Słowa „Turn and run”, wykrzyczane przez dawno zapomnianego wokalistę, wybudziły mnie z płytkiej drzemki. Zażywane w coraz większych dawkach opioidy sprawiały, że w najmniej oczekiwanych momentach zasypiałem, tracąc kontrolę nad rzeczywistością. Pal diabli, jeśli sen przychodził podczas czytania holobooka czy oglądania immerfilmu; najgorsze, że coraz częściej dopadał mnie podczas zwykłych zajęć – przygotowywania posiłku, pisania sprawozdań, czy – tak jak teraz – prozaicznego wypróżniania. Nie chciało mi się wstawać. Wysłuchałem tej marszowo-monumentalnej kompozycji do końca, umyłem się i, próbując ignorować przeszywający ból w biodrach i kolanach, doczłapałem do panelu sterującego.
Do bazy zbliżał się Mały Hogweed, główny moduł obserwacyjno-patrolowy. Był jeszcze daleko, dotrze dopiero jutro i zasadniczo nie było powodu, aby robić jakieś szczególne przygotowania. Przybędzie, pozostawi próbki, wymieni fizyczne nośniki danych, uzupełni energię i powróci do stochastycznego przeszukiwania przestrzeni. Chyba że w aktualnym cyklu doznał uszkodzeń, których nie mógł naprawić system autonomiczny. Wtedy będzie musiał pozostać w bazie kilka dni dłużej, co zawsze bardzo mnie cieszyło, wywołując równolegle jakiś rodzaj wstydu, a nawet poczucia winy. Wyglądało to tak, jakby cieszyło mnie, że trafił na plazmową purchawkę lub pole ferrorezonansowe. Nie, nie cieszyłem się z faktu, że trafił na anomalię, tylko z tego, że mogę się nim zająć przez znacznie dłuższy czas niż ten przeznaczony na standardowe przeglądy. Zastanawiałem się często, czy to robi jakąś różnicę. Lubię, gdy pozostaje w bazie dłużej, a jedynym tego powodem, mogą być awarie i zniszczenia struktury Hogweeda. Czyli tak naprawdę właśnie tego pragnę, to sprawia, że jestem szczęśliwszy niż wtedy, gdyby tak się nie zdarzyło. Ileż już razy próbowałem przekonywać samego siebie, że Hogweed jest przecież kawałkiem materii nieorganicznej, w stosunku do którego nie powinienem mieć żadnych moralnych czy też uczuciowych zobowiązań. Bez skutku. Bo przecież jeśli chcę, aby ktoś czy też nawet coś doznało krzywdy, żebym odczuwał przyjemność, to jest w tym pragnieniu coś głęboko amoralnego, całkowicie nieludzkiego, i jedyną reakcją powinno być jednoznaczne, bezwarunkowe potępienie. Nie potrafiłem się jednak potępić.
Uruchomiłem program diagnostyczny i wysłałem go do Hogweeda. Sprawdziłem, czy hangary, warsztaty i komory analityczne są gotowe, i usiadłem na fotelu. Ból uderzył ze zwielokrotnioną mocą, pociemniało mi w oczach, a myśli rozpierzchły się na cały dostępny wszechświat. Od pewnego czasu to on był najwierniejszym towarzyszem, zawsze był przy mnie, nie opuszczał na krok, zdawał się mówić przy każdej okazji „kocham cię”, tak jak Maria zwykła to robić każdego wieczora. Maria często powtarzała, że zostanie ze mną aż do śmierci. Pytałem wtedy: „Mojej czy twojej?”, na co wybuchała tym swoim lekko szczekającym, trochę przypominającym kaszel śmiechem. „Naszej”, odpowiadała. „Nie pozwolę ci umrzeć przede mną i przyrzekam, że nie ja umrę przed tobą”. Nie dotrzymała słowa. A on, jestem pewien, dotrzyma.
Odetchnąłem kilka razy i spróbowałem skupić wzrok na wynikach diagnostyki. Słowa, liczby i wykresy falowały, rozmyte przez atakowany bólem mózg. Sięgnąłem do panelu medycznego i zaaplikowałem sobie dawkę środka przeciwbólowego. Pomogło, ale tylko częściowo. Wzrok nadal nie chciał współpracować z mózgiem, zaburzając percepcję rzeczywistości za pomocą najbardziej wymyślnych funkcji falowych. Dołożyłem dawkę antydepresantów i po chwili mogłem ogarnąć otaczający mnie świat. Do przybycia Hogweeda zostało jeszcze sporo czasu, ale chciałem wszystko przygotować już dzisiaj. Nie wiadomo, jak będę się czuł jutro, bo zwykle nie brałem opioidów wraz ze stymulantami. Najbardziej bałem się, że nie będę w stanie wstać o poranku, gdy Hogweed przybędzie do bazy, i nie przywitam go osobiście. Wiem, że jemu to nie robi różnicy, bo jestem jestem tylko źródłem energii i magazynem danych. A on? Dla mnie jest celem, sensem mojej tu egzystencji. Dlatego muszę się postarać, aby miał w pełni naładowane baterie, a zdobyte przez niego dane sczytane co do jednego bita i przesłane do centrali, nawet jeśli w jej istnienie dawno już przestałem wierzyć.
Wspomagany chemią organizm funkcjonował w miarę normalnie przez następne cztery godziny. Pozwoliło mi to uruchomić wszystkie niezbędne programy i procedury oraz samodzielnie przygotować stację dokującą wraz z ręcznym nakładaniem powłok ochronnych. Dawno temu… Nie, jeszcze przecież całkiem niedawno, to było zadanie Marii, podczas gdy ja zajmowałem się oczyszczaniem pancerza. Nigdy nie wierzyłem, że roboty zrobią to równie dobrze. Teraz nie miałem już na to siły. Po prawdzie, to nie byłem nawet pewien, czy mam siłę, aby dobrze nałożyć powłoki ochronne. Postanowiłem jednak, że spróbuję, co najwyżej dokończą automaty.
Środki przeciwbólowe i psychotropowe nie są w stanie sprawić, że mięśnie będą pracować tak, jak zdecyduje mózg. Przekonałem się o tym, gdy w najmniej oczekiwanym momencie ugięła się pode mną noga i w dość spektakularny sposób zleciałem ze schodów. Wezwany automed opatrzył rozcięte czoło i pomógł mi dotrzeć do sypialni. Miałem nadzieję, że zmęczenie pomoże mi zasnąć, ale nic z tego. Najpierw przewracałem się z boku na bok, krążąc myślami wokół Małego Hogweeda. Potem, gdy ból zaczął powracać, myśli jakby na przekór zaczęły odlatywać do czasów i miejsc tak odległych, że wręcz nierealnych, do wspomnień, które powinny boleć, ale nie bolały, bo martwa tkanka nie była w stanie przesyłać impulsów nerwowych. To zawsze zaczyna się od małej, czarnej plamki na idealnie błękitnym niebie, po której pojawia się następna i następna, jak psujące się randomowo piksele matrycy komputerowego monitora o niewiarygodnej rozdzielczości. Zepsutych pikseli przybywa z każdą sekundą. Z każdą minutą zaczynają się one powiększać, pochłaniają sąsiednie piksele, rozlewają się po niebie jak atrament na bibule albo tusz w wodzie. Rozlega się lekka wibracja, delikatny dźwięk, który zaczyna wypełniać przestrzeń organowym staccato. Czerń pochłania w końcu całe niebo, a ja przestaję cokolwiek widzieć. Wibracje wypełniają całą przestrzeń, a ja przestaję cokolwiek słyszeć. Zapadam w katatonię, z której wydobywa mnie dotyk dłoni na ramieniu. Dotyk na ramieniu okazał się iniekcją środka nasennego zaaplikowanego przez automed. Zapadłem w sen wypełniony psującymi się pikselami kosmicznych monitorów. Dryfowałem w bezczasie pośród błysków czerni i cieni kolorów, z którego wydobył się znajomy głos, szepcząc śpiewnie „Creatures shaped this planet's soil”.
Otworzyłem oczy. Otaczała mnie ciemność zaburzona delikatną szarością ekranów kontrolnych. Powoli uniosłem dłoń, zwiększyłem jasność oświetlenia i aktywowałem monitory. Przywołałem automed i czekając, aż krew rozprowadzi opioidy do wszystkich zakamarków ciała, wpatrywałem się w ekrany, odczytując pozycje i dane techniczne Hogweeda. Przybywał bez żadnych uszkodzeń z bankami danych wypełnionymi do ostatniego bita. Zrobiło mi się smutno, wiedziałem, że pozostanie tu co najwyżej sześć godzin. Nie chciałem już dłużej czekać. Ignorując ból przeszywający dolną połowę kręgosłupa, wstałem, ubrałem się i jak najszybciej podążyłem do hangaru. Chciałem zobaczyć, jak na dziesiątkach odnóży chodnych wkracza do bazy, jak zagnieżdża się w stacji serwisowej, czekając na czyszczenie pancerza.
Czekałem niecierpliwie i gdy tylko pierwsze fragmenty powłoki zaczęły stalowym błyskiem wyłaniać się spod mocarnych ramion robotów remontowych, ruszyłem wraz z kilkoma wspomagającymi botami do nakładania powłok ochronnych. Skończyłem po trzech godzinach. Pot lał się ze mnie strumieniami, ramiona bolały zarówno od pracy, jak i od wielu przyjętych iniekcji. Oparłem dłonie i czoło o świeżo wypolerowany pancerz i wsłuchałem się w otaczające mnie dźwięki. Bulgot uzupełnianych płynów, warkot testowanych silników, buczenie transformatorów mocy ładujących energię i dziesiątki innych, które z minuty na minutę zaczęły zanikać, aż wreszcie nastała zupełna cisza. Czekałem na sygnał zakończenia prac. Po kilkunastu minutach dobrze znajomy głos obwieścił go słowami „I don't belong here”. Z trudem wróciłem do panelu sterującego. Ból, otępienie i zaburzenia wzroku nasilały się z każdą minutą. Z ledwością dostrzegłem na ekranach wyłaniającego się z hangaru Hogweeda. Przeraźliwa jasność odpalonego boostera była moim ostatnim wspomnieniem. Zapadłem w wirującą bólem czarną dziurę. Wyłanianiu się spoza horyzontu zdarzeń towarzyszył dźwięk werbli podkreślony głosem fletu. Współpracujący z komputerem pokładowym automed najwyraźniej już od dłuższego czasu starał się wyciągnąć mnie na powierzchnię świadomości, próbując ustabilizować tętno, ciśnienie krwi i ruch gałek ocznych. Dobrze znane słowa „Along the Forest Road, there's hundreds of cars” sprawiły, że moja świadomość ogarnęła otaczający mnie świat, przez co natychmiast pogrążyłem się w głębokim smutku. Właściwie to nawet w czymś na skraju rozpaczy. Odszedł. Poleciał sobie. Ma przecież swoje ważne zadania. Wszystkie obwody skorelowane z tą małą stacją badawczą są w tej chwili dezaktywowane, aby nie zajmować niepotrzebnie obszarów pamięci koniecznych do nawigacji i analizy danych. Mógłbym wysłać zapytanie opatrzone sygnaturą „extremely important” i dowiedzieć się, gdzie w tej chwili przebywa Hogweed, ale wiązałoby się to z zatrzymaniem bieżących badań, a w konsekwencji z wydłużeniem misji o dwie, trzy doby. Kiedyś, na początku samotności, zdarzało się, że nie wytrzymywałem tęsknoty i wysyłałem bardzo ważne pytanie. Cierpienie, jakiego doznawałem podczas wydłużonego oczekiwania na powrót Hogweeda, zawsze okazywało się wielokrotnie większe. Za każdym razem obiecywałem więc sobie, że już więcej nie będę tego robił i od jakiegoś roku udawało mi się to tak dobrze, że byłem wyjątkowo dumny ze swojej dojrzałości. Ja, studwudziestoletni, samotny w sposób absolutny starzec, odczuwałem dumę z faktu, że potrafiłem siłą woli powstrzymać się od bezsensownego odruchu, któremu bezsens sam nadawałem.
Od wielu już lat, od chwili, gdy siły rządzące trajektoriami wszystkich obiektów we wszechświecie zdecydowały, że ten właśnie odprysk materii uderzy w tym czasie w miejsce, w którym Maria postanowiła ustawić nowy nadajnik, stałem się demiurgiem wszystkich sensów i bezsensów na tej stacji. Zdecydowałem wtedy, że bez sensu jest przedłużanie misji Hogweeda tylko po to, aby sprawdzić zapełnienie jego pamięci i spędzać potem długie godziny na bezowocnych próbach obliczenia czasu jego powrotu. Obliczenia zajmowały godziny, a powrót opóźniał się o dni. Nie było warto. A jednak, jak nałogowiec, robiłem to znowu i znowu. W końcu zerwałem z tym, ale dni bezpośrednio po opuszczeniu bazy przez Hogweeda stały się koszmarnie nieznośne. Najpierw wpatrywałem się bezmyślnie w znane na pamięć holofilmy, potem chodziłem wkoło, odmawiając w myślach litanię „kuchnia – sypialnia – salon – sypialnia – obserwatorium – sterownia – hangary – magazyny – kuchnia – sypialnia…” tak długo, aż ból sprawiał, że kładłem się, aplikowałem sobie dawkę opioidów i zapadałem w drzemkę. Trwało to zwykle dwa, trzy dni, po których dochodziła do głosu jakaś atawistyczna chęć życia. Siła ta sprawiała zwykle, że rodziła się we mnie potrzeba spotkania, dotknięcia, obcowania z inną formą życia, a jedyna w moim zasięgu była oddalona o jakieś dwa kilometry próżni i skalnego rumowiska, w środku którego ziała Szczelina.
Szczelina powstała po uderzeniu odłamka hiperciężkiej materii, która pochłonęła znaczną część bazy wraz z Marią. Obserwatoria, magazyny, lądowisko i hangary znalazły się na jej dnie, jakieś pięć kilometrów poniżej poziomu gruntu, przysypane setkami metrów gruzu. Reaktor wraz z magazynem gazów technicznych, osadzone na potężnej antytektonicznej betonowej płycie, jakimś cudem ocalały. Zalane dziesiątkami metrów lawy wystawały teraz z bliższego brzegu Szczeliny niczym gargantuiczna platforma widokowa, a kamienne sople zwisały setki metrów w głąb. Z reaktorem i magazynem gazów nie było żadnej łączności. Póki co dostarczały energię i tlen, szczęśliwie zaliczony w poczet gazów technicznych, nie miałem jednak żadnej pewności, że ten stan potrwa dłużej niż moje życie.
Życie. Coraz częściej zdarzało mi się ostatnio rozmyślać o tym, co tak naprawdę determinuje długość mojego życia. Biologia? Zapasy tlenu? Ruch materii we wszechświecie? Czy może ja sam? W sumie to chyba jednak źle postawione pytania. Tak naprawdę chciałbym przecież wiedzieć, czy tlenu braknie, zanim moje ciało przestanie funkcjonować, czy też prawdopodobieństwo zakpi sobie ze mnie, uderzając po raz drugi w ten sam punkt, a może to ja zdecyduję? Długo o tym myślałem i w końcu doszedłem do wniosku, że nie da się znaleźć odpowiedzi, bowiem dwie z tych możliwości są deterministyczne, jedna zależna od mojej woli, a o zasadach działania ostatniej nic nie wiadomo.
***
Etap holofilmów i pielgrzymki wokół bazy miałem już za sobą. Z opioidalnych oparów bólu powoli zaczęła wyłaniać się jak zwykle zupełnie niezrozumiała chęć wyjścia i dotknięcia życia po drugiej stronie Szczeliny. Jedynym sposobem, aby do niego dotrzeć, był Behemot – coś jakby skrzyżowanie pojazdu ze skafandrem próżniowym. Założenie go, czy też bardziej wejście do niego, wymagało sporej dozy ekwilibrystyki. W obecnym stanie zdrowia mogłem tego dokonać tylko na skraju świadomości. Po zaaplikowaniu maksymalnej dawki środków przeciwbólowych podążyłem więc do hangaru, w którym stały dwa ocalałe z katastrofy pojazdy. Behemot był wyposażony w ciasny fotel pozwalający operatorowi na minimalne ruchy stóp w celu obsługi funkcyjnych pedałów. Niewielka przestrzeń z panelem sterującym umieszczonym przed klatką piersiową zaprojektowana była w taki sposób, aby operator mógł w razie potrzeby włożyć ręce w rękawy i bezpośrednio sterować wysięgnikami. Behemot mógł poruszać się po powierzchni na kołach lub odnóżach chodnych oraz pokonywać niewielkie odległości w przestrzeni za pomocą małych, gazowych silniczków odrzutowych. Sprawdziłem szczelność pojazdu, wyznaczyłem punkt docelowy i uruchomiłem procedurę startową.
Po drugiej stronie Szczeliny znajdowały się ocalałe resztki biohangarów. Pomyślane jako naturalne wymienniki dwutlenku węgla dla całej stacji mieściły plantacje warzyw, owoców, zbóż, kwiatów i przede wszystkim roślin o najszybszym metabolizmie, takich jak metarydza czy palmy ziemniaczane. Po katastrofie pozostały tylko dwa pawilony – kwiaty i metarydza. O ile ten z kwiatami irytował mnie swoją nachalną i bezsensowną agresywnością kolorów i zapachów, to spacer pośród dojrzewających pędów metarydzy sprawiał niewiarygodną wręcz przyjemność. Przeciskałem się pomiędzy grubymi, elastycznymi łodygami, których dotknięcie powodowało przyjemne mrowienie w opuszkach palców. Głaskałem dojrzewające kolby, a słodko-kwaśny smak nasion przenikał przez skórę wprost do zakończeń nerwowych tak, jakby były kubkami smakowymi. Czasami myślałem sobie, że mógłbym tu zostać na zawsze. Gdybym tylko mógł chodzić pomiędzy pędami, gdyby tylko ból nie rządził moim życiem, gdybym tylko nie potrzebował automeda. Zerwałem jedną kolbę, kilka małych pędów i wróciłem do Behemota, a z jego pomocą do stacji. Tam miałem do wykonania ważne zadanie – czekać na powrót Małego Hogweeda.
Kolby metarydzy zwiędły po czterech dniach i wyglądały tak smutno, że wrzucenie ich do utylizatora sprawiło mi ulgę. Pozytywne aspekty wizyty po drugiej stronie Szczeliny zaczęły rozpływać się w atmosferze niepewności, bezsensu egzystencji i dojmującej samotności. Coraz częściej zastanawiałem się nad tym, co bym zrobił, gdyby siły rządzące trajektoriami wszystkich obiektów we wszechświecie zdecydowały, że jeden z nich uderzy w Hogweeda. Czy sprawiłoby to, że ponownie przedefiniowałbym obowiązujące mnie sensy? Czy wtedy sensu nabrałoby nieczekanie? Jeszcze przez jakiś czas pielgrzymowałem wokół bazy, jeszcze przez jakiś czas myślałem, że Hogweed wróci po kilku dniach, zapełniwszy banki pamięci. Nie wrócił, a dojrzałość sprawiała, że bezsens nabierał sensu.
Każdy następny dzień był smutniejszy. Każdy następny był oczekiwaniem na jego powrót. Czym wypełnić te dni, aby nie były czystym oczekiwaniem? Obserwacją przestrzeni? Oglądaniem bezsensownych immerfilmów? Snem? Marzeniami? Modlitwą? Czy istnieje Bóg? Istota, która ma wpływ na wszechświat i indywidualne wybory pojedynczych istot? Myśli przebiegały od najistotniejszych do zupełnie nieważnych. Zatraciłem świadomość tego, czy siedzę, czy leżę, czy się poruszam. Nie wiedziałem, czy decyzje, które podejmuję, mają znaczenie, czy mają wpływ na losy świata, czy też są bez znaczenia. Ból i sen stały się bytami określającymi moją rzeczywistość. Zanurzony w samotności starałem się ogarnąć i uzasadnić swoje istnienie, swoje trwanie i jakikolwiek jego sens.
***
Znajome dźwięki próbowały przedrzeć się przez pokłady snu. Widziałem nuty spływające z pobliskich gór i słowa wyrastające jak kwiaty na łące. Rzeczywistość z trudem przebijała się do świadomości. Zareagowałem dopiero na słowa „Waste no time!”. Zareagowałem jednak zbyt gwałtownie i próba natychmiastowego wstania zakończyła się na podłodze. Noga, biodro i kręgosłup płonęły bólem. Płomień musiał być czarny, bo tysiące iskier pojawiło się na takim właśnie tle.
Przeczekałem paroksyzm, po czym wstałem i z trudem pokuśtykałem, aby przygotować stację dokującą, co rusz powtarzając w myślach: „Jednak wrócił, mój mały, kochany Hogweed. Nie zapomniał o tatusiu”.