- Opowiadanie: maciekzolnowski - Szyndzielnia: droga śmierci

Szyndzielnia: droga śmierci

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Szyndzielnia: droga śmierci

Wypiłem pierwszy łyk i od razu zrobiło mi się cieplej. Miałem w głowie słowa z „Wija” Gogola, fragment o pokrzepianiu się gorzałką. Ja pokrzepiałem się likierem jajecznym pitym prosto z butelki. Prosto i „radosno” (wtedy jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka). Siedziałem beztrosko na pniu usytuowanym na stromym zboczu w pobliżu źródła Bartek i podziwiałem widoki. Nie dość, że listopadowa aura dopisała, było słonecznie i ciepło, to jeszcze beskidzkie plenery nie zawiodły i jak zawsze zapierały dech w piersiach. A choć słońce mnie oślepiało i rozleniwiało, to siedzieć tak wiecznie nie mogłem, nie. Musiałem liczyć się z tym, że po siedemnastej w górach, lasach robi się całkiem ciemno, wietrznie i nieprzyjemnie, a ja miałem zamiar przecież zahaczyć jeszcze o Szyndzielnię i żółty szlak wiodący ku Wapienicy. Miałem zamiar, tylko jak to zrobić, hm?

W ogóle chciałem wspiąć się na określony, odpowiednio wysoki pułap i przejść się tym mało uczęszczanym trawersem, który półłukiem okala Jezioro Wapienickie. Chciałem, ale to potem, bo najpierw pragnąłem potryndać się do leśnego kościoła z XVII wieku, gdzie spoczywają monumentalne głazy, przywodzące na myśl Stonehenge, a po drodze zaliczyć jeszcze Chatę Drwali – kamienne usypisko w kształcie kopuły, w którym ja osobiście nocy bym nie spędził. Szedłem więc, popijając ajerkoniaczek i pożywiając się batonikiem, jakby mi nie dość było tych słodkości.

Chata Drwali znajduje się zaraz przy źródełku. Można stanąć w jej sąsiedztwie, zamknąć oczy i wyobrazić sobie dziewiętnastowiecznych ludzi z toporami i siekierami, którzy tutaj urzędowali przed laty. Zresztą co to za chata?! Ot, zwykłe rumowisko, które w każdej chwili może się osunąć i kogoś pogrzebać. Pamiętam, że jak raz wędrowałem tędy z kumplem z Krakowa, Adasiem, to mi na to zwracał uwagę, na to, że nie zdecydowałby się na nocleg w tym średnio fajnym miejscu. Poza tym nie wiadomo, co kryją kamienne kopce, znajdujące się w środku budowli? Czy nie ma tam pogrzebanego jakiegoś truposza albo innego burka? Głupio byłoby tak spać po sąsiedzku z umarlakiem.

Tymczasem zrobiło się późnawo. Dwunasta. A nie, wróć! Grubo po trzynastej. Pora jak najbardziej obiadowa. Wychłeptałem resztkę żółtego nektaru (dobrze, że butelka była zakręcana – to cholernie praktyczne rozwiązanie) i skierowałem się ku Borowinie. Posuwając się w tę stronę niebieskim, wystarczy tylko odpowiednio wcześnie zboczyć i skręcić w lewo. I już jesteśmy w świątyni, choć co to za świątynia bez ścian, dachu czy okien?! Tylko sterta, pożal się Boże, kamieni. Trzeba niemałej wyobraźni, by dostrzec w tym bezładzie ołtarz ofiarny oraz skalne ławy. Celowo napisałem „ofiarny”. Lubię, kiedy mocno pobudzona wyobraźnia zaczyna pracować. Dlatego chętnie wkraczam do lasu, czując się w nim tak, jak Alicja wpadająca w głąb króliczej nory i lecąca wciąż głębiej i głębiej. Pełny odlot (mówiąc kolokwialnie)!

Omiotłem zbocze wzrokiem i rozsiadłem się na ołtarzu. Wielki błąd! Od razu spadła na mnie zasłużona kara boska i otwierając piwo skaleczyłem się w palec. Kurwa! Zakląłem siarczyście, a krew zbroczyła głaz i zapieniła się. To zapienienie się krwi mnie zdziwiło. Obcym ze słynnej amerykańskiej serii nie jestem i nie płynie w mych żyłach kwas, tylko zwykła ludzka jucha, a ta – wsiąkła w głaz, nie pozostawiając na nim ani śladu. To nie było normalne, nie! Na dodatek rana zagoiła się piorunem i do niepoznaki. Coś mi się teraz we łbie zakręciło, coś zawirowało i naraz zacząłem postrzegać świat jakoś tak inaczej… no nie wiem… szerzej, głębiej, bardziej stereofonicznie. Miałem wrażenie, że wyostrzyły mi się wszystkie zmysły i że widzę to, czego normalnie widzieć nie powinienem. Podprogowo. Nie będę teraz tego tłumaczył, potem pojawią się stosowne przykłady. Posiedziałem jeszcze z dobry kwadrans, w końcu wstałem i poszedłem.

Posuwałem się teraz w stronę Kopanego. Szlak zakręcał w prawo i opadał ku dolince, by zaraz potem przejść w żółty i skierować się ku Szyndzielni. Po drodze nie działo się nic nadzwyczajnego, a ruch turystyczny był znikomy, z czego się bardzo, ale to bardzo cieszyłem. Nawet przy schronisku na Szyndzielni żywej duszy nie było. Widać: taki dzień! Jak to fajnie spotkać kogoś ciekawego w górach – myślałem. A jeszcze fajniej: nie spotkać nikogo! Ma się wtedy góry i osobliwości natury dla siebie, ma się dla siebie dosłownie wszystko, wszystkie te górskie cuda, mchy, porosty, drzewa, krzewy, omszałe skały i tak dalej. Zrobiłem mały postój, a następnie zarządziłem oficjalnie odwrót.

Były teraz do wyboru dwie trasy, które docelowo miały mnie zaprowadzić aż do Górek Wielkich. Mogłem wracać tą samą drogą, którą przyszedłem, albo iść trawersem, o którym wspominałem wcześniej. Uroki trawersowania kusiły, ale coś mi mówiło, że jest na to zbyt późno i że za moment będzie już zupełnie ciemno. Oczywiście nie posłuchałem głosu wewnętrznego i po piętnastej z żółtego skręciłem właśnie w ów trawers. Tak jak powiedziałem, zaczynało się z wolna ściemniać, ale na razie była to ledwie szarówka. Od tej pory nie spodziewałem się spotkać już nikogo, a w każdym razie – nikogo żywego.

Póki co szło się gładko. Schody zaczęły się dopiero gdzieś przy potoku Barbara. Nasilił się wiatr, gwiazdy na niebie stały się już wyraźnie zauważalne, a ja miałem poważne wątpliwości na rozwidleniach, którędy do domu? Skręcić w prawo i zejść możliwie najkrótszą drogą ku Jezioru Wapienickiemu? Skręcić w lewo w kierunku łuny, która pozostała po zachodzącym słońcu, i udać się na nocleg do schroniska na Błatniej? A może wytrzymać, zagryźć zęby i podążać tak długo, jak się tylko da, tym nieszczęsnym trawersem, by koniec końców i tak wylądować na Wapienicy? Nasilił się wiatr, a wraz z jego upiornym akompaniamentem rosły też i moje wątpliwości. Symfonia obłędu w postaci absolutnie czystej! Teraz rozumiem, dlaczego Lovecraft nazwał jedno ze swoich dzieł „W górach szaleństwa”. He, taki tytuł też mógłbym sobie wymyślić.

W pewnej chwili przykuł moją uwagę niespodziewany ruch w krzakach. Zamarłem, spojrzałem w bok i… tam coś było, jakieś oddalające się zwierzę. Snop światła omiótł zbocze i spostrzegłem niedźwiedzia we własnej niedźwiedziej osobie. Tak, tak, to był niedźwiedź jak… byk! Miś zdawał się z politowaniem na mnie spoglądać, a gdyby umiał pytać, toby pewno pytał: co tu robię? Dlaczego jestem sam? Dokąd tak po nocy cisnę? Dlaczego śmiałem wkroczyć na jego terytorium, bo tu wszędzie rezerwaty naokoło? Jego ślepia odbijały blask latarki jak miniaturowe dwa lusterka. Zba-ra-nia-łem! Sytuacja zakrawała na śmiertelnie niebezpieczną i była rozwojowa. Jednakże na szczęście już po krótkiej chwili (dla mnie trwającej wieczność) włochaty stwór odwrócił się i podreptał w swoją stronę, a ja zostałem sam ze swym zamurowaniem. I doprawdy nie wiedziałem, co myśleć? Czy moje spotkanie z niedźwiedziem było rzeczywiste? Czy też urojone? A może – zastanawiałem się – złożyć to na karby cudownie poszerzonej świadomości? Bo taka ewentualność istniała.

Największe wątpliwości miałem przy potoku Barbara, czy skręcić w prawo, czy w lewo, czy iść prosto i „radosno”, choć teraz już jakby mniej „radosno”, bo likierek się skończył; był i się zmył. Nagle dziwnie zaszumiało, zabuczało potężnie. Sądziłem, że mam omamy słuchowe, może i nawet miałem. Czyżby ten niedźwiedziowaty po mnie wrócił? No ale przecież jakby mi miał coś zrobić, toby dawno zrobił, a poza tym miśki preferują mięsko skruszałe od tego świeżego, jeszcze ciepłego, jeszcze krwistego jak krwisty befsztyk – pocieszałem się, choć do śmiechu mi wcale nie było, oj, nie było. No więc to buczenie nasilało się, aż do momentu, gdy naraz ktoś zaszedł mnie od tyłu i położył mi dłoń na ramieniu, a potem rzekł jak gdyby nigdy nic:

– Pomóc? Tutaj wielu się zgubiło, przepadło bez wieści. Znam teren, mieszkam nieopodal.

– W lesie pan mieszka? Jest pan drwalem, ratownikiem medycznym? – Starałem się myśleć przytomnie, opanować nerwy.

– To długa historia. Pracuję, a raczej pracowałem jako operator kolejki na Szyndzielni, ale to stare dzieje i…

– I już pan tam nie pracuje?

– Nie pracuję. Jeśliś naprawdę ciekaw, chłopcze, to coś ci pokażę, ale musimy na chwilę zboczyć z kursu… spokojnie, tylko na chwilę.

Nie byłem pewny, czy chcę iść z tym człowiekiem, włóczyć się nocami po leśnych ostępach, ale ciekawość – pierwszy stopień do piekła – zwyciężyła. Poszliśmy więc w głęboki gąszcz, a gość wskazał palcem pewne miejsce i powiedział tak:

– Spójrz tam! On za chwilę się pojawi.

– On? Kto?

– Cicho, patrz i nie gadaj! – Gestem nakazał milczenie.

Zza drzew wysunęła się świetlista postać ze sznurem w dłoni i zrobiła kilka kroków, następnie w przemyślny sposób zawiesiła sznur na drzewie, a sama zacisnęła sobie pętlę wisielczą na szyi. W przeciągu krótkiej chwili, dosłownie kilku kolejnych minut, skoczyła w zaświaty.

– O Boże! – szepnąłem. – Czy to nie jest ten słynny samobójca spod Szyndzielni? Kiedyś coś o nim czytałem. Pracował tu niedaleko, obsługiwał kolejkę.

– Tak, zgadłeś, chłopie. Mówisz o Józefie K.; posiadaczu tysiąca ośmiuset dziewięćdziesięciu żon; przystojniaku, któremu żadna babka nie byłaby (gdyby tylko żył) w stanie się oprzeć; seksoholiku mającym w zaświatach spotkać tę jedną, jedyną, co zaspokoiłaby jego wybujałe fantazje erotyczne.

– To niemożliwe! Nie-mo-żli-we!!!

– Możliwe. Możesz ufać swoim oczom albo i nie. Twoja sprawa, chłopcze, twoja sprawa.

I zniknął równie szybko, co się pojawił. A kiedy pełen niepokoju wróciłem na ścieżkę, usłyszałem już tylko jego głos:

– Mam dla ciebie jeszcze zagadkę. Jeśli chcesz, bym ci pomógł na tym tu rozdrożu, co je widzisz, odpowiedz, proszę, na moje pytanie. A postaraj się nie pomylić! Pomyłka może cię słono kosztować. Polubiłem cię, chłopcze, bardzo cię polubiłem… A zagadka brzmi… – i tu zawiesił teatralnie głos. – Koń jest na łańcuchu o długości dwudziestu metrów i udało mu się sięgnąć jabłko, które było w odległości trzydziestu metrów od niego. Jak to zrobił?

– Hmm… Okej, już wiem! Wiem! Po prostu podszedł, bo łańcuch nie był do niczego przymocowany. He, lubię tego typu zabawy, a świat zagadek nie przedstawia dla mnie żadnego problemu – zaśmiałem się.

– Idź prosto, pro-sto!!! – wybrzmiało oddalające się stopniowo wołanie.

Tak też zrobiłem. Poszedłem za radą nieznajomego, bo przecież nie miałem nic do stracenia, a za to sporo do zyskania i parę godzin do zaoszczędzenia. Zresztą powoli zaczął mnie już strach oblatywać i to był najwyższy czas, by wydostać się z tego lasu i tych gór. Poza tym przeczuwałem, że najgorsze wciąż jeszcze przede mną. I nie myliłem się wcale.

Minąłem Barbarę i udałem się w stronę potoku Błatnia, by następnie skierować się ku Wielkiej Łące oraz ulicy Tartacznej, gdzie – przynajmniej administracyjnie – zaczynała się już Wapienica. Oczywiście wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, o tych wszystkich nazwach i w ogóle… to teraz z mapą w dłoni szafuje się nimi tak lekko i bezproblemowo. Nie zrobiłem nawet stu metrów, a tu jak nie wrzaśnie, jak nie zapiszczy coś takim wysokim, okropnie nieprzyjemnym głosikiem. I teraz dopiero zauważyłem, że trzymam w ręce dziewczęcą rękawiczkę. Widocznie zsunęła się komuś i zaplątała się w chaszcze, które mijałem, i tam pozostała, a ja ją niechcący odplątałem. Co prawda znalezione – nie kradzione, tylko po co mi rękawiczka pozbawiona pary, i to jeszcze w tym małym, dziecięcym rozmiarze, no po co? A gdy tylko na nią zerknąłem, natychmiast pojawiły mi się przed oczami migawki obrazów z trójką w roli głównej dzieci, które zbłądziły i zaginęły tu bez wieści zimą osiemdziesiątego szóstego. Szukano ich długo i bezskutecznie, jakby zniknęły w naszym wymiarze i pojawiły się w zupełnie innym. Migawka przelatujących obrazów wszystko mi opowiedziała, a ja czułem się, jakbym oglądał film – dramat rodzinny i horror w jednym. Zgadywałem, że ten okropnie nieprzyjemny głosik należy do któregoś z zaginionych chłopców.

Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, ale postanowiłem to sprawdzić i zacząłem iść w kierunku źródła dźwięku. Przedzierałem się przez zarośla, raniłem sobie dłonie, potykałem się o korzenie i kamienie, a głos zdawał się ze mną bawić w ciuciubabkę: stale się oddalał… i oddalał… i oddalał. I nagle do tej monodii dołączył inny, całkiem odmienny pisk, który należał – zgadywałem – do innego malca, a dochodził z drugiej strony. Zmieniłem więc marszrutę i skierowałem się ku niemu właśnie. Ale potem nasilił się ten pierwszy i już nie wiedziałem, gdzie jestem ani dokąd idę; nic nie wiedziałem.

I pewnie bym zginął, przepadłbym w którymś z przepastnych rezerwatów, na przykład w Rezerwacie Jaworzyna, gdyby nie to, że ukazała mi się i uratowała mnie od zguby mała dziewczynka, która złapała mnie za rękę i zaprowadziła prosto do drogi. Była to śliczna blondynka o słodkim uśmiechu, istny aniołek. Musiała należeć – obstawiałem – do owej trójki dzieci, po których słuch zaginął. Miała dobre serce i widocznie, miast bawić się ze mną w chowanego, postanowiła mi pomóc.

– No kogo jak kogo, ale dzieci o tej porze w lesie się nie spodziewałem.

– Masz coś, co kiedyś należało do mnie – powiedziała. – Możesz mi to oddać?

Właśnie wtedy przypomniałem sobie o nieszczęsnej rękawiczce, pacnąłem się w czoło i natychmiast zwróciłem to, co nie moje. Dziewczynka uśmiechnęła się, puściła moją dłoń i pokiwała mi na pożegnanie, a potem rozpłynęła się we mgle, która pod wieczór wyraźnie zgęstniała. Wtedy głosy na dobre umilkły i mogłem spokojnie maszerować wzdłuż strumienia Błatnia ku miastu i ku Wapienicy.

Odetchnąłem z ulgą, gdy dotarłem do asfaltówki. Teraz mijałem kolejno: Jezioro Wapienickie, ulicę Wapienicką, wreszcie centrum Jaworza, gdzie znajdował się supermarket. Tu wstąpiłem na małe zakupy, a także po to, by przez komórkę zdać Adasiowi relację z odbytej wycieczki.

– No słuchaj, stareńki, ja już w Jaworzu; powoli wracam do siebie; ależ miałem dzisiaj przygód a przygód; to wszystko wina wina… no tego alkoholu, co go spożywałem!

– Nie chcę wiedzieć. – Nie chciał, więc nie kontynuowałem.

Wróciłem do supersamu. Mentalnie. Pamiętam, że strasznie irytował mnie zastany w nim spokój. Ludzie zajmowali się sprawunkami i nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, a przecież dopiero co ledwie uszedłem z życiem. Nie wiem, czy ktoś udzieliłby mi pomocy, gdybym o nią prosił. Miałem poczucie, że nikogo, prócz muzaka oraz sezonowych promocji, nic a nic nie obchodzi. Dramat! Ale prawdziwy dramat miał dopiero nastąpić. Nie wiem, co działo się w mieście, kiedy mnie nie było, ale – po obejrzeniu iluś tam filmów o kosmitach i zapoznaniu się z iluś tam spiskowymi teoriami – wpłynąłem na wody czarnowidztwa i nabrałem dziwnych podejrzeń, o których za chwilę.

Otóż w pewnym momencie zabrakło prądu i natychmiast zrobiło się w markecie ciemno. Zobaczyłem wtedy klientów w zgoła innym – że tak powiem – świetle. Przypominali świetliste postacie, takie same, na jakie natknąłem się będąc jeszcze w lesie. Ciekawe – pomyślałem. Czyżby ludzie wkoło mnie nie żyli? – przemknęło mi przez głowę głupie pytanie (nie wiem, czy takie głupie). Na szczęście po sekundzie wrócił prąd, a ja przestałem się nad tym dłużej zastanawiać, bo i tak miałem o czym myśleć (tak, tak, to był szalony dzień). Zapłaciłem w kasie i wyszedłem.

Teraz do pokonania miałem już tylko stosunkowo niewielki odcinek, a mianowicie ulice: Słoneczną, Cisową i Górecką, przy czym ta ostatnia biegła lasem aż do Górek, w których mieszkałem. Można by było powiedzieć: łatwizna! Jednak łatwo wcale nie było. Dlaczego? Już tłumaczę. Gdy skręcałem w Górecką i wchodziłem w bukowy lasek, naraz zaczęły mi się ukazywać jedna po drugiej czarne postacie, które schodziły z gór i wychodziły na drogę. Z każdą chwilą czarnych ludzi, których nazwę tu zombiakami, a to z uwagi na niezdarny sposób poruszania się, było coraz więcej… i więcej… i więcej. Wychodziły na jezdnię, odwracały się w moją stronę i przystawały; otaczały mnie. I tak w koło Macieju: wychodziły, odwracały się i przystawały, jakby miały do mnie jakąś sprawę niecierpiącą – że tak powiem – zwłoki. Wiedziałem, z czym się to wiąże (z moją wizytą w uroczysku kultowym, no ba), ale nie wiedziałem, do czego prowadzi lub prowadzić może? I wolałem sobie tego nawet nie wyobrażać. A jaki był tego finał? Tego już nie napiszę, nie.  

Koniec

Komentarze

Witaj maciekzolnowski !!!

 

Ciekawe, dobre opowiadanie. Czasem nawet bardzo wciągające, naprawdę! Fajnie się to czytało. Finału nie za bardzo rozumiem. Przygody fajne. Technicznie nie wiem, bo się za bardzo nie znam. Myślę, ze możesz tworzyć dłuższe opki. Zachęcam do konkursy, który teraz będzie. 

 

Pozdrawiam!!!

 

PS.

Jeszcze dopiszę, że jest “horror” a opko było naprawdę lekkie i przyjemne.

Jestem niepełnosprawny...

Mi nie przypadło do gustu. Mimo obietnicy horroru, gatunek określiłabym jako strumień świadomości o lekkim zabarwieniu komediowym, co dla spragnionej horroru i horrory lubiącej mnie bynajmniej nie jest plusem. Generalnie ciężko mi stwierdzić, jaki klimat chciałeś osiągnąć; wydarzenia na pierwszy rzut oka wydają się niepokojące, ale specyficzny język i sposób myślenia narratora po prostu je… bagatelizują? Narrator nawet nie próbuje racjonalizować, niczego nie wypiera ani nie jest faktycznie przejęty, po prostu wydaje się nabijać z tego, że jest przerażony – nie bardzo to rozumiem. Druga sprawa – tempo. Jest za szybkie. Kolejne napotkane zjawy znikają tak szybko, że żadne ze spotkań nie zdąża wybrzmieć, wywrzeć wpływu. Wydaje się, że nie bardzo miałeś na nie pomysł, autorze, i nawrzucałeś ich tam z górką, licząc, że ilość zastąpi jakość. Niestety, całość wypada przez to dość miałko i nie budzi żadnych emocji. No i wreszcie, kończąc tyradę: niedźwiedź nie ma pięt, więc nie bardzo rozumiem, że się na niej obrócił i odszedł…

Miła opowieść, utrzymana w Twojej charakterystycznej stylistyce. I wydaje mi się, że powyższy komentarz całkiem trafnie ujmuje problem: kreujesz bohatera, który w sumie sprawia wrażenie mało zainteresowanego własnymi przeżyciami, przydarzają mu się drobne przygody bez większych konsekwencji, więc i czytelnika trudno zaciekawić.

Niemniej bardzo mi się podoba, z jakim smakiem opisujesz przyrodę górską, ten aspekt jest dla mnie zajmujący. Akurat tę okolicę, północny skrawek Beskidu Śląskiego, znam bardzo słabo, raz tylko urwałem się na półtorej godziny ze Szczyrku i pobiegłem na Klimczok przez Kosajonkę i Pięć Dróg. Sądząc po tym, co piszesz, zdecydowanie są tam rzeczy godne zobaczenia. Fabułę śledziłem oczywiście z otwartą mapą.

Były teraz do wyboru dwie trasy, które docelowo miały mnie zaprowadzić aż do Górek Wielkich. Mogłem wracać tą samą drogą, którą przyszedłem, albo iść trawersem, o którym wspominałem wcześniej. Uroki trawersowania kusiły, ale coś mi mówiło, że jest na to zbyt późno i że za moment będzie już zupełnie ciemno.

Właściwie to od Szyndzielni bliżej do Górek powinno być tym trawersem, dalej koło schroniska na Błatniej i przez Czupel. Jasne jednak, że bohater myśli raczej o powrocie do “cywilizacji” za dnia (w Wapienicy), nie przejmując się dalszą drogą powrotną ulicami.

Oczywiście nie posłuchałem głosu wewnętrznego i po piętnastej z żółtego skręciłem w lewo właśnie w ów trawers.

Jestem niemal pewien, że w prawo?

Skręcić w lewo w kierunku łuny, która pozostała po zachodzącym słońca

Po zachodzącym słońcu.

Czy moje spotkanie z niedźwiedziem było prawdziwe czy też urojone?

Ja, rzecz jasna, napisałbym “rzeczywiste”, ale to kwestia gustu. Przecinek przed powtórzonym “czy”.

 

A z komentarza:

niedźwiedź nie ma pięt, więc nie bardzo rozumiem, że się na niej obrócił i odszedł…

Niedźwiedź akurat jest jednym z nielicznych zwierząt, które poruszają się, jak człowiek, na podeszwach stóp. Rzeczywiście nie mają kości piętowej w ścisłym sensie, ale dysponują jakimś analogicznym wyrostkiem kostnym, którego nie umiem prawidłowo nazwać. Myślisz, że nie można zaakceptować takiego potocznego wyrażenia w narracji?

 

Z górskim pozdrowieniem,

Ślimak Zagłady

Dzięki, Dawid,

cieszę się, że się podobało, zmieniłem kategorię “horror” na “inne”, bo faktycznie opowiadanko jest momentami bardziej komiczne aniżeli straszne; starałem się myśleć obrazami i podejść do sprawy filmowo, ale niestety opisałem rzecz po łebkach… słowem: to moje najgorsze opko; serio: nie jestem z niego zadowolony. 

Pozdrawiam również!

MZ

Dzięki za merytoryczny komentarz, slqn; zwłaszcza jeśli idzie o tempo mam sobie wiele do zarzucenia.

Dzięki, Drogi Ślimaku, za Twój obszerny komentarz! :)

Kreujesz bohatera, który w sumie sprawia wrażenie mało zainteresowanego własnymi przeżyciami, przydarzają mu się drobne przygody bez większych konsekwencji.

Niestety nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z tym stwierdzeniem. Zgrzeszyłem dwukrotnie: za szybkim tempem narracji oraz bohaterem, którego nic nie obchodzi i któremu nic właściwie się nie dzieje. 

 

Z górskim pozdrowieniem,

Maciek:)

Dopowiem, że postać samobójcy spod Szyndzielni jest autentyczna. Ot, taka ciekawostka dla zainteresowanych.

Jedna rzecz się udała. Udało mi się zestawić różne strachy, różne sposoby straszenia i stworzyć z tego jakąś całość. Mamy więc horror zwierzęcy-cielesny, horror o duchach oraz horror katastroficzny, gdy brakuje w sklepie prądu, a ludzie zachowują się jak jakieś zombie. I to jest na plus!

Kiedy zaczynałam czytać, opowiadanie jeszcze było oznaczone tagiem HORROR. Teraz go nie ma i chyba słusznie, bo horroru tu tyle, co kot napłakał. Nie wiem, jak wiele rzeczonego likieru, że o piwie nie wspomnę, wychłeptał bohater, że miał w czasie wędrówki omamy zarówno wzrokowe jak i słuchowe. ;)

Czytało się dobrze, choć Twoje inne opowiadania podobały mi się bardziej, no ale cóż – w listopadzie wcześnie robi się ciemno, więc pewnie zamiast opisów górskich krajobrazów, mamy opisy dziwnych przeżyć.

Pozwolę sobie jeszcze na słowo w sprawie prawidłowo wzmiankowanego niedźwiedzia obracającego się na pięcie. Otóż zwrot „odwrócić się na pięcie” jest związkiem frazeologicznym i znaczy tyle, co zawrócić, zmienić kierunek ruchu. Dodam jeszcze, że związek frazeologiczny to, jak definiuje SJP PWN: «ustabilizowane w danym języku połączenie wyrazów, którego znaczenie nie wynika ze znaczeń tych wyrazów»

 

Wzią­łem pierw­szy łyk i od razu zro­bi­ło mi się cie­plej.Wypiłem pierw­szy łyk i od razu zro­bi­ło mi się cie­plej.

Łyków się nie bierze.

 

Ja po­krze­pia­łem się li­kie­rem ja­jecz­nym pitym pro­sto z gwin­ta.Ja po­krze­pia­łem się li­kie­rem ja­jecz­nym pitym z gwin­ta/ prosto z butelki.

 

Sie­dzia­łem sobie bez­tro­sko na pniu… → Zbędny zaimek – czy mógł siedzieć komuś?

Wystarczy: Sie­dzia­łem bez­tro­sko na pniu

 

Wzią­łem ko­lej­ny łyk żół­te­go nek­ta­ru… → Wypiłem ko­lej­ny łyk żół­te­go nek­ta­ru

 

Wzią­łem ko­lej­ny łyk i roz­sia­dłem się na oł­ta­rzu.Wypiłem ko­lej­ny łyk i roz­sia­dłem się na oł­ta­rzu.

 

z czego się bar­dzo to a bar­dzo cie­szy­łem. → A może: …z czego się bar­dzo, naprawdę bar­dzo cie­szy­łem. Lub: …z czego się bar­dzo, ale to bar­dzo cie­szy­łem.

 

Snop świa­tła oświe­tlił zbo­cze… → Nie brzmi to najlepiej.

 

A może – za­sta­na­wia­łem się – zrzu­cić to na karby cu­dow­nie po­sze­rzo­nej świa­do­mo­ści?A może – za­sta­na­wia­łem się – złożyć to na karb cu­dow­nie po­sze­rzo­nej świa­do­mo­ści?

Powiedzenie „złożyć coś na karb” to związek frazeologiczny będący formą ustabilizowaną, utrwaloną zwyczajowo, której nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

 

Nie zro­bi­łem nawet sto me­trów… → Nie zro­bi­łem nawet stu me­trów

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wielkie dzięki, Droga Jolko-Regulatorko! Co bez Ciebie byśmy tu na tym forum zrobili?! :-)

Mógłbym podpisać się pod komentarzem sqln, ale aż tak surowo nie oceniałbym tego opowiadania. Bohater jest niby przerażony, ale ja tego nie kupuję. Narracja wydaje mi się jakaś niespójna – początek jest fajny, ale później narrator jakby miesza style, co moim zdaniem rozbija rytm opowieści.

Bardzo proszę, wędrujący Maćku-Drogi. ;)

 

Co bez Ciebie byśmy tu na tym forum zrobili?! :-)

Pisalibyście. Tak jak pisali ci, którzy tu byli zanim się pojawiłam i tak jak będą pisać ci, którzy przyjdą tu kiedyś… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ale Ty zawsze tu byłaś, mam wrażenie. Ten portal by tak nie wyglądał, gdyby nie Ty, Twój niby skromny wkład. I wcale się nie podlizuję. ;)

Dzięki, Panrebonka; też mam takie wrażenie, że opko rozpada się na dwie części. Rzecz do poprawy.

Nie, Maćku. Nie zawsze tu byłam, choć tym, którzy trafili tu jakiś czas po mnie, może się tak wydawać, ale wystarczy zerknąć w mój profil, by sprawdzić, kiedy się pojawiłam. Dodam jeszcze, że przez pół roku nie miałam odwagi skomentować żadnego opowiadania. ;)

No i wiem, że się nie podlizujesz. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej,

 

przyciągnął mnie tutaj tytuł, wszak to moje okolice ;) i chociaż na Szyndzielnię wolę wjeżdżać, to doświadczenie już nigdy nie będzie takie same. A może przetestować trasę? Ciekawe, gdzie mnie to zaprowadzi :P

 

Zza drzew wysunęła się świetlista postać ze sznurem w dłoni i zrobiła kilka kroków, następnie w przemyślny sposób zawiesiła sznur na drzewie, a sama zacisnęła sobie pętle wisielczą na szyi

Literówka

 

Całość w klimacie creepypasty, chociaż o lekkim zabarwieniu. Dobrze się czytało, jak to zazwyczaj u Ciebie :)

wystarczy zerknąć w mój profil, by sprawdzić, kiedy się pojawiłam…

Chodziło mi o to, że odcisnęłaś piętno na tym forum, i to do tego stopnia, że nie wyobrażam sobie “NF” bez Ciebie, Twojej obecności. Teksty na tym zyskały, choć oczywiście nie tylko Ty zajmujesz się “łapankami”. 

Dzięki, OldGuard, dokładnie o taki klimat (lekkiej creepypasty) mi chodziło.

Całość w klimacie creepypasty, chociaż o lekkim zabarwieniu.

 

A może przetestować trasę?

O tak, polecam gorąco! :)

Chodziło mi o to, że odcisnęłaś piętno na tym forum, i to do tego stopnia, że nie wyobrażam sobie “NF” bez Ciebie…

Maćku, dziękuję za tak dobre o mnie mniemanie, ale nie ukrywam, że posądzałam Cię o większą wyobraźnię. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

;-)

A ja myślę, że bohaterka to tu całkiem wyraźnie nakreślona. Na dodatek to moja stara, choć dawno niewidziana znajoma, więc czytało mi się bardzo dobrze.

 I dobrze, że dała Ci nauczkę, bo kto to widział, żeby ajerkoniak na szlaku popijać i jeszcze piwem poprawiać ;) Toż to brak szacunku i kupa roboty dla GOPRu ;) Aczkolwiek musisz mieć u niej fory, skoro niedźwiedziem Cię tylko postraszyła, ścieżki co prawda trochę poplątała, ale i pomóc pozwoliła ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć!

Ja do górskich tekstów mam jakąś słabość, bo lasy, zawaliska i widoki chwytają mnie za serce momentalnie. Rzucasz nazwami jak z rękawa, opisami też i to wyszło całkiem klimatycznie.

Czyżby ten niedźwiedziowaty po mnie wrócił? No ale przecież jakby mi miał coś zrobić, toby dawno zrobił, a poza tym miśki preferują mięsko skruszałe od tego świeżego, jeszcze ciepłego, jeszcze krwistego jak krwisty befsztyk – pocieszałem się, choć do śmiechu mi wcale nie było.

To mało na temat opowiadania, ale tak mi się przypomniała złota rada, którą dostałam przed wyjazdem do Rumunii, że gdybym się zgubiła i musiała spędzić noc w lesie czy górach, to najlepiej położyć się w środku stada owiec, bo niedźwiedź, mając do wyboru człowieka i owcę, zawsze wybierze owcę. Jacyś mniej apetyczni chyba jesteśmy.

 

A teraz wracając do tekstu – fajny, energiczny. Ciekawie odgrywasz tę mieszankę logiki i faktów z zupełnie nierzeczywistymi wydarzeniami. Bohatera nic nie dziwi, a jeśli dziwi to tylko na chwilę. Można powiedzieć, że to brak wiarygodności, ale na mnie zrobił wrażenie głębokiego wyparcia, naturalnego w sytuacji, w której świat przestaje być łatwy do pojęcia.

Zgrzytnęło mi trochę to:

Polubiłem cię, chłopcze, bardzo cię polubiłem…

Bo szczerze nie wiem, za co gość zdążył go polubić, skoro bohater nic nie powiedział.

I zgrzytnęła mi końcówka, bo tak jak rozumiem, że można chcieć temat urwać i zostawić tajemnicę, tak tutaj brzmiało mi to mało naturalnie, jak przypadkiem urwana klisza albo celowe zostawienie tematu przez brak koncepcji, jak lepiej zakończyć tekst. To by się przydało nieco dopracować.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Chata Drwali znajduje się zaraz przy źródełku. Można stanąć w jej sąsiedztwie, zamknąć oczy i wyobrazić sobie dziewiętnastowiecznych ludzi z toporami i siekierami, którzy tutaj urzędowali przed wiekami.

Zgrzyt czasowy :)

 

Mój ulubiony cykl podróżniczy powraca. Wdzięcznie napisane, przełamanie nutą grozy i niesamowitości bardzo udane.

 

 

 

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Hej Irka,

 

miło, że wpadłaś i skomentowałaś; cieszy mnie to. 

kupa roboty dla GOPR-u…

Oj, to prawda, to prawda…

 

to moja stara, choć dawno niewidziana znajoma…

Zabrzmiało tak, jakbyś mówiła o flaszce, o alkoholu, no i demonach przeszłości. Wiem, że nadinterpretuję, ale w pierwszej chwili tak to odebrałem. 

 

Dzięki za komentarz! Serdeczności!

MZ:) 

 

Dzięki, Verus; pomyślę, jak naprawić usterki; co do zakończenia, to nie mam pomysłu, szczerze mówiąc; fajny jest ten zaproponowany przez Ciebie sposób na niedźwiedzia, ja znam inny: wystarczy śmierdzieć (jak w tym przysłowiu niedźwiedzim i wierszu Mickiewicza). ;-)

Wdzięcznie napisane, przełamanie nutą grozy i niesamowitości bardzo udane.

Bardzo mi miło, Greasy; ciekawe, ile w głowie, gdzieś w podświadomości kryje się podobnych historii, bo przecież mieszkałem w tych górach (Beskidach) ładnych parę lat i je całym sobą chłonąłem, podziwiałem, kochałem.

fajny jest ten zaproponowany przez Ciebie sposób na niedźwiedzia, ja znam inny: wystarczy śmierdzieć

Twój jakiś taki mniej skomplikowany. :p

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Ale skuteczny, jednak wolę nie sprawdzać. Już raz miałem z miśkiem do czynienia, i to w realu. Nic przyjemnego. :)

Ale skuteczny, jednak wolę nie sprawdzać. Już raz miałem z miśkiem do czynienia, i to w realu. Nic przyjemnego. :)

Wierzę na słowo. Ja na szczęście tylko z samochodu, to zawsze bezpieczniej.

 

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Cześć Maciek!

 

Tekst kazał mi się czytać do końca, dopiero przy markecie zerknąłem ile jeszcze zostało, a to przecież już właściwie finał. Opowiadanie może momentami nużyć, ale nie bardziej niż długie fragmenty podróży we Władcy Pierścieni, gdzie bohaterowie nagminnie posuwali się powolnie po zboczach górskich. Tutaj bohater jednak nie cierpi, nie marznie. Wesoło dzieli się dygresjami, choć niekoniecznie na trzeźwo. Wiadome rzeczy w tym kontraście nawet mnie zadziwiły, bo nie spodziewałem się tego co spotka bohater. Poza tym, można sobie przypomnieć o kilku wartościowych autorach w trakcie lektury. Zgłaszam do biblioteki, choćby dlatego, że dobrze i bogato w słowa napisane. 

Podoba mi się Twoje łączenie przewodnikowej (przewodnickiej?;) rzeczowości z duchami, zjawami i legendami. Taki słowiański realizm magiczny. Przyjemnie się czyta i robi wrażenie.

Lożanka bezprenumeratowa

Dzięki, Ambush. Starałem się, ale i tak nie do końca się udało. Druga połowa za szybka jednak. Wzorce też były i były niezłe. Z jednej strony myślałem o filmach “Droga śmierci” i “Mroźny wiatr”, a z drugiej o opowiadaniu: Dolina Wież – Piszę o górach (piszeogorach.pl) . Szczerze polecam tego bloga. 

Zgłaszam do biblioteki, choćby dlatego, że dobrze i bogato w słowa napisane. 

Wielkie dzięki za ciepłe słowa, Vacter, no i za bibę! ;-)

Nowa Fantastyka