1.
Dżungla parowała wilgocią po nocnej ulewie. Powietrze zrobiło się tak gęste i kleiste, że nawet dźwięk roznosił się wolniej. Rozleniwione kapucynki i wełniaki zwisały z gałęzi, z wyższością ignorując resztę świata. Tak bardzo nic im się nie chciało, że zlekceważyły biegnącego człowieka. Gdyby miał przy sobie jakąś zakąskę, to może wykazałyby zainteresowanie, ale skoro nie, to nie. Rozpędzony Santino zauważył niemrawie dyndające ogony i bardzo się ucieszył, że zwierzęta go zignorowały. Przedzieranie się przez zarośla było wystarczająco męczące i nie miałby już siły na użeranie się z małpami. Na dodatek błotniste podłoże kleiło się do butów, przez co chłopak już dwukrotnie ucałował ziemię.
Santino dotarł na polanę, a tam, na zmurszałej kłodzie siedziała kobieta ze szkicownikiem i w skupieniu rysowała powalone drzewo. Dłoń artystki zdawała się tańczyć po kartce, a z plątaniny chaotycznych kresek powoli wyłaniał się obraz wyrwanych przez wichurę korzeni.
– Señorita Rafaela, musimy się zbierać – pośpieszał zdyszany asystent. – Oni zaraz tu będą.
Rafaela nie zwróciła na chłopaka uwagi. Zapatrzona w wykrot, pozwala ołówkowi kreślić kolejne detale. Santino zauważył, że w wyobraźni artystki pod wyrwanymi korzeniami kryły się keczuańskie matki z dziećmi.
Kolejne upomnienia nic nie dały. Señorita zupełnie zatraciła się w detalach rysunku. Zrezygnowany asystent usiadł na pieńku obok. Dla zabicia czasu otworzył skórzaną teczkę i przejrzał starsze szkice Rafaeli. Jej kunszt był niezaprzeczalny. Każdy rysunek żył własnym życiem. Plamy słońca przesuwały się po twarzach wojowników, cienie liści zakrywały piegi na dziecięcych policzkach a papuzie pióra zwisały z włóczni, podrygując w powiewach wiatru. A to były przecież tylko rysunki, projekty poprzedzające coś o wiele większego. Każde takie studium miało posłużyć do stworzenia dzieła tak prawdziwego, jakby to nie pędzle a szamańska magia zatrzymała czas i przeniosła obraz na płótno. Santino nie mógł się nadziwić, że Rafaela nie zrobiła jeszcze światowej kariery.
– Santa María – wymsknęło się asystentowi. – Co to jest?
Rafaela zauważyła w rękach Santino szkic, który tak bardzo go poruszył.
– El Escalador de Guerra. Bojowy wóz gąsienicowy – wyjaśniła. – Ojciec mnie zmusił.
Ciszę polany zakłócił nagły wrzask wystraszonych małp. Spanikowane zwierzęta rzuciły się do ucieczki. Swoim krzykiem zagłuszyły charkot silników. Trzask łamanych gałęzi szybko narastał, aż wreszcie między drzewami pojawiła się sylwetka pierwszego ciągnika.
– Señorita, vamanos! – nalegał chłopak i wreszcie doczekał się reakcji. Artystka wstała z pnia i odwróciła w stronę nadjeżdżających maszyn. Siekące roślinność kosiarki terkotały tym głośniej, im grubsze zarośla cięły. Dużymi drzewami zajęli się drwale. Inti Aruna, kierownik wycinki, zauważył Rafaelę, ale postanowił ją ignorować. W swojej pracy już nie raz widział zblazowane szlachetki, które obrały sobie za hobby podziwianie prawdziwej natury albo inne, równie bezproduktywne zajęcia. I za każdym razem odpowiednia motywacja w postaci widoku wirujących ostrzy i gąsienic traktorów wystarczyła za tysiąc niepotrzebnych słów. Prędzej czy później każda się ruszyła w obawie przed zabrudzeniem spódnicy. Ale Rafaela, jak na złość, nie zrobiła ani kroku. Przestraszony Santino pobiegł do Aruny i szybko mu wytłumaczył, z kim mieli do czynienia. W tej sytuacji kierownik nie miał wyboru. Musiał wstrzymać prace. Robotnicy przyjęli to z ulgą, ale Aruna wściekał się i klął, jak tylko potrafił. A potrafił kląć równie imponująco, jak Rafaela szkicować. Po godzinie postoju nie wytrzymał i siląc się na największą uprzejmość, na jaką było go stać, podszedł do artystki.
– Z całym szacunkiem Grand Señorita de León – wydukał – ale moi ludzie mają harmonogram. Jeśli się nie wyrobimy do świtu, to pani ojciec obetnie nam pensje.
Rafaela odwróciła się, a wtedy Inti zobaczył niesamowity portret keczuańskiego dziecka. Chłopiec miał trzy, może cztery lata i wyglądał, jak żywy. Łzy na policzku malucha były tak prawdziwe, że kierownik walczył z odruchem, by nie zetrzeć ich z kartki.
– Jeszcze wszystkich nie odesłałam – oznajmiła i wróciła do szkicowania.
2.
Wyrobisko powiększało się każdego dnia. Obecnie jego promień sięgał już prawie kilometra, a to był dopiero początek. Dymiące z kominów koparki wygryzały z ziemi potężne kęsy i nic nie mogło ich powstrzymać. Nie miał żadnego znaczenia fakt, że pobliską rzekę zatruła solanka, którą płukano ściany wykopu, nie miał znaczenia fakt, że obumierały nabrzeżne rośliny. Na dodatek powietrze zrobiło się duszne i kwaśne. Ale nie wszystkim to przeszkadzało.
– Panowie, za rok o tej samej porze do stolicy popłynie rzeka wagonów. Po północnej stronie kładziemy już fundamenty pod stację kolejową. Tak oto prezentuje się kopalnia Nuestra Futura.
Wąsaci grandowie z entuzjazmem bili brawo. W tak podniosłych okolicznościach nie zwrócili nawet uwagi na to, że czarne błoto oblepiło ich wypolerowane pantofle. Grand señor Manuel Santillana de León wyglądał na zadowolonego z siebie.
– Señorita, powinnaś być dumna z ojca – pochwalił jeden z mężczyzn.
Rafaela zdobyła się na uśmiech i kurtuazyjnie dygnęła. Manuel de León ucieszył się, że córka posłusznie odegrała swoją rolę. Ona jednak nie zrobiła tego z szacunku do ojca ani tym bardziej z uwielbienia dla jego pracy. Bardziej martwił ją gorset sukni, który cisnął w talii tak mocno, że ledwie mogła dech złapać. Na szczęście za każdym razem, gdy chciała płakać albo kląć, mogła zasłonić twarz parasolką.
– Idźmy dalej – zaproponował Manuel.
– Panowie, wybaczcie, ale damskie obuwie nie pozwoli mi pójść z wami. – Mężczyźni przyjęli wymówkę ze zrozumieniem. Widok zmaltretowanej dżungli nie dawał spodziewanej satysfakcji ani poczucia wyższości. Powodował raczej dyskomfort i lęk przed czymś nieznanym. Im bliżej byli ściany lasu, tym wrażenie bycia obserwowanym bardziej narastało, dlatego z przyjemnością poszli w dół rozkopu. Rafaela również chciała odejść, ale zatrzymał ją ojciec.
– Zaczekaj, dziewczyno. – Głos Manuela brzmiał, jak zawsze. Niby uprzejmie, ale jednocześnie stanowczo. Rafaela zamarła w oczekiwaniu na reprymendę.
– Nie chcę więcej słyszeć, że wstrzymujesz moich ludzi.
– Dobrze, tato.
– Mogę tolerować twoje bazgroły, ale wszystko ma swoje granice. Niech cię opatrzność broni, żebyś znowu się wałęsała na terenie wycinki.
Z każdym kolejnym słowem ojciec się rozkręcał i mówił coraz ostrzej. Rafaela przestała go słuchać. Kiwała głową, na znak, że rozumie, ale nic już do niej nie docierało. Znała tę śpiewkę na pamięć lepiej niż pacierz.
Uwagę Rafaeli odwróciła niewyraźna sylwetka. Wśród kikutów drzew i krzewów krył się posiwiały Keczuan. Gdy Manuel wreszcie skończył swoją tyradę, jego córka uprzejmie dygnęła i nie czekała na pozwolenie odejścia. Chwyciła spód sukni, odważnie pokazując nogi i energicznym krokiem ruszyła na skraj lasu. A właściwie na skraj tego, co z lasu zostało.
– Mario, lepiej wróć do hacjendy i zajmij się pracą – powiedziała w kierunku zarośli.
Mężczyzna nie wyglądał, jakby chciał się kryć. Z dumnie wypiętą piersią, wpatrywał się w parujące wyrobisko. Nie miał na sobie nic prócz przepaski na biodrach i papuzich piór we włosach. Mruczał pod nosem modlitewną pieśń i sypał na wiatr drobiny suszonych ziół. W głębi lasu Rafaela zauważyła jeszcze kilka sylwetek. Niektórzy z nich to yachaq, szamani. Milczący mężczyźni kryli się w cieniu i obserwowali. Ich obecność powodowała nieprzyjemne dreszcze.
– Czyli dzisiaj jesteś Białą Pumą – zagadnęła, ale Keczuan nie zareagował. – Ojciec się wścieknie, jeśli cię tak zobaczy.
Rafaela mówiła drżącym głosem, bo pewność siebie nigdy nie była jej zaletą.
– W zeszłym tygodniu szkicowałam blisko Río del Loro. Jeśli dobrze pamiętam, to niedaleko była kiedyś twoja osada. Widziałam ich wszystkich, twoją rodzinę również. Wszyscy nadal tam są.
– Wiem, co chcesz powiedzieć, Jasna Wikunio, ale nic się nie zmieniło. – Głos Białej Pumy brzmiał zaskakująco słabo. – To jeszcze nie czas rewolucji.
– To wina mojego ojca. Czuję się odpowiedzialna.
– Odpowiedzialność to mało.
– Mam dwadzieścia pięć lat. Moje życie jest puste. Jestem popychadłem, czasem wizytówką, tak jak dzisiaj. A ty odbierasz mi ostatnią nadzieję na jakikolwiek sens.
Biała Puma nie odpowiedział.
– Dajecie rewolucji swoją magię i mądrość. – Rafaela nie poddawała się. – Ja też chcę dać coś od siebie.
Szaman ciągle milczał.
– A może ty po prostu boisz się o moje bezpieczeństwo, co? – podjęła po chwili. – Tak bardzo się boisz, że nic nie robisz za każdym razem, gdy jego swędzą pięści.
Ostatnie zdanie trafiło Keczuana w czuły punkt.
– Życie w złotym pałacu upadla tak samo jak zimne lochy – odpowiedział. – Ty cierpisz, pojmuję to, ale cierpienie bez poświęcenia jest pustą skorupą.
Rafaela niewiele rozumiała z zagadkowych mądrości szamana. Wolałaby, żeby wprost powiedział, o co mu chodziło. Ten jednak uparcie brnął w swój nonsens, jakby na niczym i na nikim mu nie zależało. A już na pewno nie na zdaniu dziewczyny z pałacu.
– Mam nadzieję, że przynajmniej ty się czujesz lepiej – powiedziała na koniec i szybko uciekła. Nie chciała, żeby Puma znowu oglądał jej słabość, bo kiedy schodziła ze zbocza, twarz miała mokrą od łez. Schowani w cieniu szamani odprowadzili dziewczynę wzrokiem. Żaden z nich nie drgnął.
3.
Są takie miejsca, o których wszyscy chcieliby zapomnieć. Nawet grandowie, ci pozbawieni lęku przez zabobonem zdobywcy świata, czasem boją się zaglądać tam, gdzie nie trzeba. Jednym z takich miejsc była stara kopalnia w dolinie Takiriq. Ale dzisiaj tak się nie mówi. Nie mówi się “stara kopalnia w dolinie Takiriq”. Mówi się po prostu Takiriq, jakby cała okolica była przesiąknięta tym czymś, co emanowało z opuszczonych szybów. Czymkolwiek naprawdę to było.
Santino bardzo nie chciał tu przychodzić. W jego wiosce, odkąd pamiętał, mówiło się, że to przeklęty kawałek dżungli, mimo iż nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Niektórzy opowiadali, że górnicy dogrzebali się do krainy Uku Pacha, zamieszkanej przez podziemne duchy. Duchy obraziła zuchwałość ludzi i za karę postanowiły pomieszać rozum każdemu, kto znowu zaburzy spokój ich domostwa. Z kolei naukowcy grandów głosili, że problem z Takiriq polegał na siarczanach, które zatruwały okoliczną glebę i wody gruntowe. Trujące opary miały pochodzić ze skalnego ustępu, w którym gromadziła się gorąca magma prosto z wnętrza Ziemi. Tylko Rafaela znała prawdę.
Panowała tu cisza. Nawet owady niechętnie skwierczały, o małpach już nie mówiąc. One po prostu się tu nie zapuszczały. Skalne rumowisko oplatały wścibskie zarośla, szczególnie gęste w sąsiedztwie wylotu kopalni. Docierało tu niewiele słońca. Powykręcane drzewa pochłaniały jasność od świtu do południa, a potem dzień chował się za potężną ścianą gór. Wydrążona przez ludzi dziura w zboczu wyglądała jak lufcik, przez który spoglądało się w noc.
Rafaela stanęła na progu omszałej i zardzewiałej bramy, której skrzydła dawno temu odpadły i zniknęły w chaszczach. Wszystko tonęło w atmosferze zagubienia i zapomnienia, i dokładnie tak się Rafaela czuła, połknięta przez żal zapomnianych ludzi. Wszyscy oni trwali tu nadal, skryci w cieniach i zakamarkach zalanych sztolni. Bez ruchu, bez wyrazu, bez najcichszego nawet dźwięku, a nawet bez koloru, utkwili w świecie żywych, w dniu dzisiejszym.
Rafaela spodziewała się, że zobaczy cienie mężczyzn, młodych i starych. Ale ku jej wielkiemu zaskoczeniu, spotkała również kobiety, dzieci i starców, na dodatek tak wielu, że ciężar ich spojrzeń był przytłaczający. Nic dziwnego, że ludzie tracili tu zmysły, pomyślała artystka. Ktokolwiek wszedł pomiędzy te nieme, bezbarwne, ale ciągle patrzące postacie, ten gubił się w przeszłości i cierpieniu, bo właśnie z tego one się składały. Rafaela nie odważyła się wkroczyć między cienie. Sztywnymi ruchami rozłożyła taboret i wyciągnęła ołówki. Część z nich wysypała się z pudełka i zniknęła w trawie.
– Wybaczcie mi – mruknęła, siadając przed wejściem. Czuła się, jakby tonęła w lodowatej wodzie. Santino zorientował się, że coś było nie tak.
– Dziękuję – Rafaela wymruczała ze łzami w oczach, gdy chłopak pomógł jej pozbierać przybory do rysowania.
– Co się dzieje, señorita?
– Jest ich tak wielu.
– Może lepiej stąd chodźmy?
– Nie. Muszę im pomóc.
Rafaela wiedziała, że niewielu dziś odeśle. Trójkę, może czwórkę. Tylko tyle szkiców zdąży zrobić, zanim zapadnie mrok i postacie zleją się z czernią lasu. A przecież musiała ich dobrze widzieć, żeby portrety były jak najdokładniejsze.
Santino zajął się rozpalaniem ogniska, lecz na każde poruszenie gałęzi czy nawet szelest kartki, reagował jak poparzony. Ukradkiem obserwował powstające rysunki oraz swoją panią, która wyglądała na załamaną. W kółko powtarzała “tak wielu, tak wielu”, jakby zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością. Nie był to pierwszy raz, kiedy zachowywała się dziwnie podczas pracy, ale asystent nigdy wcześniej nie widział jej aż tak rozbitej.
Czwarty rysunek powstawał w zimnym półmroku. Portret przedstawiał barczystego górnika o dziecięcym uśmiechu. Mężczyzna za życia musiał być duszą towarzystwa a jednocześnie podporą dla innych. Zanim Rafaela uznała szkic za zakończony, padła na trawę wycieńczona. Santino natychmiast ruszył z pomocą. Pomógł señoricie usiąść i napoił ją wodą.
– Błagam, querida, wracajmy. Samo zło tu siedzi, a ja wiem, że panienka je widzi. – Rafaela przyznała chłopcu rację.
– Oni tu po prostu są. Zło im uczyniono.
Było już całkiem ciemno, kiedy praca się skończyła. W drodze powrotnej Rafaela mamrotała słowa modlitwy. Santino zrozumiał z niej tylko tyle, że señorita de León miała dosyć i że chciałaby odejść razem z nimi.
4.
O zachodzie słońca powietrze zrobiło się lżejsze. Zachęcone wieczorną bryzą kapucynki zeszły z drzew. Niektóre poszły rozrabiać, inne kraść, ale kilka przycupnęło pod małą szklarnią, by zaczekać na człowieka. Instynkt ich nie zawiódł. Kobieta przesunęła ażurowe drzwi i postawiła na kamieniach dwie miski bananów, a potem dołożyła talerz chrupiących orzechów. Małpy nie rzuciły się łapczywie na jedzenie, co to, to nie. Podeszły spokojnie i grzecznie podzieliły się łakociami. Taki to był niepisany układ. One dostają jeść, a w zamian za to nie drą japy.
– Grzeczne małpy – pochwaliła Rafaela i wróciła do pracowni. Zostawiła za sobą uchylone drzwi, ale tylko dwa podrostki odważyły się wejść, bo reszta nie ufała ludziom aż tak bardzo. Zwierzaki pobiegły wprost do sztalugi, gdzie znalazły kolejną miskę. I znowu wszystko odbyło się kulturalnie. Łakocie nie zniknęły od razu.
Młodszy kapucynek wpatrzył się w kąt pracowni, jakby kogoś zobaczył. Podszedł ostrożnie i na skraju cienia położył kilka orzechów.
– Nie musisz mu nic dawać – szepnęła Rafaela, ciągle szkicując. – Zaraz go tu nie będzie.
Mężczyzna z rysunku miał smutną twarz, po której spływały krople deszczu. Wyglądał, jak człowiek, który zaakceptował swój los. W przeciwieństwie do Rafaeli, której ruchy były sztywne i niecierpliwe.
Praca trwała jeszcze krótką chwilę, aż wreszcie zostało tylko złożyć podpis. Artystka szybkim ruchem nakreśliła swoje inicjały i odłożyła ołówek. A wtedy zaskoczony kapucynek odskoczył od ściany i zaczął głośno pohukiwać. Podrostek wpatrywał się w kąt pracowni, potem w rysunek i znowu w kąt. Trwało to chwilę, dopóki druga małpa nie podciągnęła młodszej do sztalugi.
– Słuchaj się braciszka – poradziła Rafaela. – Tam już nikogo nie ma.
Gdy robota została skończona, rysunek trafił na ścianę i nastała chwila przerwy. Gorący napar kawowy i chwila zadumy w towarzystwie dwóch, przytulaśnych kapucynków to stan idealny, który pozwalał przetrwać kolejny dzień. Pozwalał też znieść obojętne spojrzenia ukrytych w cieniach Keczuan. Stan zawieszenia szanowały nawet małpy, które nie śmiały choćby pisnąć, bo wiedziały, że mogłoby się to skończyć błyskawicznym wykopaniem na dwór. Nauczone cierpliwości, korzystały z chwili głaskania po plecach i drapania po brzuchach.
Błogosławiony czas odpoczynku skończył się i należało się wziąć za kolejną pracę. Tym razem jednak była to sprawa o wiele bardziej skomplikowana i niestety niezbyt przyjemna. Na sztaludze wylądowało zagruntowane płótno. Artystka przez dłuższy czas wpatrywała się w nie z niechęcią. Plamy kolorów układały się w pomarańczowe niebo i to jedyne, co do tej pory dało się odczytać z obrazu. Reszta trwała w domenie kształtów i wykreślonych linii perspektywy. I nawet trudno było powiedzieć, w jakiej tonacji będzie reszta. Na tym etapie wszystko jeszcze mogło się zmienić.
– No i co, sierściuchy? Od czego zacząć? Od tych bohomazów?
Między sztalugą a ścianą dyndały rozwieszone na sznurkach szkice. A to studium parowozu, a to koparki, a to żołnierzy z karabinami. Rafaela wpatrywała się w rysunki i zamiast natchnienia, wzbierała w niej niechęć.
– Widzę, że wreszcie pracujesz nad czymś wartościowym. – Głos Manuela de León zaburzył biblioteczną ciszę pracowni. Stukając okutą laską i obcasami, podszedł do sztalugi.
– Twój talent jest naprawdę niezwykły – ocenił. – Szkoda tylko, że trawisz go na malowanie zarośli i pospólstwa. Ale kto wie? Może tym razem stworzysz coś, co znajdzie zainteresowanie w kraju. Mogłabyś wreszcie zarobić na tym swoim bazgraniu.
Grand zatrzymał się, żeby popatrzeć na szkice maszyn. – Dobrze, że w końcu nie rysujesz brudasów.
– Tato, bez tych brudasów Grandes Naciones niczego by nie osiągnęły.
– Nie bądź bezczelna, dziewczyno. Powiedz mi, na kiedy będziesz gotowa z obrazem?
Rafaela nigdy nie była bezczelna, ale jednocześnie nie potrafiła kłamać. Niestety w świecie grandów mówienie prawdy zwykle odbierano jako niewyparzony język. A niewyparzony język prowadził do zabiegów dyscyplinujących. Mimo upływu lat i niejednej lekcji pokory, Rafaela nadal nie pojęła ich przesłania.
– Mam namalować kopalnię i wspaniałych grandów, którzy budują świetlaną przyszłość. Tato, przecież to jest fałszywa i obleśna propaganda. A gdzie w tym prawda? Gdzie emocje? Przecież tu wszędzie leżą ciała chłostanych Keczuanów. Wioski powinny dymić od pożarów, bo ich rzeki wyschły a glebę skaziły metale ciężkie. A potem armia wylała z balonów truciznę na wioski maloca. Tato, wiesz, że tego nienawidzę. Twoi urzędnicy nawet przekupili hidalgos, żeby gwałcili keczuańskie kobiety, a wszystko po to, żeby się przypodobać grandom.
Manuel wyczekał, aż córka skończy, po czym ją spoliczkował. Zanim Rafaela zdążyła jęknąć, ojciec przystawił jej do szyi głowicę laski i popchnął w kierunku sztalugi.
– Nie mam zamiaru tolerować w domu rewolucyjnych haseł. Dopóki żyjesz pod moim dachem, będziesz wdzięczna za to, co grandowie robią dla ciebie. Co ja robię dla ciebie!
De León opuścił laskę i odsunął się od córki.
– Za miesiąc wydaję przyjęcie dla całego rządu. Do tego czasu obraz ma być gotowy. Odwiedzi nas presidente, więc potraktuj sprawę poważnie.
Rafaela patrzyła bezradnie na ojca. Z całych sił starała się nie popłakać, choć szkliste oczy zdradzały jej ból.
– Jeszcze jedno. Wybierz porządną suknię. Jutro spotykam się z członkami sztabu. Jeden z oficerów wyraził chęć związania się z moim domem. Najwyższa pora wydać cię za mąż.
Grand señor opuścił pracownię, ale dwa młode kapucynki nie wychyliły się spod komody aż do rana. Na wszelki wypadek. Zatopiony w cieniu Keczuan trwał w bezruchu, bezgłośnie. A jednak, w jakiś niezrozumiały sposób wyczuł lęk Rafaeli.
5.
Mało kto wiedział, że Biała Puma z chęcią przybierał swoje drugie wcielenie, znane wszystkim pod imieniem Mario. Co było jeszcze bardziej zaskakujące nawet dla niego samego, to fakt, że lubił pracę w haciendzie Manuela de León. Jako majordomus, Mario spełniał obowiązki skrupulatnie, a podwładnych karcił z iście grandowskim gestem. Nie tolerował niedbałości, a brak punktualności powodował u Keczuana nerwowe drgawki. Na szczęście tym razem nie musiał się denerwować. Służba stanęła na wysokości zadania i wszystko ułożyło się idealnie. Quilla, nowa w zespole, nie narozrabiała. Mario nieco się jej obawiał, bo to w końcu już starsza kobieta. Jej brak doświadczenia w służbie oraz niezgrabne, nawykłe do uprawy roli paluchy mogły narobić kłopotów. Nic takiego nie miało miejsca. Najważniejsze, że wojskowi byli zadowoleni. Sam grand señor odwiedził kuchnię i przy wszystkich pochwalił Mario za udaną kolację. Teraz zostało tylko podawać alkohole.
– Niech żyją Grandes Naciones de los Andes. – Oficerowie z chęcią spełnili toast gospodarza, opróżniając kieliszki do dna. De León się hamował. Nie wypadało mu pić tyle samo, co żołnierzom. Rafaeli też nie wypadało, ale tego wieczora sobie nie żałowała. Nie uszło to uwadze ojca. Piorunował córkę gniewnym spojrzeniem, które ona z przyjemnością ignorowała. Na dodatek zupełnie nie kryła się z tym, że nie była już całkiem trzeźwa. Ukryte w kątach cienie Keczuan obserwowały ją bez żadnego wyrazu twarzy. Jak zwykle nieme i beznamiętne, choć tym razem Rafaela odniosła wrażenie, że w ich oczach czaiła się odraza i pogarda. Artystka nie była pewna, czy chodziło o nią samą i jej nieprzyzwoite zachowanie, czy może o obecność żołnierzy.
– Panowie, jestem pod wrażeniem waszych dokonań – pochwalił de León. – Komanczeria wydawała się nie do pobicia. Nie udało się Jankesom, nie udało się Teksańczykom ani Meksykanom. Dopiero wy tego dokonaliście.
– Skromność jest tu zbędna, señor de León – odparł sędziwy comandante de la Fuente. – Twoje zaangażowanie w finansowanie armii było kluczowe dla kampanii. Gdyby nie pan, nasi inżynierowie nie opracowaliby pojazdów gąsienicowych. Nie byłoby tak wydajnych kotłów parowych.
W podzięce de León uniósł kieliszek.
– Czy señorita wie, że presidente zaproponował odznaczenie jej ojca Krzyżem Andów? I to złotym! – Pytanie zadał brigadeiro Santoro, najmłodszy z oficerów. Santoro od początku wieczoru nie spuszczał oczu z Rafaeli, która oczywiście udawała, że niczego nie zauważa.
– O, tak. Rozpiera mnie duma. – Rafaela nie kryła ironii. Żeby podkreślić niezadowolenie, wychyliła kolejny kieliszek rumu. Gdy ponownie chwyciła butelkę, do akcji wkroczył Mario.
– Señorita wybaczy, ale rum przeznaczyłem dla oficerów. Jeśli panienka sobie życzy, przyniosę dolewkę ponczu.
Mario wiele ryzykował swoją interwencją. Za coś takiego grand miał prawo skarcić służącego albo nawet wybatożyć. De León uznał jednak, że służący zareagował odpowiednio. Kiwnął głową, dając przyzwolenie. Majordomus zabrał butelkę ze stołu i ruszył do kuchni.
– Ale dałeś przykład poświęcenia, a niech cię – rzekła w ślad za Mario Rafaela.
– Dość tego, dziewczyno – warknął de León, bo jego cierpliwość wisiała na włosku.
– Señorita, proszę mi pozwolić zaprowadzić się do pracowni. – Brigadeiro Santoro postanowił rozładować atmosferę. – Z chęcią zobaczę szkice, których twój ojciec nie mógł się nachwalić.
– Ach, moje szkice? – Rafaela udała zachwyt. – Co pan oficer chce zobaczyć najpierw? Parowozy? Ciągniki gąsienicowe? A może popatrzymy na portrety zamordowanych Keczuan. Co pan na to? Są też dziewczyny, całkiem ładne, trzeba przyznać. Zresztą, niech pan spojrzy. Ich duchy ciągle na nas patrzą. O tam są, widzisz pan? – Lekko się kiwając, Rafaela wskazała na ciemny zakątek obok kominka. Światło paleniska utrudniało dojrzenie czegokolwiek poza kręgiem światła, ale to nie miało znaczenia. Ona widziała ich cały czas.
– Stoją tam i czekają, aż ich narysuję. I dopiero będą miały spokój.
Santoro rozglądał się zdezorientowany. O córce de Leóna słyszał, że to skromna i niezwykle ciepła osoba. Nie spodziewał się aż takiego wylewu ironii i złośliwości.
– Ale to i tak niewiele pomaga. – Rafaela ciągnęła niewzruszona. – Wy ich ciągle mordujecie, więc tych cieni przybywa, codziennie. A ja już nie wyrabiam.
– Panienko de León – zagadnął brigadeiro – może po prostu wznieśmy toast…
– Mam jeszcze lepszy pomysł – wtrąciła się Rafaela. – Może schowamy się na stryszku i sobie pofiglujemy, co? A jak już mnie pan napompujesz, to nie będzie innego wyjścia, tylko ślub.
Manuel miał dość. Złapał córkę za rękę i pociągnął za sobą. Wypity rum wziął górę nad zmysłem równowagi, przez co Rafaela odbiła się od framugi i mało brakowało, a upadłaby na dywan.
– Przynosisz mi wstyd – warknął jej ojciec.
Wzburzeni oficerowie wstali, a Santoro chciał zaprotestować.
– To sprawa domu i rodziny. – De León uciął potencjalny sprzeciw. – Mario, każ im zabrać ten przeklęty rum.
Dopiero teraz majordomus się zorientował, że na stole nadal stała karafka z trunkiem. Mario posłał Quillę, aby wykonała polecenie granda, ale nerwy wzięły górę. Zestresowana służąca niefortunnie chwyciła butelkę, która zaraz się wyślizgnęła z rąk i stłukła na stole.
– Co tu się, do diabła, dzieje? – De León wpadł w furię. Większość służby zawczasu zniknęła w kuchni, by uniknąć gniewu gospodarza, ale nie Quilla. Pierwszy cios był tak mocny, że kobieta odbiła się od ściany i półprzytomna osunęła na posadzkę. Cienie Keczuan zwróciły się w kierunku bitej służącej, ale nie reagowały. Tylko Rafaela krzyknęła w proteście. Wtedy ojciec stracił zainteresowanie ofiarą i zwrócił się do córki.
– Jeszcze cię nauczę szacunku – obiecał i zaciągnął córkę na schody. Nie było więcej pola do protestu. Rafaela wpatrywała się w Mario, a w jej spojrzeniu kryło się wyzwanie.
– Czy to jest poświęcenie?! – krzyknęła z półpiętra. Chwilę później się zaczęło. Dźwięk świszczącej nahajki dało się słyszeć nawet w kuchni. Mario stał w holu z opuszczonymi rękami. Postanowił wysłuchać wszystkiego do końca, żeby w odpowiednim momencie posłać na górę kobiety z bandażami. Kotłowała się w nim bezsilna złość i głęboki żal. Jęki Rafaeli zaczęły się po ósmym razie i tylko narastały.
– Cierpienie to nie to samo, co poświęcenie – mruknął Biała Puma, gdy nahajka świsnęła po raz ostatni.
6.
Ciągnęło się to już prawie trzysta lat. Odkąd pierwsi grandowie wylądowali na wschodzie, a potem, siejąc śmierć i zniszczenie, dotarli do podnóża Andów, trwała krwawa łaźnia. Rafaela zastanawiała się, ilu ludzi w takim czasie można było zamordować? Dziesięć tysięcy? Sto? A może milion?
– Gdyby tak było, pewnie bym oszalała. – Ta myśl nie dawała Rafaeli spokoju od dawna. Zawsze, gdy spoglądała w kamienne oblicza cieni, marzyła o tym, by już nie żyć, nie istnieć albo tak jak oni dołączyć do niemej widowni i trwać bez słowa.
– Nie będzie blizn – ocenił Mario – chociaż przez chwilę myślałem, że cię zabije, Jasna Wikunio.
Rafaela nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się w ciemny kąt sypialni. Szaman w ciszy skończył smarowanie maścią zaczerwienionych pleców i pozwolił pacjentce się ubrać. Dziewczyna wychowała się w jego obecności, a on nigdy nie traktował jej jak kobiety, a bardziej jak zagubione dziecko. A jednak tym razem Mario czuł się skrępowany. Dopiero po dłuższej chwili obolała Rafaela przerwała niezręczne milczenie.
– Zatłukł ją na śmierć, prawda?
– Skąd wiesz?
– Jest tutaj.
Blada, niema i poszarzała Quilli trwała w cieniu, jak wyrzut sumienia. Kobieta wpatrywała się w Rafaelę, która nawet nie próbowała odgadnąć, co taka istota mogła od niej chcieć. Niestety nie była tylko zwidem. Oni wszyscy nie byli.
Wiedziona nieświadomym odruchem, własnym pragnieniem albo litością, Rafaela chwyciła szkicownik i ołówki. I znowu, tak jak już setki razy przedtem, dłoń artystki rozpoczęła taniec, z którego powstała gęsta sieć niby nieskładnych linii i rozmazów. Z każdym ruchem z plątaniny kresek wyłaniała się sylwetka. Kształtu nabrała również twarz, wyrażająca spokój i spełnienie, jakiego istota nie zaznała za życia.
– Jesteś pewna, że oni tego właśnie chcą?
– Ja tego chcę. Im więcej ich odeślę, tym większy będę miała spokój.
– A jeśli oni tu są w jakimś celu?
– Co ty możesz wiedzieć o czyimś celu? – Rafaela zawarła w pytaniu cały żal i pretensję, jaką chowała wobec Białej Pumy. A on, mimo grubej skóry, odczuł to doskonale. Przyglądał się kruchej sylwetce wychowanki i walczył ze sobą, byle tylko nie powiedzieć prawdy. Bardzo się starał, przez przynajmniej cztery minuty, ale potrzeba szczerości okazała się silniejsza niż mógł zdzierżyć.
– Nie dołączysz do rewolucji, bo jej nie będzie.
Taniec ołówka nagle się zatrzymał.
– Nie mamy na to siły – kontynuował Biała Puma. – Jest nas za mało. Grandowie znaleźli i zabili większość z yachaq. Dlatego nie mamy już magii. W naszej okolicy jestem ostatni. A czy gdzieś w kraju są jeszcze inni? Nie wiem. Nie czuję ich, nie czuję mocy, energia nie płynie. Obawiam się, że jestem sam.
Rafaela słuchała szamana z uwagą i rosnącym napięciem. Cały czas nie spuszczała wzroku z postaci w cieniu sypialni.
– Grandowie są o krok od ujarzmienia piorunów. Ich maszyny będzie napędzać już nie tylko czarne złoto. Teraz chcą uwięzić i okiełznać potęgę burzy, aby stworzyć jeszcze bardziej przerażające maszyny. I to będzie nasz koniec. Młodzi Keczua pójdą w bój i zginą, a wtedy urwie się nasza linia przyszłości. I nic nam nie pomoże, Jasna Wikunio, nawet twoja dobroć.
Nie takiej prawdy oczekiwała Rafaela. Trochę jej ulżyło, że to nie ona sama stanowiła problem. Wcześniej podejrzewała, że Biała Puma uważał ją za słabą, rozpieszczoną, białą córkę granda mordercy. Albo że wątpił w jej zaangażowanie, albo i nawet w szczerość jej intencji. Zatem tak, to była ulga, ale potrwała tylko tyle, ile zainteresowanie kapucynka nieświeżym bananem. W tym miejscu natychmiast wykwitło zrozumienie słabości, jaką szaman odkrył. Słabości nie tylko jego, ale całego keczuańskiego ludu.
– Widziałam niektórych yachaq. Widziałam ich obok ciebie, w dżungli. Oni tylko czekają na twój sygnał.
– Nic nie mogą zrobić. Są po drugiej stronie. Ty ich tam odesłałaś, a przez to ja nie mogę skorzystać z ich energii. A nam potrzeba wielkiej siły. Wielkiej mocy.
W głosie Białej Pumy pobrzmiewał głęboki smutek, który udzielił się nawet obecnej w cieniu postaci. Niewyraźna postać Quilli zrobiła się jeszcze bardziej smętna i bezbarwna. Rafaela wznowiła taniec ołówka.
– Musi być coś, co można zrobić.
– To jest nasz koniec. Twój lud rozkwitnie na kościach mojego.
Biała Puma nawet się nie pożegnał. Spakował bandaże, maści i wyszedł bez słowa. Zostawił Rafaelę w sypialni ze szkicownikiem w ręku i cieniem w kącie.
– Bądź spokojna – pozdrowiła kobietę rysowniczka. Kiedy praca została ukończona, Quilla zniknęła z tego świata. Bez dźwięku i fajerwerków, po prostu zniknęła. Rafaeli ulżyło, bo wreszcie została sama w sypialni. Jeszcze przez chwilę zastanawiała się, czy Quilla miała jakiś cel w odejściu? Czy w ogóle tego chciała? Może Mario słusznie wątpił? Rafaela nie mogła tego wiedzieć. Nikt tego nie wiedział.
– Czy to działa również w drugą stronę? Czy to normalne, że gadam sama do siebie?
To pytanie również nie znalazło odpowiedzi, a zastanawiała się długo i nie spała całą noc. Błądziła myślami po nie zawsze zrozumiałych zakamarkach pamięci i wyobraźni. Przechadzała się wzdłuż i wszerz sypialni, czasem nawet wyglądała przez okno. Za każdym razem udało jej się wypatrzeć przynajmniej jedną postać, która utkwiła na wieki w cieniu. To nie było przyjemne. Postacie nie zwracały uwagi na przypadkowe spojrzenia Rafaeli, ale ona w jakiś sposób czuła ich zainteresowanie. Zauważali ją, nawet mimo wiecznego bezruchu. Niepokój rósł przez całą noc, aż do zimnego świtu. W końcu zmęczenie wzięło górę, a oczy zapiekły od czuwania. Jedyny plus tej koszmarnej nocy był taki, że Rafaela zrozumiała, jak pomoże rewolucji.
7.
W atrium rozwieszono flagi wszystkich narodów andyjskich. Górował nad nimi wielki sztandar Grandes Naciones de los Andes, którego nie dało się nie zauważyć, wchodząc do pałacu. Podniosły nastrój uzupełniały girlandy, kolorowe szarfy, a także odświętne mundury służby. Nawet zwierzęta domowe nosiły kokardy z niebiesko-czerwonych wstążek. Wszystko przygotowano na cześć znamienitych gości. A tych nie brakowało. Od wczesnego popołudnia dorożki zwoziły do haciendy damy i kawalerów. Jeden z przemysłowych potentatów przyjechał nawet ciągnikiem gąsienicowym. Maszyna kopciła i prychała, jak niezaleczony gruźlik, wlokąc się przy tym niemiłosiernie. Musiała to być uciążliwa podróż, ale przecież tu nie chodziło o wygody, tylko o podkreślenie pozycji i bogactwa.
Cały ten rozgardiasz funkcjonował dzięki zaangażowaniu Mario. Wśród służby cichcem opowiadano, że majordomus posługiwał się szamańską mocą, aby się roztroić i tym sposobem być w kilku miejscach naraz. Mario z premedytacją nie zaprzeczał tym plotkom, co pomagało mu utrzymać dyscyplinę. W tej chwili jednak, zamiast baczyć na przebieg przyjęcia, czujnie obserwował Rafaelę.
– Szefie. Kuchnia pyta, czy podgrzewać sopaipillas? – Quori nie zauważył, że szef utkwił głęboko w swoich myślach. Mario wpatrywał się w artystkę, która potulnie podrygiwała przed gośćmi. Nie był to przyjemny widok.
– Jak bardzo musiał ją upodlić? – mruknął pod nosem Mario. W pamięci miał ostatnią chłostę, którą Manuel poniżył córkę w obecności żołnierzy. Od tamtej pory Rafaela ucichła i zmarniała. Przestała odwiedzać kuchnię i wyjadać ciasta, za to całymi dniami siedziała w studio i pracowała nad bohomazem dla ojca. No właśnie. Ten przeklęty obraz. Triumf nowego świata grandów, odważna wizja niezłomnej technologii, która wyrwie ludzkość z okowów brudu, śmierci i dekadencji.
Płótno odsłonięto po przybyciu presidente Calderóna. Obraz przedstawiał wyrobisko kopalni Nuestra Futura, jednak nie w stanie obecnym a w zgodzie z projektami rozbudowy. Jako człowiek wykształcony, presidente Calderón znał się na sztuce i potrafił docenić kunszt. A tego Rafaeli nie brakowało. Wszyscy zachwycali się kompozycją i kolorami, którym tonację nadało światło zachodzącego słońca. Dzięki jasnym konturom artystka wyciągnęła bryły budynków i maszyn z głębokiej czerni kopalni. Precyzja w odwzorowaniu infrastruktury przechodziła ludzkie pojęcie.
– Z Jasnej Wikuni została tylko zakrwawiona sierść – podsumował Mario.
– Co mówisz, szefie?
– Podgrzewajcie. Zaraz będzie przemawiał señor de León.
Mario miał doskonałe wyczucie. Kwadrans później Manuel wystąpił przed zebranymi. Podczas przemowy wiernie towarzyszyła mu córka, której grand nie omieszkał pochwalić.
– Mamy nadzieję, że presidente Calderón przyjmie od nas podarek w postaci tego malowidła. Będzie to dla mnie wielki honor, jeśli w pałacu prezydenckim zawiśnie praca mojej córki. – Manuel zakończył mowę głębokim pokłonem, a goście nie żałowali mu oklasków.
– Señor de León. Brak mi słów uznania dla twojej pracy na rzecz naszego rządu – odparł presidente. – Brak mi również słów uznania dla talentu twojej córki. Przyjmuję ten podarek z przyjemnością i z zaszczytem.
Brawa zagłuszyły podziękowania Manuela. Calderón uścisnął dłoń ministra finansów a także jego córki.
– Presidente, czy ja również mogę przemówić? – Rafaela zagadnęła z udawaną dziewczęcą nieśmiałością. Oczarowany talentem i ogładą kobiety, prezydent ustąpił miejsca na podium. Goście haciendy uciszyli się.
– Ten obraz to oczywiste kłamstwo – zaczęła skromnie. – Brakuje na nim setek twarzy, które obserwują poczynania grandów nawet dziś, nawet w tej chwili. – Rafaela omiotła spojrzeniem dziedziniec, którego zacienione kąty wypełniały nieme postacie. Wszystkie w skupieniu wpatrywały się w artystkę. A ta powoli i z teatralną manierą podeszła do sztalugi. Kontynuując przemowę, odpinała kolejne nity, którymi przytwierdziła płótno do ramy. – Sądzę, że sztuka, prócz piękna, powinna nieść wzruszenie. Nie chodzi o pokazanie prawdy, bo przecież każdy z nas ma inną. Chodzi o to, aby sztuka prowadziła do zmiany. Aby zaczynała proces, który wzruszy myślenie, który wzruszy całą historią i skieruje ją na świeżo położone tory. Dlatego postanowiłam zerwać z pustką bezmyślnej propagandy i przedstawić wam moje nowe dzieło.
Materia obrazu zeszła z ramy bez problemu, Rafaela umyślnie naciągnęła ją za słabo. Oczom zebranych ukazało się dzieło zgoła inne od poprzedniego. Obraz zachował podobną kompozycję i fantastyczną grę światła, lecz teraz co innego wywołało poruszenie. Na pierwszym planie goście zobaczyli leżących w błocie grandów, ponad którymi górowały sylwetki wojownika keczua, szamana, inkaskiej kapłanki oraz kilkoro pueblo, pospolitego mieszczaństwa. W tle płonęły budynki kopalni. Jeden z umazanych błotem grandów łudząco przypominał Manuela de León.
– Przedstawiam państwu obraz pod tytułem “Grandowie przy kopalni o zachodzie słońca”! – krzyknęła Rafaela. Na jej twarzy zagościła dawno niewidziana pewność siebie. Ludzie zebrani w haciendzie podnieśli głośny protest. Presidente Calderón nie uronił choćby słowa czy westchnienia. Popatrzył tylko na swojego ministra finansów z wyrzutem, a w tym spojrzeniu zawierało się wszystko. De León wyglądał, jakby zmalał o połowę. Calderón opuścił przyjęcie jako pierwszy, a w ślad za nim szybko podążyła reszta. Kiedy jeszcze atrium kotłowało się od wzburzonych grandów, Rafaela krzyknęła:
– Oto jest moje poświęcenie!
Zanim wszystko nabrało tempa, artystka odniosła wrażenie, jakby wśród cieni zapanowało poruszenie. Żaden z nich ani drgnął czy choćby mrugnął, ale jakimś cudem uczucie podniecającej radości napłynęło z ich strony. A potem, gdy na Rafaelę spadł pierwszy cios, wszystko utonęło w czerwieni.
Manuel wyglądał, jakby oszalał. Jego krzyk przypominał pomieszanie ryku jaguara z piskiem drapieżnego olinguito. Grand młócił rękami na oślep, wkładając w uderzenia całą siłę. Tym razem Mario postanowił interweniować. Rzucił się na ministra, byle tylko odtrącić go od zmaltretowanej córki. Bicie na chwilę ustało, ale wtedy zareagowali żołnierze. Chwycili Keczuana za ręce, ale on z łatwością ich rozłożył, ponieważ był wielkim wojownikiem. O wiele większym niż każdy z tych młokosów, których w życiu nauczono tylko przeładować karabin i maszerować w rzędzie. De León wściekł się jeszcze bardziej. Zniewaga ze strony córki w połączeniu ze zdradą najwierniejszego sługi były nie do zniesienia. Grand wyszarpnął z pochwy ceremonialną szablę, którą dawno temu otrzymał od presidente Calderóna razem z ministerialną nominacją. Biała Puma nie szykował się do obrony. Próbował unieść zakrwawioną Rafaelę, ale Manuel nie pozwolił mu na to. Chlasnął majordomusa przez plecy tak mocno, że złamane żebra przebiły się przez skórę. Szaman jednak nie padł od razu, tylko odepchnął wściekłego Manuela i zabrał mu szablę. I wtedy rozległy się strzały. Żołnierze wpakowali w Keczuana przynajmniej sześć kul, które skutecznie go powaliły. Mario ciągle żył i patrzył na własną krew, która płynęła w zagłębieniach bruku. Próbował jeszcze się podnieść, gdy usłyszał, że grand znowu zabrał się za Rafaelę. Żołnierze nie marnowali więcej kul. Zatłukli szamana kolbami.
8.
Las wyglądał jak zaśnieżony i przejaskrawiony autochrom. Niby dało się odróżnić kolory, ale były nienaturalne i lekko rozmyte. Zamiast jasnych powierzchni rysowały się idealnie bezbarwne plamy, co dawało złudzenie głębokiej bieli. Mrużenie oczu nic nie pomogło, po prostu było za jasno i już. A jednak Rafaela zorientowała się, że leżała na trawie a otaczał ją krąg bardzo ciekawskich osób. Tym razem nie były to bezdźwięczne cienie, wręcz przeciwnie. Zebrani wokół artystki Keczuanie uśmiechali się i życzliwie dziewczynę witali. Pojawił się też Biała Puma.
– Specjalnie to zrobiłaś, prawda? – Nie było reprymendy w słowach szamana, a na jego twarzy malował się uśmiech.
Rafaela zaczęła rozpoznawać uśmiechnięte twarze. Była wśród nich Quilla, był mężczyzna o smutnej twarzy, był silny i barczysty górnik oraz matka z dziećmi znad Río del Loro. Było tam też wielu, wielu innych, których portrety utkwiły Rafaeli w pamięci.
– Tak, są tu wszyscy oni. – Biała Puma potwierdził domysły artystki. – Czy teraz powiesz mi, dlaczego to zrobiłaś?
– Chciałam się czegoś nauczyć o poświęceniu.
– Wariatka – skwitował szaman. – Ale miałaś rację. Moi bracia tu są i są ci wdzięczni.
Kolejni yachaq przeciskali się między ludźmi, byle tylko stanąć bliżej białej córki rodu grandów.
– Jasna Wikunio, wiemy, jak wiele poświęciłaś i chwalimy cię do wszystkich bogów od Mexików aż po Qullasuyu – powiedział stareńki i bardzo opalony szaman z plemion południowych. – Dzięki tobie przyszedł czas podniesionego czoła. Czas walki. Podziel się z nami teraz swoją mocą i odeślij nas na powrót do świata życia, abyśmy mogli oddać naszą moc żyjącym yachaq.
– Taki był mój zamiar – odparła stanowczo Rafaela. Biała Puma podał jej szkicownik.