- Opowiadanie: maciekzolnowski - Szklany klosz, czyli schizofreniczny galimatias

Szklany klosz, czyli schizofreniczny galimatias

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Szklany klosz, czyli schizofreniczny galimatias

1.

Podczas swego czterdziestopięcioletniego życia aż dwa razy przebywałem na leczeniu w szpitalu psychiatrycznym i przeżyłem dwa znaczące epizody psychotyczne: pierwszy – kiedy pracowałem w Niemczech u państwa Olszewskich jako opiekun osoby starszej, i drugi – kiedy miesiąc później wyjechałem w okolice Berlina do pracy w charakterze komisjonera i szybko z tej pracy wróciłem, zaliczając sromotną porażkę. Zacznę może od końca i skupię się na momencie powrotu z Berlina, który poprzedził drugą, trwającą miesiąc hospitalizację. Mój Boże! Miesiąc trwająca hospitalizacja. Nigdy nie przebywałem w szpitalu tak długo, a już na pewno nie w psychiatryku.

Od momentu opuszczenia autokaru, czułem się śledzony i namierzany, przy czym najbardziej denerwowały mnie smartfony. Wydawało mi się, że granicę przekroczyłem nielegalnie i że policja niemiecka ma na mnie jakiegoś haka. Mimo że z wrocławskiego przystanku odebrała mnie moja matka i zawiozła pod sam dom, nie mogłem się uspokoić. Cały czas miałem nieodparte wrażenie osaczania mnie za pomocą wszelkiego typu urządzeń elektronicznych. W domu dopadł mnie koszmar bezsenności, nie chciałem jeść ani spać i cały czas wyglądałem nerwowo przez okno, sprawdzając, czy aby na pewno nikt mnie nie śledzi i nie robi mi zdjęć. Nie chciałem i nie pozwalałem innym odbierać telefonów, a w pewnym momencie kazałem nawet wyłączyć router, bo Internet również postrzegałem jako zło.

Kiedy matka zabrała mnie nazajutrz na spacer – nie wiem, czy był to dzień czy noc – chciałem rzucać się pod przejeżdżające samochody jak jakiś samobójca. Tak jak powiedziałem, nie spałem prawie wcale i byłem bardzo niespokojny. Matka starała się mnie ululać u siebie w pokoju, podkładając mi pod głowę poduszkę, co z kolei ja traktowałem jako próbę niszczenia materiału DNA, a wszystko to na wypadek, gdyby jednak poszukiwała mnie ta policja. Nie wiem, co sobie myślałem i co roiło się w mej głowie. I teraz z perspektywy czasu nie potrafię wyjaśnić, czego dokładnie mogliby chcieć ode mnie smutni panowie w mundurach. To zabrzmi mało wiarygodnie, ale w owym czasie wszystko układało się w chorej mej jaźni w spójną, koherentną całość, choć logiki, takiej zwykłej ludzkiej logiki w tym za grosz nie było.

Choć staram się nie pamiętać tego, czego obecnie pamiętać nie chcę, dwa „momenty schizofreniczne”, o których wiem, że zaistniały, warte są podjęcia jakiejś próby ich opisu: pierwszy – to prywatna wizyta u lekarza psychiatry, pana doktora Kotysa, i drugi – to zauważenie rzekomej ekipy filmowej, która miała przygotowywać na żywo fałszywy program telewizyjny na potrzeby naszego gospodarstwa domowego. Zacznę może od końca, od tej drugiej sytuacji.

Spacerując z matką zauważyłem u sąsiadów kable wychodzące przez niedomknięte okno oraz coś w rodzaju zaparkowanego wozu transmisyjnego. Skojarzyłem to od razu z programami, które oglądali moi bliscy, a w których ja osobiście doszukiwałem się zakodowanych informacji, które starałem się rozszyfrować. Być może zakładałem, że po powrocie z zagranicy stałem się celem obcych służb specjalnych, bo autobus, którym wracałem z Berlina jechał nomen omen aż do Rzeszowa, czyli pod samiuśką wschodnią granicę. Nie wiem tylko, dlaczego wciągałem w to moją siostrę Ewę. Ewa jest profesjonalną montażystką i kwestia zorganizowania przez nią ekipy, która nadawałaby na żywo program podszywając się pod którąś ze stacji, pozostawała w zasięgu jej możliwości. Po co, na co i czemu miałoby to służyć? Nu ja nie znaju. A jednak ubzdurałem sobie takową działającą dla zmyłki ekipę związaną z jednej strony z moją siostrą, a z drugiej z ukraińskimi bądź rosyjskimi specsłużbami. Brzmi sensownie? Nie bardzo? No cóż, teraz trudno jest mi to uzasadnić, ale wtedy wydawało się to ze wszech miar logiczne… taka oczywista oczywistość. Zapamiętałem nawet jakieś drobne aktorskie wpadki, choć – jak powiedziałem wcześniej – wolałbym zapomnieć o wszelkich niewygodnych faktach, które świadczą o tym, że jestem wariatem.

A teraz opiszę pokrótce drugi z najdziwniejszych momentów mego życia, czyli jazdę samochodem rodziców do pana doktora Kotysa, podczas której siedziałem na tylnym siedzeniu jako pasażer, a matka z ojczymem prowadzili na zmianę. Cyrk polegał na tym, że chciałem wyskakiwać z pojazdu podczas jazdy, cyrk polegał i na tym, że słuchając radia odnosiłem wrażenie, iż co jakiś czas pojawia się mój głos na żywo na antenie… ewentualnie że spiker daje mi sygnały mówiąc tak: „strajk włoski, panie schizofreniku, strajk włoski”. Wydawało się nawet – rzecz niepojęta – że owego dnia Wrocław korkował się, ilekroć głos płynący z radia wspominał coś o rzeczonym szwejkizmie. Mimo wielu niebezpiecznych sytuacji przeze mnie prowokowanych, dojechaliśmy cało i zdrowo i lekarz przepisał mi leki na schizofrenię oraz zalecił spanie po dwadzieścia godzin dziennie i nie wychodzenie z domu przez dwa tygodnie. A więc okazja była ku temu, by znaleźć się na najodleglejszych krańcach śnienia i szybko wyzdrowieć. Niestety zlekceważyłem sobie jego zalecenia i rychło trafiłem do szpitala, o czym piszę poniżej.

 

2.

„Szlachetne zdrowie nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się zepsujesz”. Tymczasem to już moja druga wizyta w psychiatryku. Druga! Dramat! Nie tego się spodziewałem. Trudno orzec jednoznacznie, czego? Rozpoczęła się późno wieczorem, może nawet w nocy? Bo na dworze było ciemno. „Ciemność widzę, widzę ciemność”, jak mawiali w jednym filmie. Rodzinka wezwała ambulancję, a ambulancja w kapciach, dresach i pulowerku zgarnęła mnie spod domu niczym milicyjna suka. Istny horror! No i jeszcze bez paszportów, dowodów, doków, że niby ja to ja, a nie kto inny. Ale czemu ja winny? Nu ja nie znaju! Czułem się jak agent bardzo specjalny rosyjskiego wywiadu wojskowego. Byłem namierzany i podsłuchiwany, oczywiście tylko w mojej głowie, w moim dziwnym świecie, którego z perspektywy czasu nie potrafię już pojąć.

Stałem oto na progu domu z matką najpierwej, potem z siostrą bardziej, a dalej od matki, potem jeszcze z ojczymem, a z kolei dalej od siostry i najdalej od matki. I tak stopniowo przechodziłem na stronę wroga, to jest dwóch sanitariuszy, którzy po mnie przyjechali, bo mi się coś we łbie wyroiło, bo w głowie mi się coś popsuło. Chciałem chronić rodzinę przed złymi obcymi, ale chciałem też chronić ją przed sobą. Odwagi mi nigdy nie brakowało, bo ja taki kogucik jestem, choć chudy, drobny i w ogóle… A dalej poszło jak lawina, gdy po torze ruszyła ambulatoryjno-szpitalna machina.

Driver, chyba zresztą nawet lekarz, zajęty był driverką, gość, który siedział ze mną z tyłu karetki musiał się nasłuchać wielu dziwnych, ściśle tajnych haseł (typu: Uszi, rząd światowy, wybraniec rządku, spisek), jakimi go oszczekałem jak jakiś piesek, jamniczek, pudelek. W końcu dotarły do mnie słowa: „Czy chce pan wrócić? Zgłoszenie jeszcze nie poszło. O kurde! Jednak poszło”.

No więc długo, długo jedziemy jak we mgle, jak w najbardziej białej esencji mgły i docieramy do upiornego poniemieckiego gmaszyska, takiego niby Sanatorium pod Klepsydrą, w którym się śpi, w którym można tylko spać i nic nie robić, a czas dziwnie się wlecze po czarnych wertepach, po swoich własnych odnogach i bocznicach. Dziurawy, popsuty czas, przez który ucieka życie niewarte przeżycia. Przechodzimy przez obskurne, majaczące, ceglane ściany, mijamy wrota warowni tak zwanej, które jak na filmie o hiszpańskiej inkwizycji się za nami zatrzaskują.

I tu dzieje się coś dziwnego. Z ciemności wyłaniają się śnieżnobiałe postacie sióstr i doktorów, niektóre postury słusznej. Czyżbym trafił do Poradni Zdrowia Niebiańskiego albo czyśćca? Nie, nie podpisuję zgody na pobyt w tym dziwnym miejscu. Zgoda jest, choć w systemie świecę się na czerwono. Oddaję rzeczy do depozytu: buty, sznurówki, kurtki i paski. Pobierają mi krew i badają tak na szybko. Karzą mnie alkomatem wciśniętym na siłę w paszczę. Na alko wyświetlam się na zielono. Jednocześnie doktorce po podaniu imienia i nazwiska wyskakuję od razu na czerwono. Tu hasełka: korporacja, Amazon, selekcja negatywna, wiedza dla każdego, Uszi… nie działają. Jedyne, co teraz z tego pamiętam, to to, jak przykuwają mnie do łóżka szpitalnego pasami, a ja się z tych pasów oswobadzam niczym chudy Houdini. A dalej jest ciemność, cztery dni zupełnej, całkowitej, totalnej ciemności, po których następują dni jasności, kiedy widzi się wkoło domy z promieni i snopów światła utkane. I kiedy widzi się przez okratowane okno kawałek parku wraz z krukami jak czarna wysypka na twarzy Ziemi. Ech, ta wypluta, zużyta zima pełna błota i wilgoci sama jest jak ta choroba.

Drugi i trzeci dzień pamiętam jak przez mgłę… z broszurek szpitalnych bardziej aniżeli z życia. O nich za chwilę. Wraz ze mną są tutaj ciekawe indywidua: palaczka Pipi Justyśka Pończoszanka, anorektyczna oboistka Madzia, nieśmiały pan Zając, cierpiący na syndrom zajączka, meksykaniec Juan, kucharz i restaurator, który sam wygląda jak gringo, choć pochodzi z Meksyku. No i jestem ja, nieborak, szaraczek, mały pieseczek, mały Bruce Lee, jak nazywa mnie Pipi Langstrumpf.

Ale miało być o tych cytatach jeszcze tak już zupełnie, zupełnie na koniec, bo o samym pobycie w sanatorium, gdzie się tylko śpi, a czas odmierzają kolejne posiłki, to nie ma nawet co wspominać. Niektóre z cytatów brzmią jak gotowe pomysły na creepypastę. Jakieś konkrety? Proszę bardzo.

„Ty i choroba – poradnik dla osób chorujących na schizofrenię”, który liczy bagatela piętnaście stron. Dowiadujemy się z niego o istnieniu hosteli terapeutycznych, firm społecznych (a to dobre), obozów (niekoncentracyjnych) rehabilitacyjnych. Niepokoją zdania w rodzaju: „Rozmawiaj z lekarzem o swoim samopoczuciu, zdrowiu fizycznym, a także życiu seksualnym”. „Ważna jest kontynuacja przyjmowania leków po uzyskaniu dobrego samopoczucia [samopoczucia mojego czy lekarza?]”. „Zaleca się długotrwałe i konsekwentne przyjmowanie przepisanych leków [jakbym słyszał chóralny głos koncernów farmaceutycznych]”. „Dzięki rozwojowi nowoczesnej farmakologii możliwości leczenia osób chorych na schizofrenię są w dzisiejszych [wspaniałych] czasach nieporównywalnie lepsze niż przed laty”.

Brzmi znajomo?! Trąci propagandą? Nie? A może tylko zalatuje oddziałem zamkniętym? Niech sobie każdy sam odpowie. Z pozytywów odnotowuję zdania:

„Kto choruje na schizofrenię może inaczej postrzegać rzeczywistość. Bywa, że słyszy lub czuje to, co nie istnieje i to, czego nie postrzegają inni. Pacjent może mieć fałszywe wrażenie porządku świata: przyczynowego, czasowego, przestrzennego”.

A to mi schlebia. Lubię myśleć o sobie, że jestem inny i że się czymś wyróżniam.

Po takim miesięcznym leczeniu poczułem się lepiej. Jednak fenomen dziwnostanu nie pozostał zbadany, jego ostatnie akordy wybrzmiały i przeszły bez echa, a ja niewiele pamiętam i niewiele chcę pamiętać.

I teraz zapraszam wszystkich do psychiatryka! Ja leczę się ze schizofrenii, bo podobno na nią to cierpię, ale to mój problem, mój dziwny film. Uszi do góry! Leczmy się, ludziska, leczmy! Niech moc rządu światowego będzie z nami! Bona valetudo melior est quam maximae divitiae!

 

3.

Ech, ta schizofrenia! Świat schizofrenika jest fascynujący i skomplikowany i mimo wszelkich starań ogarnąć się go nie da. A co, jeśli nas nie ma (was nie ma)? Co, jeśli śni mi się cała ta rzeczywistość jak w jakimś Matrixie albo w solipsyzmie i tylko w szale schizofrenika, kiedy na moment przerywa się błędne koło życia, vicious circle, można dojść prawdy i spowodować, by proces symulujący określone otoczenie przestał nagle działać? Co, jeśli wszyscy naokoło mnie to aktorzy, którzy wiedzą, że uczestniczą w grze, a ta gra to nic innego, jak moje życie, które biorę za autentyczne, za prawdziwe? Może trzeba było to dalej pociągnąć? Może trzeba było pójść na całość i dać się na przykład zabić? Carlos Castaneda napisał kiedyś „Odrębną Rzeczywistość”. Moja odrębna rzeczywistość przedstawia się tak, a nie inaczej i jest schizofreniczna, ale po kolei… 

Jeśli chodzi o opiekę nad osobami starszymi, to byłem w agencji „ParaMedica” absolutnym nowicjuszem. Moje pierwsze zlecenie dotyczyło osiemdziesięciotrzy latka, który mieszkał w Niemczech, tuż przy granicy z Holandią wraz ze swoją starszą o dwa lata, bardzo już schorowaną żoną. Nie sądziłem, że trafię aż tak źle; myślałem, że będzie lepiej. 

W skromnym domku, w którym przyszło mi pracować, było zimno jak w psiarni i co chwila psuł się któryś z pieców zapewniających ciepło i ciepłą wodę, a ja miałem mnóstwo obowiązków, których normalnie mieć nie powinienem: podlewałem kwiatki, strzygłem trawnik, robiłem pranie, myłem brudne naczynia w zimnej wodzie, bo tylko taka była, wynosiłem kubły ze śmieciami, robiłem zakupy dla naszej trójki, przygotowywałem w bardzo słabym świetle leki do zażycia, odpowietrzałem kaloryfery, podnosiłem albo opuszczałem rolety (w zależności od pory dnia), a także sprzątałem dwa piętra starego, strupieszałego budynku, w którym wszystko, dosłownie wszystko po kolei wysiadało. Ani na sąsiadów, ani na rodzinę podopiecznego, ani na wzywanych majstrów, ani nawet na agencję pracy liczyć nie mogłem. Byłem zdany wyłącznie na siebie i swój słaby niemiecki, a – tu trzeba dodać – Internetu ani smartfona nie miałem, co dodatkowo utrudniało mi życia.  

Staruszek, twardziel, którego nie bez kozery nazywano Pan Stalingrad, miał na imię Leon i był strasznie nerwowy, strasznie nadpobudliwy, a cierpiał na chorobę Alzheimera. Pani, która była od niego spokojniejsza i rozsądniejsza, nazywała się Elma i zaraz po moim przyjeździe do Niemiec dołączyła do naszej wesołej dwójki prosto ze szpitala; wcześniej jej nie było. Tak on, jak i ona używali specjalnych balkoników do poruszania się zarówno po domu, jak i po okolicy. Państwo ci mieli swoje rytuały, takie jak popołudniowa drzemka czy picie herbatki punktualnie o piętnastej. Wymagali nakrywania do stołu w sposób ściśle określony z uwzględnieniem wielkości i rodzaju łyżek i łyżeczek, co wywoływało we mnie zawsze lekki stres, gdyż nie mogłem tego wszystkiego zapamiętać. Oszczędzali na energii elektrycznej, gazie, no i właśnie na ogrzewaniu, skutkiem czego noce były trudne do przeżycia i zimne.

W tej sytuacji i w takim domu nie mogłem wytrzymać dłużej jak tydzień (a miałem wytrzymać pięć) i żądałem zorganizowania mi natychmiastowego powrotu do Polski. Koniec końców ustaliłem z „ParaMedicą”, że podeślą kogoś na moje miejsce, choć obawiałem się, że mój zmiennik (jak zobaczy warunki, w jakich żyją państwo Olszewscy) odwróci się na pięcie i zostawi mnie na pastwę losu, a ja będę musiał siedzieć w tej psiarni przez kolejny tydzień, a może dwa. Tak się jednak nie stało, a życie spłatało mi okrutnego figla; Bozia ukarała dosłownie za nic. 

Otóż dwa dni przed planowanym powrotem do Polski i zerwaniem kontraktu nie zmrużyłem nawet oka i byłem przez to potwornie, ale to potwornie zmęczony. I tu rozpoczyna się coś dziwnego, czego nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć i co przytrafiło mi się po raz pierwszy w życiu (po raz pierwszy i mam nadzieję, że po raz ostatni), a mianowicie okropny atak – powiedzmy że – schizofreniczny, ale mniejsza o terminologię, której i tak zbyt dobrze nie znam.

Gdy rano zwlokłem się wykończony z łóżka i zszedłem na dół, pan Leo był już na chodzie. Przywitałem się i zaprowadziłem go do łazienki, pomogłem mu się ogolić, potem było śniadanie i kawa – wszystko zgodnie z rutyną i niemieckim porządkiem. Po śniadaniu pani domu musiała zostać, by przyszykować naszej trójce obiad, a staruszek i ja mieliśmy pojechać do jubilera po nowe obrączki. Niewiele z tego dnia pamiętam i niewiele chcę pamiętać, a jeszcze mniej rozumiem, ale postaram się w miarę możliwości opowiedzieć, co się wtedy wydarzyło, bo działo się sporo (przede wszystkim w mojej głowie). A więc po kolei…

Pani rozsiadła się przy ziemniakach i zaczęła je obierać, a pan w tym czasie robił coś w sypialni. Seniorzy byli od siebie odizolowani parą grubych, stale zamykanych drzwi. Popracowałem z trzy minuty z panią i już biegłem, by pomóc panu w ubieraniu się; jemu z kolei pomagałem przez kolejne trzy minuty i znów biegłem, by kończyć obierać te cholerne kartofle… i tak w koło Macieju. Istne szaleństwo. W końcu pootwierałem wszystkie drzwi na oścież, by nie zostać posądzonym przez nikogo o sabotaż, bo to był rodzaj sabotażu, tak sobie teraz myślę. No więc pootwierałem te przeklęte drzwi, ale napięcie psychiczne, które we mnie z wolna narastało, osiągnęło już wtedy poziom krytyczny, tak że do dziś dnia nie rozumiem powodów takiego swojego działania. Tak jak powiedziałem: istne matrixowe szaleństwo!

Wreszcie Leo i ja wyszliśmy z domu i udaliśmy się autobusem do centrum. Na chwilę się uspokoiłem i wtedy się zaczęło. 

Naprzód zadzwonił telefon z „ParaMedici” w bardzo niefortunnym momencie. Nie wiedziałem, czy mam zajmować się rozmową czy też podopiecznym? Kiedy przyłożyłem komórkę panu do ust, by pokazać, że jest ze mną, musiało to z boku wyglądać na porwanie. Jestem w stanie to sobie wyobrazić i zrozumieć, czemu autobus pełen ludzi, z którego wysiedliśmy, jeszcze przez dłuższą chwilę nie startował. Być może kierowca miał jakieś podejrzenia, co do mojej osoby, i dzwonił na policję.

Potem, już na głównym deptaku, zacząłem się publicznie na przemian obnażać i ubierać, znów obnażać i znów ubierać; w końcu wpadłem do jakiejś arabskiej knajpy (nie wiem, czemu akurat arabskiej) i potłukłem talerze, wszystkie, jakie znajdowały się w zasięgu mojego wzroku. Wydawało się, że przechodnie (widząc, że obnażam się przed podopiecznym, by go zdyscyplinować i spowolnić) odbierają te moje nieudolne sygnały SOS i ślą mi zwrotne, kiwając głowami, poklepując mnie po ramieniu, uśmiechając się pobłażliwie. Wyglądało to tak, jakbym przypadkowym przechodniom dawał do zrozumienia, by zawezwali policję. Potem na moment się uspokajałem, ale tylko na moment, by już po sekundzie znów ruszyć i zacząć się w szale rozbierać. Leonarda starałem się mieć stale przy sobie i nawet gość, który wyleciał za mną z knajpy (pewno kelner), przez chwilę podejrzewał, że chciałem staruszka ograbić. Nie wiedział oczywiście, kim jestem i czemu zdemolowałem pół miasta, poczynając od jego kebabowni.

We własnym mniemaniu urastałem do rangi jakiegoś superbohatera, gdyż manifestowałem światu, że zależy mi na losie podopiecznych; urastałem, gdyż wspaniałomyślnie zwracałem uwagę otoczenia na surowe, skandaliczne warunki życia Olszewskich. Słowem: pełne poświęcenie! Ludzie-aktorzy dawali mi do zrozumienia, że moje życie to tylko taka gra, a ja po raz pierwszy mam szansę wyjść z roli i być ponad to wszystko, ponad to życie, które życiem nie jest, a jedynie udawaniem. Co więcej: wydawało się, że – tak jak w „Dniu świstaka” – Pan Stalingrad przerabiał to już z innymi opiekunami. I że chce zatrzymać mnie przy sobie za wszelką cenę. Miał to być więc swoisty pojedynek na inteligencję i spryt pomiędzy mną a nim; miał to być także finał błędnego koła, w jakim staruszkowie tkwili od lat, przyjmując pod swój dach jednego opiekuna po drugim, a wszystko przez chciwość przeklętej agencji. Mnie na losie pary zależało, zależało naprawdę, ale nie zamierzałem zostawać w Deutschlandzie ani chwili dłużej. Chciałem wracać do siebie, do swoich. 

Po spektakularnym numerze z knajpą i rozbitymi talerzami zjawiała się natychmiast policja i wsadziła mnie do policyjnej izolatki. Długo musiałem tłumaczyć młodemu oficerowi, że to tylko acting i nic więcej. Na komisariacie nie mogłem porozumieć się z młodą funkcjonariuszką mówiącą po śląsku i polsku, gdyż w szoku zapomniałem mowy ojczystej, za to hiszpański i angielski wychodziły mi śpiewająco.

– Oj, Maćku, Maćku, coś ty narobił? – westchnęła policjantka. 

– Ich bin Betreuer, jestem opiekunem pana Leonarda. 

– Ty się martw o siebie, a nie o obcych! 

Potem zostałem odwieziony do psychiatryka, gdzie poznałem mnóstwo ciekawych ludzi, głównie z Ukrainy. Byłem całkiem bezbronny i nie stawiałem oporu. Zabrano mi komórkę, dokumenty i nawet do matki nie mogłem kolnąć. 

W szpitalnej izolatce, w której spędziłem noc, zrobiłem z rozwiniętego papieru toaletowego napis, który głosił, że chcę wracać do siebie i nie chcę poświęcać się już dłużej dla Olszewskich, bo i tak zrobiłem dla nich o wiele za wiele. Bałem się, że moja misja opiekuńcza wypadła aż nadto dobrze. I że przebiegły, sprytny Leo nigdy ze mnie nie zrezygnuje i nie pozwoli mi odejść, a to mnie przerażało. 

W ogóle stałem się dziwnie nadwrażliwy i każdy dźwięk czy serię dźwięków, jakieś ptasie śpiewy na zewnątrz, dźwięki szpitalnego dzwonka traktowałem jako zakodowaną informację. Na niektóre z tych informacji starałem się odpowiadać, choć robiłem się z wolna strasznie senny. Sanitariusz powiedział, że jestem dobrym człowiekiem, że jestem pod opieką szpitala i nic, absolutnie nic mi nie grozi. W końcu poradził, bym się przespał i tak też zrobiłem. 

W nocy zdało mi się, że w pobliżu izolatorium ułożyli się do snu na otomanie państwo Olszewscy, którzy przyjechali odwiedzić mnie w szpitalu. Przez szparę w drzwiach widziałem nawet pomarańczowe wiadro, takie samo, jakie znajdowało się w domu podopiecznego, który – postawmy sprawę jasno – nigdy nie walczył pod żadnym Stalingradem, bo był na to zwyczajne za młody i już, ale to materiał na inną opowieść.  

Ech, ta schizofrenia! Świat schizofrenika jest fascynujący i skomplikowany i mimo wszelkich starań ogarnąć się go nie da. A co, jeśli was nie ma, nas nie ma? Co, jeśli śni mi się ta cała rzeczywistość jak w jakimś Matrixie albo w solipsyzmie i tylko w szale schizofrenika, kiedy na moment przerywa się błędne koło (tak jak wtedy, gdy zacząłem się obnażać), można dojść prawdy i spowodować, by program mózgowy symulujący określone otoczenie przestał nagle działać? Co, jeśli ludzie odgrywają swoje role jak w „Truman Show” i jeśli wszystko jest udawane i tylko ja nie udaję? Może trzeba było to dalej pociągnąć? Może trzeba było dać się na przykład zabić i z tym wszystkim skończyć?  

Koniec

Komentarze

W końcu dotarły do mnie słowa: „Czy chce pan wrócić? Zgłoszenie jeszcze nie poszło.

Drugi i trzecie dzień pamiętam jak przez mgłę z broszurek szpitalnych bardziej aniżeli z życia.

Co do treści i odbioru tekstu… Ciężko jest mi się wypowiedzieć, mam mieszane uczucia. Może o to chodziło?

tegarsini pu taheerni tvaernnat

O widzisz, Ermirie, dzięki, nie zauważyłem tego, już poprawiam. 

Co do treści, to przypomniały mi się dwa arcydzieła: “Szpital przemienienia” i “W paszczy szaleństwa”. Ciekawe jakie to uczucie, kiedy myli się fikcję literacką albo filmową z rzeczywistością? Musi to być straszne.

Zgodzę się z Ermirie, że ciężko to skomentować. Co prawda niepowstrzymany potok słów płynący z ust bohatera tworzy pewną koncepcję, ale momentami męczy i wybija z rytmu. Brakuje tu pewnej płynności, która dużo zmieniłaby w odbiorze. W wielu miejscach nienaturalne zdania, choć dobrze oddają charakter postaci, zbyt przeszkadzają przy czytaniu.

Sam pomysł nie taki zły; choroby psychiczne to szalenie atrakcyjny temat do pisania. Tutaj jednak czegoś mi zabrakło i całość wydała mi się jednocześnie ciekawa i trochę nijaka. 

Pozdrawiam

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Dziękuję!

W wielu miejscach nienaturalne zdania.

Celna uwago, to bym chętnie poprawił, mnie póki co brakuje dystansu do tego tekstu. W ogóle brakuje podania powodów, dla których mój bohater trafił do – bez obrazy – wariatkowa, czyli trzeba by coś dopisać, dopowiedzieć, musi być wstęp i rozwinięcie, jakaś część poprzedzająca ową wizytę w psychiatryku. Taki wstęp będzie, jeśli go napiszę, bardziej interesujący niż ta wyrwana z kontekstu “część chorobowa”.  

Cześć,

 

powtórzę za przedpiścami, trudno ocenić ten tekst, bo to seria myśli, komentarz do psychodelicznej rzeczywistości, a nie pełnoprawna historia, w której bohater przeżywa perypetie, rozwija się, wchodzi w interakcje z otoczeniem.

Być może tekst powstał z potrzeby wyrzucenia z siebie tej wizji, tej cząstki świata, która dla innych jest niedostrzegalna. Fajnie, jakby dało się to dodatkowo opakować w jakąś fabułę, historię, która mogłaby zainteresować.

Sztandardowym przykładem historii z “wariatkowem” w tle jest oczywiście “Lot nad kukułczym gniazdem” Kena Kesey’a. Polecam lekturę tej książki.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

BasementKey, dzięki. “Lot nad kukułczym” i owszem, ale nie mierzę aż tak wysoko. Okej, będę jeszcze myślał nad tym tekstem, bez nakreślenia tła, powodów, dla których mój bohater trafił do szpitala nie ma po prostu historii.

Dla mnie, jako opis choroby, autowiwisekcji, robionej niemal z góry, z nad chorego ciekawe i przejmujące. Natomiast faktycznie z fałbułą, jakimś początkiem i końcem byłoby łatwiejsze do czytania.

Lożanka bezprenumeratowa

Ciekawy obraz. Jeśli chodzi o akcję, to pojawiają się opisy kilku wydarzeń, jednak żadne z nich nie jest inicjowane przez głównego bohatera. W żadnym miejscu nie stawia też sobie celów, które mógłby próbować osiągnąć. Powoduje to oczywiście, że w tekście nie ma żadnego fabularnego napięcia, historia nie zmierza w żadnym konkretnym kierunku, ale dopełnia to poczucia bezsilności: główny bohater jest tylko obserwatorem własnego życia.

 

Pozdrawiam

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Dobrze to opisałeś, Ostam, dopisałem drugą, a raczej pierwszą część i wydaje mi się to wszystko bardziej klarowne teraz. Może powstanie z tego coś dłuższego, jakaś większa całość? Dzięki i pozdrawiam.

 

Tobie również, Ambush, dziękuję za wizytę i sklecenie paru słów, miło tu Ciebie widzieć. Zdrówka! :)

 

Okej, czas się odanonimować i przyjąć na klatę ciosy za brak fantastyki oraz skradzenie komuś tytułu.

No właśnie – nie ma fantastyki. A i fabuła nie powala.

Babska logika rządzi!

Nie bardzo wiem, Maćku, jak to skomentować, albowiem odniosłam wrażenie, że bardzo chciałeś napisać o przeżyciach i spostrzeżeniach człowieka chorego, a napisałeś to, co Ci się wydaje, że taki chory mógłby powiedzieć o sobie i tym, co go otacza.

 

Nu ja nie znaju”. → Gdzie zaczyna się cudzysłów zamykający zdanie?

 

No cóż… cięż­ko jest to obec­nie uza­sad­nić… -> No cóż… trudno jest to obec­nie uza­sad­nić

 

mó­wiąc tak: „strajk wło­ski, panie schi­zo­fre­ni­ku, strajk wło­ski”. → …mó­wiąc tak: „Strajk wło­ski, panie schi­zo­fre­ni­ku, strajk wło­ski”.

 

A dalej po­szło już jak la­wi­na, gdy po torze ru­szy­ła am­bu­la­to­ryj­no-szpi­tal­na ma­chi­na. → Czy to celowy rym?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie potrafię tego ocenić, bo nie jestem psychiatrą i nie wiem, czy tak widzimy/wyobrażamy sobie my ten przypadek, czy tak może widzieć i mówić o swojej historii pacjent schizofrenik. 

Hi, hi! Jestem trochę w temacie. Cierpię na zaburzenia równowagi dopaminowej, przy odpowiedniej wprawie, da się ją regulować za pomocą związków litu i antydepresantów. Cóż, mała psychozka jeszcze nikogo nie zabiła ;) . Pewnego razu, stwierdziłam że system mnie osacza. Znalazłam proste remedium. Jak tylko wydawało mi się że system generuje mi chodzące, namolne niewerbalnie przeszkadzajki, donośnym głosikiem pytałam się " CO TO SĄ PROKSEMICZNE TRAJEKTORIE LOGOWAŃ TELEFONÓW KOMÓRKOWYCH, W UJĘCIU MOWY NIEWERBALNEJ WZAJEMNIE ZBLIŻAJĄCYCH SIĘ OBIEKTÓW!?" Widząc zdziwione miny przechodniów, wykrzykiwałam -"Wojsko Polskie, analiza metadanych!". Dość często dorzucałam -" Czy mowa niewerbalna zwana potocznie grypserą jest rejestrowalna dla kamer i czy potrafią ją analizować algorytmy komputerowe?!". W środkach komunikacji miejskiej, czując namolną niewerbalną próbę synchronizacji z moją skromną osobą, wyciągałam smartfona i zadawałam szukajce google'a, donośnym na pół tramwaju głosikiem, to samo pytanie. Mam to szczęście że mieszkam o rzut beretem od wyższej uczelni technicznej oraz  jej akademików i udało mi się nawiązać swoisty dialog z jej studentami. Zainteresowanym tłumaczyłam że na skutek zbrodni Katyńskiej, zginęło trzydzieści tysięcy oficerów, policjantów i intelektualistów, czyli ludzi w większym stopniu porozumiewających się poprawną polszczyzną niż mową niewerbalną. W gruncie rzeczy jestem nieśmiała, więc dodawałam sobie animuszu piwem, lub spirytusem. W gruncie rzeczy, akademicy brali mnie za nieszkodliwą wariatkę, hi, hi! Częstotliwość moich pokrzykiwań regulowałam wedle uznania, z grubsza kierując się rachunkiem prawdopodobieństwa ;). Jeśli bieg zdarzeń zachodził za daleko, do tego stopnia, że zaczynałam się trwożliwie przyglądać przestrzeni nad swoją głową, czy aby nie runie na mnie zaraz fortepian – łykałam dodatkowo( oprócz comiesięcznego strzała w pośladek ze związków litu o przedłużonym uwalnianiu) , olanzapinę :). Trochę ciężko było to pogodzić z pracą, ale dałam rady :) po jakichś dwoch miesiącach takiej działalności, osiągnęłam równowagę dopaminową i jest o.k. ;) hi, hi! Pozdrawiam.

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Olanzapina. Skąd ja to znam, Astrid?

CO TO SĄ PROKSEMICZNE TRAJEKTORIE LOGOWAŃ TELEFONÓW KOMÓRKOWYCH, W UJĘCIU MOWY NIEWERBALNEJ WZAJEMNIE ZBLIŻAJĄCYCH SIĘ OBIEKTÓW!?

Przeczytałem i padłem, masz o wiele więcej do powiedzenia w temacie niż ja, chociaż i ja co nieco wiem. Wydaje mi się, że pisanie o swoich przeżyciach i odczuciach jest lepsze od tej całej farmakologii. Zdrówka! I dziękuję za komentarz. :) 

Dzięki, Koalo i Finklo, za pozostawienie tutaj swojego śladu. :-)

Hejka Maciek :) Jednym z paradoksów jest to że osoba chorująca na schizofrenię, według aktualnej kniunktury. "Dorabia sobie system znaczeniowy" do zachowań otaczających ją ludzi. Ot, taki symptom. Problem w tym że trajektorie chodu i prędkości zbliżeniowe, będą inne w przypadku płodnych i niepłodnych samiczek, samczyków alfa i zwykłych. Będą również zachodzić rozmaite wariacje  interakcji pomiędzy nimi. Jestem bardzo wyczulona na tym punkcie. Kiedyś ćwiczyłam trochę capoeira, tam, w jogo liczy się każdy najdrobniejszy gest i uważnośc na niego, co pomaga w grze i nikt nie robi tam wtedy z nikogo wariata ;) .Lalaejo lallaejo lallaejo laej-la! AXE! P.S. Farmakologia jest niestety konieczna, jak nie przymierzając.. Trumna dla wampira;) . Pozdrawiam

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Witaj.

Przejmujący tekst, do którego dochodzą jeszcze komentarze, w tym Astrid. 

Nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele może przerazić ludzi, zmagających się na co dzień z poważnymi schorzeniami. sad

Pozdrawiam serdecznie. 

Pecunia non olet

Przykre… :(

Pozdrawiam i dziękuję, Maćku. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka