- Opowiadanie: Jim - Walc z Panią D***

Walc z Panią D***

Krótka wariacja na tematy, które dotykają chyba wszystkich.

A może nie?

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Finkla, Użytkownicy II

Oceny

Walc z Panią D***

– Co to? – spytała podnosząc w połowie zarysowany arkusz i przyglądając się dymkom dialogowym.

Sięgnął po kartę. Nie puściła. Dał za wygraną by nie rozerwać karty i odpowiedział:

– Komiks. Który tworzę od bardzo dawna.

– O czym?

Roman wzruszył ramionami:

– I tak go nigdy nie skończę.

– Jaki ma tytuł?

– Taki – odparł wyjmując ze stosu przy komputerze kartę tytułową.

– Walc z Panią D? A co znaczą te trzy gwiazdki?

– Napijesz się wódki?

– Na trzeźwo mi nie odpowiesz?

– Na trzeźwo ten świat jest nie do przyjęcia.

 

* * *

 

– I proszę mi dać jeszcze jakieś tabletki na samotność.

– Tabletki na samotność? – Lekarz uniósł w zdziwieniu brew. – Nie ma czegoś takiego, panie Romanie.

– Coś, bym wie pan – powiedział powoli i zrobił nieokreślony ruch ręką, jakby w połowie przerwany gest, którego znaczenia już nawet sam Roman nie mógł pojąć. Ostatecznie wzniesioną dłonią przeczesał gęstą, skołtunioną brodę. Palce przez chwilę gmerały wśród włosów, wreszcie zamarły w uścisku, kurczowym, jakby w tej zaciśniętej garści trzymał całe życie swoje, a nie ćwierć funta rudych kłaków. Ale to był tylko moment. Prawica z impetem oderwała się od zbocza brody i spadła na skały kolan. Całe ciało, jakby od ciężaru tej opadającej ręki, nagle zapadło się w fotelu jeszcze bardziej, wzrok wbił w posadzkę, mowa nagle przyspieszyła by wszystko wypowiedzieć, nim do świadomości dojdzie bezsens wyrzucanych w pośpiechu słów – bym nie cierpiał tak z tego, że jestem sam, sam, wiecznie sam, sam jak palec. Że otacza mnie pustka. Wewnątrz pustka. Na zewnątrz pustka. Wszędzie. Nieznośna. Lepka. Pustka.

– Ma pan już receptę, to silne leki trójpierścieniowe, zwykle ich nie zapisuję, ale u pana inne się nie sprawdziły.

– Dlaczego?

– Dlaczego co? Dlaczego się nie sprawdziły?

– Dlaczego pan ich nie zapisuje?

– Bo mają szereg potencjalnych działań ubocznych. Ale miejmy nadzieję, że u pana nie wystąpią. Jakby wystąpiły (na ulotce ma pan listę), niech pan do mnie po prostu zadzwoni, tu jest mój numer telefonu. Albo lepiej wyśle smsa.

– A czy one pomogą na…

– Na co?

Roman zamilkł. Chciał powiedzieć: „Na to, że nie mam do kogo się przytulić, na to, że nie ma kto mnie wysłuchać, na to, że nikomu na mnie nie zależy. Na to, że nie mam do kogo się odezwać. Na wieczną ciszę wokół. Na to, że nawet jeśli potrafiłbym się cieszyć, nie miałbym z kim”. Ale nie zdołał. Milczał więc ze wzrokiem wbitym we własne buty.

Lekarz rzekł po chwili:

– Na samotność nie pomogą. Proponuję darować sobie romantyczne poszukiwania, dopóki nie posprząta pan na własnym podwórku. Związki z reguły są drenujące.

 

* * *

 

Roman wracając od psychiatry miał sporo energii i był dobrej myśli. Jak lekarz przykazał. Od razu wykupił też leki, a wchodząc na górę do mieszkania, tak poczuł się lekki i wręcz od razu uleczony, że biegł, przeskakiwał w górę po dwa, trzy stopnie, długimi, pałąkowatymi nogami. Prawie stratował sąsiadkę z dołu. Tak, tę sąsiadkę w której od dawna się skrycie podkochiwał.

– Dzień dobry panno Julio.

– Niech pan uważa.

Nie wyglądała tak pięknie jak zazwyczaj. Opuchnięte oczy sprawiały wrażenie, że albo jest chora, albo płakała całą noc. “Pewnie przez tego drania z którym się spotyka” – pomyślał Roman przez chwilę, ale nie chciał sobie psuć nastroju, więc bąknął tylko:

– Przepraszam.

I długimi krokami przesadził ostatnią partię schodów, która dzieliła go od jego własnego piętra.

Ledwo wszedł – wziął sobie do serca radę psychiatry. Związki są drenujące. Najpierw zrobić porządek na własnym podwórku. Usunął swoje konta z Tindera, Sympatii, Badoo i jeszcze paru innych serwisów randkowych, gdzie beznadziejnie próbował znaleźć „drugą połówkę”. Myślał usunąć konto na FB, ale w końcu tylko wyszedł z grup dla poszukujących pary.

Usunął też hurtem komunikatory. I tak, od bardzo długiego czasu nikt się tam nie odzywał. A ta cisza, ta pustka ich okienek, wręcz krzyczała. Na maila też przychodził tylko spam.

I w czasie tych porządków, tego odcinania się od złudnych nadziei, ze złością zamykał reklamy na przemian serwisów randkowych („Magda w twojej okolicy czeka na kontakt”) i antydepresantów („oszczędź sobie nerwów”). Ze cztery razy zamknął tę samą natrętną reklamę jakiegoś leku, za piątym razem dopiero zauważył podpis i się zawahał:

„Tabletki na samotność. Sprawdzona hinduska formuła”.

„A może by tak sprawdzić? Co mi szkodzi?” – pomyślał. Potarł czoło w nagłym zamyśleniu, znów, jak to ostatnio bez przerwy mu się zdarzało, zatrzymując się w pół ruchu. „Psychiatra mówił, że nie ma tabletek na samotność”.

Po dalszej chwili wahania, wszedł jednak w link. Tabletki były drogie. Nie, przecież nie zapłaci tyle za jakieś hinduskie badziewie.

Położył się na łóżku. Przymknął oczy. Energia, którą miał jeszcze przed chwilą gdzieś wyparowała. Zalew myśli wypłynął spod powiek łzami. Roman nie hamował ich. Wykańczały. Męczyły. Ale przynosiły jakiś cień ulgi.

 

 

* * *

 

Następnego dnia czuł się na tyle dobrze, że dał radę się umyć i ubrać. Ciągnęło go do bezpiecznego łóżka, gdzie mógłby się zwinąć w kłębek i przeczekać najgorsze, czyli ranek, ale nie, nie chciał by ten dzień wyglądał jak sto innych. Wykorzystując to, że już wstał, że umył się i ubrał, postanowił dziś wyjść z domu.

Przeczłapał najpierw do kuchni. Stan lodówki upewnił go, że z domu wyjść powinien.

Nie miał na to siły.

Trzeba jeszcze założyć buty, zasznurować.

Nie. Zdecydowanie nie miał na to siły.

Lepiej jednak do łóżka. Przeczekać. Może uda się zasnąć?

Ma ten nowy lek od psychiatry. Za dwa, trzy tygodnie, zacznie działać. Wtedy wyjdzie.

Poszedł jednak do przedpokoju po trapery. Postawił je przy łóżku.

„Założę je. Pójdę do spożywczaka” – postanowił. „Muszę iść. Może będzie Paulina”.

Usiadł na łóżku, pochylił się by sięgnąć po but, ale w połowie ruchu zrezygnował.

„Poleżę tylko trochę” – przekonywał sam siebie, zwijając się w kłębek i przykrywając kołdrą.

Przetrwał tak do wieczora. Wieczorem miał trochę więcej energii, więc spróbował oszukać głód melisą.

A potem, gdy przeszedł kolejny zalew myśli, na gnijącej od łez poduszce udało się wreszcie usnąć.

 

 

* * *

 

Zwykle płacz nie miał żadnego konkretnego powodu, choć czasem Roman mógł określić jego bezpośrednią lub pośrednią przyczynę. Na przykład teraz płakał z żalu, że usunął swoje konta z serwisów randkowych, że pousuwał komunikatory, że zabił tę ostatnią nadzieję na znalezienie kogoś, a nie ma siły założyć nowych. Zaraz przyszła myśl, która spowodowała jeszcze kolejny, głębszy płacz, łkanie, które przeszło we wpół zwierzęce wycie. Myśl – że kto by chciał takiego mazgaja, taką fleję, która nie ma siły się wykąpać, która śmierdzi, która nie ma nic sobą do zaoferowania.

Czasem w takich chwilach miał wrażenie, że nie istnieje naprawdę. Że ktoś go takiego – fajtłapę, marudę – wymyślił. Że nic nie jest rzeczywiste. Cały ten jego pochrzaniony romantyzm, cała ta jego tęsknota i cholerna samotność – nie mogą istnieć, bo są tak tandetne i puste, komiksowe (choć to, co sam rysował, miało mieć głębię). Ta cała otchłań bólu wydawała mu się tak żałosna, że aż śmieszna, karykaturalna. Wyimaginowana. Jak całe jego niby-życie.

Usiadł do laptopa. Poszuka jakiegoś nowego portalu. Musi być przecież coś, czego jeszcze nie używał.

Załzawione nieostre spojrzenie wyłapało znów tę reklamę: „Tabletki na samotność. Sprawdzona hinduska formuła”. Pewnie dropsy z cukrem. Cholerni handlarze nadziei. Klik. Paczkomat? Nie, nie da rady dotrzeć do paczkomatu. A czy otworzy drzwi kurierowi? Nie był pewien. Sfinalizował transakcję.

Na zakładanie konta już nie miał siły. Położył się.

Teraz płakał nad własną głupotą i naiwnością. Właśnie wydał kasę, na coś, o czym doskonale wiedział, że jest tylko pułapką na frajerów. No ale przecież czegóż mógł się po sobie samym spodziewać? Przecież tym właśnie był. Frajerem i przegrywem.

 

* * *

 

Roman miał bardzo dobry dzień, a z czasem stawał się on jeszcze lepszy.

Nie tylko dał radę się umyć i ubrać, ale nawet zasznurować buty, narzucić kurtkę i wyjść! Wyjść z mieszkania. Co prawda na klatce ogarnął go lęk, ale Roman go przezwyciężył. Czegóż się tu mógł bać? Piętro pod nim mieszkała młoda nauczycielka Julia (kiedyś myślał, że może zdobędzie się na odwagę i się do niej odezwie i czekał tak i czekał, a z tego co wiedział – Julia nie czekała i mieszkała teraz z jakimś starszym facetem, którego w myślach nazywał Panem Draniem), na pierwszym mieszkał ten gruby pan Darek, a poza tym – sami starzy ludzie, pochyleni nad grobem. Nikt mu krzywdy nie zrobi.

Roman zbiegł ze schodów, jakby nie ciążyły mu lata i oceany smutku i beznadziei.

Do najbliższego sklepu było tylko kilkadziesiąt kroków, miał tę drogę już wydreptaną po tysiąckroć (nigdzie dalej się nie zapuszczał, wyprawa do psychiatry po nowe leki – właśnie tym była – wyprawą, do której się szykował cały miesiąc).

Szczęście nie opuszczało go. Za ladą stała Paulina. Nikt tu nie nosił plakietki z imieniem, ale Roman znał jej imię, bo kiedyś usłyszał, jak zdradziła je któremuś z klientów. Młodziutka i wiecznie wesoła, żartem zbywała żałosne próby podrywu kupujących tu panów, którzy spokojnie mogliby być jej ojcami lub nawet dziadkami, ale robiła to w tak czarujący sposób, jakby te umizgi nie sprawiały jej przykrości. Choć Roman był pewien, że sprawiają i miał ochotę tym wszystkim adoratorom natłuc po mordzie, za takie nagabywanie JEGO Pauliny.

Dziś naprawdę miał dobry dzień. Wykładając produkty do skasowania, zdobył się na spojrzenie prosto w jej twarz. W oczy. Jej oczy się śmiały. Usta zaśmiały się również. Do niego.

Spłoszony, spuścił wzrok i w pośpiechu wyjął portfel by zapłacić.

Zadzwoniła komórka. Jego własna komórka. Ki czort? Przecież nikt do niego nie dzwonił!

Jakiś nieznany numer. Pewnie fotowoltaika. Albo garnki.

– Słucham? – warknął.

– Kurier. Jest pan w domu?

Przez chwilę zastanawiał się, czego może chcieć od niego kurier, aż nagle przypomniał sobie o zamówionych tabletkach. Najlepiej byłoby je zwrócić. Ale nie miał śmiałości by tak to załatwić.

– Za chwilę będę.

 

* * *

 

Wygląd specyfiku upewnił Romana, że to przekręt. Na opakowaniu, ozdobionym różnymi niezrozumiałymi znakami i podobizną jakiegoś hinduskiego bóstwa o ciele koloru burzowej chmury, doklejono napis „Tabletki na samotność”. W pudełku dołączono wydrukowaną ulotkę prawdopodobnie przetłumaczoną z oryginalnego języka za pomocą translatora.

Nie było tam nic o skutkach ubocznych ani o składzie leku. Przeczytał instrukcję użycia i zarazem ostrzeżenie:

 

Przez pierwsze trzy doby zażywać jedną pigułkę na 24h. Potem zażywać jedną pigułkę co dwanaście godzin. W razie pominięcia dawki, nie zwiększać kolejnej. Odstawiając lek przez trzy dni zażywać po jednej pigułce. Nigdy, pod żadnym pozorem nie przekraczać dawki dwóch pigułek na dobę.

 

Roman wziął jedną tabletkę. Była słodka, co upewniło go, że kupił bardzo drogie cukierki. Ustawił sobie na rano powtarzalny alarm w telefonie, z dźwiękiem z Seksmisji „Weź pigułkę”.

Rzucił zakupy byle gdzie i położył się na łóżku.

Myślotok kręcił się teraz wokół tematu, jakim jest naiwniakiem.

 

* * *

 

Śniło mu się, że młoda dziewczyna, o długich, blond włosach, gładzi go po twarzy, łagodnie szepcząc:

– Obudź się Romuś, trzeba wstawać.

I obudził się. Był środek nocy. Rozejrzał się po sypialni, jakby oczekując, że dziewczyna ze snu się zmaterializuje. Wsłuchał się w ciszę. Gdzieś, za ścianą, zegar tykał rytmicznie, w kuchni chodziła lodówka.

Nikogo.

Pustka. Pustka wewnątrz i na zewnątrz.

Zwinął się w kłębek i zaczął płakać.

Do ustawionego alarmu było jeszcze parę godzin.

Przemęczył je przewracając się z boku na bok. Gdy usłyszał znajome „tururu tururu weź pigułkę tururu tururu”, miał ochotę rozwalić telefon o ścianę.

Wziął hinduską tabletkę i leki zapisane przez psychiatrę.

Pokręcił się jeszcze z godzinę i wreszcie udało mu się zasnąć.

 

* * *

 

Przespał cały dzień. Wieczorem poczłapał do lodówki i wziął z niej jogurt. Zastanawiał się nad zrobieniem śniadanio-kolacji, ale stwierdził, że to bez sensu. Zresztą, czy cokolwiek ma sens?

Jogurtem popił tabletki nasenne, ale sen nie przychodził.

Po godzinie poczuł się odrobinę lepiej, nabrał energii. Środki nasenne jakby go pobudziły, miast uśpić. Zwlekł się z łóżka i poszedł do łazienki. Przyglądał się swojej twarzy w lustrze. Czy te bruzdy na niej, to efekt łez czy odcisk od poduszki?

Poszedł na powrót do kuchni, otworzył na oścież okno. Podmuch miasta wdarł się do mieszkania. Nie był to rześki zapach. Roman wyjrzał w dół. Kalkulował. Trzecie piętro. Bruk. Jak skoczy na główkę, to powinien się zabić. A jeśli się przekręci w powietrzu? Jeśli upadnie na bok, albo nogi? Skończy sparaliżowany, do końca swojego i tak gównianego życia?

Dość miał psychotropów by ich użyć. Ale bał się, że nie wyjdzie, że będzie płukanie żołądka. Żeby choć śpiączka, może by coś przyśniło mu się, może jakieś życie – ale najpewniej też jakiś paraliż, albo nieodwracalne zmiany.

Na klatce okna pozamykane. Mieszkał tuż przy schodach, praktycznie jego drzwi się otwierały na nie, pewnie mógłby niezauważony wejść, mijając ostatnie, czwarte piętro, na strych, a stamtąd na dach, zamknięty tylko na skobelek, ale to wymagało wysiłku. Aż tak dużo energii nie miał.

W łazience rozkręcił maszynkę do golenia i wyciągnął z niej żyletkę. Jak się należy ciąć? Wzdłuż, wtedy nie odratują? W oczach pojawiły się łzy. Przyłożył ostrze do nadgarstka, ale nie zdołał przeciąć skóry. „Nawet zabić się nie potrafię”.

Wziął jeszcze parę tabletek nasennych, nie wierząc w ich działanie.

Położył się. Po dalszej godzinie karania się w myślach za własne nieudacznictwo i kręcenia z boku na bok – usnął.

 

 

* * *

 

„Tururu tururu weź pigułkę tururu tururu” – wyrwało go ze snu.

Nie był zły. Złość przeżywał rzadko. Złość dawała energię. Pobudzała do działania. Sen był mroczny, mętny, męczący, więc dobrze, że alarm go z niego wyrwał.

Wziął tabletki, mimo że wiedział, jakie to beznadziejne. Beznadziejne jak wszystko w jego życiu. To nie smutek zabija. Smutek można znieść. Nawet głęboki. Żal. Rozpacz. Wszystko to jest do zniesienia. Ale nie da się znieść tego poczucia, że nie ma żadnej, najmniejszej nawet nadziei. Że nic nie ma sensu. Że życie zmierza donikąd. Że właściwie jedyne na co się jeszcze czeka, to śmierć. Po cóż więc ją opóźniać? Nie lepiej ją zaprosić, skoro może przerwać pasmo udręki i cierpienia? Skoro może zakończyć ból?

Dziś miał energię. Czuł, że może coś wreszcie zrobić. Działać. Zmienić.

Na stole w kuchni kartka w kratkę i długopis. Skąd się tam wzięły? Może miał sporządzić listę zakupów albo rzeczy do zrobienia? Chyba leżały już długo, wśród wielu śmieci, które się tam walały wraz z jakimiś brudnymi talerzami i kubkami, których nie miał siły nawet wstawić do zlewu, nie mówiąc już o umyciu.

Teraz się przydadzą. Wziął długopis i postanowił się pożegnać. Ale z kim? Z kim? Kto to przeczyta?

Słone krople spadły na stronicę.

Nie miał nawet do kogo napisać pożegnalnego listu.

Poniżej plam po łzach skreślił tylko jedno słowo „Przepraszam”. I podpisał „R.”.

Odkręcił wszystkie kurki z gazem.

Przypomniał sobie, że okno jest uchylone, więc zamknął je, i upewnił się, że wszystkie pozostałe są pozamykane.

Otworzył drzwi do piekarnika i włożył tam głowę. Starał się zaczerpnąć w płuca jak najwięcej gazu. W oczach już dawno wyschły łzy, łkał więc na sucho, prawie bezgłośnie i modlił się, by śmierć przyszła szybko.

 

 

* * *

 

 

Mieszkanie tuż obok Romana zajmowała para staruszków, nad nim, jakaś pani profesor z uniwersytetu, pod nim, z Panem Draniem mieszkała młoda polonistka Julia, nauczycielka w pobliskiej szkole. Na pierwszym, gruby, zawsze wesoły, pan Darek. Roman wdychając gaz uświadomił sobie, że może spowodować wybuch i zabić tych wszystkich ludzi. Niewinnych. No może z wyjątkiem Pana Drania. Tego by zabił chętnie. No ale reszta, nic mu nie uczyniła. Niczego się nie spodziewała. Do tego przypomniało mu się, że gdzieś słyszał, że teraz nie stosuje się już gazu koksowniczego a gaz ziemny, który nie jest trujący.

Wyszarpnął głowę z komory piekarnika (uderzając się przy tym boleśnie), zakręcił kurki, podbiegł do okna i obie jego połówki rozwarł na oścież, pognał do wyjścia z mieszkania i otworzył szeroko drzwi.

Tuż za drzwiami, usłyszał łomot.

Wyjrzał za nie, na klatkę schodową.

– Uderzyłem panią? – spytał z przestrachem.

– Nie… niezdara ze mnie, sama się… – odpowiedziała drobna blondynka próbując wstać, ale upadła z powrotem. – Boli, chyba skręciłam – powiedziała masując kostkę.

– Mam… Chyba mam lód – powiedział niepewnie, bo nie mógł sobie przypomnieć czy to prawda.

Dziewczyna miała krótkie, jasne włosy, ścięte tuż za uchem, ubrana była w sposób, który przywodził na myśl grzeczną uczennicę – biała bluzka, spódnica w kratę, rajtuzy albo pończochy, jedynie czarne czółenka na zbyt wysokim obcasie psuły ten grzeczny wizerunek. Wokół poniewierało się mnóstwo papierów, nieco dalej leżała czarna torba z laptopem. Roman schylił się i zaczął zbierać kartki. Podał je po chwili dziewczynie. Znów próbowała wstać, podciągając się na poręczy schodów.

– Niech pani zdejmie te buciki – zaproponował. – Będzie łatwiej.

– Chyba i tak nie dam rady chodzić.

Roman przymknął na chwilę oczy, chciał wyciągnąć rękę w kierunku poszkodowanej, ale w pół ruchu zmienił ten gest i po prostu poszarpał zmierzwioną brodę. Otworzył oczy i upewniwszy się, że to nie senne widziadło, patrząc na leżącą walczył z ogarniającym go poczuciem bezsensu i potrzebą wycofania się. W końcu wygrał tę walkę, zebrał w sobie całą odwagę i zaproponował:

– Pomogę pani. Wezwę pogotowie. A do tego czasu, jak przyjadą, może pani posiedzieć u mnie, to wygodniej niż na betonie.

– Nie chcę robić kłopotu. Zresztą, pogotowie niepotrzebne, może mi przejdzie zaraz.

– To żaden kłopot. Niech pani się wesprze na moim ramieniu i spróbuje wstać.

Dziewczyna była lekka jak piórko. Gdyby miał śmiałość, mógłby ją pewnie wnieść do domu na rękach. Dziwnie się czuł, będąc tak blisko młodej i atrakcyjnej, pachnącej kobiety. Przecież ona też musiała czuć smród jego niemytego od dawna ciała. Posadził dziewczynę na łóżku i zdał sobie sprawę, jaki wokół panuje bałagan. Brudna bielizna, hinduskie tabletki, resztki jedzenia, jakieś papiery, niezidentyfikowane kawałki plastiku, opakowania, których nie chciało mu się zanieść do kosza. Kawalerka wyglądała tak, jakby ktoś tu wyrzucił kontener śmieci.

– A laptop? – spytała.

– Już po niego idę.

Przyniósł z korytarza torbę, a ona pospiesznie wyjęła ze środka komputer i otwarła go.

– Uff, nic mu się nie stało. Nie wydaje się panu, że tu czuć jakby gazem?

Śmierdziało tu wszystkim, głównie rozkładającymi się szczątkami organicznymi, ale rzeczywiście nadal zapach gazu dominował nad resztą odorów.

– Właśnie dlatego tu wietrzę.

– Trzeba zgłosić do pogotowia gazowego.

– Może zrobić pani kawę lub herbatę?

– Kawę – ziewnęła. – Dobra kawusia przywróci mnie do życia.

Poszedł do kuchni i przeszukał szafki.

– Niestety, nie mam kawy ani herbaty. Tylko melisę.

– Melisę?

– Zrobić?

Dziewczyna zaśmiała się:

– Chce mnie pan uśpić? I bez tego jestem śpiąca!

– Nie – zmieszał się – ale nie mam nic innego.

– Niech będzie.

Już w kuchni dobiegł go głos dziewczyny:

– W ogóle to Wiola jestem, a pan?

– Wiola? – upewnił się.

– Tak. A pan?

– Nie mam cukru.

– Nie słodzę. Kawy. A już tym bardziej melisy.

– Jeszcze czuć gazem – powiedział. – Niech się wywietrzy. Strach odpalać palnik.

– A wodę pan ma?

– Gazowaną?

– Może być. Choć tu jest chyba nadmiar gazu – zaśmiała się. – Może być gazowaną albo niegazowaną. Obojętne.

Zajrzał do lodówki.

– Niestety nie mam.

– To niech będzie kranówa.

Wrócił po chwili ze szklanką wody i z lodem z zamrażalnika. Dziewczyna stała nad jego szkicami. Setką szkiców. Niedokończonych, porzuconych, poniewierających się w nieładzie.

– Po co wstajesz? Przyłóż sobie, a ja wezwę pogotowie.

– Kochał ją pan?

– Żaden pan: Roman.

– Kochałeś ją?

– Ona nie istniała.

Odebrał Wioli szkic, który trzymała w ręce. Denerwowała go ta jej bezpośredniość. To, że grzebała w jego rzeczach. Choć bardziej wściekły był na sobie, że tu jego życie jest tak bardzo na wierzchu. Wszystko. Rozbebeszone. Cały Walc z Panią D***.

Wiola pozwoliła się położyć z powrotem na łóżku ale gdy przykładał jej lód pogroziła mu palcem:

– Kłamczuszek z ciebie. Widzę przecież, że próbowałeś ją uchwycić, a nie potrafiłeś. Kochałeś ją?

– Nie.

– Nie? Wszędzie tu są jej portrety. Musiałeś ją kochać.

– Dla mnie czasownik "kochać" nie ma formy czasu przeszłego.

– Co?

– Gdy się kogoś kocha prawdziwie, nie można przestać.

– To bardzo niedojrzałe, wręcz dziecinne podejście, nie uważasz? Ludzie się zakochują i odkochują. Schodzą i rozchodzą.

Pokręcił głową.

– To jedynie słuszne podejście. Prawdziwa miłość jest wieczna.

– Czarujące, romantyczne, ale cholernie naiwne i jak powiedziałam: niedojrzałe. Z cierpieniami młodego Wertera spóźniłeś się o parę stuleci.

– Nie. Prawdziwa miłość jest wieczna – powtórzył twardo. – Jakże ułomnym byłby Bóg, gdyby stworzył świat inaczej? Ona mnie po prostu nie kochała. A zatem: nie istniała. Bo ta, którą kochałem, kochała mnie z wzajemnością.

A w duchu dodał: może by pokochała, gdybym tyle nie czekał. Gdybym nie pozwolił jej wybrać Pana Drania i zamieszkać z nim.

– Głuptas.

– Przynieść więcej lodu?

– Nie trzeba. Już mi lepiej. Trochę poleżę i uberem albo boltem pojadę. Nie dosłyszałam, jak masz ma na imię?

– Roman.

– Fajnie. Czym się zajmujesz?

– Jestem malarzem – odpowiedział, choć nie pamiętał, kiedy ostatni raz miał pędzel w ręku. – A ty? I jak zabłądziłaś do tej ponurej klatki?

– Nie zabłądziłam. Piętro wyżej mieszka moja promotor.

 

* * *

 

Następnego dnia Roman obudził się w bardzo dobrym nastroju i pełen energii. Co prawda zły był na siebie, że nie wziął od dziewczyny numeru telefonu, ale sama jej obecność w tej norze, sprawiła, że nabrał ochoty do życia. Nawet „weź pigułkę” go nie irytowało. Wziął i już. Może rzeczywiście te tabletki na samotność dobrze działają?

Wykąpał się i zmienił ubranie na cudem odnalezione czyste. Zebrał wszystkie brudne ciuchy i nastawił pranie. Pozmywał. Odsłonił okna. Zajrzał do szafek i do lodówki. Zrobił listę zakupów. Zawarł na niej też herbatę, kawę i wodę mineralną. Gazowaną i niegazowaną.

Na klatce, zbiegając po kilka schodów naraz, jakby znów był dzieckiem, spotkał wspinającego się w górę z trudem pana Darka.

– Dzień dobry panie Dareczku!

Pan Darek wdzięczny za pretekst do przystanku, otarł pot z czoła i sapiąc jak tysiąc parowozów rzekł z uśmiechem:

– Te schody każdego dnia coraz wyższe. A my coraz bardziej samotni, prawda panie Romanie?

– Oj tam, oj tam, że ktoś jest sam, to nie musi od razu samotny – rzucił Roman beztrosko. – Szwedzi mają nawet takie powiedzenie „Ensam är stark!”.

– Ja z językami na bakier. Co to znaczy?

– Samotny jest silny. Albo samotność jest siłą czy jakoś tak.

– Racja. Diabli nadali z tymi babami, z nimi źle, bez nich źle, słowem, sam koncept to jakaś usterka uniwersum – warknął pan Darek z udawanym gniewem, po czym natychmiast się gromko roześmiał. – Przeciśnie się pan koło mnie? Muszę chyba dłużej postać na tym schodku przed dalszą drogą.

– Przecisnę. Bez problemu.

– No, jasne. W końcu my obaj chudziutcy. Choć panu się coś ostatnio przytyło. O idzie pani profesor Raniewiczowa. Cóż za piękny dzionek, pani profesor!

– Piękny? Plucha. Młodość wam swoje podpowiada, a mnie reumatyzm. No nie róbcie zatoru, w tę albo we w tę, moje nogi muszą zanieść te stare kości na samą górę.

Roman przytulił się do ściany tuż obok pana Darka i wesoło rzucił:

– Niech pani pozdrowi Wiolę!

– Nie znam żadnej Wioli.

– Była tutaj, mówiła, że jest pani jej promotorką – zaczął Roman i z wypiekami na twarzy opisał jak Wiola wyglądała.

– Coś się panu pomyliło, młody człowieku, albo ktoś wprowadził pana w błąd. W tym roku najbardziej kobiecy z moich magistrantów są dwaj mężczyźni, żadna z niewiast nie wygląda tak, jak pan raczył barwnie i zadziwiająco drobiazgowo opisać. Zresztą, konsultacje prowadzę tylko na uczelni, nigdy tutaj.

Pan Darek zaśmiał się:

– Mnie też się śnią powabne dziewczątka, niech pan się nic nie przejmuje, panie Romanie. W naszym wieku to tylko śnić się już mogą.

– Ale ona tu była – bronił się Roman. – Może imię podała dla bezpieczeństwa inne, albo może na co dzień tak nie wygląda…

– Cogitationis poenam nemo patitur – rzuciła jeszcze profesor Raniewicz kuśtykając w górę.

– Co to znaczy? – spytał Darek szeptem Romana. – Wstyd się przyznać, że ja z językami na bakier, ani szwedzkiego ani łaciny…

Pani profesor dosłyszała jednak szept i odwróciwszy się powiedziała z uśmiechem:

– Nic nie szkodzi, panie Darku. Języki, językami, ważne, że dobry człowiek z pana. Ta paremia znaczy: „myśli nie podlegają osądowi”. Niech sobie pan Roman tam myśli i wyobraża sobie co chce. Skoro przyśniła się mu jakaś Wiola tym lepiej dla niego.

– Ale ona tu naprawdę była! – zaprzeczył niezdecydowanie Roman, po czym by uniknąć krępujących spojrzeń zbiegł w dół.

 

* * *

 

Ranek jak kartka (szara, poszarpana, zmięta w pocisk wymierzony w kark klasowego kujona… jak mu było na imię?) spadł na twarz, powoli z kartki stając się chodnikową płytą. Na twarz pod tym rosnącym ciężarem, głodną jeszcze sennych mar i wieczornych obietnic. Nim na dobre Roman przetarł oczy, z mrzonek nie pozostało nic. „Weź pigułkę, weź pigułkę”. Wziął.

Zamknął oczy. Kartki tańczyły pod jego powiekami, jak te, które nadal były porozsypywane po pokoju. Cały Walc z Panią D***. Całe jego życie.

Piasek sypał się spod sponiewieranych powiek. Roman wstał w końcu.

Kac bez picia dzień wcześniej. Czyżby jak u Pratchetta miał jutro pić wino pędzone z zeszłoroczniaków? Głowa bolała jak diabli, więc to przyszłe picie będzie potężne.

Ubrał się machinalnie i jak robot wyszedł z domu, choć nie wiedział po co.

Wczoraj zbiegał wesoło ze schodów, dziś sczołgiwał się ze stopnia na stopień, jak starzec – człap, człap, człap.

Piętro niżej zatrzymał się. Coś było nie w porządku. Tak. Drzwi mieszkania Julii były uchylone.

 

* * *

– Pan jest krewnym? Osobą bliską?

– Ja… – Roman zawiesił głos. Zmęczone spojrzenie ratownika ponagliło go. – Ja zawiadomiłem. Tak. Jestem bliską osobą.

O dziwo pozwolili mu jechać w karetce.

Potem został na oddziale ratunkowym i zwiesiwszy głowę, potulnie czekał.

Dłońmi oplótł czaszkę, która rytmem tysięcy młotów ostrzegała, że zaraz eksploduje.

 

* * *

 

Przez brudne okno szpitalnej sali wpadało drażniące światło słońca. Nie było się gdzie skryć przed tą torturą.

Zmarszczył brwi i spróbował sobie przypomnieć słowa, które kiedyś usłyszał na terapii.

– A może, powinna być pani wdzięczna, za to, że spotkała pani taką osobę na swojej drodze? Każde spotkanie nas czegoś uczy. Niech pani tego nie rozpatruje w kategoriach klęski. Szczęście to wybór. W każdym z nas jest biały i czarny wilk…

– Rzucę w pana zaraz czymś.

Umilkł.

– Słyszałam o tych wilkach tysiące razy w różnych konfiguracjach. By karmić tylko białego, albo karmić oba po równo. I o wybieraniu szczęścia też. Ale co mam wybrać, gdy widzę tylko wybór między rozpaczą a beznadzieją? Co mam wybrać, gdy do wyboru mam żal albo ból? Gdy z opcji mam tylko mrok i pustkę?

Przełknął ślinę.

– Też tak mam. Ale próbuję…

– Co?

– Gdy wśród opcji nie ma nic pozytywnego… wybieram, by nie czuć nic.

– Nic! Właśnie tego chciałam. Błogiego spokoju nicości. A pan mi to odebrał. Nie chciałam by mnie pan ratował!

– To czemu zostawiła pani otwarte drzwi?

– Bo Piotr oddał mi klucze! Temu! Bo jestem atencyjną dziwką i wysłałam mu wcześniej zdjęcie z garścią tabletek na dłoni. Bo sądziłam, że przyjedzie. Uratuje mnie. I znów pokocha. Właśnie temu.

Roman uciekł spojrzeniem przed tymi rozgorączkowanymi, przekrwionymi oczami. Nawet takie – podkrążone, spuchnięte – były dla niego piękne.

– Związki są drenujące – usłyszał jej szept.

Przez chwilę milczał po czym nieśmiało spytał:

– Leczy się pani u doktora Gajdy?

– Śledzi mnie pan?

– On tak mawia, że związki są drenujące.

– To pewnie powiedział panu również, żeby najpierw pokochał pan samego siebie i zrobił ze sobą porządek?

– Mniej więcej.

– To niech pan się zastosuje i da mi spokój.

 

* * *

 

Wracał do niej jak zbity pies. Czasem go wyganiała, czasem nie. Ale nie zabraniała wizyt.

Czasem wrzeszczała, ale głównie dźgała jadowitym szeptem.

– Nie ma tabletek na samotność. Rodzimy się samotni i umieramy samotni. I zawsze jesteśmy i będziemy samotni. Nie rozumie pan tego?

Pokiwał głową, że rozumie. Nie było sensu się z nią kłócić.

– Dziękuję bardzo, że mnie pan uratował. Jestem bardzo wdzięczna. Ale rozumie pan, że życie to nie komedia romantyczna?

Znów pokiwał głową.

– Kojarzę pana dobrze. Wiem, jakie pan prowadzi życie. Nie chciałabym tak żyć.

Westchnął. Sam by nie chciał żyć z kimś takim. Doskonale ją rozumiał.

– Lepiej być samej, niż z byle kim.

Skinął głową. Odwróciła twarz do okna i znów wyszeptała powiedzenie doktora Gajdy:

– Związki z reguły są drenujące.

Kiwnął głową, choć nie patrzała w jego kierunku. Gdy w końcu spojrzała, w jej oczach był gniew:

– Jeszcze pan tu jest? Nie zrozumiał pan? Wynocha! I niech pan się nie waży wracać.

W szpitalu już jej nie odwiedził.

 

* * *

 

Julia otworzyła mu w szlafroku i ręczniku na głowie. Twarz miała gniewną.

– To znowu pan! Czego pan chce?

Roman przełknął ślinę i pospiesznie wyrzucił z siebie przygotowany wcześniej tekst:

– Przemyślałem, to co mówiła pani o samotności. Że rodzimy się samotni i umieramy samotni. Że związki są drenujące. Ale pomyślałem, że może moglibyśmy sobie współtowarzyszyć w tej samotności? Czasem się w niej wesprzeć?

Patrząc w twarz Julii wiedział już jaka będzie odpowiedź. Jednak jeszcze się łudził.

Słowa, które padły, były jak wyrok:

– Niech pan więcej mnie nie nachodzi.

– Ja też kupiłem te tabletki.

– Jakie tabletki?

– Te hinduskie. Na samotność. Dość drogie.

Zrobiła parę kroków w głąb w mieszkania, zawróciła i wcisnęła mu coś w rękę.

– Proszę. Mnie się nie przydadzą.

Zamykając drzwi dodała:

– Wolę w swej samotności być sama, niż z byle kim. Przykro mi.

 

* * *

 

– Walc z Panią D? A co znaczą te trzy gwiazdki?

– Napijesz się wódki?

– Na trzeźwo mi nie odpowiesz?

– Na trzeźwo ten świat jest nie do przyjęcia. A ty przecież i tak nie istniejesz, Wiolu.

Obudził się. Zapalił światło. „Weź pigułkę, weź pigułkę”. Wziął. A więc to tylko sen.

Bardzo realny, ale jednak sen.

 

* * *

 

Stał na krawędzi dachu. Przed chwilą w ciemność wyrzucił opakowanie hinduskich tabletek. Nawet nie usłyszał ich stuknięcia o bruk. Noc była bezksiężycowa, wietrzna, idealna. Ale jeszcze się wahał czy się zespolić z nicością. Czy pozwolić sobie na ostatni lot. Żałował, że nie wziął ze sobą tych arkuszy Walca z Panią D***. Niechby zawirowały w tym mroku. Jak w głowie mu wirowało.

Wiatr nagle ucichł. Roman usłyszał za sobą ciche kroki. Nie musiał się obracać, by wiedzieć, kto to.

Wiola wtuliła swą drobną dłoń w jego łapę.

– Ty nie istniejesz – raczej stwierdził niż spytał.

– A ty istniejesz?

– Moje istnienie nie ma żadnego znaczenia.

– Czyż to nie wspaniałe?

Roman przestał patrzeć w ciemność i spojrzał w jej rozjaśnioną twarz. Była taka piękna.

– Bredzisz – warknął – co w tym wspaniałego?

– To, że to czy istniejemy czy nie, nie ma znaczenia. Dopóki jesteśmy razem. I jeszcze to, że możemy nadać swemu istnieniu czy nieistnieniu dowolne znaczenie.

– Bredzisz – powtórzył potrząsając głową. – Nic nie ma znaczenia. I nic nie jest tego w stanie zmienić. A ty jesteś tylko wytworem mojej chorej wyobraźni.

Zaśmiała się, unosząc w górę dłoń z pudełkiem hinduskich tabletek. Potrząsnęła nimi. Zagrzechotały.

– A skąd wiesz, że nie jest odwrotnie?

Roman znów spojrzał w dół. Wiola z rozmachem rzuciła opakowanie w ciemność. Tym razem dało się słyszeć stuk. „Może rzeczywiście, nie istnieję?” – pomyślał. Uścisnęła jego łapę, z siłą, jakiej się po niej nie spodziewał. Spojrzał na nią, nie patrzyła na niego, patrzyła w przepaść za krawędzią dachu.

– Wymyśliłam sobie ciebie. Napisałam. I przepraszam za to, jak cię stworzyłam, obarczając całą moją samotnością. Ale od teraz już będziemy razem – powiedziała odwracając na powrót twarz w jego stronę – do końca, przez całe życie, całą wieczność.

W oczach miał łzy. Szloch uwiązł mu w gardle, nie potrafił już nawet płakać. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale nie potrafił.

Mimo to odpowiedziała mu:

– Cokolwiek wybierzesz, będę z tobą.

Nie zastanawiał się długo.

Wybrał.

Koniec

Komentarze

Witaj Jim !!!!

 

Przyjemna lektura. Ale co cię skłoniło do napisania tak melancholijnej opowieści? :) Muszę zaznaczyć, że zaśmiałem się kilka razy, gdyż odczytałem niektóre zdania jako ironię, wyolbrzymienie miłości czy samotności :)

Mimo, że temat opowiadania nie jest jakiś odkrywczy to czytało się dobrze. Za bardzo fantastyki tu nie ma też. Ale sztuka polega na tym by dobrze manewrować zdaniami i pomysłami.

Tak sobie przypomniałem teraz, że niektóre filmy Quentina Tarantino co właśnie tak zbudowane tzn. niby nic sienie dzieje ale jest to zajmujące.

Jestem niepełnosprawny...

Bardzo sugestywny i poruszający opis depresji. Moim zdaniem, to najmocniejszy punkt opowiadania. Później, jak na mój gust, akcja nieco za bardzo przyspiesza. Nie połapałem się z początku w sytuacji z Julią, a zwłaszcza pierwszy dialog, który nastąpił w szpitalu, był dla mnie mylący – nie domyśliłem się od razu, kto mówi. 

Bardzo podobał mi się natomiast pierwszy dialog z Wiolą, bo wyszedł naturalnie. Dialog z Julią w porównaniu do tego zdaje mi się momentami nieco pretensjonalny – ale to i tak czepianie się na siłę. Ogólnie uważam, że to naprawdę udane opowiadanie. Nie przeszkadza mi osobiście niewielka ilość fantastyki (też mi to kiedyś zarzucono), bo to o jakość chodzi, a nie o ilość. Poza tym nie ma żadnej ustawy regulującej ilość fantastyki w fantastyce – i całe szczęście. 

Jimie, nie umiem się odnieść do tego opowiadania. Obawiam się, że nie wszystko należycie pojęłam, albowiem piszesz o sprawach, z którymi nie miałam styczności i chyba nie za bardzo je rozumiem – choroba psychiczna i związane z nią problemy nigdy nie były czymś, co zdołałoby mnie zająć.

 

Na to, że nawet jeśli po­tra­fił­bym się cie­szyć, nie miał­bym z kim.” Na to, że nawet jeśli po­tra­fił­bym się cie­szyć, nie miał­bym z kim”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

wcho­dząc na górę do swego miesz­ka­nia… → Czy zaimek jest konieczny? Czy samotny szedłby do cudzego mieszkania…

 

prze­ska­ki­wał w górę po dwa, trzy stop­nie, swymi dłu­gi­mi, pa­łą­ko­wa­ty­mi no­ga­mi. → Zbędny zaimek – czy przeskakiwałby cudzymi nogami?

 

Pew­nie przez tego dra­nia z któ­rym się spo­ty­ka – po­my­ślał Roman… → W dalszym ciągu opowiadanie myślenie ujmujesz w cudzysłów, więc: Pew­nie przez tego dra­nia z któ­rym się spo­ty­ka – po­my­ślał Roman

 

„Psy­chia­tra mówił, że nie ma ta­ble­tek na sa­mot­ność” → Brak kropki na końcu zdania.

 

„Za­ło­żę je. Pójdę do spo­żyw­cza­ka” – po­sta­no­wił – „Muszę iść. Może bę­dzie Pau­li­na”. → Brak kropki po didaskaliach. Zbędna półpauza przed myśleniem.

 

prze­szło we w pół zwie­rzę­ce wycie. → …prze­szło we wpół zwie­rzę­ce wycie.

 

Że ktoś go ta­kie­go – faj­tu­ła­pę, ma­ru­dę… → Pewnie miało być: Że ktoś go ta­kie­go – faj­t­ła­pę, ma­ru­dę

 

wła­śnie tym była –wy­pra­wą… → Brak spacji po półpauzie.

 

„Nawet zabić się nie po­tra­fię” → Brak kropki na końcu zdania.

 

Tuż obok miesz­ka­nia Ro­ma­na miesz­ka­ła para sta­rusz­ków… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Mieszkanie tuż obok Romana zajmowała para staruszków

 

przy­wo­dził na myśl grzecz­ną uczen­ni­cę – biała ko­szu­la, spód­ni­ca w kratę… → Raczej: …przy­wo­dził na myśl grzecz­ną uczen­ni­cę – biała bluzka, spód­ni­ca w kratę

Kobiety noszą bluzki. Bywa czasami, że są to bluzki koszulowe.

 

po pro­stu po­szar­pał swą zmierz­wio­ną brodę. → Zbędny zaimek – czy poszarpałby cudzą brodę?

 

a ona wy­ję­ła ze środ­ka po­spiesz­nie kom­pu­ter i otwar­ła go. → Raczej: …a ona pośpiesznie wy­ję­ła ze środ­ka kom­pu­ter i otwar­ła go.

 

No nie rób­cie za­to­ru, wte albo we wte… → No nie rób­cie za­to­ru, w tę albo we w tę

 

Mi też się śnią po­wab­ne dziew­cząt­ka… → Mnie też się śnią po­wab­ne dziew­cząt­ka

Choć zdaję sobie sprawę, że pan Darek nie musi wyrażać się poprawnie.

 

więc te przy­szłe picie bę­dzie po­tęż­ne. → …więc to przy­szłe picie bę­dzie po­tęż­ne.

 

dziś zczoł­gi­wał się ze stop­nia na sto­pień… → …dziś sczoł­gi­wał się ze stop­nia na sto­pień

 

– Ja… – Roman za­wie­sił głos. Zmę­czo­ne spoj­rze­nie ra­tow­ni­ka po­na­gli­ło go – Ja za­wia­do­mi­łem. → Brak kropki po didaskaliach.

 

wpa­da­ło draż­nią­ce świa­tło Słoń­ca. → …wpa­da­ło draż­nią­ce świa­tło słoń­ca.

 

– Pro­szę. Mi się nie przy­da­dzą. – Pro­szę. Mnie się nie przy­da­dzą.

Julia jest polonistką, więc powinna wyrażać się poprawnie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

dawidiq150

panrebonka

regulatorzy

 

Dzięki Wam za odwiedziny, trochę jestem w niedoczasie – więc teraz w pełni na Wasze komentarze nie odpowiem, ale obiecuję poprawę i powrót tutaj z dłuższymi odpowiedziami.

reg – jesteś jak zwykle rewelacyjna w wyłapywaniu moich (i nie tylko moich) – paskudnych baboli. Jak tylko złapię trochę oddechu – wpadnę tu ponownie i poprawię wszystko, na co zwróciłaś uwagę. Dziękuję!

 

entropia nigdy nie maleje

Tytuł mnie przyciągał i odpychał zarazem. Przypuszczałem, kim może być pani D***. Zwyciężyła ciekawość, zwłaszcza, że wczoraj przeczytałem tekst Bailouta. Chociaż miałem kilka lat temu powody do depresji, nie dałem jej pozwolenia na ulokowanie się we mnie. Czytałem Twój tekst z dużym zainteresowaniem, wyobrażając sobie, co byłoby, gdybym się poddał. Chyba miałem szczęście. :)

dawidiq150

panrebonka

regulatorzy

Koala75

 

Dzięki za odwiedziny!

 

reg – wprowadziłem wszystkie Twoje sugestie, jeszcze raz dzięki, za łapankę!

 

 

dawidiq150

Ale co cię skłoniło do napisania tak melancholijnej opowieści? :)

Mam wrażenie, że zarówno depresja jak i samotność – to choroby naszych czasów.

Muszę zaznaczyć, że zaśmiałem się kilka razy, gdyż odczytałem niektóre zdania jako ironię, wyolbrzymienie miłości czy samotności :)

Cieszę się, że tak to wyszło.

Jest takie powiedzenie, że “depresja to najbardziej uśmiechnięta choroba” – bo często pod maską uśmiechu skrywa się bardzo głębokie cierpienie – i poniekąd ukazanie jej groteski, przesady, podejście do tego bardzo ironiczne (co nie znaczy, że nieprawdziwe) – było moim celem.

Niedoścignionym mistrzem jest dla mnie tutaj Marek Koterski i jego seria filmów o Adasiu Miauczyńskim (Koterski nie ukrywa, a wręcz podpowiada, że Miauczyński to jego alter ego), a w szczególności “Nic śmiesznego”.

Pada tam takie zdanie “w moim życiu nie wydarzyło się nic śmiesznego”. I rzeczywiście – będąc wewnątrz żartu, trudno się śmiać – by dostrzec śmieszność swego własnego życia (przy całym jego tragiźmie) – trzeba wyjść poza, spojrzeć z boku.

Roman – tego nie potrafi. Tkwi więc w tej sytuacji po uszy, dla niego nie dzieje się tam nic śmiesznego.

Dla nas, jako czytelników – myślę, że ta przesada, ta emfaza, to neurotyczne szukanie kogoś – kogokolwiek, bez jakiejkolwiek wybiórczości (bo w sumie Romanowi nie robi różnicy czy to Wiola, czy Julia czy Paulina) – by tylko uwolnić się od samotności (a jednocześnie potrzeba by uwolnić się od samego siebie) – to wszystko może być śmieszne.

Roman nie rozumie, że samotność jest najczęściej stanem wewnętrznym i znalezienie sobie “kogoś” spowoduje tylko tyle, że będzie samotnym z kimś.

Ale nie tylko Roman tu jest samotny – wszystkie postaci, jakie się tu pojawiają, przeżywają jakąś odsłonę samotności – inaczej ją przeżywa Julia, inaczej Wiola.

 

panrebonka

Cieszę się, że opis depresji był sugestywny i poruszający.

Co do przyspieszenia akcji – może rzeczywiście trochę za mocno “przycwałowałem”. Może powinienem tam dodać nieco “oddechu” – przemyślę.

Co do dialogów – szczególnie tego z Julią – przyjrzę się im jeszcze.

Fantastyki jest owszem tyle co kot napłakał – ale jednak istnieje – są tabletki na samotność i niejasny status Wioli i samego Romana – chciałem pozostawić czytelnika z niedopowiedzeniem, czy i które z nich jest rzeczywiste, a które – być może tylko zmaterializowanym zmyśleniem lub wręcz – halucynacją.

 

regulatorzy

Jimie, nie umiem się odnieść do tego opowiadania. Obawiam się, że nie wszystko należycie pojęłam, albowiem piszesz o sprawach, z którymi nie miałam styczności i chyba nie za bardzo je rozumiem – choroba psychiczna i związane z nią problemy nigdy nie były czymś, co zdołałoby mnie zająć

Mogę się smucić, że nie udało Ci się odnieść do tego opowiadania, ale chyba lepiej się cieszyć, z tego, że rzeczy, które w nim opisałem są Ci zupełnie obce. Mam nadzieję, że to wprost oznacza, że jesteś szczęśliwą osobą :)

 

Koala75

Tytuł mnie przyciągał i odpychał zarazem. Przypuszczałem, kim może być pani D***.

Rozumiem takie odczucia.

 

Zwyciężyła ciekawość, zwłaszcza, że wczoraj przeczytałem tekst Bailouta.

Będę musiał też go przeczytać.

 

Chociaż miałem kilka lat temu powody do depresji, nie dałem jej pozwolenia na ulokowanie się we mnie. Czytałem Twój tekst z dużym zainteresowaniem, wyobrażając sobie, co byłoby, gdybym się poddał. Chyba miałem szczęście. :)

Słowem: brawo Ty! :)

 

Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za odwiedziny!

 

 

 

entropia nigdy nie maleje

Mam nadzieję, że to wprost oznacza, że jesteś szczęśliwą osobą :)

Tak, Jimie. Byłam, jestem i będę szczęśliwa. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

Cieszę się, a zarazem zazdroszczę :)

entropia nigdy nie maleje

Jimie, nie zazdrość, a raczej próbuj stworzyć sobie własne szczęście. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Próbuję. Od lat.

Bezskutecznie :)

Więc ostatnio próbuję odnaleźć szczęście w podejściu, że szczęście mi do szczęścia niepotrzebne ;-)

entropia nigdy nie maleje

Skoro tak na to patrzysz, to jest to jakieś podejście do sprawy. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:)

 

entropia nigdy nie maleje

Świetnie napisany tekst, wciągający i bardzo melancholijny. Pomimo tego czytałam z przyjemnością.

ośmiornica

Cieszę się, że tekst się podobał, dzięki za bibliotecznego klika :)

entropia nigdy nie maleje

Uch, odpadłem po drugich gwiazdkach. Nie dlatego, że tekst był zły, tylko trochę dla mnie za mocny (dużo jestem w stanie wytrzymać, jeśli chodzi o plastyczne opisy, ale nie studium depresji). :(

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Nie wiem jak mam ten komentarz traktować – z jednej strony, szkoda, że tekst okazał się nie do przetrawienia, z drugiej – uznanie go za mocny odbieram jako komplement.

Myślę, że zawsze istnieje ryzyko, że taki tekst przytłoczy, szczególnie jeśli pokazuje wiele trudnych emocji w bardzo szczery sposób. Obecność depresji, frustracji i swoistego uwięzienia bohatera sprawia, że i czytelnik może się tak poczuć. Czy autor powinien na coś takiego wystawiać odbiorcę?

Czy momenty zainteresowania wynagradzają całą mętną zupę odczuć, która wycieka z ekranu?

Czy można przeczytać to opowiadanie i wynieść z niego coś dla siebie?

Prawdę mówiąc – nie wiem. Mam nadzieję, że mimo wszystko – tak.

Ale może to tylko mrzonka.

entropia nigdy nie maleje

uznanie go za mocny odbieram jako komplement

To dobrze. Cieszę się, jednak coś wniosłem :)

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

A ja się mogę cieszyć, że w porę przestałeś czytać, zanim Ci uczyniłem krzywdę tym tekstem :)

entropia nigdy nie maleje

Trochę mi zajęło dotarcie tutaj, ale intensywne dni ostatnio. :)

 

spytała podnosząc (…)

Sięgnął po kartę, chcą jej ją odebrać. Nie puściła. Przez chwilę się tak siłowali, w końcu dał za wygraną i odpowiedział:

Hm, skoro w pierwszym zdaniu mamy, że podniosła, a dalej, że sięgnął – to wiemy, że chciał odebrać. Ale zdanie brzmi niezgrabnie, może coś z nim pokombinujesz? Ja bym stawiała na proste:

Spróbował odebrać jej kartę, ale nie puściła. Przez chwilę (…)

To tylko propozycja, zmiana może być dowolna, tylko niech lepiej wybrzmi. ;)

Poza tym – skoro to arkusz, nie porwie się? Jeśli użyłeś słowa „siłowali” to chyba tej siły trochę w to włożyli, przykładowo: wzięłam przed sekundą w celu eksperymentu kartkę i sama pociągnęłam w oba kierunki, rozdarta na pół w sekundę. XD

 

lekarz uniósł w zdziwieniu brew

Lekarz uniósł w zdziwieniu brew.

Jimie, kiedy kończysz kropką/znakiem zapytania/wykrzyknikiem, zaczynasz wielką literą. To jak przy budowie normalnego zdania, zasada przy zdaniu:

Co dziś jemy? Ale jestem głodny.

Co dziś jemy? – Jim otworzył lodówkę. – Ale jestem głodny.

 

Podoba mi się jak opisujesz zachowanie Romana. Wszystko tak dokładnie, że można sobie wyobrazić. Jedynie ten fragment mi zgrzyta:

Prawica z impetem oderwała się od zbocza brody i spadła na skały kolan.

Nie wiem, może to celowo taki zabieg, ale wygląda dziwnie.

 

, się nagle zapadło w

Lepiej brzmi: nagle zapadło się

Zresztą nagle to takie słowo-nie słowo, można pominąć, też byłoby dobrze.

 

Dalej wypowiedź Romana tak przytłaczająco prawdziwa.

Tabletki, tabletki na samotność, jaki ten świat obecnie jest skondensowany, niby tak się otwarliśmy na cały wszechświat, a w głowach pustka i cisza. Ciekawe czy w w bardzo dawnych czasach ta samotność była równie bolesna czy może nie przytłaczała tak mocno? To temat na długie godziny czytania. Na pewno była, ale pewnie inna, bardziej samotność duszy, brak zrozumienia z innymi, ale jednak bez dłuższej samotności w życiu. Obecnie możemy znaleźć kogoś, kto nas zrozumie, ale często każdego dnia ludzie są odseparowani, zamknięci w wirtualnym świecie.

 

wyszedł z grup, dla poszukujących pary.

Bez przecinka.

 

Zalew myśli wypłynął spod powiek łzami. Nie hamował ich

Zagubiony podmiot.

 

Poza tym smutny, choć ładny fragment.

Tabletki na samotność, intrygujący motyw, bo jest naprawdę mnóstwo możliwości jak mogą działać i co przyniosą. Formuła narkotyczna? Coś z psychiką? Czy totalna fantastyka? Dobrze stopniujesz napięcie, więc nie można się oderwać.

 

Zwykle płacz nie miał żadnego konkretnego powodu, choć czasem mógł określić jego bezpośrednią

Zagubiony podmiot

 

że zabił tę ostatnią nadzieję, na znalezienie kogoś,

Bez przecinka

 

Musi być przecież, coś, czego

Bez pierwszego przecinka

 

Bardzo dobrze opisany moment zakupu tabletek na samotność, można uwierzyć, że Roman kupiłby je, mimo że od razu żałował tej naiwności, ale nie potrafił inaczej.

 

ale Roman pokonał go

Może lepiej: ale Roman go przezwyciężył

 

Nikt mu krzywdy nie zrobi. Zbiegł ze schodów

Podmiot się zgubił.

 

Fajnie przeplatasz te momenty dołującego płaczu z chwilami normalności, jak ta w sklepie, kiedy wyszedł, robił zakupy, nawet spotkał Paulinę.

 

Przez pierwsze trzy

Może całe ostrzeżenie zrobić kursywą albo dać w cudzysłów, żeby się wyróżniało? W końcu to część ulotki, a nie narracji.

 

W momencie, kiedy nadchodzi sen z dziewczyną, a później znowu dostajemy dość spokojne opisy czynności, opowiadanie trochę mi się dłuży, bo już znam Romana na tyle, że potrafię wyobrazić sobie, że bierze te tabletki, płacze, zjada jogurt. ;)

 

Przyłożył ostrze do nadgarstka ale nie zdołał przeciąć skóry

Uciekł przecinek przed „ale”.

 

męczący więc dobrze

I tu też przed „więc”.

 

Te opisy smutku i braku nadziei słabiej współgrają z energią, którą miał Roman. Może lepiej dodać je do poprzedniego wpisu? Albo wcześniej? Bo tak to mamy akapity o zakończeniu bólu, a tu nagle „Dziś miał energię”. Aaa, no tak, chodziło o energię do zabicia się, wcześniej w sumie było o tym, że chciał się zabić, ale brakowało mu tej siły, więc może lepiej energię zamienić na siłę?

 

Ten moment z próbą samobójczą skojarzył mi się z takim pięknym filmem ze Szwecji, choć tam mieliśmy starszego pana. Ale tam też smutek przeplatał się z dość zabawnym poznawaniem innych ludzi.

 

ziewnęła – dobra

ziewnęła. – Dobra

 

Hm, czy to, że kobieta przyszła to nie bonus od firmy? :D Może jest wynajętą przez firmę kobietą, która pojawia się u tych, co zamówili tabletki?

 

Już w kuchni dobiegł go głos dziewczyny – W ogóle to Wiola jestem, a pan?

Już w kuchni dobiegł go głos dziewczyny:

 – W ogóle to Wiola jestem, a pan?

 

powiedział – Niech

powiedział. – Niech

 

zaśmiała się – Może

zaśmiała się. – Może

 

powtórzył twardo – Jakże

powtórzył twardo. – Jakże

 

A w duchu dodał: może by pokochała, gdyby tyle nie czekał. Gdyby nie pozwolił jej wybrać Pana Drania i zamieszkać z nim.

Skoro dodał w duchu, to powinno być

A w duchu dodał: może by pokochała, gdybym tyle nie czekał. Gdybym nie pozwolił jej wybrać Pana Drania i zamieszkać z nim.

 

w ręku – a ty

w ręku. – A ty

 

beztrosko – Szwedzi

beztrosko. – Szwedzi

 

Ciężko mi uwierzyć w taką zmianę Romana, chyba że to te tabletki jakoś cudownie działają. Ale za szybko z takich stanów depresyjnych przeszedł w tryb pełnego energii. Nie mówię, że to niemożliwe, ale w tekście coś mi nie zagrało.

 

roześmiał – przeciśnie

roześmiał. – Przeciśnie

 

Roman – może imię

Roman. – Może imię

 

Romana – wstyd

Romana. – Wstyd

 

Jimie, rób kropki przed myślnikiem, bo w 90% powinny być. :D

 

Nim na dobre przetarł oczy

Zagubiony podmiot.

 

– Rzucę w pana zaraz czymś.

Dziwny szyk, zwłaszcza przy mówieniu szybko, w emocjach. Po przeczytaniu na głos brzmi zbyt dziwnie.

 

Dość mocno przyspieszasz przy uratowaniu Pauliny i znowu mam wrażenie, że bohater jest za bardzo odważny, bo jednak wezwał to pogotowie, przychodzi do niej, cywilizuje się. To chyba przez pospieszne rozegranie akcji.

 

Na koniec mamy ciekawy twist, okazuje się, że to Wiola wymyśliła Romana, lubię Twoje zakończenia, bo mają w sobie właśnie taką spinającą całość klamrę, która pokazuje, że chodzi tu o coś więcej. Ale mimo wszystko zabrakło mi wskazówek. Może za bardzo skupiłeś się na Julii, rozmowach z nią, a za mało było Wioli, interakcji, odkrywania pewnych kart. Bo mamy takie: „bach!” i w sumie koniec.

 

Mi nie czytało się ciężko, sama tworzyłam teksty mocno przygnębiające, więc takie tematy nie są mi obce i nie odstraszają. Tutaj też oczywiście ten koniec można interpretować różnie, niekoniecznie Wiola wymyśliła Romana, bo punktem wyjścia jest stukanie tabletek o chodnik. To dużo i mało.

 

Może ten tekst nie poruszył mnie aż tak bardzo, jak to było w przypadku Grafomanii, gdzie te emocjonalne wstawki bardziej działały… Ale i tak całość całkiem mi się podobała, choć w połowie tekst zwalnia przez te powtarzające się opisy czynności, za to koniec też mógł być dłużej odkrywany. ;)

 

Ale muszę sięgnąć po więcej Twojej twórczości. :)

 

Pozdrawiam,

Ananke

Też nie lubię czytać o depresji i przyznaję, że napisałeś sugestywnie.

Bohater mnie irytował swoją nieporadnością i rozlazłością. No, ale ja nigdy nie miałam deprechy, więc nie powinnam oceniać.

Spodobała mi się koncepcja pigułek na samotność. Aż jestem ciekawa, jak działały. Bo wygląda na to, że skutkiem ubocznym są myśli samobójcze…

Babska logika rządzi!

Khaire!

 

Przyznam ci się, że wczoraj zasnąłem na tym opowiadaniu, ale to nie dlatego, że jest nudne, tylko ja byłem bardzo zmęczony, a interesowało mnie, co będzie dalej i próbowałem czytać jeszcze na małym ekranie :) Dokończyłem rano, a tak się składa, że przez noc nawaliło śniegu i okna rzucają mi na tę historię więcej światła.

 

Takiemu nowofantastycznemu wyjadaczowi nie trzeba pewnie pisać, że teksty traktujące o trudnych emocjach, w których w kategoriach akcji niewiele się w gruncie rzeczy dzieje a pierwsze skrzypce odgrywają wewnętrzne konflikty, mają zwyczajnie trudniej. Nie dziwi mnie, że opowiadanie nie robi furory, a ludziom ciężko się zidentyfikować ze zjawiskiem.

Mnie ono w każdym razie nie przygnębia, ani też nie drażni. Wręcz przeciwnie, bije od niego spokój, choć nie taki z serii “głęboki fotel, kocyk i zimowa herbatka”, ani taki po seansie wszystkich części Avengersów, ale ten wypływający z akceptacji trudnej rzeczywistości, czasem z rezygnacji i odpuszczenia. Nie ma tu prostych rozwiązań, satysfakcjonujących jak mleczna czekolada. Jest dużo cynizmu, gorzkości, jest tęsknota i zmęczenie, odwieszenie pewnych rzeczy w próżnię.

Nie muszę tu do końca rozumieć wszystkich niuansów, w tym tytułu i zakończenia (bogowie, jak ja nie lubię tych otwartych), żeby czerpać przyjemność z lektury. Przede wszystkim dlatego, że “mięso” jest w środku, czyli tak, jak być powinno. Nie spieszyło ci się z podróżą bohatera, dałeś mu tyle czasu, ile potrzebował, żeby coś zaczęło w nim pękać – tym samym dałeś mi czas, żebym pobył w jego świecie, przyjrzał mu się i nieco rozgościł. Mam na szczęście cierpliwość do zmian tempa i nastroju, więc nie powodują u mnie znużenia ani irytacji, szczególnie, że rozumiem, czemu służą.

 

Ranek jak kartka […] spadł na twarz, powoli z kartki stając się chodnikową płytą. Na twarz pod tym rosnącym ciężarem, głodną jeszcze sennych mar i wieczornych obietnic. Nim na dobre przetarł oczy, z mrzonek nie pozostało nic.

To już jest chyba poezja prozą :) Nie jestem pewien, czy coś tu się nie pogubiło po drodze, bo drugiego zdania nie kumam, ale plastyka opisu i tak trafia do mnie, z pomocą logiki, czy bez.

 

Podsumowując – jestem na tak. Nawet jeśli fantastyki jest tu tyle, co lekarstwa w hinduskich tabletkach.

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Ananke

Finkla

Duago_Derisme

 

Dzięki za odwiedziny!

 

Ananke

Dalej wypowiedź Romana tak przytłaczająco prawdziwa.

Pisząc najbardziej odjechaną nawet fantastykę – zawsze staram się, by była prawdziwa. Cieszę się zatem zawsze, gdy to wychodzi :)

 

Aaa, no tak, chodziło o energię do zabicia się, wcześniej w sumie było o tym, że chciał się zabić, ale brakowało mu tej siły, więc może lepiej energię zamienić na siłę?

Mi tu siła zgrzytałaby. Zostawię energię.

 

 

Hm, czy to, że kobieta przyszła to nie bonus od firmy? :D Może jest wynajętą przez firmę kobietą, która pojawia się u tych, co zamówili tabletki?

 

Taka interpretacja nie jest wykluczona :)

 

Ciężko mi uwierzyć w taką zmianę Romana, chyba że to te tabletki jakoś cudownie działają. Ale za szybko z takich stanów depresyjnych przeszedł w tryb pełnego energii. Nie mówię, że to niemożliwe, ale w tekście coś mi nie zagrało.

Nie jestem pewien, czy to zasługa tabletek, czy nie – pozostawiam to bez rozstrzygnięcia.

Co do nagłości tych zmian…

Jak się przyjrzysz uważniej narracji tego opowiadania, dostrzeżesz, że tam tempo raz zwalnia, raz przyspiesza, czasem wręcz ustaje, czasem staje się szalone…

Można tkwić w stanie w stanie odrętwienia latami, a potem zacząć z tego powoli wychodzić (lub nie) ale czasem jest też tak, że po tygodniach marazmu następują zmiany szybkie, ale krótkotrwałe – zdarza się, że nagle człowiek zyskuje energię – która potem nagle rozprasza się. Jest bardzo wiele oblicz tej choroby.

Są osoby w depresji tzw. wysoce funkcjonujące – po których wręcz na zewnątrz nie widać, że odczuwają psychiczny ból. Roman na pewno taką osobą nie jest – wiele mu się już posypało, jego funkcjonowanie jest mocno zaburzone – nawet jeśli tabletki nie działają, mogą być placebo na którym da się zaczepić, oprzeć nadzieję – bo brak nadziei jest w tej chorobie najgorszy.

 

Jimie, rób kropki przed myślnikiem, bo w 90% powinny być. :D

 

Potraktuję jako pro-tip :)

 

Dziwny szyk, zwłaszcza przy mówieniu szybko, w emocjach. Po przeczytaniu na głos brzmi zbyt dziwnie.

 

Prawdę mówiąc, taki szyk podsłuchałem… (dosłownie to było: Rzucę w ciebie zaraz czymś). Może i brzmi dziwnie, ale niektórzy ludzie tak mówią.

 

Może za bardzo skupiłeś się na Julii, rozmowach z nią, a za mało było Wioli, interakcji, odkrywania pewnych kart. Bo mamy takie: „bach!” i w sumie koniec.

Masz rację, bardzo możliwe, że tu nie “dopieściłem” rozegrania Wioli odpowiednio.

 

choć w połowie tekst zwalnia przez te powtarzające się opisy czynności

 

Tej powtarzalności – podobnie jak w Tatusiu – użyłem specjalnie (choć nie stając się nią czytelnika zamęczyć) – dla wielu schorzeń (nie tylko dla depresji) – powtarzalność jest bardzo wyraźnym rysem. Ale tu – ta powtarzalność miała jeszcze potęgować beznadzieję.

 

Ale muszę sięgnąć po więcej Twojej twórczości. :)

 

Zapraszam :)

 

Finkla

Też nie lubię czytać o depresji i przyznaję, że napisałeś sugestywnie.

Dziękuję, że mimo że nie lubisz tematu, pochyliła się nad tekstem i uznałaś go za sugestywny.

 

Bohater mnie irytował swoją nieporadnością i rozlazłością.

Nie dziwię się. Myślę, że Roman nawet Romana tym denerwował :)

 

Spodobała mi się koncepcja pigułek na samotność. Aż jestem ciekawa, jak działały.

Celowo tego nie wyjaśniam – pozostawiając pole dla interpretacji czytelnika (przeróżnych). Czy te pigułki rzeczywiście działały? Czy zmieniały rzeczywistość? A może tylko jej postrzeganie? Itp. Chciałem, by czytelnik sobie takie pytania zadawał w czasie lektury.

 

Bo wygląda na to, że skutkiem ubocznym są myśli samobójcze…

Niekoniecznie. W depresji myśli samobójcze pojawiają się bardzo często.

 

Duago_Derisme

Mi się zdarzało zasypiać na tekstach bardzo interesujących – więc nie odbieram tego jako przekazu: tak słabe, że aż zasnąłem :)

 

Nie dziwi mnie, że opowiadanie nie robi furory, a ludziom ciężko się zidentyfikować ze zjawiskiem.

 

Identyfikować może nie – ale jednak naiwnie zakładałem, że w naszych czasach gdy jak się ocenia, co około dwudziesta / trzydziesta osoba (według różnych badań) – doświadczyła przynajmniej jednego epizodu depresyjnego w ciągu życia, a w tej chwili w Polsce na depresję choruje około 1,2 mln osób – to prawie każdy zetknął się z tym zjawiskiem bezpośrednio lub pośrednio.

Owszem, bardzo często można nie wiedzieć nawet, że ktoś na to schorzenie cierpi, możliwe więc, że zetknęliście się z takimi osobami, a nawet tego nie dostrzegliście.

 

(…) bije od niego spokój, (…) wypływający z akceptacji trudnej rzeczywistości, czasem z rezygnacji i odpuszczenia. Nie ma tu prostych rozwiązań, satysfakcjonujących jak mleczna czekolada. Jest dużo cynizmu, gorzkości, jest tęsknota i zmęczenie, odwieszenie pewnych rzeczy w próżnię.

Myślę, że o to mi między innymi chodziło, żeby tak to właśnie pokazać. Pokazać to zmęczenie, wyczerpanie, to wypalenie do cna. Cieszę się, że to się udało.

 

zakończenia (bogowie, jak ja nie lubię tych otwartych)

Niestety, moją swoistą manierą jest pozostawianie zakończeń otwartymi. Nie robię tego na złość czytelnikom – mam po prostu nadzieję, że istnieją tacy, którzy te otwarte zakończenia – lubią :)

 

Nie spieszyło ci się z podróżą bohatera, dałeś mu tyle czasu, ile potrzebował, żeby coś zaczęło w nim pękać – tym samym dałeś mi czas, żebym pobył w jego świecie, przyjrzał mu się i nieco rozgościł.

Ryzykowna to była podróż – dla mnie jako autora – zresztą jak sam zauważyłeś – pod tekstem nie ma zbyt wielu odwiedzin, nie zbierają się tu tłumy – jednak by wyrazić prawdę Romana – potrzebowałem właśnie tyle czasu, potrzebowałem pewnej rozwlekłości, spokoju – a czasem – wręcz przeciwnie – szalonego podkręcenia tempa, poza granicę wytrzymałości jego zmysłów (jestem pewien, że Roman był tym wszystkim cholernie zmęczony).

 

To już jest chyba poezja prozą :) Nie jestem pewien, czy coś tu się nie pogubiło po drodze, bo drugiego zdania nie kumam, ale plastyka opisu i tak trafia do mnie, z pomocą logiki, czy bez.

 

Pozostawię to tak jak jest, w swojej nielogiczności. Zrzućmy to na pozostałości po logice snu. Mi się ten fragment podoba :)

 

Podsumowując – jestem na tak. Nawet jeśli fantastyki jest tu tyle, co lekarstwa w hinduskich tabletkach.

Dziękuję :)

 

 

Pozdrawiam wszystkich i jeszcze raz dziękuję za odwiedziny i przebrnięcie przez nienajłatwiejszy przecież tekst :)

entropia nigdy nie maleje

Jimie, ja nie napisałam, że zmiana Romana jest niemożliwa, po prostu coś w tekście mi nie do końca zagrało, ale to nie znaczy, że mamy nieprawdopodobny scenariusz. ;)

 

Potraktuję jako pro-tip :)

W razie czego mogę Ci poprawiać te kropki i litery, jak będziesz potrzebował to daj znać, nie ma różnicy czy wypisuję w komentarzu czy szybko przeklikam w tekście. :)

 

Może i brzmi dziwnie, ale niektórzy ludzie tak mówią.

Często czytam dialogi na głos i jak mi nie brzmią to daję znać. ;) No ale fakt, że ludzie dziwnie gadają. ;)

 

Zapraszam :)

Stopniowo się zapoznaję. :)

Ananke

Dzięki za ponowne odwiedziny.

Cuż, wygląda na to, że po prostu przemianę Romana źle napisałem.

 

W razie czego mogę Ci poprawiać te kropki i litery, jak będziesz potrzebował to daj znać, nie ma różnicy czy wypisuję w komentarzu czy szybko przeklikam w tekście. :)

 

Już nie chcę ludzi męczyć swoimi strasznymi betami, ale może rzeczywiście kiedyś skorzystam z takiej pomocy :)

 

Często czytam dialogi na głos i jak mi nie brzmią to daję znać. ;) No ale fakt, że ludzie dziwnie gadają. ;)

 

I bardzo słusznie :)

entropia nigdy nie maleje

Już nie chcę ludzi męczyć swoimi strasznymi betami, ale może rzeczywiście kiedyś skorzystam z takiej pomocy :)

Jak i tak czytam – to żaden problem, a ograniczyłabym się do kropek i przecinków. Jakby wpadła Reg, miałaby trochę mniej roboty. Ja też nie wyłapię wszystkiego. ;)

Chwilowo i tak nic nie piszę z różnych powodów – tylko wyciągam rzeczy z szuflad.

Ale może nawet dla takich wyciągniętych z kurzu tworów przydałaby się korekta – więc skoro to nie problem, to chętnie skorzystam w przyszłości :)

entropia nigdy nie maleje

O widzisz, ja weszłam na tryb pisania, trochę potrwa, więc korzystam… zanim się rozładuje.

W razie czego pisz śmiało. :)

Tak jak wspomniałem – wykorzystam niecnie Twoją chęć pomocy.

Chwilowo dysponuję ujemną ilością czasu, więc z pisania nici (już któryś miesiąc, wrrrr…).

Ale na pewno kiedyś się to uda ogarnąć. Nawet pomysł na złodziei miałem (ale brak czasu wybił mi go z głowy XD ).

entropia nigdy nie maleje

Nowa Fantastyka