Teraz
Głód nie może zbyt długo pozostawać nienasycony. Głód pachnie strachem; obawą, że pożre świat dookoła i zostanie tylko on sam. Głód pachnie potem i śliną, obracaną w paszczy setki razy w poszukiwaniu resztek między zębami.
Dlatego cierpliwie tropił zapach starego człowieka, nawykłego do wędrówek i życia wśród woni roślin i zwierząt. Zapach dzikiego tytoniu i aromatycznych ziół, kinnikinnick, wypalanych przy niezliczonych ogniskach, w wigwamach i tipi. Zapach, który przykleił się do cybucha fajki. Zapach indiańskiej magii, woreczka z lekami, świętego amuletu dzieci Manitou. Zapach starego, ale wciąż smacznego, ludzkiego mięsa. O tak, na tę woń Głód kąsał dotkliwiej, niemalże odbierając świadomość, i parł ślepo za tropem.
Nocą dogonił ofiarę. Dotarł do miejsca, gdzie przerzedzała się wyższa trawa. Na brzegu rzeki ujrzał ognisko i siedzącego przy nim Indianina.
Głód napierał.
Podkradał się krok za krokiem, pod wiatr, żeby ofiara go nie wyczuła. Gdy się zbliżył, pochylił łeb, nastawił rogi i skoczył. Indianin w ostatniej chwili rzucił się w bok. Głód chybił, zranił tylko zamiast zabić. Starzec przykucnął, wyjął nóż. Lewa ręka zwisała bezwładnie. W powietrzu unosił się zapach krwi i strachu.
Głód z łatwością obalił ofiarę na ziemię. Chrupnęła kość w ściśniętym łapą ramieniu, a Głód obnażył zęby, warkocząc głucho. Głód zaraz zostanie zaspokojony, ludzkim mięsem, za którym wył już tyle nocy. Starzec zamknął oczy i zaczął nucić cicho pieśń, którą Głód znał: pieśń pogardy dla śmierci.
Nagle warkot ustał. Bestia poruszyła chrapami. Głód poczuł inny zapach. Zapach, którego nie czuł już dawno, a od którego to wszystko się zaczęło. Zapach, który mógł zakończyć Głód raz na zawsze. Zapach tak przemożny, że Głód nie potrafił mu się oprzeć mimo ofiary leżącej tuż obok.
Bestia ni to zawyła, ni zaryczała, a potem dała susa w ciemność, węsząc głośno.
Trzy dłonie i dwa palce wiosen wstecz
Kiedy żołnierze Bladych Twarzy zaczęli wypędzać Czirokezów, by bez przeszkód wydobywać żółty metal, rozpoczęła się wojna. Wojownicy ginęli, przegrywając starcie za starciem. Gdy Blade Twarze znalazły i otoczyły osadę Ścigającej Się Z Wiatrem, jej ojciec, szaman Mądry Bóbr, przekonał pozostałych przy życiu, że lepiej przetrwać dziś i jutro, nawet będąc wygnanym, by móc walczyć pojutrze. Mieli tylko noc na pospieszne przygotowania do drogi, pozwolono im wziąć tylko tyle, ile byli w stanie unieść na plecach. Następnego dnia, pod strażą oddziału Bladych Twarzy, wyruszyli w drogę do nowej, obcej ziemi, którą wyznaczył im Wódz Martin Van Buren w odległym Waszyngtonie.
W trakcie wędrówki duchy im nie sprzyjały: zima przyszła nagle, nocą, niczym wróg podkradający się by porwać konie. Oznajmiła się mrozem, ostrym wiatrem i lamentem matki opłakującej zmarłe z zimna niemowlę. Zaczynało brakować pożywienia. Czirokezi i Blade Twarze nierzadko brnęli po kolana w śniegu. Żołnierzy chroniły ciepłe ubrania i zapasy, znać było, że nie pierwszy raz przebywają tę drogę. Za to z Prawdziwych Ludzi, jak mówiło o sobie plemię, mróz i zmęczenie wysysały życie: co kilka dni ktoś upadał i już nie wstawał lub nie budził się nad ranem. Nieliczni pozostali przy życiu mężczyźni zabierali wówczas ciało i grzebali na skraju szlaku. Spieszyli się, by móc dogonić wciąż popędzane przez żołnierzy plemię.
W jeden z mroźnych dni pękło serce Ścigającej Się Z Wiatrem, gdy odeszła Motyl, przyjaciółka i skryta miłość. Szaman długo tulił płaczącą cicho córkę.
Mądry Bóbr uprosił kapitana Bladych Twarzy, by zezwolił na kilkudniowy postój, podczas którego myśliwi mogliby zapolować. Żołnierze początkowo nie chcieli się zgodzić, ale ulegli, gdy obiecał im udział w zdobyczy. Wielki Duch okazał łaskawość wysyłając jelenia, lisa i zabłąkanego niedźwiedzia, którego najwyraźniej wybudził ze snu, by podarować swoim dzieciom. Zabrał w zamian Cichszego Od Pumy. Gdy myśliwi wrócili do obozu, Blade Twarze wzięły wielkiego baribala dla siebie, grożąc karabinami.
Tego samego wieczora młody wojownik, Niedźwiedzia Łapa, usiadł przy ogniu szamana, prosząc o jego córkę i w darze składając mięso. Twarz Mądrego Bobra nie drgnęła. Ścigająca Się Z Wiatrem z trudem powstrzymała się od krzyku. Nie chciała ściągnąć uwagi żołnierzy.
– To nie jest mięso jelenia czy lisa – bardziej stwierdził, niż zapytał Mądry Bóbr. – Skąd je masz?
– Zabrałem Bladym Twarzom – odparł Niedźwiedzia Łapa, hardo patrząc szamanowi w oczy. Nie było chwały w przyznaniu się, że na kradzieży przyłapał go kapitan Bladych Twarzy, który najpierw przyjrzał się młodemu Czirokezowi, a następnie odszedł bez słowa, udając, że niczego nie widział.
Mądry Bóbr milczał. Ścigająca Się Z Wiatrem miała nadzieję, że pozwoli jej odgonić impertynenta od ogniska. Szaman jednakże sam zwrócił się do młodzieńca:
– Przyniosłeś w darze życie. Nie możemy tego przyjąć tylko dla siebie. Jeśli Blade Twarze dowiedzą się, co zrobiłeś, będzie jeszcze gorzej, niż jest. Szybko, podziel to mięso na części i rozdaj najbardziej potrzebującym. Jak najwięcej z nas musi przeżyć. Wrócimy do tej rozmowy u celu wędrówki.
Niedźwiedzia Łapa zabrał mięso, wyraźnie niezadowolony, ale nie śmiał się sprzeciwić szamanowi.
Następnego dnia burza śnieżna zakryła całą okolicę wściekłym wichrem i śniegiem. Dopiero po południu przejaśniło się na tyle, by kapitan i dwóch żołnierzy ruszyli naprzód, sprawdzić czy szlak jest przejezdny.
Nad ranem wrócili tylko żołnierze. Blada Twarz, zwana Sierżantem, po krótkiej rozmowie z nimi wezwał szamana i kazał Czirokezom ruszać dalej.
– Kapitan obiecał nam czas na polowanie i odpoczynek – zaprotestował Mądry Bóbr.
– Teraz słuchacie mnie. Kilka dni już minęło, a kapitan miał wypadek – rzucił groźnie Sierżant.
Towarzyszący mu żołnierze wbili wzrok w ziemię.
Sierżant Bladych Twarzy był bezlitosny. Poganiał plemię Mądrego Bobra, nie zważając na pogodę czy choroby atakujące Czirokezów. Szaman i jego córka dwoili się i troili, by utrzymać przy życiu jak najwięcej współplemieńców, ale i tak każdego dnia mężczyźni zabierali kolejne ciało, by pochować je pod śniegiem. Prawdziwi Ludzie dzielili resztki jedzenia na małe porcje, dzieci płakały z głodu i zmęczenia. Życie uciekało z plemienia jak woda przez dziurawy sak.
Pewnego wieczoru zima dopadła Ścigającą Się Z Wiatrem, kąsając jej ciało gorączką. Mimo starań Mądrego Bobra, zmarła po kilku dniach. Niedźwiedzia Łapa zastał szamana nucącego pieśń żałobną nad ciałem córki. Nienawiść i żal wypełniły Niedźwiedzią Łapę, twarz wykrzywił mu straszny grymas. Miał ochotę rzucić się z tomahawkiem na Blade Twarze i zginąć w walce, zabierając ze sobą jak najwięcej z nich. Mądry Bóbr dostrzegł, co dzieje się z młodym wojownikiem i przestał śpiewać.
– Zabierz ją. Musimy żyć – powiedział głucho.
Młodzieniec troskliwie owinął ciało Ścigającej Się z Wiatrem w zniszczone ubranie i zabrał ze sobą. Tego ranka tylko ona opuściła plemię. Rozkopał śnieg, a potem długo rozbijał toporkiem zmarzłą ziemię i wyciągał twarde bryły, szykując grób dla ukochanej. Plemię wyruszyło już w drogę, gdy wreszcie złożył ciało w płytkiej mogile. Rozwinął ubrania; dziewczyna zdawała się spać, jej twarz była spokojna, oczy zamknięte. Niedźwiedzia Łapa poczuł, jak po policzkach ściekają mu łzy.
– Wybacz, Ścigająca Się Z Wiatrem – powiedział cicho, wycinając kawałki mięsa z kobiety. – Musimy żyć. Twoje ciało mnie nakarmi.
Żuł mięso powoli, ogrzewając je w ustach, gdy zakrywał grób i okładał go kamieniami.
Shore Rocks, późna wiosna 1853
Shore Rocks była jedyną osadą, na jaką zezwolili Czirokezi w swojej części Terytorium Indiańskiego. Niepisana umowa z okolicznymi plemionami chroniła miasteczko przed zbrojnymi konfliktami. Linia kolejowa, biegnąca z pogranicznego Fort Smith, kończyła się właśnie tutaj, nad brzegiem Arkansas. W Shore Rocks mieszkali ludzie, którzy nawet w nowych, dzikich Stanach Zjednoczonych nie mogli znaleźć sobie miejsca. Tutaj nie zadawano zbędnych pytań.
Właśnie takiego miejsca szukała Taylor Summers. Pewnego ciepłego dnia pojawiła się na peronie, niosąc cały majątek na plecach, w jukach i na siodle. Wynajęła pokój w Soma Saloon. Lokal prowadził Gurprit, Hindus w sile wieku. Szybko się polubili.
Taylor polowała, utrzymując się z handlu mięsem i skórami, potrzebowała jednak konia, by móc dotrzeć do terenów w głębi prerii, bogatszych w zwierzynę niż okolice miasteczka. Gurprit pomógł jej dobić targu z właścicielem małej stajni w mieście.
Gdy szykowała się do wyjazdu, Hindus wcisnął jej przybornik medyczny. Potem przytrzymywał konia i, niczym zatroskany rodzic, dawał rady, o które nie prosiła.
– Nie lekceważ asgina. Podobno potrafią opanować wszystko, co nie ma duszy, bądź ją utraciło, w tym ludzi i zwierzęta. To one pochłonęły forty Gibson i Coffey i wypędziły stąd żołnierzy. Czirokezi mają swoje sposoby na ich obłaskawienie, składają dary, tańczą… No, hop! Ech, jak ty dobrze wyglądasz w siodle, gdybym tylko był młodszy…
– Dziękuję, ale wiesz, że nie jestem zainteresowana – roześmiała się serdecznie. Dotknęła ronda kapelusza na pożegnanie, spięła konia i ruszyła.
Taylor, po kilkudniowej jeździe, znalazła miejsce, gdzie Arkansas płynęła leniwie, a brzeg, poznaczony wieloma zwierzęcymi tropami, łagodnie zanurzał się w wodzie. Wodopój. Miała nadzieję upolować tyle, ile mogła zawieźć do Shore Rocks przed jesienią, zanim pojawią się bizony i Indianie wyruszą na prerię.
Rozbiła obóz o ćwierć dnia drogi od wodopoju, pod kamieniem, nieopodal indiańskiego totemu na brzegu rzeki. Nie była przesądna, ale pomna ostrzeżeń o indiańskich duchach, postanowiła zostawić im w darze pierwsze upolowane zwierzę. Tego samego wieczoru złapała żółwia, którego następnie sprawiła i złożyła pod totemem. Podobno Czirokezi cenili sobie ich skorupy.
Summers ruszała na polowania, czasem opuszczając obozowisko na dzień czy dwa. Upolowała trochę małych zwierząt, co zapewniło jej zapasy pożywienia i kilka skór na handel. Czekała jednak na większą zdobycz: mulaki lub może nawet zbłąkanego niedźwiedzia. Teraz, gdy miała wierzchowca, była w stanie zawieźć z powrotem do Shore Rocks większy łup. Krążyła więc cierpliwie wokół wodopoju, ciesząc się przy tym samotnością; brakiem ukradkowych spojrzeń i szeptów, przed którymi prędzej czy później uciekała z każdego miejsca .
Podczas jednego z takich wypadów zauważyła stado mustangów, które zeszło do rzeki. Jeden z nich człapał daleko z tyłu, powoli, ze zwieszonym łbem, aż położył się w trawie i długo nie wstawał. Kiedy dzikie konie ruszyły dalej, nie podążył za nimi. Summers, zaintrygowana, postanowiła sprawdzić, dlaczego.
Na widok Taylor koń próbował się podnieść, ale zaraz padał z powrotem. Zad pokryty był zaskorupiałą krwią, robił bokami, charczał głośno. Summers sięgnęła po rewolwer, chcąc skrócić cierpienie zwierzęcia, ale zatrzymała się w pół ruchu. Na pysku mustanga usiadł piękny motyl. Koń zamknął oczy. Taylor, wiedziona jakimś nieokreślonym impulsem, wsunęła pistolet z powrotem do kabury, odłożyła karabin i kucnęła, wyciągając powoli dłoń.
– Ciii… ciii… Pomogę ci… Tak, spokojnie, ciii… – szeptała uspokajająco, zbliżając się, aż mogła położyć rękę na chrapach zwierzęcia. Poczuła na skórze ciepły oddech konia. Mustang otworzył oczy, wpatrując się w kobietę. Motyl poruszył skrzydłami, ale nie odleciał.
To była klacz. Summers została przy niej tego wieczora. Uda zwierzęcia były poszarpane przez wilki lub kojoty, więc postanowiła je oczyścić i opatrzyć. Koń poddawał się spokojnie zabiegom, prychał tylko i niespokojnie wykręcał głowę, gdy szyła co głębsze rany. Taylor w duchu dziękowała Gurpritowi za jego przezorność: w przyborniku, który wcisnął jej do juków przed wyjazdem, znalazła nici, igły, ziołowe maści, wszystko, co było potrzebne. Nocą czuwała w półśnie, budząc się na najmniejszy dźwięk. W oddali wyły wilki.
Nad ranem klacz wstała i zaczęła skubać trawę dookoła. Nogi jej drżały, ruch sprawiał wyraźną trudność. Taylor wykopała wgłębienie w ziemi blisko pyska zwierzęcia, wyściełając je skórą, i napełniła wodą przyniesioną z rzeki. Ścięła też naręcze traw i ułożyła tak, by mustang mógł łatwo się pożywić. Jej własny koń pasł się nieopodal, co jakiś czas podchodząc i trącając klacz pyskiem, jakby ponaglając do jedzenia.
Tej nocy niebo było bezchmurne, a prerię oświetlał prawie pełny księżyc. Summers zasnęła mocno. Śniła się jej młoda Indianka, naga i z poranionymi udami. Siedziała nocą wśród traw, otoczona motylami. Dziewczyna, posykując z bólu, zrywała niektóre z roślin, po czym cierpliwie je rozgniatała i nakładała na rany.
Między światami
– Nie można jej ufać – szeptały gniewnie skrzydła Motyl. – Pewnie chce cię uwięzić.
Ścigająca Z Wiatrem przerwała na chwilę opatrywanie ran, przyglądając się śpiącej kobiecie. Wzruszyła w końcu ramionami.
– To ucieknę. Albo ją zabiję. – Twarz Indianki nie wyrażała żadnych emocji. Były asgina, to nie pierwsza Blada Twarz, którą wysłałyby do krainy wiecznych łowów, ale… Do tej pory zemsta nie zostawiła po sobie nic poza pustką w środku i bliznami po nienawiści. Teraz chciała tylko biec przez prerię, nie zatrzymywana przez nikogo.
Syknęła z bólu. Rany były głębokie, jeśli szybko nie zaczną się zasklepiać, będzie potrzebowała tsiju.
Preria, za dnia
Klacz odzyskiwała siły powoli, pokąsane nogi nie goiły się dobrze. Nie bała się Summers, pozwalała się głaskać i przemywać rany. Zwierzę wciąż miało trudności z chodzeniem, więc Taylor przynosiła wodę i ścięte naręcza trawy.
Kobieta porzuciła polowanie i przeniosła obóz, by doglądać rannego konia. Starała się czuwać nocami, by móc odpędzić drapieżniki, które wabiłaby łatwa zdobycz. Podczas jednej z takich wart wataha wilków krążyła wokół obozu, powarkując i dysząc w ciemności. Uciekła dopiero, gdy Taylor zastrzeliła pokaźnego basiora. Jego kłami ozdobiła pas do karabinu.
Między światami
– Dba o ciebie – zaszeleściła skrzydłami Motyl. Ścigającej Się Z Wiatrem wydawało się, że usłyszała zazdrość. Potrząsnęła głową. Może i była dla Motyl tylko przyjaciółką, ale za to najbliższą, taką, przy której szaleństwo asgina przygasało. Teraz najważniejsze było to, że jej naczynie umierało, mimo starań Bladej Twarzy. Co się wtedy stanie? Czy wejdzie w ciało tej kobiety? Czy będzie musiała zabić jej ducha? Czy może schwyta ją Łapacz Złych Snów i szamani postanowią ją także uwięzić w totemie?
– Poproś ją – zatrzepotała Motyl. Ścigająca Się Z Wiatrem wyraźnie usłyszała zmartwienie. – Poproś. Może jednak ma dobre serce?
Wiatr poniósł szalony śmiech Motyl. Ją zemsta naznaczyła wyjątkowo mocno.
Preria
Summers odsypiała nocne warty przy zranionej klaczy za dnia, w pełnym słońcu, bez żadnych snów. Jednak gdy zamykała oczy nocą, za każdym razem śniła intensywnie. W tych nocnych marzeniach zawsze pojawiały się motyle i naga Indianka z poranionymi udami. Niebo było ciemne, bez gwiazd, tylko księżyc osrebrzał prerię. Dziewczyna w śnie kuśtykała, zbierając rośliny i rozgniatając je lub okładając liśćmi rany.
Tej nocy podeszła do Summers i ujęła ją delikatnie za rękę. Taylor wzdrygnęła się w śnie – dłoń Indianki była ciepła, wręcz gorąca, skóra miękka, a dotyk ostrożny, pełen szacunku, ale stanowczy.
– Dehena – zaszeptał wiatr. Indianka pociągnęła Taylor za sobą, ani na moment nie puszczając jej ręki. Szły przez nocną prerię, prowadzone przez wielobarwnego motyla, jakiego Summers nigdy jeszcze nie widziała. Wysokie trawy muskały pieszczotliwie dziewczynę, jakby się z nią witały. Dotarły nad brzeg rzeki, gdzie rósł samotny tulipanowiec. Indianka pociągnęła Taylor za sobą, pod gałąź ciężką od liści i kwiatów.
– Ahana – rozległ się szept w powietrzu. Drzewo zaszumiało, jakby trącone pojedynczym podmuchem wiatru. Indianka zerwała kawałek kory i uniosła go tak, by Taylor mogła mu się dobrze przyjrzeć.
– Tsiju. – Głos był łagodny, szum liści ledwo słyszalny. Indianka włożyła korę między dłonie Summers i roztarła łupinę. Taylor czuła bijące od dziewczyny gorąco, zauważyła też krople potu na jej czole.
– Tsiju – zaszumiały znów liście, wydawało się, jakby drzewo szeptało kobiecym głosem. Dziewczyna przysunęła się do Taylor, ujęła ją za nadgarstki i poprowadziła dłonie po swoich udach, delikatnie wmasowując proszek z kory w rany. Indianka zamknęła oczy i westchnęła z ulgą. Summers poczuła uderzenie gorąca, w głowie jej zawirowało. Nagle spadła w ciemność i obudziła się gwałtownie.
Księżyc wisiał nisko nad horyzontem, zachodząc. Klacz parsknęła nieopodal, odpowiedział jej wierzchowiec Taylor. Summers, zlana potem, oddychała ciężko. Wciąż czuła dłonie dziewczyny ze snów na nadgarstkach. Jej wierzchowiec podszedł, trącając kobietę pyskiem.
– Niemożliwe – sapnęła Taylor, przyglądając się mustangowi. Klacz nie wyglądała dobrze, z trudem chłeptała wodę z wgłębienia w ziemi. Wierzchowiec znów ją trącił pyskiem, parskając ponaglająco.
Summers znalazła tulipanowiec ze snu dokładnie tam, gdzie wskazała go Indianka. Koń szedł sam, jakby znał drogę. Zerwała tyle kory, by wystarczyło na kilka dni opatrywania ran. Już po pierwszym dniu klacz odzyskała łaknienie. Przez następne dwa tygodnie odżywała w oczach, a w snach naga dziewczyna przestała kuśtykać. Indianka klękała u głowy Summers, gładziła ją po włosach i nuciła radośnie, a wielobarwne motyle siadały na jej ramionach. Taylor budziła się spokojna, w dziwnym błogostanie. Czasami zaciskała mocno powieki, usiłując przedłużyć sen, ale świt był bezlitosny: kiedy tylko na niebie pojawiało się słońce, dziewczyna znikała.
Między światami
Ścigająca Się Z Wiatrem przypatrywała się śpiącej kobiecie. Nie czuła w niej fałszu ani groźby.
– Niedługo znów będę gnać – powiedziała na głos. – Chcę… – zawahała się. Przypomniała sobie szorstkie dłonie, delikatnie zmieniające opatrunki na jej udach. Przypomniała sobie uśmiech, gdy w końcu o własnych siłach poszła nad brzeg rzeki, napić się wody. Przypomniała sobie, co mówił duch drugiego konia, o szacunku i spokoju, gdy Blada Twarz go prowadziła. Nie, nie wiedziała, czego teraz tak naprawdę chce.
Motyle poruszyły skrzydłami. Nie gniewały się. Mówiły, że one już wiedzą, ale to jej ścieżka. W ich szeleście Ścigająca Się Z Wiatrem usłyszała… ulgę. Motyle szeptały, pierwszy raz od kilku zim, spokój.
Preria
Ostatniej nocy, w śnie, Indianka chwyciła Taylor za ręce i pociągnęła, uśmiechając się szeroko. Summers miała wrażenie, że widzi w jej brązowych oczach jakiś nowy błysk.
– Dehena! – zaszumiała preria, a Summers poczuła radosne podniecenie, jakby coś się zbliżało. Indianka ciągnęła ją za sobą. Biegły przez trawę, aż dotarły do małego pagórka. Dziewczyna dała znak dłonią, by kucnęły, po czym zaczęła się skradać. Summers podążała za nią, najciszej jak potrafiła. Indianka zatrzymała się w końcu i wskazała coś palcem.
– Aui – szepnął zefir. Taylor wpatrywała się w prerię nic nie widząc. Indianka roześmiała się bezgłośnie, delikatnie ujęła Summers za podbródek i obróciła w odpowiednią stronę. Pogładziła czule policzek kobiety i wyszczerzyła się, bardzo z siebie zadowolona.
– Aui – powtórzyła cicho preria. Taylor wytężyła wzrok i dostrzegła charakterystyczne białe plamki ogonów mulaków, małe stado byków pasące się nieopodal. Poczuła na płatku ucha wargi dziewczyny.
– Ga-no-ha-li-do – Ledwo wyczuwalny wiatr musnął skórę Summers niczym pocałunek. Taylor poczuła uderzenie gorąca i zanim się obudziła, usłyszała perlisty śmiech dziewczyny.
Następnej nocy upolowała dwa dorodne okazy, dokładnie tam, gdzie wskazała je Indianka. Podeszła je z zadziwiająca łatwością, idąc dokładnie tak, jak zrobiły to we śnie.
W końcu nadszedł czas, by wrócić do Shore Rocks. Taylor spakowała wszystkie juki. Podeszła do pasących się razem koni, poklepała po szyi wierzchowca, który parsknął z niezadowoloniem na zapach krwi.
– Koniec łowów, jutro wracamy – powiedziała. Klacz podeszła i trąciła ją pyskiem, podskubując brudną od krwi koszulę. Summers uśmiechnęła się i pogłaskała konia po chrapach. – Możesz iść z nami, jeśli tylko chcesz. Jesteś już zdrowa i wolna.
Zwierzę parsknęło, rzuciło głową i odkłusowało kawałek. Taylor zeszła na brzeg rzeki, gdzie z ulgą zrzuciła utytłane krwią oraz ziemią ubrania i z przyjemnością zanurzyła się w zimnej wodzie.
Klacz wodziła wzrokiem za kąpiącą się Summers.
Tego wieczoru strudzona Taylor szybko zasnęła. We śnie Indianka nuciła, gładząc jej włosy i patrząc w oczy, a motyle tańczyły dookoła, łapiąc w skrzydła promienie księżyca. Nagle śpiew się urwał, cała noc znieruchomiała. Ryk przetoczył się po prerii niczym grzmot, chmury zasłoniły księżyc, pociemniało. Oczy dziewczyny rozszerzyły się gwałtownie, zaczęła potrząsać Summers.
– Hijegi! Hijegi! – krzyczała rzeka, smagana wichrem. Summers ocknęła się momentalnie. Konie rżały przerażone. Chwyciła za pas z rewolwerem, zapięła go w pośpiechu i sięgnęła po karabin. Tętent kopyt, klacz wybiegła z mroku z uszami położonymi po sobie i zaczęła nerwowo drobić przed Taylor. Zaraz za nią przygalopował spłoszony wierzchowiec. Klacz zarżała i puściła się cwałem, do brzegu rzeki. Taylor kopnęła ziemię, zasypując żarzące się ognisko i kucnęła, ściskając nerwowo karabin w rękach. W oddali usłyszała ryk, od którego włosy zjeżyły się na karku i zrobiło się jej zimno.
Z kierunku, w którym pobiegła klacz.
Preria, teraz
Głód węszył wzdłuż brzegu rzeki. Zapach go przyciągał, ślina ściekała po kłach. Czuł przerażonego żółwia, chowającego się w skorupie, wydrę, pryskającą w nurt wody, ale żadne z nich nie było w stanie zagłuszyć tej jednej, jedynej woni, tej, której nienawidził i pożądał zarazem. Zatrzymał się i uniósł pysk, strzygąc uszami.
Tętent kopyt i chlupot rozpryskiwanej wody. Zapach nasilał się. Zawarczał głucho i ruszył cicho do przodu, przemykając wzdłuż kamieni i co wyższych traw, aż w końcu ją zobaczył.
Stała w plamie księżycowego światła odbijającego się w nurcie rzeki, po kostki w zapachu ryb i traw. Motyle tańczyły wokół jej głowy. Krok za krokiem, pochylając łeb, ruszył. Woń była przemożna, pchała Głód do przodu, wprost na nią, nagą, z brązowymi oczami rozszerzonymi ze strachu i zaciętą miną, z kamieniem w dłoni. Nareszcie mógł pożreć ją całą, mieć ją tylko dla siebie!
Runął do ataku, rycząc przeraźliwie.
Summers biegła brzegiem rzeki, kierując się hałasem. Znów rozległ się ten przerażający ryk, a zaraz po nim plusk wody i rżenie. Przyspieszyła. Podmuchy wiatru rozgarniały przed nią przybrzeżne trawy, jakby wskazując ścieżkę, a księżyc w ostatniej chwili wyłuskiwał z ciemności zdradliwe kamienie i wykroty. W oddali zobaczyła, jak klacz tańczy w przybrzeżnej wodzie, strzelając kopytami i rżąc, a wokół niej szalało…
To coś.
Wielkie jak młody niedźwiedź, z rogami i pyskiem jelenia. Kłapało szczęką, machało łapami uzbrojonymi w pazury, usiłując dopaść mustanga.
Summers przyklękła, złożyła się do strzału, wypuściła przeciągle powietrze i nacisnęła spust. Rozległ się huk. Trafiła, bez wątpienia, ale na potworze nie zrobiło to wrażenia. Gorączkowo przeładowała karabin, złożyła się ponownie, strzał. Trafiła, musiała trafić! Ten potwór jakby nic nie czuł!
Przeładowała. Ręce jej się trzęsły, zrobiła kilka szybkich oddechów na uspokojenie. Wymierzyła, uważnie, ostrożnie. Bestia obaliła mustanga i uniosła łapę do śmiertelnego ciosu, rycząc tryumfalnie. Wilcze kły na pasie karabinu zalśniły w świetle księżyca, huknął strzał. Taylor przysięgłaby, że usłyszała wycie i widziała widmo szarego wilka, rzucającego się do gardła potworowi. Trysnęła krew, monstrum zachwiało się, opadło ciężko na łapy. Klacz zerwała się z wody i kopnęła, prosto w głowę. Rozległ się gruchot pękających kości. Rogaty łeb zawisł bezwładnie i po chwili bestia przewróciła się na bok, wzbijając fontannę wody.
Summers ponownie przeładowała i cały czas mierząc do stwora, podeszła bliżej. Klacz drobiła w miejscu, jakby czekając. Kobieta wystrzeliła jeszcze raz, prosto w rogatą czaszkę, tak, by upewnić się, że nigdy już nie wstanie.
Mustang parsknął ponaglająco. Ruszył kłusem. Zatrzymał się kawałek dalej i zarżał, wyraźnie czekając na Summers. Taylor walczyła chwilę ze sobą, zanim ruszyła za koniem.
Wkrótce dotarła do małego obozowiska. Klacz stała przy leżącym na ziemi ciele, grzebiąc niecierpliwie kopytem w ziemi. Taylor podeszła ostrożnie: to był mężczyzna, stary Indianin. Ramię miał zalane krwią. Westchnęła, spojrzała na mustanga. Potem zlustrowała brzeg rzeki, sprawdzając czy dziwna bestia jednak nie próbuje się podkraść, aż wreszcie odłożyła karabin i zaczęła opatrywać rannego. Był nieprzytomny, ale żył. Miał siwy czub, przechodzący w warkocz i mnóstwo tatuaży na pobrużdżonej czasem twarzy. W kieszeniach jego kurty znalazła trochę ziół i proszków, w tym kawałki tulipanowca.
Taylor próbowała czuwać przy rannym, ale zmęczenie i przeżycia zmogły ją w końcu. We śnie księżyc zachodził, motyle tańczyły nad rannym, a Indianka przytulała się mocno do Summers.
– Wado, wado… – szeptała dziewczyna. Policzki miała mokre od łez.
– Ciii… ciii… – uspokajała ją Taylor, głaszcząc zjawę po plecach.
Kiedy Summers się ocknęła, słońce było wysoko nad horyzontem. Stary Indianin stał, zdrową ręką opierając się o klacz.
– Pokaż mi potwora – powiedział po angielsku ze śpiewnym akcentem. Taylor przetarła oczy, rozglądając się ukradkiem. Broń miała przy sobie. Po chwili namysłu zdecydowała, że to dobry znak.
– Jesteś pewien, że możesz iść?
Indianin skinął głową. Taylor podniosła się, wzięła karabin i ruszyła. Mustang prowadził starca, troskliwie go podtrzymując.
– Nigdy nie widziałam czegoś takiego… – powiedziała Summers, gdy dotarli do ciała. W świetle dnia było wręcz makabryczne. Indianin przyglądał się bestii długo, zanim się odezwał:
– Wendigo. Znam wojownika, którego opętał, to Niedźwiedzia Łapa. Zrobiłaś dobrą rzecz, dając jego ciału pokój. Wracaj do siebie, preria będzie ci sprzyjać.
– Zaraz, co takiego? A ty dokąd się wybierasz, hej, zaczekaj!
– Ścigająca Się Z Wiatrem mi pomoże. – Poklepał delikatnie konia. – Żegnaj – odparł Indianin, ruszając wraz z mustangiem. Klacz parsknęła i obróciła łeb, łypiąc na Taylor. Summers żachnęła się, niezadowolona, ale nie próbowała ich zatrzymać.
Dwa tygodnie później
Taylor z ulgą wysiadła z pociągu w Shore Rocks. Słońce chyliło się już ku zachodowi. W kieszeni czuła przyjemny ciężar sakiewki: sprzedała korzystnie skóry, a potrzebowała pieniędzy na zimę. Na drewnianym peronie siedział Indianin, który na jej widok pozdrowił ją dłonią. Ten starzec znad brzegu Arkansas, gdzie… Summers potrząsnęła głową, odpędzając wspomnienie wendigo. Wciąż źle sypiała po tym spotkaniu i nie miała ochoty wracać do tamtej nocy. Podeszła do Indianina.
– Nie powinieneś odpoczywać? Jak ręka?
Przez moment wydawało się jej, że starzec uśmiechnął się lekko.
– Rana dobrze się goi – odpowiedział. – Skąd wiedziałaś o tsiju?
– Przyśniło mi się.
Szaman przypatrywał się Taylor przez chwilę, a następnie podniósł się. Pomogła mu wstać.
– Chodź ze mną. Nic ci nie grozi. Wrócisz nad ranem. – Indianin oparł się mocno o jej ramię.
– A muszę?
– Nie. Ale ktoś na ciebie czeka.
Summers zastanawiała się przez moment. Spojrzała na starego badawczo. Indianie zazwyczaj nie chcieli dolarów, a nic innego, poza bronią, przy sobie nie miała. Wygrała ciekawość.
Preria między światami
Czekała na nich przy Arkansas, między drzewami, nieopodal miasta Bladych Twarzy. Gdy dotarli, usłyszała, jak kobieta głośno wciągnęła powietrze na widok totemu Motyl. Ścigająca Się Z Wiatrem zarżała krótko i podbiegła. Przywitała się, skubiąc koszulę i przytulając nos do jej czoła.
– O ty łajzo… – roześmiała się Summers.
Starzec usiadł przy totemie, gestem wskazując miejsce naprzeciwko siebie. Taylor poklepała klacz po poliku i podeszła do Indianina. Summers usiadła i zauważyła pod rzeźbą skorupę żółwia, do połowy napełnioną wodą.
– Jak…?
Indianin wyjął fajkę i nabił ją ziołami.
Ścigająca Się Z Wiatrem słuchała, jak ojciec snuł opowieść. O Szlaku Łez. O tym, jak po przybyciu do nowej ziemi szamani wezwali dusze wszystkich zmarłych przez Księżycowy Most, wlali je w naczynia i zabijali, zabijali póki wszystkie forty Bladych Twarzy i ich żołnierze nie umarli. O asgina, które, jak oszalała z gniewu Motyl, chciały mimo to zabijać dalej i trzeba było więzić je w totemach. O wendigo, złym duchu narodzonym z odrzuconej miłości i jedzenia ludzkiego mięsa. Wreszcie o tym, jak biała ageya zyskała szacunek prerii i uśmierzyła nienawiść Motyl, której wędrujący totem postanowił od teraz strzec zarówno Ścigającej Się Z Wiatrem, jak i Bladej Twarzy. Słuchała i nie mogła doczekać się końca opowieści.
Słońce zaszło, nocne owady zaczęły swój koncert. Na niebo wdrapywał się księżyc. Szaman wydmuchał dym w cztery strony świata i podał fajkę kobiecie. Taylor wzięła ją niepewnie, nie wiedząc co ma teraz zrobić.
Motyl usiadł na totemie. Zapadał zmrok, słońce chowało się za widnokręgiem.
– Zapal ze mną za pokój między tobą a mną, Wielkie Serce.
Summers zaciągnęła się dymem i natychmiast rozkaszlała. Szaman czekał cierpliwie. W końcu Taylor udało się powtórzyć rytuał i oddała mu fajkę.
– Przepraszam… – Kaszlnęła w rękaw. – Nie jestem przyzwyczajona.
Mądry Bóbr skinął głową i zgasił fajkę. Milczenie przerwała Summers:
– I co teraz?
Mądry Bóbr spojrzał w niebo.
– Czas na mnie – odpowiedział. Wstał, podniósł zdrową ręką żółwią skorupę z wodą i podał ją kobiecie. – Zaczekaj tu, aż zobaczysz Księżycowy Most.
Kiedy szaman odszedł, Summers zamknęła oczy. Czekała, ale sen, jak na złość, nie przychodził. W głowie kłębiły się jej dziesiątki pytań bez odpowiedzi. Westchnęła, otworzyła oczy i spojrzała w wodę w naczyniu. Na jej powierzchni odbijał się księżyc. Poczuła podmuch ciepłego wiatru i zapach ziół, a potem usłyszała znajome nucenie i ciepłe dłonie na głowie. Przeszedł ją miły dreszcz, spojrzała w górę.
Niebo i księżyc przesłaniała roześmiana twarz młodej Indianki z preriowych snów. Jej długie, czarne włosy łaskotały Taylor w szyję.
– Osijo! – rzuciła wesoło Indianka. Oczy błyszczały jej radośnie.
Dziewczyna delikatnie ujęła twarz Taylor w dłonie, nachyliła się i pocałowała Summers, długo, bardzo długo. I bardzo mocno.
To było proste, naturalne, nieskrępowane. Takie, jakie powinno być. Taylor oddała pocałunek i pociągnęła Ścigającą Się Z Wiatrem w trawę.
–
dehena (czirokeski) – chodź, chodź ze mną
ahana (czirokeski) – To tu, tutaj
tsiju (czirokeski) – nazwa odpowiadająca tulipanowcowi,
aui (czirokeski) – jeleń
ganohalido (czirokeski) – polowanie, łowy
hijegi (czriokeski, rozkazujący) – wstawaj
wado (czirokeski) – dziękuję
ageya (czirokeski) – kobieta
osijo (czirokeski) – cześć, pozdrowienie