytruliście gazem.

– Gaz habrowy pierwszy raz użyto właśnie w Habr – powiedział kapral. – Bitwa o Habr miała miejsce w czterdziestym trzecim, czyli ponad rok po tym, jak Armia Północ zdobyła Trakaw.

– Wszystko jedno – ziewnął Ubne, zwijając się w kłębek. – Mam to gdzieś.

– Srać na Trakaw i jego mieszkańców! – Cadram ponownie kopnął chudzielca w wystającą spod koca nogę. – Ty mi lepiej powiedz, czemu widzieli cię w towarzystwie królewskich generałów?

– Czyś ty oszalał? – rzucił z irytacją Ubne. – Jakich generałów? Ze wszystkich oficerów, jakich w życiu poznałem ty miałeś najwyższy stopień. I dlatego to z tobą robiłem interesy. Wiesz, że do wojska mnie nie wzięli, bo mam suchoty i dusiłem się w masce gazowej. 

– Ale nie o naszym wojsku mowa – dorzucił jadowicie Beront, otwierając jedno oko. – Może wy, towarzyszu Ubne, nie jesteście wcale zwykłym spekulantem i złodziejem, a najprawdziwszym szpiegiem? Może przysłali was na naszą stronę frontu,  specjalnie po to, żeby osłabiać morale armii i organizować akcje dywersyjne?

– Wszyscy oszaleliście? – Chudzielec potoczył zdezorientowanym wzrokiem po twarzach towarzyszy. – Jakim znowu szpiegiem? W żuciu nie byłem w Trakaw. Nigdy nie byłem dalej na północ niż w Uahfe! Odwalcie się ode mnie, dobra?!

– Wiecie co? – zagadnęła Warne, uchylając nieznacznie powieki. – W tej akurat chwili mam głęboko w dupie to, kto jest szpiegiem, kto zdrajcą, a kto trafił tu bo zarżnął i zgwałcił ośmioletnie dziecko. W tej akurat chwili chcę spać. Czy możecie łaskawie zamknąć jadaczki, żebym mogła zasnąć w spokoju?

– Racja – skwitował Cadram, poprawiając pozycję na posłaniu. – Jutro czeka nas ciężki dzień. Jak zwykle zresztą.

– A co do samego Trakaw – dorzucił Atrey, zwracając się do żołnierzy z Szesnastej Brygady – to na waszym miejscu nie chwaliłbym się, że kiedykolwiek tam byłem. Szaraki dość jednoznacznie podchodzą do tego, co zaszło w tym mieście. Jeśli usłyszą o Trakaw, nie będą słuchać tłumaczeń o desancie z morza i geniuszu taktycznym marszałka Kotreona. Zamiast tego zwyczajnie rozwalą wam łby. I tyczy się to zarówno strażników, jak i pozostałych więźniów. Dobrze wam radzę, ani słowa o Trakaw. Najlepiej w ogóle nie gadajcie o tym, co robiliście na froncie. Komukolwiek. Także swoim.

 

* * *

 

Powierzchnia jeziora zdawała się nieruchoma. Zupełnie jakby woda zamarzła tworząc ciemnogranatową, nieprzejrzystą warstwę lodu. Wystarczyło jednak przyjrzeć się kamienistemu brzegowi by dostrzec delikatne fale rozbijające się o skarpy pełne otoczaków. Brzeg akwenu jak okiem sięgnąć był całkowicie pozbawiony roślinności, jakby został wykarczowany i wypalony do gołej ziemi. Pierwsze karłowate krzewy wyrastały dopiero w sporej odległości od plaży, by dalej przejść w gąszcz rozłożystych dębów oraz rosnących w ich cieniu wierzb i olch. Pomiędzy drzewami wiła się piaszczysta, poznaczona koleinami droga, prowadząca w stronę brzegu. Obok plaży wybudowano drewnianą szopę oraz pomost, który wrzynał się w jezioro niczym ostrze sztyletu. 

– Woda jest trująca – powtórzyła po raz trzeci Warne. – Nie próbujcie jej dotykać, a już w żadnym wypadku nie próbujcie jej pić. Jeśli się zachlapiecie, strażnik w najlepszym razie was zastrzeli. W najgorszym po prostu was tu zostawi. Do rana i tak bylibyście martwi. Jeśli mielibyście szczęście. 

Kapral Etrasto i szeregowy Karnodic przyjęli tę informację w milczeniu.

– Jeżeli będziecie spragnieni to woda do picia jest w beczce w szopie, ale żeby z niej skorzystać strażnik musi pozwolić na przerwę.

Warne wskazała ręką Tradda, który wynosił z szopy zawinięte, skórzane płachty.

– Musicie ubrać się w fartuchy i rękawice – powiedziała. –  Są ciężkie i niewygodne, ale chronią przed pochlapaniem się wodą lub olejem. Z tym drugim bywa gorzej, bo olej, jeśli jest bardzo gęsty to przeżera się nawet przez fartuch. Wtedy jest już za późno na cokolwiek, ale… Musicie uważać, jasne? Nasza robota polega na rozładowaniu barki, która przypłynie z Wyspy. Olej będzie w wielkich szklanych słojach, ale lepiej ich nie dotykajcie. Gdyby któryś pękł i wybuchł to wszyscy się upieczemy. Dzisiaj będziecie nosić tylko drewno, zrozumiano? Drewno wyglądało na lekkie i delikatne, ale tak naprawdę jest cholernie ciężkie, więc nosimy je zawsze dwójkami. Musicie mieć cały czas rękawice, bo drewno też jest trujące.

– Czemu chcesz ich oszczędzać? – zagadnął, przechodzący obok Ubne. – Niech noszą też słoje! Boisz się, że nie mają sił?

– Boję się, że upuszczą słój, albo się z nim przewrócą i wszystkich nas szlag trafi – odpowiedziała Warne. – Tylko drewno, zrozumieliście? I uważajcie, bo pomost jest bardzo śliski, a jak wpadniecie do wody, to jak mówiłam…

– Co jest, osadzeni?! – zawołał stojący przy wozach strażnik. – Czekacie na specjalne zaproszenie? Ubierać się i jazda na pomost! Za chwilę przypłynie tratwa!

Więźniowie w pośpiechu zajęli się ubieraniem grubych fartuchów, których zewnętrzna, popękana powierzchnia świeciła się od warstwy kleistego tłuszczu. Strój ochronny składał się z płachty zawiązywanej wysoko na karku oraz w połowie pleców. Do ubrania, wyglądającego jak rzeźnicki kitel, doszyto długie rękawy sterczące sztywno na boki niczym w źle wykrochmalonej koszuli. Cały strój śmierdział wprost nieludzko, jakby pokryto go grubą warstwą zjełczałego tranu.

– Fartuchy nie zakrywają stóp, więc uważajcie, żeby nie pochlapać się czymś na dole – ciągnęła dalej Warne. – Uważajcie też na twarz. Najlepiej chwycić drewno pod pachę, o tutaj. Tylko nie opierajcie niczego na ramionach, żeby nie dotknąć przypadkiem do skóry na szyi! Widzicie tę mgłę nad wodą? Jeśli wiatr przygna ją w nasza stronę musicie jak najszybciej zejść na brzeg. Nawet jeśli strażnik będzie groził, że was zastrzeli. Mgła też jest trująca, a lepiej już chyba oberwać kulkę między oczy niż wdychać to świństwo.

– Po co to wszystko? – zapytał Etrasto. – To drewno i ten olej? Po co to?

– A kto to może wiedzieć? – wzruszyła ramionami Warne. – I kogo to obchodzi? Macie robić, co wam każą i nie zadawać pytań.

– Nasza armia produkuje z oleju gazy bojowe – wtrącił Beront, przywdziewając fartuch. – Po to, żeby truć na froncie takich ścierwojadów jak wy!

– To po prostu paliwo – wyjaśnił stojący obok Atrey. – Podobne do tranu używanego w Królestwie. Tylko bardziej wybuchowe i do tego trujące.

– Paliwo? – zdziwił się Etrasto. – To nim Szaraki napędzają swoje czołgi i transportery?

– A kto to może wiedzieć? I kogo to obchodzi? – Dert powtórzył słowa Warne i podobnie jak dziewczyna wzruszył ramionami. – Lepiej nie zadawać tutaj takich pytań, zwłaszcza strażnikom. To świństwo jest trujące i wybuchowe. Więcej wiedzieć nie musicie. 

– Nasz wywiad dałby wiele za taką informację! – rzucił podekscytowany kapral. – Od lat próbują poznać recepturę na paliwo Szaraków!

– Nie ma czegoś takiego, jak „wasz” wywiad – oświadczył bez emocji Atrey. – Nie służycie już w armii. Jesteście barak czternasty, grupa trzecia. Im szybciej to do was dotrze tym lepiej.

– Gotowi? – Cadram szczelnie zawinięty w okrycie z grubej skóry zatrzymał się na deskach pomostu. – Praca wygląda tak: Dert i Tradd, to ten pokurcz ze śmiesznym wąsem, rozładowują barkę na pomoście. Ja i Ubne nosimy ładunek pod las. Tam Warne i Beront pakują wszystko na wozy. Wy będziecie pomagać nosić i ładować, zrozumiano? Pierwsza dostawa jest zawsze największa, bo przywiezie cały olej zebrany w nocy. Później też nie jest lekko, bo po naszej stronie Wyspy pracują trzy ekipy drwali. Jeśli towar będzie od dwóch grup jednocześnie to musimy się spieszyć. Oprócz nas są jeszcze cztery punkty odbioru i zdarza się, że jak inni nie wyrabiają z rozładunkiem to ich barka przypływa tutaj. Jeśli nie chcemy spaść do trzeciego kotła to musimy dbać o tempo. Wszystko zrozumiałe? To do roboty.

Atrey i Tradd, jako pierwsi weszli na pomost. Ostrożnie stawiali stopy na wilgotnych, zbutwiałych deskach. Pozostali podążyli ich śladem pozostawiając na brzegu strażnika oraz Warne i Beronta, którzy trzymali się jak najdalej od jeziora i wirującej nad nim mgły.

Wypełnione nerwowymi pochrząkiwaniami oraz równie nerwowym rozglądaniem się dookoła, oczekiwanie przerwał dochodzący z oddali plusk wody. W spowijającej okolicę ciszy brzmiał naprawdę złowieszczo. Dosłownie wywoływał ciarki na plecach. Z powodu wiszących w powietrzu kłębów mgły nie dało się określić kierunku, z którego rozbrzmiewa chlupot, ale dźwięk wyraźnie zbliżał się z każdą upływającą chwilą.

– Coś wolno płyną – stwierdziła Warne, przysłaniając oczy dłonią, choć słońce ani na chwilę nie przebiło się przez szary dywan ciągnących po niebie chmur.

– Pewnie są załadowani po brzegi – powiedział z rezygnacją Cadram. – Będzie kupa roboty…

– Nie, to chyba nie to. Coś jest nie tak… – Ubne stanął na palcach, wpatrując się w wiszące tuż nad wodą opary. – O cholera… Dowódco! Dowódco!

– Czego?! – warknął strażnik zajęty akurat sikaniem na ścianę szopy.  

– Dowódco! – zawołał chudzielec. – Coś jest nie tak z barką! Szybko!

– Szlag by was wszystkich… – mruknął wartownik. Ruszył w stronę pomostu po drodze dopinając guziki w spodniach. – Co żeście znowu wymyślili, psia wasza mać…

– Faktycznie – szepnął Cadram, wytężając wzrok – Płyną na pusto… I tylko we dwóch?

– Co jest, osadzeni?! – ryknął klawisz, zatrzymując się za plecami więźniów. – Na oczy się wam rzuciło?

– Tam!- Ubne wskazał dłonią majaczący we mgle cień. – Spójrzcie dowódco!

– Przecież nic nie widać, do psiej maci! Co wy mi tu… – Strażnik urwał w pół słowa i zaczerpnął słyszalnie powietrza. – O żesz ty w mordę kopany…

Po chwili wszyscy zobaczyli to, co Ubne dostrzegł jako pierwszy. Z wiszącej nad wodą chmury wyłoniła się drewniana tratwa o wysokich, kanciastych burtach. Łódź sunęła ospale przez taflę jeziora w rytm zanurzających się w wodzie drewnianych tyk. Płynęła niesamowicie powoli, ponieważ wioślarzy było tylko dwóch. Obaj mieli na sobie workowate, brązowoszare kombinezony ochronne, okrywające ich ciała od czubka głowy po palce stóp. Oprócz tego grube, sięgające łokci rękawice oraz maski gazowe z okrągłymi wizjerami. Jeden z pasażerów łajby uzbrojony był w karabin, zawieszony na ramieniu. Poza tą dwójką na barce nie było absolutnie nikogo. Nie dało się również dostrzec żadnego ładunku.

Zebrani na pomoście skazańcy w milczeniu patrzyli, jak prom kołysze się na boki skracając dystans do nabrzeża. Atrey kilka razy zakaszlał głośno, ale poza tym wszyscy zachowywali nabożną cieszę. Nikt nie odezwał się ani słowem nawet wówczas, gdy sterujący łodzią mężczyźni zatrzymali tratwę przed pomostem pozwalając by Tradd przyciągnął ją bosakiem. Płynący tratwą strażnik, łatwy do rozpoznania dzięki broni zawieszonej na ramieniu, zeskoczył na molo i chwiejnym krokiem wyminął wszystkich więźniów. Dopiero po dotarciu na plażę, zwalił się ciężko na ziemię.

– Co się stało, do psiej maci?! – wrzasnął klawisz pilnujący grupy trzeciej, który szedł za nim krok w krok. – Morsack! Co się tam stało?! Gdzie ładunek?! Gdzie osadzeni?!

– Uciekli! – wydyszał pasażer tratwy. Ściągnął z twarzy maskę gazową i zaczął łapać powietrze wielkimi haustami. – Zasrani Koniarze…

– Jak to uciekli? Co ty pieprzysz? Gdzie uciekli?! Jak?!

– Na Wyspę. – Morsack otarł dłonią spierzchnięte usta. – Dostałem czterech nowych… Samych Koniarzy… Nie wiem co Staremu strzeliło do łba, żeby zrobić takie przydziały! Nowych i w dodatku Koniarzy posyłać na tratwę?! Sukinsyny, zgadali się ze sobą i… I jak tylko wysiedliśmy rzucili się na Jasmora, żeby zabrać mu broń. Straszny bajzel się zrobił… Jasmor nie pozwolił wyszarpnąć sobie karabinu, ale wpadł do wody. Zawsze miał pecha, gnojek. Ja… Ja byłem jeszcze na tratwie i zanim mnie dopadli zdążyłem jednego postrzelić, a wtedy uciekli…

– W głąb Wyspy?! Sami?! – Strażnik obrócił się w kierunku drugiego pasażera promu, który też zdążył zejść na brzeg. Wskazał go palcem. – Bez nawigatora?

– Ja nie uciekłem – wyjaśnił bełkotliwie więzień w gumowym kombinezonie i masce gazowej. – Mój starszy, Algareg próbował ich zatrzymać, więc wepchnęli go do wody. I dwóch innych też zabili. 

– Jak? Czym? Gołymi rękami?!

– Chyba tak, nie wiem… – Więzień zdjął maskę. Jego twarz natychmiast zalała struga krwi cieknąca spod rzadkich, zmierzwionych włosów. – Chcieli mnie siłą zaciągnąć ze sobą, ale się nie dałem. Przyłożyli mi czymś po łbie, a później uciekli… Po co miałbym z nimi iść? W głąb Wyspy? Przecież to jak wykopać sobie grób.

– Za ucieczkę w drużynie naczelnik i tak każe cię powiesić – stwierdził kwaśno strażnik grupy trzeciej.

– Wolę już sznur niż Wyspę – wyjaśnił stanowczo nawigator. – Wy byście nie woleli, dowódco?

– Trzeba tam wrócić…– wymamrotał Morsack sięgnąwszy po manierkę ukrytą pod gumową pałatką.

– Gdzie? Na Wyspę? – zdziwił się drugi wartownik. – Skoro poszli w głąb Wyspy bez nawigatora to już po nich! Zgubią się we mgle. No i nie mają kombinezonów, tylko maski i fartuchy. Ile czasu wytrzymają w samych maskach? 

– Zgubią się, albo i nie zgubią. A jeśli pójdą wzdłuż brzegu i spróbują porwać inną tratwę?

– Jeśli stracili z oczu brzeg to już go nie znajdą. Dobrze wiesz.

– To akurat najmniejszy problem, dowódco – powiedział nawigator. Otarł ramieniem lejąca się z głowy krew, która wciąż ciekła za kołnierz gumowego kombinezonu. – Na tamtym brzegu został cały ładunek. Olej zebrany przed świtem. Pięć pełnych słoi. No i drewno. Trzeba go zabrać. I to szybko. Zanim zwabi Ćmy.

– Niech to szlag… – klawisz po słowach skazańca westchnął z rezygnacją.

– Jeśli go nie zabierzemy – ciągnął dalej osadzony – a drwale wrócą na nabrzeże i trafią na Ćmy to… Wiecie co się wtedy stanie.

– Szlag, szlag, szlag – mamrotał strażnik drużyny trzeciej. – Jeśli stracimy choćby jednego drwala to Stary urwie nam jaja!

– Dobra, pieprzyć to – powiedział Morsack, podrywając się na równe nogi. – Zostaw mi swoją grupę i wracaj do obozu!

– Po cholerę? – zdziwił się drugi wartownik.

– Ściągniesz tu dodatkowych ludzi…

– To potrwa, a nie mamy czasu… – wtrącił nawigator.

– Zamknijcie mordę, osadzony! – wrzasnął Morsack, a po chwili już spokojnie zwrócił się do swojego kolegi. – Ja wezmę twoją grupę i mojego nawigatora i popłyniemy po ładunek. Jeśli dopisze nam szczęście i w międzyczasie drwale wrócą z nową dostawą, to przekażemy im, żeby nie forsowali tempa, bo nie ma komu obsługiwać barki. A najlepiej, żeby odstawiali towar innym grupom.

– Ale jak to na Wyspę?! – sapnęła przerażona Warne. – Bez masek? Bez kombinezonów?

– Jeśli będę miał taki kaprys to popłyniecie tam nawet bez gaci! – syknął Morsack. – Nie dyskutować tylko robić co mówię!

– To ja już wolę kulkę w łeb – oświadczyła dziwka.

– Twoje życzenie może się spełnić w każdej chwili, osadzona – odszczeknął strażnik. – A teraz stul gębę i won na tratwę!

– Po co?! – wrzasnęła piskliwe Warne. – Jak mam stamtąd wrócić i przez całą noc wyrzygiwać własne flaki to naprawdę wolę zdechnąć tu i teraz. Śmiało! Strzelajcie!

Morsack odrzucił manierkę na ziemię. Zerwał z ramienia karabin. Z powodu grubych rękawic chwilę trwało nim zdążył odbezpieczyć zamek. Ta chwila wystarczyła, żeby pomiędzy niego a dziewczynę wsunął się Dert. Zasłonił dziwkę własnym ciałem.

– Spokojnie, dowódco, spokojnie! – powiedział, unosząc wysoko ręce. – Pójdziemy! Wszyscy pójdziemy! Do nikogo nie trzeba strzelać!

– Gówno prawda, ja nigdzie nie…

Dziewczyna nie dokończyła, gdyż Ubne chwycił ją za ramię i bez ceregieli powlókł w stronę pomostu. Warne szarpała się, piszczała i próbowała stawiać zaciekły opór, ale o dziwo chudzielec miał tyle siły, że bez trudy ciągnął ją po ziemi niczym uparte dziecko.

– Puść mnie ty głupi fajfusie! – wrzeszczała Warne. – Nie pójdę tam! Za nic nie wsiądę na tę pieprzoną łajbę i nie popłynę na tę pieprzoną Wyspę!

– Zamknij jadaczkę – syknął Ubne. – A wy co tak stoicie?! Słyszeliście dowódcę?! Wsiadać na tratwę!

Mimo ponaglającego krzyku chudzielca oraz stojącego tuż obok strażnika, który aż palił się, żeby kogoś odstrzelić, pozostali członkowie grupy trzeciej nie ruszyli się z miejsca. Tradd patrzył wyczekująco w stronę Cadrama, ale przywódca drużyny unikał wzroku pozostałych więźniów. Gapił się gdzieś w przestrzeń bez przerwy poprawiając rzemienie fartucha, które wpijały się w skórę jego szyi. Beront nerwowo przestępował z nogi na nogę. Dwaj żołnierze, którzy wczoraj dołączyli do grupy wyglądali na najbardziej zdezorientowanych.

Po kilku kolejnych krokach zirytowany wrzaskami dziewczyny Ubne, puścił jej ramię, po czym dosyć brutalnie popchnął ją do przodu. Warne nie utrzymała równowagi i zaryła kolanami w kamieniach rozsypanych na plaży.

– Nie chcesz iść?! – wrzasnął chudzielec. – Proszę bardzo! Droga wolna! Daj się zastrzelić jak pies! Śmiało!

– A co za różnica?! – odkrzyknęła Warne trzęsącym się głosem. – Dzisiaj, czy jutro? Czy za tydzień, albo nawet za miesiąc?! tak żywi stąd nie wyjdziemy! Wolę już zdechnąć tu niż tam! Wszystko jest lepsze niż to gówno z Wyspy!

– Tak ci się spieszy na tamten świat? – wycedził Dert, jako jedyny zachowujący względny spokój. Nachylił się nad dziwką i zniżył głos do szeptu. – A jeśli strażnik cię nie zastrzeli, tylko każe cię wsadzić do Kretowiska, gdy wrócimy do obozu? Pomyślałaś o tym, idiotko? Chcesz dwa tygodnie zdychać z głodu? W czym to lepsze niż Wyspa?

– Warne, wsiadaj na tę pieprzoną łajbę! – warknął Cadram, pewnym krokiem idąc w stronę pomostu. – Jeśli strażnik cię odstrzeli, ty tępa dziuro, to będziemy mieli jedną osobą mniej do przenoszenia oleju, a nie zamierzam spędzić tam ani chwili dłużej niż to konieczne! Im nas więcej tym szybciej zrobimy co trzeba i odpłyniemy. Wsiadaj! A wy wszyscy na co czekacie? Ruszajcie dupska!

Poszli. Wszyscy. Bez wyjątków, Warne również. Bez słowa skargi i bez dyskusji, choć z wyraźnym ociąganiem i wyraźnie bez entuzjazmu. Pod czujnym okiem strażnika załadowali się na tratwę. Gdy postawili pierwsze kroki na chybotliwej łajbie nikt nie próbował ukrywać, że ze strachu trzęsą im się ręce. Nawet Dert, z pozoru spokojny i opanowany był blady jak papier. Jego czoło perliło się od potu, mimo iż wokół panował przenikliwy chłód.

Strażnik usadowiwszy się z tyłu promu śledził każdy ruch więźniów z palcem ma spuście karabinu. Wyglądał na więcej niż chętnego by przewietrzyć komuś czaszkę ołowianym pociskiem.

 Każdy poza najsłabszym Berontem zaopatrzył się w tyczkę i na znak dany przez Cadrama odbili od brzegu. Więźniowie mieli na sobie jedynie fartuchy, więc ustawili się możliwie najdalej od burty. Starali się zanurzać tyczki bardzo ostrożnie, żeby nie pochlapać się trującą wodą, co w połączeniu z brakiem doświadczenia w napędzaniu łodzi sprawiło, że poruszali się w iście ślimaczym tempie.

Tradd na chwilę wychylił się przez burtę i przyjrzał się powierzchni jeziora. Woda była mętna i zupełnie nieprzejrzysta. Miała ciemnogranatową, niemal czarną barwę, przez co nie sposób było dostrzec nie tylko dna, ale nawet zanurzonej głębiej tyczki. Wydawała się przy tym nienaturalnie kleista, jakby zmieszana ze smarem, który oblepiała drewno grubą warstwą.

– Tradd, kretynie bezmózgi nie gap się tylko wiosłuj! – zawołał Cadram.

Żołnierz cofnął się od burty i mocniej naparł na tyczkę zanurzając ją w wodzie. W międzyczasie nawigator zajął miejsce na środku pokładu. Usiadł krzyżując nogi w kolanach. Posoka nieprzerwanie lała się z jego rozciętej głowy, tworząc powoli czarną skorupę na policzku i szyi. Więzień zdarł z dłoni grube rękawice. Zaczął podwijać rękawy kombinezonu, co jakiś czas ocierając ramieniem cieknącą z czoła krew. Żylaste ramiona nawigatora zostały ozdobione konstelacją zawiłych, ciemnogranatowych tatuaży, które przedstawiały bogatą kolekcję geometrycznych wzorów. Tylko nieliczne z nich były wciąż wyraźne i dobrze widoczne. Większość została celowo zniekształcona za pomocą farby wtoczonej pod skórę w losowych miejscach, bądź za sprawą głębokich blizn po źle zagojonych oparzeniach. Ktoś ewidentnie chciał pozbyć się lub przynajmniej zamazać niektóre z tatuaży.

Nawigator dotknął palcem wskazującym symbolu po wewnętrznej stronie przedramienia, który przedstawiał kilka falistych okręgów zawijających się wokół siebie w skomplikowany, wielopoziomowy wzór. Następnie odłupał od dna tratwy fragment deski i dociskając ostrą drzazgę do skóry, przesunął nią wzdłuż linii tatuażu, możliwie najdokładniej odwzorowując cały malunek. Gdy cofnął rękę na jego przedramieniu pojawiły się krople krwi, które natychmiast zlały się ze sobą tworząc karmazynowy symbol stanowiący lustrzane odbicie tatuażu. Chwilę później jucha zaczęła mienić się lekko opalizującym światłem. W tym samym momencie powietrze wokół nawigatora zrobiło się przyjemnie ciepłe i zaczęło wirować, wprawione w ruch niewidzialną mocą. Wiatr początkowo poruszał się bardzo powoli, ale w miarę upływu czasu dmuchał coraz szybciej i szybciej, zupełnie jakby tratwa stała się miniaturowym okiem cyklonu. Wisząca nad wodą mgła, gdy tylko zderzyła się z dziobem promu, rozwiewała się na boki. Dzięki temu, gdy wpłynęli głębiej w szarą chmurę, wokół nich wciąż unosiło się czyste i przejrzyste powietrze.

– Masz rozcięty łeb – stwierdził rzeczowo Cadram. – Krwawisz. I to mocno. Dasz radę utrzymać urok w takim stanie?

– Im większa danina z krwi, tym urok będzie silniejszy – odparł nawigator, szczerząc krzywe, pożółkłe zęby.

– Tyle to ja wiem – nie ustępował dowódca grupy trzeciej. – Ale tak długo jak długo będziesz podtrzymywał zaklęcie, nie przestaniesz krwawić. Aż w końcu zdechniesz.

– Damy radę.

– My to może i damy. Nie wiem, czy ty dasz radę. A bez ciebie nie wrócimy stamtąd żywi.

– Damy radę – powtórzył z naciskiem Wytatuowany. Otarł dłonią ranę na głowie, która po rzuceniu zaklęcia zaczęła intensywniej krwawić. Jucha na jego przedramieniu, mimo płytkiego rozcięcia skóry, też nie zamierzała zakrzepnąć, cały czas pulsując słabym światłem. – Gdybyście mieli maski byłoby łatwiej. Wystarczyłoby, żebym tylko rozrzedził mgłę, a tak… Nie będzie lekko, ale damy jakoś radę. Trzymajcie się cały czas blisko mnie, bo gdy urok zacznie słabnąć mgła będzie gęstnieć.

– Cudownie, po prostu cudownie – westchnęła półgłosem Warne. – Czemu nie dostaliśmy masek?

– Maski są wydzielane w obozie – wyjaśnił więzień. – Mgła jest trująca także w kontakcie ze skórą, więc same maski pomagają tylko na krótko. Potrzebowalibyście pełnych kombinezonów, a te, jeśli jeszcze nie zauważyliście dostają tylko strażnicy i nawigatorzy. No i drwale, którzy spędzają na Wyspie cały dzień. Myślicie, że ci Koniarze, którzy uciekli w głąb Wyspy mieli kombinezony? Nie mieli. Mieli tylko maski. W samych maskach i bez mojej pomocy najpewniej są już martwi.

– Pocieszające – mruknęła dziwka.  

– Bez obaw. We mgle poziom trucizny jest znacznie niższy niż w wodzie. Jeśli zachłyśniecie się mgłą raz, czy dwa to nic wam nie będzie. Pamiętajcie tylko, żeby cały czas trzymać się jak najbliżej mnie. Jeśli zaczną was szczypać oczy albo swędzieć skóra to znaczy, że odeszliście za daleko i wdychacie mgłę, nawet jeśli tego nie widzicie.

Więźniowie z grupy trzeciej przyjęli ostrzeżenie w milczeniu. Nawigator naciągnął na twarz maskę przeciwgazową. Przez chwilę szarpał się z parcianymi paskami, które uciskały go w rozciętą skórę na głowie.

– W gruncie rzeczy mgła to najmniejszy problem. – powiedział, wsuwając na dłonie sztywne rękawice, ciasno przylegające do ciała. – Gorzej będzie, jeśli wpakujemy się na Ćmy.

– Czym są te Ćmy? – zapytał szeregowy Karnodic roztrzęsionym głosem. – I czemu wszyscy tak się ich boicie?

– Módl się do swoich bogów, Koniarzu, żebyś nie musiał się o tym przekonać – powiedział Wytatuowany.

– Z życiem osadzeni! – zawołał strażnik. – Z życie, do psiej maci! Nie mamy całego dnia!

Mimo ponagleń wartownika więźniowie nie zwiększyli tempa. Ryzyko pochlapania się wodą było zbyt wysokie. Płynęli powoli wzdłuż trasy wytyczonej przez wystające z jeziora słupy z czarnego drewna. Mimo powolnego tempa już po chwili zobaczyli pozostałości pomostu, który układał się w kształt wygiętej litery L. Drewniana kładka sprawiała wrażenie dużo bardziej zniszczonej niż molo po przeciwnej stronie jeziora. Dosłownie gniła w oczach.

Później dostrzegli plażę, bliźniaczo podobną do nabrzeża, z którego niedawno odpłynęli. Woda wokół pomostu wydawała się zastygła w miejscu, gęsta niczym zupa. Wypełniały ją kleiste wstęgi dziwacznej mazi w barwie przysypanego sadzą złota. Pomiędzy belkami kładki unosiły się  ciała. Jedno, odziane w pełny kombinezon ochronny musiało należeć do zabitego strażnika. Pozostałe trupy miały na sobie jedynie maski gazowe. Wszystkie były pokryte czarno-złotym, kleistym osadem.

– Widzicie ten wysoki słupek? – zawołał strażnik. – Zarzućcie na niego linę i przyciągnijcie tratwę bliżej pomostu.

Tradd i Atrey posłusznie wykonali polecenie. Nawigator zszedł na kładkę pierwszy. W ślad za nim, podążyli pozostali. Nie odstępowali Wytatuowanego na krok, by pozostać cały czas w sferze czystego powietrza. Pochód zamykał strażnik, który nie obawiał się krótkotrwałego wystawienia na zatruty opar dzięki ochronnemu kombinezonowi.

– Nie schodźcie ze ścieżki – ostrzegł nawigator. – Trawa też jest trująca.

Więźniowie zbili się w jeszcze ciaśniejszą gromadkę, choć żaden z nich nie potrafił dostrzec różnicy między ścieżką, a otaczającym ich krajobrazem. Mimo, że uważnie rozglądali się na boki, nie widzieli niczego poza mgłą, na granicy której majaczyły pagórki błota, pokrytego żółtawym nalotem. Dopiero później dostrzegli rachityczne porosty, których barwa płynnie przechodziła od matowej czerni do brudnej żółci. Czerń i żółć. Na całej Wyspie królowały tylko te dwa kolory.

Oraz cisza.

Poza szuraniem stóp i przyspieszonymi oddechami do ich uszu nie docierały żadne dźwięki. Ani ćwierkanie ptaków, ani bzyczenie owadów. Nawet wiatr nie szumiał w koronach drzew, których smukłe sylwetki widzieli gdzieś w oddali, ukryte we mgle. Zupełnie jakby Wyspa dosłownie pożerała wszystkie dźwięki.

– Co to za miejsce? – nie wytrzymał Karnodic. – Co tu się stało?

– To Wyspa – wyjaśnił nawigator. – Tylko tu rośnie Czarna Lipa. I całe szczęście, że tylko tu. Bo Czarne Lipy wydzielają truciznę, która zabija wszystkie inne rośliny. I zwierzęta też. Ta trucizna jest wszędzie. W ziemi, we mgle. Spływa do jeziora. Ale samej Lipie oczywiście nie szkodzi. Może rosnąć bez obaw, że inne drzewa zajmą jej miejsce, albo, że robaki obgryzą jej liście.

– I nie ma tu nic poza tymi drzewami? – dopytał szeregowy. – Zupełnie nic?

– Są Ćmy – stwierdził Beront.

 Po słowach staruszka zapadła cisza. Nikt więcej się nie odezwał. Karnodic chciał chyba zadać kolejne pytanie, ale ostatecznie zrezygnował. Dalej szli w milczeniu. Po krótkim marszu nawigator zatrzymał się wskazując ręką na majaczące we mgle kształty.

– Tam jest ładunek – zabuczał z wnętrza maski. – Najpierw słoje z olejem. Tylko ostrożnie!

– Ruszać się, osadzeni! – ponaglił ich strażnik, obserwujący okolicę z przyłożonym do ramienia karabinem. – Nie mamy czasu!

Tym razem nikogo nie trzeba było popędzać. Przygotowane materiały ustawiono na płaskim podeście z czarnych desek, które tworzyły w miarę stabilną podporę. Słoje z olejem z miały kształt bańki o płaskim dnie. Wykonano je z matowego szkła, oplecionego siecią metalowych obręczy, które kończyły się na wąskiej szyjce. Szczyt zbiornika zabezpieczono stalowym korkiem oraz pokaźną obręczą. Słój wypełniała mętna, żółtawa ciecz, w której dało się dostrzec ciemniejsze, niemal czarne włókna dziwnej zawiesiny.

Czerń i żółć.

Zbiornik z olejem był tak duży, że sięgał dorosłemu człowiekowi powyżej pasa. Wydawał się stanowczo za ciężki, żeby unieść go w pojedynkę. Żeliwny pierścień wieńczący korek umożliwiał podniesienie naczynia przy pomocy długiego pręta. Kapral Etrasto razem z szeregowym Karnodiciem dźwignęli jeden ze słoi, podczas gdy pozostali podzielili się na trzyosobowe grupy. Dert razem z Traddem i Berontem wzięli kolejny słój, a trzeci przypadł w udziale Ubne oraz Warne i Cadramowi. Załadowani ruszyli w drogę powrotna. Tempo mieli iście ślimacze, głównie z powodu wagi niesionego ładunku. Mimo, że uchwyty były stabilne to jednocześnie niezbyt wygodne. Więźniowie mogli stawiać jedynie drobne kroczki, by ciężar nie przeważył ich na jedną ze stron. Prowadzący pochód nawigator szedł wolniej niż wcześniej, a co gorsza chwiał się wyraźnie na nogach i co chwila obejmował rękami rozbitą głowę.

Wiszącą wokół mgła zdawała się gęstnieć z każdą chwilą.

Po dotarciu do tratwy zabrali się za ładowanie słojów na łódkę. Strażnik Morseck oraz Dert wskoczyli na łajbę i odbierali ciężkie słoje układając je na dnie tratwy.

– Spieprzajcie po następne – zaburczał wartownik z głębi maski. – Sam je zabezpieczę na tratwie! Ruszcie się! Nie ma czasu do stracenia!

Więźniowie pozostawieni bez nadzoru pognali pędem po resztę towaru. Osłabiony upływem krwi nawigator szedł coraz wolniej i wolniej. Gdy dotarli do zmagazynowanych zapasów, Wytatuowany upadł na kolana z trudem podtrzymując całe ciało na wyciągniętych rękach.

– Hej! Co z tobą? – zawołała Warne.  

– Nic… nic – wyjaśnił więzień ledwo dosłyszalnym głosem. – Urok… swoje kosztuje… I jeszcze ta głowa…

– Trzeba cię opatrzyć!

– To nic nie da. – Nawigator przekręcił się na bok. Usiadł, następnie zerwał z twarzy maskę i odetchnął głęboko. – Urok ma swoją cenę we krwi… Trzeba ją zapłacić…. Daninę… Dopóki urok działa, krew nie przestanie płynąć. Trzeba zapłacić cenę, rozumiecie? Bierzcie towar i wracamy.

– Nowi, łapcie się za drewno – zarządził Cadram. – Tyle ile tylko zdołacie unieść. Ty Warne i Beront też. Te dwa słoje weźmiemy jakoś we czwórkę.

Grupa natychmiast wzięła się za wykonanie polecenia. Wszyscy zerkali ukradkiem na Wytatuowanego, który siedział na ziemi z zamglonym wzrokiem wbitym we własne stopy. Nawigator odetchnął głęboko, przetarł dłonią bladą twarz. Założywszy maskę spróbował stanąć na nogi. Nie zdołał. Przekręcił się na bok i zarył głową w piachu.

Pierwsza zareagowała Warne. Dziewczyna rzuciła trzymaną w dłoniach belkę i dopadła omdlałego więźnia. Szarpnęła za szczupłe ramiona towarzysza, a gdy to nie pomogło, przekręciła go na plecy. Ściągnęła z jego twarzy maskę i kilkukrotnie zdzieliła otwartą dłonią w policzek. Nie przyniosło to jednak żadnego efektu. Oczy Wytatuowanego uciekły w głąb czaszki błyskają białkami spod drgających powiek. Twarz mężczyzny pozostała blada jak u trupa, jeśli nie liczyć smug zakrzepłej krwi na skroni i policzkach.

– Tylko mi tu nie mdlej! – wychrypiała Warne, rytmicznie okładając nawigatora dłonią po twarzy. – Słyszysz?! Ej! Budzimy się!

Pozostali stali w miejscu, zbyt zdezorientowani by zareagować. Wszyscy wpatrywali się w dziwkę próbującą ocucić nieprzytomnego współwięźnia. Tradd, jako jedyny patrzył w stronę mgły, która zaczęła gęstnieć w zastraszającym tempie.

– Niech to szlag! – wydarła się Warne, widząc, że jej próby nie na wiele się zdają. – Dowódco! Dowódcooooo!!!

Od strony jeziora nie nadeszła żadna odpowiedź.

– Mgła – powiedział półszeptem Tradd. – Mgła się zbliża…

– Psia mać! Ocknij się, skurwysynu!

Ubne rzucił trzymany w dłoniach pręt i puścił się pędem przed siebie. Nie odbiegł daleko, gdyż Atrey chwycił go za rękę i stanowczo usadził w miejscu.

– Oszalałeś?! – syknął Dert. – Wejdziesz we mgłę i po tobie!

– Puść mnie, idioto! – Chudzielec spróbował wyszarpnąć rękę, ale szeregowy nie zwolnił uścisku. – On już się nie podniesie! Mamy dosłownie chwilę, zanim to świństwo wypełni nam płuca. Trzeba stąd spieprzać i to już!

– Gdzie chcesz uciekać? No gdzie?

– Na tratwę! Musimy się stąd wynosić!

– Nawet jeśli dobiegniesz tam na bezdechu, to mgła sięga do połowy jeziora – wyjaśnił spokojnie Atrey. – Nie zdołamy dopłynąć na drugi brzeg.  

– Strażnik ma maskę! – wydarł się Ubne, drżącym z przejęcia głosem. – Damy skurwielowi po łbie i ją zabierzemy. Nawigator ma drugą. Dwie nam wystarczą! Będziemy się zmieniać i jakoś dopłyniemy!

– Maska to mało – mruknął beznamiętnie Beront. – Nie słyszałeś co mówił Wytatuowany? To świństwo zatruje cię nawet przez skórę.

– Niech was szlag! – Chudzielec wreszcie wyszarpnął rękę z uścisku Derta. – Nie ma na co czekać! Idziemy na tratwę! Strażnika w łeb i odpływamy! Z dwoma maskami może się uda. No! Na co czekacie?! Tradd bierz tego sukinsyna na plecy! Dopóki jego tatuaż utrzyma mgłę z dala idzie z nami, a potem…

Ubne urwał wpół słowa. Pozostali spojrzeli na niego zaskoczeni, lecz po chwili zrozumieli. Oni też usłyszeli. Z mgły, z bliżej nieokreślonego kierunku dobiegł ich dziwaczny zgrzyt, jakby ktoś pocierał o siebie zardzewiałe, chropowate blachy. Po chwili dołączyło do niego stłumione buczenie, jakie mógł wydawać przegrzany silnik parowy. Albo wielki, rozdrażniony trzmiel. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować na granicy mgły pojawił się szybki, ruchliwy cień nie większy od średnio wyrośniętego psa. Stojący najbliżej kapral Etrasto krzyknął histerycznie. Upuścił trzymaną w dłoniach belkę i rzucił się bliżej towarzyszy.

Na granicy mgły pojawiła się pokraczna istota, która wyglądała jak wyrośnięty motyl rodem z sennych koszmarów. Potwór sięgał nieco powyżej kolan dorosłego człowieka. Poruszał się na sześciu segmentowanych odnóżach przyozdobionych dywanem długich, perliście białych włosków, które kontrastowały z czarno-brunatnymi płytami chitynowego pancerza. Tułów bestii osłaniała dwie pary kolorowych skrzydeł, przyozdobionych falistymi wzory, które mieniły się czerwienią, złotem oraz wyblakłym amarantem. Gruby i napęczniały odwłok istoty składał się z czarnych segmentów zakończonych mięsistymi przesadkami odwłokowymi, które wystawały do góry niczym para wielkich szczypiec. To właśnie nieprzerwane pulsowanie odwłoka oraz ruch przysadek były przyczyną rozbrzmiewającego wokół metalicznego trzasku. Głowa bestii była okrągła, podobnie jak reszta ciała, brunatno-czarna, zaopatrzona w wielkie i tak jasne oczy, że wydawały się niemal transparentne. Napęczniałe bulwy fasetek sąsiadowały z otworem gębowym, który składał się ze zwiniętej w spiralę rurki otoczonej szeregiem włochatych szczecinek oraz dwoma parami mięsisty szczęk. Wyrastające nad oczami długie, pokryte włoskami czułki poruszały się nieustannie badając zarówno podłoże jak i ruchy powietrza.

To przedziwne zwierzę byłoby na swój sposób piękne. Gdyby nie było tak przerażające.

Bestia bzycząc nieustannie podeszła do stosu drewna. Wdrapawszy się na górę zatrzepotała skrzydłami, wydała z siebie jeszcze głośniejsze brzęczenie. Odpowiedział jej podobny dźwięk, a po chwili jeszcze jeden, aż buczenie zlało się w jedną, nieprzerwaną melodię. We mgle pojawiły się kolejne istoty o odmiennej barwie skrzydeł, od ciemnobrązowej po niemal złotą.

– O mateńko – jęknęła Warne, zakrywając usta dłonią. – Już po nas.

Wszyscy więźniowie jak na niewidzialny sygnał rzucili się w stronę omdlałego nawigatora i zbili się w ciasną gromadkę, dosłownie ocierając się o siebie plecami.

– Nie dajcie się dotknąć! – wrzasnął Ubne. – Choćby nie wiem co się działo, nie dajcie się dotknąć!

– Co to jest?! – zawołał szeregowy Karnosic rozdygotanym głosem. Nie upuścił trzymanej w dłoniach belki i teraz wymachiwał nią przed sobą niczym włócznią – Na Koniokrada, co to jest?!

– To Ćmy – wyjaśnił Beront pozbawionym emocji głosem.

– Są drapieżne? – zapytał kapral Etrasto, nie panując nad trzęsącymi się dłońmi.

– Spokojnie, tylko spokojnie – powiedział Ubne, choć jego głos zdradzał taką dawkę niepokoju, że krok dalej była już tylko czysta panika. –  Przyszły tu tylko po olej. To ich pokarm. Nie obchodzimy ich. W dodatku jest dzień, powinny teraz spać. Nażrą się i odejdą…

– Są drapieżne, czy nie?! – wrzasnął Karnodic.

– Są trujące – odparł chudzielec. – Żywią się tym przeklętym olejem. Zjadają truciznę, więc same są jej pełne. Jeśli kogokolwiek dotkną, już po nim.

– Ale czy są drapieżne?!

– Nie wiem! Skąd miałbym widzieć?! Myślisz, że ktokolwiek się nad tym zastanawiał?!

– Drapieżne nie są – wtrącił Beront. – Strażnicy sprawdzili na więźniach. Nie jeden raz zresztą. Zjeść człowieka nie zjedzą, ale potrafią rozerwać na strzępy. Jednego drwala rozwłóczyły kiedyś na cała plażę.

– Czy wyście oszaleli?! – rozdarła się w panice Warne. – Trzeba stąd uciekać! Tatuaż ledwo trzyma!

– Uciekać? – wycedził zimno Atrey. – Dokąd? Strażnik jak tylko je usłyszał na pewno odpłynął. O ile zdążył, bo na barce były słoje z olejem. Pewnie polazły i tam.

– Nie wiem! Gdziekolwiek!

– Bez masek nie przejdziemy nawet dziesięciu kroków we mgle, a ten tutaj nie…

Słowa Derta przerwał wystrzał z karabinu, po którym niemal natychmiast zabrzmiał następny, a później wrzask. Nieludzki wrzask umierającego człowieka. Stojąca na sągach drewna Ćma uniosła wyżej odwłok. Zabuczała rytmicznie poruszając głową. Towarzyszące jej bestie odpowiedziały trzepotem skrzydeł.

– No i po strażniku – zawyrokował Atrey. – Wlazły na pomost.

– Niech to szlag – Warne zachlipała cichutko, niczym skrzywdzony kotek. – Niech to wszystko szlag.

– Spokojnie, tylko spokojnie… – Ubne zerwał z dłoni rękawice, przetarł ramieniem skroplone od potu czoło. – Chodzi im tylko o olej. My ich nie obchodzimy. Kiedy dobiorą się już do słoi, to powoli, bardzo powoli odejdziemy. Słyszeliście? Powoli. Żeby ich nie sprowokować.

– Odejdziemy? Gdzie? W głąb wyspy? – zdziwiła się dziewczyna.

– Wzdłuż brzegu, aż trafimy na drugi pomost.

– Możemy iść cały dzień i nie znaleźć! Przecież Wyspa jest tak wielka, że nikt nawet…

– Zamknij się dobra?! – ryknął chudzielec, ale gdy jego krzyki przykuły uwagę potworów, natychmiast ściszył głos do szeptu. – Wszyscy się zamknijcie I róbcie co mówię! Tradd podnieś nawigatora. Tak długo jak jego tatuaż wytrzyma będziemy iść. Zrzucajcie rękawice i fartuchy! Mogą być zachlapane olejem, a lepiej, żeby te ścierwa za nami nie polazły. No już! Na co czekacie?! Róbcie co mówię!

– Może jednak spróbujemy dostać się na tratwę? – zapytała niepewnie Warne. – Musi wciąż tam być!

– A na niej Ćmy przyssane do oleju – burknął Dert. – Bez Wytatuowanego ich nie przepędzimy. Przejść przez mgłę bez jego pomocy też nie damy rady. A ten tutaj już martwy. Albo za chwilę będzie. 

– Zapewne tak – odezwał się milczący od pewnego czasu Beront. – Ale nie on jeden znał się na klątwach i urokach. Prawda?

Pozostali więźniowie spojrzeli na staruszka bez krzty zrozumienia. Wszyscy poza Cadramem. Bo to właśnie do niego dziadyga skierował swoje pytanie. Kapitan wlepił w Beronta wściekłe spojrzenie, ale się nie odezwał.

– Czasami trzeba się zdekonspirować – dodał starzec, a jego przebiegły uśmiech nijak nie pasował do sytuacji, w której się znaleźli. – Nie widzę w tej chwili innego rozwiązania.

– Chwila! Co tu się… – zaczął Ubne.

– Świetnie, po prostu świetnie! – warknął Cadram. W mgnieniu oka porzucił zgrzytliwy akcent południowca i zaczął rozciągać słowa w identyczny sposób, jak czynił to Dert oraz dwaj żołnierze z Szesnastej Brygady Piechoty. – Jak zwykle wszystko musisz spieprzyć, Beront! Ale takie jarmarczne sztuczki, jak dmuchanie powietrzem i rzucanie klątw, to twoja działka. Ja jestem specjalistą od Eteru.

– A ja jestem już stary i schorowany – odparł dziadyga, wciąż uśmiechając się pod nosem. – W dodatku ręce mi się trzęsą. Pomylę się we wzorze i co wtedy? Albo zemdleję z upływu krwi, jak ten tutaj. Nie lepiej, jak zrobicie to sami, majorze?

– Nie wiem, o czym wy tu pieprzycie, ale… – wyjąkał Ubne, jako jedyny wciąż na tyle zdeterminowany by wtrącać się w rozmowę dwójki więźniów.

– Na Koniokrada, co za bagno! – syknął Cadram.

Wszyscy zapomniawszy o czających się w pobliżu potworach obserwowali, jak przywódca grupy zrywa z dłoni rękawice, a podwinąwszy rękawy koszuli zaczyna kreślić na przedramieniu skomplikowane wzory palcem wskazującym. Zdecydowanie, bez zastanowienia i wahania. Po chwili na skórze kapitana pojawiły się krwawe zadrapania od brudnego paznokcia, które niemal natychmiast błysnęły fosforyzującą czerwienią. Wokół  więźniów narodził się miniaturowy cyklon. Uderzył w otaczające ich opary rozwiewając mgłę na odległość znacznie większą niż udało się to osiągnąć nawigatorowi. Ćmy zabuczały z oburzeniem cofając się głębiej w szarą chmurę. Nie odważyły się podejść bliżej strefy czystego powietrza.

Warne rozdziawiła szeroko usta gapiąc się na Cadrama w niemym osłupieniu. Ubne aż podskoczył w miejscu mrugając z niedowierzaniem oczami.

– Jak? – wyjąkał. – Bez tatuażu? Ale… Jak? Jak to możliwe?

Pytanie zawisło w powietrzu bez odpowiedzi. Przywódca grupy zdawał się całkowicie ignorować wszystkich poza Berontem. Patrzył w oczy starca z wyrazem wściekłości wypisanym na twarzy. Pozostali więźniowie byli zbyt zaskoczeni by wydusić z siebie choć jedno słowo. Wszyscy poza Atreyem, który nieoczekiwanie zaczął się śmiać, a śmiał się tak głośno i zapamiętale, że zwrócił na siebie uwagę towarzyszy. Nawet Cadram spojrzał w jego stronę marszcząc brwi.

– Widziałem już coś takiego – oświadczył Dert pomiędzy kolejnymi atakami wesołości. – Ludzi rzucających klątwy bez tatuaży. Tylko z pamięci. Bez wzoru… Heh heh heh… Jesteście z Królewskiego Wywiadu, prawda?  

Ciemnoskóry prychnął niczym koń, bardziej jednak z uznaniem niż z agresją. Przeniósł wzrok na zszokowanego Ubne.

– To, że wasi czarownicy są tak głupi, że muszą wytoczyć na swej skórze wzory, by ich nie pomylić – syknął – świadczy jedynie o tym, jakimi półgłówkami jest cała wasza nacja.

– Ale przecież… – szepnęła Warne. – Strażnicy sprawdzają więźniów czy nie potrafią…

– Widocznie nie sprawdzają wystarczająco dokładnie – przerwał jej Cadram. – Pewnie dlatego, że niczego nie potraficie zrobić jak należy.

– Ale… Ale… – zająknął się Ubne. – Przecież znamy się od prawie dziesięciu lat! Służyłeś w armii Republiki! Tyle lat…

Ciemnoskóry zrobił krok w stronę chudzielca. Be ostrzeżenia zdzielił go pięścią w brzuch. Ubne zgiął się w pół wypluwając ze świstem powietrze, a wtedy Cadram pchnął go prosto we mgłę. W powietrzu rozbrzmiało głośne bzyczenie, które niemal natychmiast zagłuszył wrzask bólu. W ciemności rozległy się odrażające dźwięki, jakby ktoś rozrywał stary, sprany materiał. Mieszkańcy baraku czternastego nie widzieli co się stało z ich towarzyszem, ale na granicy mgły trysnęła nagle smuga krwi, a krzyk umilkł błyskawicznie. Mimo to obrzydliwe dźwięki przypominające mlaskanie trwały nadal.

– Jeden z głowy – oświadczył bez emocji Cadram. – Nie dość, że Szarak to jeszcze złodziej, okradający własnych rodaków i własną armię. Należało mu się jak mało komu.

Warne nie czekała na to, co zdarzy się dalej. Chwyciła maskę gazową nawigatora i rzuciła się pędem w kierunku brzegu. Nie zdążyła odbiec dalej niż na kilka kroków. Cadram odwrócił się gwałtownie w jej kierunku i wyciągnął przed siebie rozcapierzoną dłoń. Zabarwione krwią palce rozjarzyły się lekkim światłem, a otaczająca dziewczynę mgła zgęstniałą otulając ją niczym koc. Warne mimo maski wciśniętej do połowy na twarz, zachłysnęła się trującym oparem i runęła na ziemię z trudem łapiąc powietrze. Gdy próbowała poderwać się na nogi zobaczyła przed sobą czarny kształt. Wpatrywały się w nią oczy wypełnione setkami ślących refleksy fasetek. Ruchome czułki pogłaskały ją po policzkach delikatnie muskając nos i usta. Rurka wystająca z otworu gębowego Ćmy rozwinęła się nagle i tępo zakończona przyssawka dotknęła czoła dziewczyny. Warne wrzasnęła rozdzierająco, ale jej krzyk ucichł natychmiast, gdy do jej policzków przykleiły się zwisające wzdłuż trąbki, kleiste naroślą. Ciało dziewczyny zatrzepotało się w miejscu, rozdzierając nogami rachityczne porosty i żłobiąc palcami dziury w ziemi. Po chwili z mgły wyłoniła się druga Ćma. Jej trąbka owinęła się wokół ramienia Warne i zacisnęła niczym imadło. Buchnęła krew, a potwór razem z oderwaną kończyną poczłapał w ciemność. Co stało się dalej tego już nie widzieli, gdyż Cadram machnął w powietrzu dłonią, a ciało dziewczyny w całości pochłonęła mgła.

Przywódca grupy zerknął na Tradda, który w odpowiedzi uniósł wysoko ręce, jakby chciał pokazać, że się poddaje i, że nie stanowi zagrożenia. Szeregowy Karnodic oraz kapral Etrasto stali kompletnie oniemiali, zwróceni plecami do mgły, jakby zapomnieli o krążących w pobliżu krwiożerczych bestiach.

Tymczasem Atrey wciąż nie mógł opanować śmiechu, nawet pomimo śmierci towarzyszy. Wszystkie emocje, które kumulowały się w nim przez miesiące niewoli, cały strach i gniew znalazły ujście w formie histerycznej wesołości. Dert dosłownie płakał ze śmiechu.

– Co cię tak bawi, można wiedzieć? – wycedził jadowicie Cadram.

– A bo ostatnio, ciągle trafiam na kogoś z Wywiadu – zaśmiał się Atrey. – Ale, że ty Beront, też? W życiu bym nie pomyślał! Twój rewolucyjny entuzjazm był tak prawdziwy, że aż miałem ochotę udusić cię gołymi rękami.

– Lata wprawy – oświadczył staruszek ze skromnością w głosie.

– Królewski Wywiad ma oczy i uszy wszędzie – sarknął wesoło Dert. – Gdzie nie splunąć tam jakiś szpieg. Sądziłem, że chociaż tutaj żadnego z was nie spotkam, ale widać się myliłem. Uparliście się na mnie, czy jak?

– To bardzo ciekawe – mruknął zgrzytliwie ciemnoskóry. – A gdzie zetknęliście się z Królewskim Wywiadem, jeśli to nie tajemnica?

– Ostatnio? W obozie jenieckim za linią frontu. A wcześniej w Ar Uzme, zanim Szaraki je zdobyli. Jeden z waszych podszywał się pod oficera Republiki. Widziałem jak rzucał klątwy bez tatuażu. Dobry był, sukinsyn.

Cadram i Beront wymienili zdziwione spojrzenia.

– Ar Uzme padło? – zapytał staruszek.

– Nie wiedzieliście? Będzie z pół roku, jeśli nie więcej. Człowiek traci rachubę czasu w niewoli.

Obaj szpiedzy ponownie zerknęli sobie głęboko w oczy.

– Nie przebiliśmy się – westchnął z rezygnacją Beront. – Szlag! Nawet wspólnie nie daliśmy rady sforsować bariery. Nie dostali naszego ostrzeżenia.

– Jakiego ostrzeżenia? – zapytał Dert, powoli hamując śmiech. – Jakiej bariery?

– To miejsce obłożone jest silną blokadą antymagiczną – wyjaśnił staruszek. – Szaraki utrzymują je odizolowane, bo na bazie oleju Czarnej Lipy robią paliwo do swoich maszyn pancernych. Miałeś rację. To tu je przetwarzają przed wysłaniem dalej. Obóz i położone wokół zakłady to ich najściślej strzeżona tajemnica. Przez pięć lat próbowałem przebić się zaklęciami przez barierę, ale moje wiadomości docierały na wschód zniekształcone i niekompletne. Dlatego przysłali tutaj prawdziwego specjalistę od komunikacji przez Eter w osobie majora…

– Przysłali – powtórzył drwiąco Cadran, wpatrzony w Ćmy krążące na granicy mgły. – Dostałem rozkaz, żeby donieść na samego siebie, jako odpowiedzialnego za kradzieże dostaw na front. Szaraki uznali mnie za spekulanta i zdrajcę Republiki, więc zesłali mnie tutaj.

– Jak widać, zupełnie niepotrzebnie – dodał Beront, po czym spojrzał poważnie na Atreya. – Bo nawet taki specjalista od Eteru jak wy, majorze, nie przebił się przez blokadę.

– A co by to dało? – zastanowił się Dert. – Nawet nie wiemy w jakim regionie Republiki jesteśmy. Jak nasze wojska miałyby zniszczyć to miejsce?

– Zniszczyć? – staruszek parsknął serdecznym śmiechem. – Po co mielibyśmy tu coś niszczyć? To miejsce to żyła złota, jeśli chodzi o informacje wywiadowcze. Wystarczy słuchać plotek i notować, gdzie wysyłane jest paliwo do maszyn pancernych, by wiedzieć, w jakich regionach frontu Szaraki zamierzają prowadzić ofensywę. Ostatnio wielkie dostawy szły nieprzerwanie na północ, a żołnierze plotkowali, że całe północne wybrzeże ma być zajęte. Próbowaliśmy ostrzec sztab, ale skoro Ar Uzme padło, nasze ostrzeżenia nie przebiły się przez blokadę.

Atrey miał już zadać kolejne pytanie, ale głośne klekotanie Ciem przykuło jego uwagę. Odwrócił głowę by przyjrzeć się krążącym w pobliżu insektom. Niektóre z bestii wdrapały się na słoje i próbowały dobrać się do ukrytego w środku oleju. Przynajmniej dwie z nich kręciły się cały czas na skraju mgły, niczym psy trzymane na łańcuchu.

– To znaczy, że jesteście czarownikami? – wypalił nagle kapral Etrasto. – Pracujecie dla Królewskiego Wywiadu? To znaczy, że możemy stąd uciec?

Beront uderzył żołnierza chłodnym spojrzeniem. Nie odezwał się jednak. Cadram także milczał.

– Stąd nie można uciec – powiedział Dert nieobecnym tonem, wpatrzony we mgłę. – A oni wcale nie zamierzają tego robić. W dodatku, muszą utrzymać swoją misję w tajemnicy. Nie mogą ryzykować, że któryś z nas w czasie tortur wygada się przed strażnikami, kim naprawdę są. Prawda?

Cadram nie skomentował, wciąż odwrócony do pozostałych plecami. Staruszek niemal niezauważalnie kiwnął głową.

– Ale jak to? Przecież my też służymy Królowi…

Kapral nie dokończył zdania. Cadram machnął w stronę żołnierzy zakrwawioną dłonią. Obu piechurów z Szesnastej Brygady pochłonęła mgła wdzierając się do ich ust i nosa niepowstrzymaną falą. Etrasto i Karnodic zwalili się na ziemię. Zupełnie bez jęku. Po prostu padli, niczym złamane na pół zapałki.

Tradd podjął wreszcie decyzję. Rzucił się z pięściami w kierunku Beronta, najwyraźniej uznając go za słabszego. Stał niedaleko staruszka, w dodatku mimo wyczerpania i niedożywienia poruszał się zaskakująco szybko. Ale dziadyga i tak był szybszy. Machnął dłonią w powietrzu, a Tradd poleciał w bok, jakby zderzył się z czołgiem. Gdy żołnierz Republiki zdołał podnieść się z ziemi zobaczył wokół siebie ukryte za mgłą cienie. Ale nie były to cienie istot ludzkich. Bzyczenie raz oddalało się, a raz zbliżało. Przynajmniej takie miał wrażenie. Kwaśne opary wdarły się do jego płuc. Świat wokół stał się nagle zamazany i to nawet bardziej niż wynikałoby to z wiszącej w powietrzu mgły. Tradd stracił poczucie góry i dołu. Oczy szczypały go niemiłosiernie, więc po prostu je zamknął. Mimo tego rzeczywistość nie przestawała wirować. Tradd otrząsnął się dopiero w momencie, gdy jego głowę musnęły miękkie w dotyku, delikatne czułki Ćmy.

Później zaczął krzyczeć.

Atrey słuchał wrzasków Tradda wpatrując się w postać Beronta. Dziadyga strzepnął z palców krople krwi. Dert westchnął z podziwem. Nie miał pojęcia kiedy stary szpieg zdołał nakreślić symbol potrzebny do rzucenia klątwy. Ani jak to zrobił.

Cadram oderwał wreszcie wzrok od mgły i spojrzał Atreyowi w oczy. Bardzo, ale to bardzo głęboko.

– Powiedzcie mi, starszy szeregowy Dert – syknął. – Pamiętacie, jak nazywał się szpieg, którego spotkaliście w Ar Uzme? Za kogo się podawał w armii Republiki?

Atrey otworzył usta, ale szybko je zamknął. Pamiętał. Nie musiał sobie niczego przypominać. Porucznik Hyjnew. Tak brzmiało jego nazwisko.

– Od waszej odpowiedzi zależy, czy pozwolimy wam żyć – dorzucił szpieg.

Dert milczał jeszcze chwilę. Ale niezbyt długą.

– Pamiętam – rzekł wreszcie. – Ale nie mogę wam tego powiedzieć. Nie mam pewności, czy jesteście ludźmi, za których się podajecie. Czy nie jesteście podwójnymi agentami. Czy nie podstawił was kontrwywiad Republiki. Nie mogę wam zdradzić, jak nazywał się ten szpieg. Bo to tajemnica Królewskiego Wywiadu. A poza tym… I tak nie wyjdę żywy z tego miejsca.

Ciemnoskóra, brodata twarz Cadrama rozciągnęła się w przerażającym uśmiechu. Jego oczy wydawały się świecić jaśniej niż ślepia przyczajonych we mgle potworów.

– To jest dobra odpowiedź, starszy szeregowy – rzekł. – Jedyna dobra odpowiedź, jakiej mogliście udzielić.

Koniec

Komentarze

Tekst li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie dzieło, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

 

Skoro przynajmniej jednej osobie się spodobało poprzednie opowiadanie to teraz ciąg dalszy. Nie bezpośredni, ale trochę je przebudowałam, żeby wciąż miało sens. Wydaje mi się, że najlepiej jednak przeczytać też “Kapitanat”.

Skoro to kontynuacja poprzedniego opowiadania, tekst powinien zostać oznaczony jako FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm… Ciekawe, ciekawe… Piszesz trochę jak skrzyżowanie Białołęckiej z córką Ziemiańskiego:D. Nie chcę spojlerować, ale odnośnie obrony przeciwchemicznej. [edycja moderacyjna – na przyszłość proponuję rozważyć, czy chcesz uzewnętrzniać takie niesympatyczne dywagacje silące się na dowcip, a nie niosące za sobą żadnej treści, jako komentarz do cudzego opowiadania / PsychoFish]

Ą i Ę - wyroby rzemieślnicze

Cześć, AgozDziekanatu!

 

Tekst trafiłby na mój dyżur, ale tak, jak napisała Reg – teksty powyżej 80k znaków wg. licznika portalowego nie wchodzą do grafiku, jak również nie mogą kandydować do piórka.

W ogóle będzie Ci trudno zdobyć czytelników (ale nie wykluczam, że ktoś się znajdzie). Postaram się wyjaśnić, dlaczego trudno będzie zdobyć czytalników, ale nie dlatego, żeby Ci coś udowodnić, tylko rozjaśnić trochę, jak portal działa.

Długość – 100k znaków to kawał tekstu, zatem na lekturę trzeba czasu. Do tekstów powyżej 30k rzadko się zabieram. Najczęstszymi wyjątkami są teksty konkursowe, jeśli biorę w nim udział, albo teksty użytkowników, o których wiem, że piszą naprawdę dobrze.

Przedmowa – napisałaś bardzo uczciwie, że “najlepiej jednak przeczytać też “Kapitanat””. Ja akurat czytałem, ale ktoś, kto nie czytał musiałby przeczytać teraz 160k znaków. To prawie pół jakiejś książki. No i faktycznie sprawia to wrażenie, że mamy do czynienia z fragmentami czegoś większego. Jeśli tekst nie jest zamkniętą historią, to powinien otrzymać oznaczenie “fragment”, o czym Ci również Reg wspomniała.

Brak aktywności na forum – portal działa na zasadzie wzajemności, więc jeśli czytasz i komentujesz teksty innych, jest większa szansa, że ktoś zajrzy do Ciebie.

Myślę, że większość użytkowników ma podobnie, choć nie mogę oczywiście mówić za innych.

 

Dysonans poznawczy, kurczę, mogę jedynie się domyślać, o co chodzi z przytoczonym porównaniem, ale jest raczej niesmaczne. Pozwoliłem sobie zgłosić komentarz.

Autorko, jeśli czujesz, że coś nie jest ok, to śmiało to wyrażaj. Oczywiście w kulturalny sposób ;)

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

No nie. Zapomniałem o jednym, jak kultura która potrafiła wykształcić artylerię, może nie potrafić wyprodukować głupiego paliwa. Czarny proch i chloran potasu? Toż To średniowiecze:). Pomijam fakt że używając nawet tego typu paliw potrafiłbym zaprojektować jakiś prymitywny silnik( pył turbina, nawiewnica i przekładnia zwrotna). Tak mnie to trochę zakłuło w oczy, ale postaci wykreowane całkiem ciekawie. Pozdrawiam;)

Ą i Ę - wyroby rzemieślnicze

Dzień dobry, 

 

Dysonans poznawczy – upomnienie moderacyjne za komentarz nie niosący sensownej treści, czyli tzw. spam / śmieconko + edycja niesmacznej dywagacji, zgodnie ze zaktualizowanymi regułami na portalu. Uprzejmie proszę komentować opowiadanie. Polecam scenę z Koterskim, psem i Bożeną Dykiel z “Dnia świra” celem autorefleksji.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

No cóż, chyba żeczywiście pozwoliłem sobie użyć nadto śmiałej(tak, boję się użyć tego słowa) analogii. Przepraszam, najwyraźniej nie panuję nad swoimi popędami. Pozdrawiam. P.s. polecam przypomnieć sobie fragment książki "Paragraf 22" ten, gdzie żołnierze czekający na obiad, aby go trzymać, muszą odśpiewać " Gwiaździsty Sztandar".

Ą i Ę - wyroby rzemieślnicze

Proszę pamiętać o “Zasadach zamieszczania treści na portalu”, a wszystko będzie wspaniale ;-) 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Skoro to kontynuacja poprzedniego opowiadania, tekst powinien zostać oznaczony jako FRAGMENT

Dzięki serdeczne za podpowiedź! Rozumiem, że zamiana kategorii sprawi, że któryś z fachowców choć zerknie na tekst? smiley

Tak długie dzieło, choćby było świetne i doskonale napisane, nie może też liczyć na nominację do piórka.

Dzieło nie jest świetne i doskonale napisane i na nominację nie liczę. Chciałam, jak zaznaczyłam we wstępie, przede wszystkim zapoznać się z opinią na temat, czy elementy typowego fantasy, które pojawiają się pod koniec opowiadania (nie chcę spoilerować które, ale ci co przeczytają całość chyba się domyślą) “nie gryzą się” z całą koncepcją świata. Tutaj pozwolę sobie przywołać wypowiedź Krokusa, który przy recenzji “Kapitanatu stwierdził”, że:

Podoba mi się cały anturaż Twojego świata. Obie wojny światowe to z jakiegoś powodu raczej nielubiany tutaj temat, a szkoda, bo akurat dla mnie to bardzo ciekawy okres historii. Cieszę się, że sięgnęłaś po motywy właśnie z tych czasów, bo przecież magia i fantastyka to nie tylko quasi-średniowiecze.

Chciałam wiedzieć, czy “nie pojechałam za bardzo po bandzie” smiley.

Ja akurat czytałem, ale ktoś, kto nie czytał musiałby przeczytać teraz 160k znaków. To prawie pół jakiejś książki.

Dlatego bardzo liczę, że przeczytasz i ten dłuuuuugi fragment. Pełna recenzja, nawet jak najbardziej krytyczna jest oczywiście mile widziana, ale nawet za króciutki komentarz w kwestii mojej prośby będę bardzo wdzięczna.

Brak aktywności na forum – portal działa na zasadzie wzajemności, więc jeśli czytasz i komentujesz teksty innych, jest większa szansa, że ktoś zajrzy do Ciebie

Nie chwaląc się przesadnie – zawodowo zajmuję się co jakiś czas oceną tekstów, choć nie beletrystki i wiem, że pisanie recenzji i komentowanie czyjegoś pisania rzadko kiedy przysparza człowiekowi przyjaciół smiley Poza tym nie chcę oceniać czyjejś pracy, bo od beletrystyki specjalistką nie jestem, więc moje zdanie na temat czyjegoś pisarstwa ma znaczenie tylko dla mnie, a nie dla reszty świata. Od recenzowania są specjaliści! Ale dzięki za sugestię.

 

Piszesz trochę jak skrzyżowanie Białołęckiej z córką Ziemiańskiego:D.

Życie prywatne i osobiste p Ziemiańskiego niespecjalnie mnie interesuje i nie wiem, kim jest jego córka.

jak kultura która potrafiła wykształcić artylerię, może nie potrafić wyprodukować głupiego paliwa.

Założenia świata. Kultury rozwijające się w odrębnych warunkach klimatycznych/geograficznych i z dostępem do odmiennych surowców wytwarzają odmienne narzędzia i materiały. Dla przykładu: Majowie, którzy nie opracowali koła ani metalowych narzędzi potrafili wytwarzać gumę z drzewa kauczukowego, podobno nawet 1000 lat p.n.e., podczas gdy Europejczycy opatentowali ten materiał dopiero w roku 1843. Reasumując – w tym świecie wykorzystywanie takiego paliwa, a nie innego jest według mnie prawdopodobne. Może nie mieli tam dinozaurów? Wedle mojej skromnej wiedzy nawet dzisiaj wciąż funkcjonują dwie teorie powstania ropy naftowej – nieorganiczna i organiczna. Chyba, że to się zmieniło i nieorganiczną ktoś obalił. Nie siedzę w temacie.

Pomijam fakt że używając nawet tego typu paliw potrafiłbym zaprojektować jakiś prymitywny silnik( pył turbina, nawiewnica i przekładnia zwrotna).

Gratuluję i zazdroszczę. Ja bym nie potrafiła. Cieszę się, że zechciałeś podzielić się z nami tym spostrzeżeniem.

Autorko, jeśli czujesz, że coś nie jest ok, to śmiało to wyrażaj. Oczywiście w kulturalny sposób ;)

Dysonans poznawczy – upomnienie moderacyjne za komentarz nie niosący sensownej treści, czyli tzw. spam / śmieconko + edycja niesmacznej dywagacji, zgodnie ze zaktualizowanymi regułami na portalu.

Nie zdążyłam przeczytać komentarza, żeby wiedzieć, co zostało skasowane. I przyznam szczerze, że nie wiem, czy żałuję, że nie zdążyłam. Chyba nie. Ogólnie użytkownik “Dysonans poznawczy” pojawił się na forum w tym tygodniu i jedyne komentarze jakie napisał dotyczyły obu moich tekstów, podczas gdy w poczekalni przez ten czas pojawiło się ich przynajmniej dziesięć od różnych autorów. Ponieważ sama jestem tu od tygodnia i nie komentowałam żadnych innych tekstów, trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób zasłużyłam sobie na taką uwagę tego użytkownika. Dziwne, prawda? Tym bardziej, że jego komentarze przy opowiadaniu “Kapitanat” też nie miały wielkiego związku z samym tekstem, a były, nie mogę znaleźć innego określenia jak “od czapy”. A starałam się, przynajmniej na początku odpowiadać merytorycznie na to, co napisał. Gdybym była bardzo podejrzliwym człowiekiem mogłabym wysnuć teorie, dlaczego tak bardzo “spodobała” mu się moja pożałowania godna twórczość. Ale na szczęście nie jestem ani trochę podejrzliwa. wink

 

 

Rozumiem, że zamiana kategorii sprawi, że któryś z fachowców choć zerknie na tekst?

PaniAgozDziekanatu, nie wiem, jakie są Twoje oczekiwania wobec „fachowców”, na których zerknięcie na tekst liczysz, ale wiedz, że na tym forum piszą i komentują amatorzy.

 

Dzieło nie jest świetne i doskonale napisane i na nominację nie liczę.

Krótką informację w moim poście rozwinął Krokus, więc sprawa jest już chyba jasna.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sprawa jest jasna, jak najbardziej.

Są “amatorzy” i “amatorzy”. Jak ktoś każdego dnia robi trzysta kilometrów po polskich bezdrożach i tak od dwudziestu lat, to czy potrzebuje zaświadczenia o byciu zawodowym kierowcą, by mógł stwierdzić, że zna się na prowadzeniu auta? Dla mnie ktoś taki jest fachowcem. A wasze grono składa się z fachowców od pisania. Przynajmniej dla mnie. Potrzebujecie na to “zaświadczenia z dziekanatu”? Mogę wystawić wink

Nowa Fantastyka