- Opowiadanie: maciekzolnowski - Palulajkowe szaleństwo

Palulajkowe szaleństwo

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy IV, Użytkownicy II

Oceny

Palulajkowe szaleństwo

Od zawsze uwielbiałem solone palulajki. Zajadałem się zwłaszcza tymi zlepionymi, podwójnymi, które się nieraz trafiały. Człowiek wybierał paluszkami palulajki z niewielkiego plastikowego opakowania i nagle: bum! Wyskakiwała dwururka, która z punktu widzenia producenta musiała być i była defektem. Mnie ten defekt nie przeszkadzał, a wprost przeciwnie – rajcowałem się dwururkami, że tak je tu nazwę. Tak w ogóle to w opakowaniu mieściło się siedemdziesiąt gramów czystego złota – tej rozkoszy dla podniebienia, z czego przynajmniej trzy sztuki były podwójne. Nie, to nieprawda, że nieszczęścia chodzą parami! Niechaj nikt w to nie wierzy!

Raz, a działo się to u schyłku peerelu, postanowiłem napisać list pochwalny i wysłać go producentowi w podzięce za rzeczony raj dla podniebienia. Usiadłem i napisałem to wszystko, po czym dałem dziadkowi do sprawdzenia, bo byłem mały i moje umiejętności pisania i czytania dopiero się kształtowały. Sprawdził i poprawił błędy, powstawiał tam gdzie trzeba przecinki, a następnie poszedł ze mną na pocztę nadać ów pean.

Nie musiałem zbyt długo czekać na odpowiedź, bo już po dwóch tygodniach producent przysłał pięćdziesiąt opakowań darmowych palulajków, które ledwie mieściły się w dużym kartonie i były cholernie ciężkie. Widocznie tak spodobał mu się mój list, że postanowił sam uczynić jakiś gest i coś od siebie dać. I dał, i to ile dał! Zajadaliśmy potem, ja i cała hałastra z ulicy Ogrodowej racławickiej, te wyroby piekarnicze, aż nam się uszy trzęsły. Jeszcze nie dokończyliśmy jednej paczki, jak sięgaliśmy po następną, w której kryły się pojedyncze i podwójne smakowitości. A ja po raz pierwszy w życiu mogłem się najeść do syta tych drożdżowych fast foodów i zasolić się, czyli nasycić solą swój zasłodzony organizm, zasłodzony czekoladkami i lodami oczywiście. I myślę, że każdy z małych łebków z Ogrodowej zazdrościł mi po cichu pomysłu z listem oraz przede wszystkim prezentu, jaki otrzymałem.

Trzydzieści, czterdzieści lat temu ludzie jednak mieli gest, nie to, co dzisiaj. Dziś też nie spotyka się już palulajków z defektami. Wiadomo, proces jest komputerowo monitorowany, ustandaryzowany i jedna sztuka nie różni się niczym od drugiej. Ot, takie dziwne i nudne czasy nastały. Ale kiedyś… kiedyś było inaczej i ja to wiem. I wspomnieniami żywię się.  

Koniec

Komentarze

Zagadka: co to są te palulajki? W zamyśle miało być tak, że każdy pod to dziwne tajemnicze słowo podstawia sobie jakiś swój ulubiony łakoć z dawniejszych czasów, ale ponieważ dałem zbyt wiele wskazówek, to łatwo będzie ów produkt spożywczy namierzyć i nazwać jednoznacznie. A więc o co z tymi palulejkami chodzi? Wie ktoś? ;-) 

Nie wymyślę, co to mogło być, ale tak na prawdę nie próbuję. Podoba mi się tekst i nie mam ochoty łamać głowy. Mogę sobie wyobrazić taką sytuację i poczuć szczęście chłopca z tamtych lat. Ładnie to przedstawiłeś. Nie szukam usterek technicznych i chociaż ktoś oznajmi, że mało w tym fantastyki, klikam.

P.S. Przed przeczytaniem tekstu trochę się nastroszyłem, bo podejrzewałem, że będzie coś o paluszkach (do gryzienia) i lajkowaniu. :)

Witaj. :)

Także z rozrzewnieniem wspominam czasy dzieciństwa z ówczesnymi, wyjątkowymi przysmakami. I nie były to żadne wymyślne rzeczy – naturalny zakwas na żur, jaki robiła znajoma – niosło się do domu na obiad w metalowym garnuszku i upijało z rozkoszą; pajda grubo skrojonego chleba posmarowana pachnącym, przebogatym masłem; kruszonka ze świątecznego, babcinego ciasta – genialna w smaku oraz konsystencji; kluski parowe polane tłustą śmietaną, kluski “tlone” i – moje ukochane – “kluski ciepane”, okraszone smażoną słoninką; pierogi z uzbieranymi do południa w pobliskim lesie jagodami; kompot z rabarbaru, zerwanego w ogrodzie; pieczarki z łąki, smażone na blaszce z puszki; kawałek “makaronowego” ciasta, rzucony na blachę i lekko tylko podpieczony… 

Zagadki nie rozwiążę, ale gratuluję bohaterowi nagrody za pochwalny list i przyznaję, że kiedyś to ludzie mieli prawdziwy gest i potrafili dzielić się z innymi wszystkim, także sercem. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :) 

Pecunia non olet

Bruce, Koalo, dzię­ki. 

pajda grubo skro­jo­ne­go chle­ba po­sma­ro­wa­na pach­ną­cym, prze­bo­ga­tym ma­słem.

Uwiel­bia­łem zwy­kły chleb z ma­słem i solą. 

 

ka­wa­łek “ma­ka­ro­no­we­go” cia­sta, rzu­co­ny na bla­chę… klu­ski “tlone”…

Tego chyba nie znam. 

 

Klu­ski cie­pa­ne? Czy o tym mowa? Szare klu­ski | AniaGotuje.pl

Ta po­tra­wa ko­ja­rzy mi się ze sło­wac­ki­mi bryn­dzo­wy­mi ha­lusz­ka­mi. Uuu! Palce lizać!

Potrawy mojego dzieciństwa, Maćku, były daniami skromnymi i tanimi. Kiedy Babcia robiła makaron na stolnicy, odkrawała czasem dla nas po kawałeczku rozwałkowanego ciasta, który rzucało się na pobliską, rozgrzaną blachę i potem szybko zbierało, aby jedynie ślady pogrzania pozostały, nie zaś – spalenizny. :) Zjadało się od razu, na ciepło. :) 

“Kluski tlone” w necie są czasem nazywane prażuchami lub kluskami palonymi. Popularne na Śląsku, graniczącym z naszym Zagłębiem. :)

Ulubione to “kluski ciepane”, czyli inaczej kładzione; te podane w przepisie są znacznie bogatsze; “moje” miały tylko mąkę, sól, nieco wody i jajka. Można je podawać na rozmaite sposoby. U nas w rodzinie tylko siostra Babci robiła je wyjątkowo, okraszając smażonym boczkiem. Miały niepowtarzalny smak. :) 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Maćku, fajne i smaczne masz wspomnienia z dzieciństwa. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, mnie najbardziej palulajki przypominają paluszki. Wszystko się zgadza, one też się czasem sklejają.

Babska logika rządzi!

Bingo, Finkla, wygrałaś… no właśnie, co wygrałaś? Może właśnie paluszki. Podaj, proszę, swój adres. ;-)

one też się czasem sklejają…

E tam, te wytwarzane współcześnie wcale się nie kleją… niestety!

Pozdrawiam serdecznie!

Hmmm. Nigdy na to nie zwracałam uwagi, to nie wiem.

Dzięki, możesz skonsumować nagrodę w moim imieniu.

Babska logika rządzi!

Dzięki Reg. Podobno smaki i zapachy dziecko zapamiętuje w sposób szczególny, a to, co przeżywa się w dzieciństwie rzutuje na całe nasze późniejsze życie. Serdeczności! :)

Bruce, moje ulubione łakocie z dzieciństwa to: wata cukrowa, gofry (na 20 lat o nich zapomniałem, cóż to było za wydarzenie odkryć je ponownie po wielu, wielu latach), ogórki kwaszone, ciastka w polewie czekoladowej, hot-dogi, paluszki słone plus wszystkie potrawy domowe i szkolne (grysiki, kopytka, galaretki itp.). :-)

Pewnie moglibyśmy tak wymieniać się i wymieniać wspomnieniami, co? Pozdrawiam również. ;-)

możesz skonsumować nagrodę w moim imieniu…

OK. ;-)

Owo wymienianie, Maćku, jest przesmaczne. :)) 

Pozdrawiam. :) 

Pecunia non olet

Khaire!

 

Ja też zawsze najbardziej lubiłem podwójne paluszki, choć dużo też zależało, czy są odpowiednio sprężyste i nie kruszą się w rękach :) Zbyt duże kryształki soli też bywały dyskwalifikujące…

Dzięki za tę małą furtkę do wspomnień smaków dzieciństwa :)

 

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Dzięki za tę małą furtkę do wspomnień smaków dzieciństwa.

Cała przyjamność po mojej stronie. :)

Fajna opowieść, kadr z dawnych czasów. Miło się czyta takie historie :)

Che mi sento di morir

Dzięki, bardzo się cieszę, że się podobało, BK. :)

Od zawsze uwielbiałem solone paluszki. Zajadałem się zwłaszcza tymi zlepionymi, podwójnymi, które się nieraz trafiały. Człowiek wybierał paluszkami paluszki z niewielkiego plastikowego opakowania, wybierał i wybierał, aż tu nagle: bum! Wyskakiwała dwururka, która z punktu widzenia producenta musiała być i była defektem. Mnie ten defekt nie przeszkadzał, a wprost przeciwnie – rajcowałem się dwururkami, że tak je tu nazwę. Tak w ogóle to w opakowaniu mieściło się siedemdziesiąt gramów czystego złota – tej rozkoszy dla podniebienia, z czego przynajmniej trzy sztuki jadła były podwójne. Nie, to nieprawda, że nieszczęścia chodzą parami!

Raz, a działo się to u schyłku peerelu, postanowiłem napisać wiersz oraz list pochwalny i wysłać go do producenta w podzięce za rzeczony raj dla podniebienia. Usiadłem i napisałem to wszystko, po czym dałem dziadkowi do sprawdzenia, bo byłem malutki i moje umiejętności pisarskie dopiero co się kształtowały. Sprawdził i poprawił nieliczne błędy, powstawiał tam gdzie trzeba przecinki, a następnie poszedł ze mną na pocztę nadać ów pean.

Nie musiałem zbyt długo czekać na odpowiedź, bo już po dwóch tygodniach producent przysłał mi pięćdziesiąt opakowań darmowych paluszków, które ledwie mieściły się w dużym kartonie i były cholernie, cholernie ciężkie. Widocznie tak spodobał mu się mój pean, że postanowił sam uczynić jakiś znaczący gest i coś od siebie dać. I dał, i to ile dał! Zajadaliśmy potem, ja i cała hałastra z ulicy Ogrodowej racławickiej, te wyroby piekarnicze, aż nam się uszy trzęsły. Jeszcze nie dokończyliśmy jednej paczki, jak sięgaliśmy po następną… i następną… i następną, w której kryły się pojedyncze i podwójne smakowitości. A ja po raz pierwszy w życiu mogłem się najeść do syta tych drożdżowych fast foodów i zasolić się, czyli nasycić solą swój zasłodzony organizm, zasłodzony czekoladkami i lodami oczywiście. I myślę, że każdy z małych łebków z Ogrodowej zazdrościł mi po cichu pomysłu z peanem oraz przede wszystkim prezentu, jaki otrzymałem.

Trzydzieści, czterdzieści lat temu ludzie jednak mieli gest, nie to, co dzisiaj. Dziś też nie spotyka się już tych z defektami paluszków. Wiadomo, proces jest komputerowo monitorowany, ustandaryzowany i jeden paluch nie różni się niczym od drugiego. Ot, takie dziwne czasy nastały, dziwne i nudne do bólu. Ale kiedyś… kiedyś było inaczej i ja to wiem. I wspomnieniami sycę się.  

Nowa Fantastyka