- Opowiadanie: PsychoFish - Księżycowy Most (weird west romans)

Księżycowy Most (weird west romans)

Tekst na­pi­sa­ny na za­pro­sze­nie do an­to­lo­gii “Sto­jąc po kost­ki w za­pa­chu ryb” (ależ to jest pięk­ne zda­nie! Au­to­ro­wi zda­nia nie­zmien­nie dzię­ki za in­spi­ra­cję). Miał być utrzy­ma­ny w szu­flad­ce ‘weird west ro­mans’ – we­ster­ny uwiel­biam, w ro­man­se je­stem słaby. Nie wszedł do zbior­ku, bo nie umiem do­trzy­my­wać ter­mi­nów i nie miesz­czę się w ob­ję­to­ści. :-)

Tekst pro­sty, nawet na­iw­ny, ale mam na­dzie­ję, że po­krze­pia­ją­cy w tej na­iw­no­ści. Do pew­ne­go mo­men­tu ”cze­sa­ny” przez bel­la­trix i mor­te­ciu­sa (za co ogrom­nie dzię­ku­ję, po­zo­sta­łe błędy kon­struk­cyj­ne i tek­sto­we są zde­cy­do­wa­nie moje) – więc i ro­mans, tro­chę prze­wrot­nie, pod spe­cy­ficz­ne au­dy­to­rium.

Za­pra­szam do za­po­zna­nia się z an­to­lo­gią “Sto­jąc po kost­ki w za­pa­chu ryb”, a w mię­dzy­cza­sie – do lek­tu­ry opo­wia­da­nia.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Księżycowy Most (weird west romans)

 

Teraz

 

Głód nie może zbyt długo po­zo­sta­wać nie­na­sy­co­ny. Głód pach­nie stra­chem; obawą, że pożre świat do­oko­ła i zo­sta­nie tylko on sam. Głód pach­nie potem i śliną, ob­ra­ca­ną w pasz­czy setki razy w po­szu­ki­wa­niu resz­tek mię­dzy zę­ba­mi.

Dla­te­go cier­pli­wie tro­pił za­pach sta­re­go czło­wie­ka, na­wy­kłe­go do wę­dró­wek i życia wśród woni ro­ślin i zwie­rząt. Za­pach dzi­kie­go ty­to­niu i aro­ma­tycz­nych ziół, kin­ni­kin­nick, wy­pa­la­nych przy nie­zli­czo­nych ogni­skach, w wi­gwa­mach i tipi. Za­pach, który przy­kle­ił się do cy­bu­cha fajki. Za­pach in­diań­skiej magii, wo­recz­ka z le­ka­mi, świę­te­go amu­le­tu dzie­ci Ma­ni­tou. Za­pach sta­re­go, ale wciąż smacz­ne­go, ludz­kie­go mięsa. O tak, na tę woń Głód kąsał do­tkli­wiej, nie­mal­że od­bie­ra­jąc świa­do­mość, i parł ślepo za tro­pem.

Nocą do­go­nił ofia­rę. Do­tarł do miej­sca, gdzie prze­rze­dza­ła się wyż­sza trawa. Na brze­gu rzeki uj­rzał ogni­sko i sie­dzą­ce­go przy nim In­dia­ni­na.

Głód na­pie­rał.

Pod­kra­dał się krok za kro­kiem, pod wiatr, żeby ofia­ra go nie wy­czu­ła. Gdy się zbli­żył, po­chy­lił łeb, na­sta­wił rogi i sko­czył. In­dia­nin w ostat­niej chwi­li rzu­cił się w bok. Głód chy­bił, zra­nił tylko za­miast zabić. Sta­rzec przy­kuc­nął, wyjął nóż. Lewa ręka zwi­sa­ła bez­wład­nie. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach krwi i stra­chu. 

Głód z ła­two­ścią oba­lił ofia­rę na zie­mię. Chrup­nę­ła kość w ści­śnię­tym łapą ra­mie­niu, a Głód ob­na­żył zęby, war­ko­cząc głu­cho. Głód zaraz zo­sta­nie za­spo­ko­jo­ny, ludz­kim mię­sem, za któ­rym wył już tyle nocy. Sta­rzec za­mknął oczy i za­czął nucić cicho pieśń, którą Głód znał: pieśń po­gar­dy dla śmier­ci.

Nagle war­kot ustał. Be­stia po­ru­szy­ła chra­pa­mi. Głód po­czuł inny za­pach. Za­pach, któ­re­go nie czuł już dawno, a od któ­re­go to wszyst­ko się za­czę­ło. Za­pach, który mógł za­koń­czyć Głód raz na za­wsze. Za­pach tak prze­moż­ny, że Głód nie po­tra­fił mu się oprzeć mimo ofia­ry le­żą­cej tuż obok.

 

Be­stia ni to za­wy­ła, ni za­ry­cza­ła, a potem dała susa w ciem­ność, wę­sząc gło­śno. 

 

Trzy dło­nie i dwa palce wio­sen wstecz

 

Kiedy żoł­nie­rze Bla­dych Twa­rzy za­czę­li wy­pę­dzać Czi­ro­ke­zów, by bez prze­szkód wy­do­by­wać żółty metal, roz­po­czę­ła się wojna. Wo­jow­ni­cy gi­nę­li, prze­gry­wa­jąc star­cie za star­ciem. Gdy Blade Twa­rze zna­la­zły i oto­czy­ły osadę Ści­ga­ją­cej Się Z Wia­trem, jej oj­ciec, sza­man Mądry Bóbr, prze­ko­nał po­zo­sta­łych przy życiu, że le­piej prze­trwać dziś i jutro, nawet będąc wy­gna­nym, by móc wal­czyć po­ju­trze. Mieli tylko noc na po­spiesz­ne przy­go­to­wa­nia do drogi, po­zwo­lo­no im wziąć tylko tyle, ile byli w sta­nie unieść na ple­cach. Na­stęp­ne­go dnia, pod stra­żą od­dzia­łu Bla­dych Twa­rzy, wy­ru­szy­li w drogę do nowej, obcej ziemi, którą wy­zna­czył im Wódz Mar­tin Van Buren w od­le­głym Wa­szyng­to­nie.

 W trak­cie wę­drów­ki duchy im nie sprzy­ja­ły: zima przy­szła nagle, nocą, ni­czym wróg pod­kra­da­ją­cy się by po­rwać konie. Oznaj­mi­ła się mro­zem, ostrym wia­trem i la­men­tem matki opła­ku­ją­cej zmar­łe z zimna nie­mow­lę. Za­czy­na­ło bra­ko­wać po­ży­wie­nia. Czi­ro­ke­zi i Blade Twa­rze nie­rzad­ko brnę­li po ko­la­na w śnie­gu. Żoł­nie­rzy chro­ni­ły cie­płe ubra­nia i za­pa­sy, znać było, że nie pierw­szy raz prze­by­wa­ją tę drogę. Za to z Prawdziwych Ludzi, jak mówiło o sobie plemię, mróz i zmę­cze­nie wy­sy­sa­ły życie: co kilka dni ktoś upa­dał i już nie wsta­wał lub nie bu­dził się nad ranem. Nie­licz­ni po­zo­sta­li przy życiu męż­czyź­ni za­bie­ra­li wów­czas ciało i grze­ba­li na skra­ju szla­ku. Spie­szy­li się, by móc do­go­nić wciąż po­pę­dza­ne przez żoł­nie­rzy ple­mię. 

W jeden z mroź­nych dni pękło serce Ści­ga­ją­cej Się Z Wia­trem, gdy ode­szła Motyl, przy­ja­ciół­ka i skry­ta mi­łość. Sza­man długo tulił pła­czą­cą cicho córkę.

Mądry Bóbr upro­sił ka­pi­ta­na Bla­dych Twa­rzy, by ze­zwo­lił na kil­ku­dnio­wy po­stój, pod­czas któ­re­go my­śli­wi mo­gli­by za­po­lo­wać. Żoł­nie­rze po­cząt­ko­wo nie chcie­li się zgo­dzić, ale ule­gli, gdy obie­cał im udział w zdo­by­czy. Wiel­ki Duch oka­zał ła­ska­wość wy­sy­ła­jąc je­le­nia, lisa i za­błą­ka­ne­go niedź­wie­dzia, któ­re­go naj­wy­raź­niej wy­bu­dził ze snu, by po­da­ro­wać swoim dzie­ciom. Za­brał w za­mian Cich­sze­go Od Pumy. Gdy my­śli­wi wró­ci­li do obozu, Blade Twa­rze wzię­ły wiel­kie­go ba­ri­ba­la dla sie­bie, gro­żąc ka­ra­bi­na­mi.

Tego sa­me­go wie­czo­ra młody wo­jow­nik, Niedź­wie­dzia Łapa, usiadł przy ogniu sza­ma­na, pro­sząc o jego córkę i w darze skła­da­jąc mięso. Twarz Mą­dre­go Bobra nie drgnę­ła. Ścigająca Się Z Wiatrem z tru­dem po­wstrzy­ma­ła się od krzy­ku. Nie chcia­ła ścią­gnąć uwagi żoł­nie­rzy.

– To nie jest mięso je­le­nia czy lisa – bar­dziej stwier­dził, niż za­py­tał Mądry Bóbr. – Skąd je masz?

– Za­bra­łem Bla­dym Twa­rzom – od­parł Niedź­wie­dzia Łapa, hardo pa­trząc sza­ma­no­wi w oczy. Nie było chwa­ły w przy­zna­niu się, że na kra­dzie­ży przy­ła­pał go ka­pi­tan Bla­dych Twa­rzy, który naj­pierw przyj­rzał się mło­de­mu Czi­ro­ke­zo­wi, a na­stęp­nie od­szedł bez słowa, uda­jąc, że ni­cze­go nie wi­dział.

Mądry Bóbr mil­czał. Ści­ga­ją­ca Się Z Wia­trem miała na­dzie­ję, że po­zwo­li jej od­go­nić im­per­ty­nen­ta od ogni­ska. Sza­man jed­nak­że sam zwró­cił się do mło­dzień­ca:

– Przy­nio­słeś w darze życie. Nie mo­że­my tego przy­jąć tylko dla sie­bie. Jeśli Blade Twa­rze do­wie­dzą się, co zro­bi­łeś, bę­dzie jesz­cze go­rzej, niż jest. Szyb­ko, po­dziel to mięso na czę­ści i roz­daj naj­bar­dziej po­trze­bu­ją­cym. Jak naj­wię­cej z nas musi prze­żyć. Wró­ci­my do tej roz­mo­wy u celu wę­drów­ki.

Niedź­wie­dzia Łapa za­brał mięso, wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­ny, ale nie śmiał się sprze­ci­wić sza­ma­no­wi.

Na­stęp­ne­go dnia burza śnież­na za­kry­ła całą oko­li­cę wście­kłym wi­chrem i śnie­giem. Do­pie­ro po po­łu­dniu prze­ja­śni­ło się na tyle, by ka­pi­tan i dwóch żoł­nie­rzy ru­szy­li na­przód, spraw­dzić czy szlak jest prze­jezd­ny.

Nad ranem wró­ci­li tylko żoł­nie­rze. Blada Twarz, zwana Sier­żan­tem, po krót­kiej roz­mo­wie z nimi we­zwał sza­ma­na i kazał Czi­ro­ke­zom ru­szać dalej.

– Ka­pi­tan obie­cał nam czas na po­lo­wa­nie i od­po­czy­nek – za­pro­te­sto­wał Mądry Bóbr.

– Teraz słu­cha­cie mnie. Kilka dni już mi­nę­ło, a ka­pi­tan miał wy­pa­dek – rzu­cił groź­nie Sier­żant.

To­wa­rzy­szą­cy mu żoł­nie­rze wbili wzrok w zie­mię. 

 

Sier­żant Bla­dych Twa­rzy był bez­li­to­sny. Po­ga­niał ple­mię Mą­dre­go Bobra, nie zwa­ża­jąc na po­go­dę czy cho­ro­by ata­ku­ją­ce Czi­ro­ke­zów. Sza­man i jego córka dwo­ili się i tro­ili, by utrzy­mać przy życiu jak naj­wię­cej współ­ple­mień­ców, ale i tak każ­de­go dnia męż­czyź­ni za­bie­ra­li ko­lej­ne ciało, by po­cho­wać je pod śnie­giem. Prawdziwi Ludzie dzie­li­li reszt­ki je­dze­nia na małe por­cje, dzie­ci pła­ka­ły z głodu i zmę­cze­nia. Życie ucie­ka­ło z ple­mie­nia jak woda przez dziu­ra­wy sak.

Pew­ne­go wie­czo­ru zima do­pa­dła Ści­ga­ją­cą Się Z Wia­trem, ką­sa­jąc jej ciało go­rącz­ką. Mimo sta­rań Mą­dre­go Bobra, zmar­ła po kilku dniach. Niedź­wie­dzia Łapa za­stał sza­ma­na nu­cą­ce­go pieśń ża­łob­ną nad cia­łem córki. Nie­na­wiść i żal wy­peł­ni­ły Niedź­wie­dzią Łapę, twarz wy­krzy­wił mu strasz­ny gry­mas. Miał ocho­tę rzu­cić się z to­ma­haw­kiem na Blade Twa­rze i zgi­nąć w walce, za­bie­ra­jąc ze sobą jak naj­wię­cej z nich. Mądry Bóbr do­strzegł, co dzie­je się z mło­dym wojownikiem i prze­stał śpie­wać.

– Za­bierz ją. Mu­si­my żyć – po­wie­dział głu­cho.

Mło­dzie­niec tro­skli­wie owi­nął ciało Ści­ga­ją­cej Się z Wia­trem w znisz­czo­ne ubra­nie i za­brał ze sobą. Tego ranka tylko ona opu­ści­ła ple­mię. Roz­ko­pał śnieg, a potem długo roz­bi­jał to­por­kiem zmar­z­łą zie­mię i wy­cią­gał twar­de bryły, szy­ku­jąc grób dla uko­cha­nej. Ple­mię wy­ru­szy­ło już w drogę, gdy wresz­cie zło­żył ciało w płyt­kiej mo­gi­le. Roz­wi­nął ubra­nia; dziew­czy­na zda­wa­ła się spać, jej twarz była spo­koj­na, oczy za­mknię­te. Niedź­wie­dzia Łapa po­czuł, jak po po­licz­kach ście­ka­ją mu łzy.

– Wy­bacz, Ści­ga­ją­ca Się Z Wia­trem – po­wie­dział cicho, wy­ci­na­jąc ka­wał­ki mięsa z kobiety. – Mu­si­my żyć. Twoje ciało mnie na­kar­mi. 

Żuł mięso po­wo­li, ogrze­wa­jąc je w ustach, gdy za­kry­wał grób i okła­dał go ka­mie­nia­mi. 

 

Shore Rocks, późna wio­sna 1853

 

 Shore Rocks była je­dy­ną osadą, na jaką ze­zwo­li­li Czi­ro­ke­zi w swo­jej czę­ści Te­ry­to­rium In­diań­skie­go. Nie­pi­sa­na umowa z okolicznymi plemionami chro­ni­ła mia­stecz­ko przed zbrojnymi kon­flik­ta­mi. Linia ko­le­jo­wa, bie­gną­ca z po­gra­nicz­ne­go Fort Smith, koń­czy­ła się wła­śnie tutaj, nad brze­giem Ar­kan­sas. W Shore Rocks miesz­ka­li lu­dzie, któ­rzy nawet w no­wych, dzi­kich Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie mogli zna­leźć sobie miej­sca. Tutaj nie za­da­wa­no zbęd­nych pytań. 

Wła­śnie ta­kie­go miej­sca szu­ka­ła Tay­lor Sum­mers. Pew­ne­go cie­płe­go dnia po­ja­wi­ła się na pe­ro­nie, nio­sąc cały ma­ją­tek na ple­cach, w ju­kach i na sio­dle. Wy­na­ję­ła pokój w Soma Sa­lo­on. Lokal pro­wa­dził Gur­prit, Hin­dus w sile wieku. Szyb­ko się po­lu­bi­li.

 Tay­lor po­lo­wa­ła, utrzy­mu­jąc się z han­dlu mię­sem i skó­ra­mi, po­trze­bo­wa­ła jed­nak konia, by móc do­trzeć do te­re­nów w głębi pre­rii, bo­gat­szych w zwie­rzy­nę niż oko­li­ce mia­stecz­ka. Gur­prit po­mógł jej dobić targu z wła­ści­cie­lem małej staj­ni w mie­ście.

 

 Gdy szy­ko­wa­ła się do wy­jaz­du, Hin­dus wci­snął jej przy­bor­nik me­dycz­ny. Potem przy­trzy­my­wał konia i, ni­czym za­tro­ska­ny ro­dzic, dawał rady, o które nie pro­si­ła.

– Nie lek­ce­waż as­gi­na. Po­dob­no po­tra­fią opa­no­wać wszyst­ko, co nie ma duszy, bądź ją utra­ci­ło, w tym ludzi i zwie­rzę­ta. To one po­chło­nę­ły forty Gib­son i Cof­fey i wy­pę­dzi­ły stąd żoł­nie­rzy. Czi­ro­ke­zi mają swoje spo­so­by na ich ob­ła­ska­wie­nie, skła­da­ją dary, tań­czą… No, hop! Ech, jak ty do­brze wy­glą­dasz w sio­dle, gdy­bym tylko był młod­szy…

– Dzię­ku­ję, ale wiesz, że nie je­stem za­in­te­re­so­wa­na – ro­ze­śmia­ła się ser­decz­nie. Do­tknę­ła ronda ka­pe­lu­sza na po­że­gna­nie, spię­ła konia i ru­szy­ła.

 

Tay­lor, po kil­ku­dnio­wej jeź­dzie, zna­la­zła miej­sce, gdzie Ar­kan­sas pły­nę­ła le­ni­wie, a brzeg, po­zna­czo­ny wie­lo­ma zwie­rzę­cy­mi tro­pa­mi, ła­god­nie za­nu­rzał się w wo­dzie. Wo­do­pój. Miała na­dzie­ję upo­lo­wać tyle, ile mogła za­wieźć do Shore Rocks przed je­sie­nią, zanim po­ja­wią się bi­zo­ny i In­dia­nie wy­ru­szą na pre­rię. 

Roz­bi­ła obóz o ćwierć dnia drogi od wo­do­po­ju, pod ka­mie­niem, nie­opo­dal in­diań­skie­go to­te­mu na brze­gu rzeki. Nie była prze­sąd­na, ale pomna ostrze­żeń o in­diań­skich du­chach, po­sta­no­wi­ła zo­sta­wić im w darze pierw­sze upo­lo­wa­ne zwie­rzę. Tego sa­me­go wie­czo­ru zła­pa­ła żół­wia, któ­re­go na­stęp­nie spra­wi­ła i zło­ży­ła pod to­te­mem. Po­dob­no Czi­ro­ke­zi ce­ni­li sobie ich sko­ru­py.

Sum­mers ru­sza­ła na po­lo­wa­nia, cza­sem opusz­cza­jąc obo­zo­wi­sko na dzień czy dwa. Upo­lo­wa­ła tro­chę ma­łych zwie­rząt, co za­pew­ni­ło jej za­pa­sy po­ży­wie­nia i kilka skór na han­del. Cze­ka­ła jed­nak na więk­szą zdo­bycz: mu­la­ki lub może nawet zbłą­ka­ne­go niedź­wie­dzia. Teraz, gdy miała wierz­chow­ca, była w sta­nie za­wieźć z po­wro­tem do Shore Rocks więk­szy łup. Krą­ży­ła więc cier­pli­wie wokół wo­do­po­ju, cie­sząc się przy tym sa­mot­no­ścią; bra­kiem ukrad­ko­wych spoj­rzeń i szep­tów, przed któ­ry­mi prę­dzej czy póź­niej ucie­ka­ła z każ­de­go miej­sca . 

Pod­czas jed­ne­go z ta­kich wy­pa­dów za­uwa­ży­ła stado mu­stan­gów, które ze­szło do rzeki. Jeden z nich czła­pał da­le­ko z tyłu, po­wo­li, ze zwie­szo­nym łbem, aż po­ło­żył się w tra­wie i długo nie wsta­wał. Kiedy dzi­kie konie ru­szy­ły dalej, nie po­dą­żył za nimi. Sum­mers, za­in­try­go­wa­na, po­sta­no­wi­ła spraw­dzić, dla­cze­go.

Na widok Tay­lor koń pró­bo­wał się pod­nieść, ale zaraz padał z po­wro­tem. Zad po­kry­ty był za­sko­ru­pia­łą krwią, robił bo­ka­mi, char­czał gło­śno. Sum­mers się­gnę­ła po re­wol­wer, chcąc skró­cić cier­pie­nie zwie­rzę­cia, ale za­trzy­ma­ła się w pół ruchu. Na pysku mu­stan­ga usiadł pięk­ny motyl. Koń za­mknął oczy. Tay­lor, wie­dzio­na ja­kimś nie­okre­ślo­nym im­pul­sem, wsu­nę­ła pi­sto­let z po­wro­tem do ka­bu­ry, odło­ży­ła ka­ra­bin i kuc­nę­ła, wy­cią­ga­jąc po­wo­li dłoń.

– Ciii… ciii… Po­mo­gę ci… Tak, spo­koj­nie, ciii… – szep­ta­ła uspo­ka­ja­ją­co, zbli­ża­jąc się, aż mogła po­ło­żyć rękę na chra­pach zwie­rzę­cia. Po­czu­ła na skó­rze cie­pły od­dech konia. Mu­stang otwo­rzył oczy, wpa­tru­jąc się w ko­bie­tę. Motyl po­ru­szył skrzy­dła­mi, ale nie od­le­ciał.

To była klacz. Sum­mers zo­sta­ła przy niej tego wie­czo­ra. Uda zwie­rzę­cia były po­szar­pa­ne przez wilki lub ko­jo­ty, więc po­sta­no­wi­ła je oczy­ścić i opa­trzyć. Koń pod­da­wał się spo­koj­nie za­bie­gom, pry­chał tylko i nie­spo­koj­nie wy­krę­cał głowę, gdy szyła co głęb­sze rany. Tay­lor w duchu dzię­ko­wa­ła Gur­pri­to­wi za jego prze­zor­ność: w przy­bor­ni­ku, który wci­snął jej do juków przed wy­jaz­dem, zna­la­zła nici, igły, zio­ło­we maści, wszyst­ko, co było po­trzeb­ne. Nocą czu­wa­ła w pół­śnie, bu­dząc się na naj­mniej­szy dźwięk. W od­da­li wyły wilki.

Nad ranem klacz wsta­ła i za­czę­ła sku­bać trawę do­oko­ła. Nogi jej drża­ły, ruch spra­wiał wy­raź­ną trud­ność. Tay­lor wy­ko­pa­ła wgłę­bie­nie w ziemi bli­sko pyska zwie­rzę­cia, wy­ście­ła­jąc je skórą, i na­peł­ni­ła wodą przy­nie­sio­ną z rzeki. Ścię­ła też na­rę­cze traw i uło­ży­ła tak, by mu­stang mógł łatwo się po­ży­wić. Jej wła­sny koń pasł się nie­opo­dal, co jakiś czas pod­cho­dząc i trą­ca­jąc klacz py­skiem, jakby po­na­gla­jąc do je­dze­nia. 

Tej nocy niebo było bez­chmur­ne, a pre­rię oświe­tlał pra­wie pełny księ­życ. Sum­mers za­snę­ła mocno. Śniła się jej młoda In­dian­ka, naga i z po­ra­nio­ny­mi udami. Sie­dzia­ła nocą wśród traw, oto­czo­na mo­ty­la­mi. Dziew­czy­na, po­sy­ku­jąc z bólu, zry­wa­ła nie­któ­re z ro­ślin, po czym cier­pli­wie je roz­gnia­ta­ła i na­kła­da­ła na rany.

 

Mię­dzy świa­ta­mi

 

– Nie można jej ufać – szep­ta­ły gniew­nie skrzy­dła Motyl. – Pew­nie chce cię uwię­zić.

Ści­ga­ją­ca Z Wia­trem prze­rwa­ła na chwi­lę opa­try­wa­nie ran, przy­glą­da­jąc się śpią­cej ko­bie­cie. Wzru­szy­ła w końcu ra­mio­na­mi.

– To uciek­nę. Albo ją za­bi­ję. – Twarz In­dian­ki nie wy­ra­ża­ła żad­nych emo­cji. Były as­gi­na, to nie pierw­sza Blada Twarz, którą wy­sła­ły­by do kra­iny wiecz­nych łowów, ale… Do tej pory ze­msta nie zo­sta­wi­ła po sobie nic poza pust­ką w środ­ku i bli­zna­mi po nie­na­wi­ści. Teraz chcia­ła tylko biec przez pre­rię, nie za­trzy­my­wa­na przez ni­ko­go.

Syk­nę­ła z bólu. Rany były głę­bo­kie, jeśli szyb­ko nie za­czną się za­skle­piać, bę­dzie po­trze­bo­wa­ła tsiju.

 

Pre­ria, za dnia

 

Klacz od­zy­ski­wa­ła siły po­wo­li, po­ką­sa­ne nogi nie goiły się do­brze. Nie bała się Sum­mers, po­zwa­la­ła się gła­skać i prze­my­wać rany. Zwie­rzę wciąż miało trud­no­ści z cho­dze­niem, więc Tay­lor przy­no­si­ła wodę i ścię­te na­rę­cza trawy.

Ko­bie­ta po­rzu­ci­ła po­lo­wa­nie i prze­nio­sła obóz, by do­glą­dać ran­ne­go konia. Sta­ra­ła się czu­wać no­ca­mi, by móc od­pę­dzić dra­pież­ni­ki, które wa­bi­ła­by łatwa zdo­bycz. Pod­czas jed­nej z ta­kich wart wa­ta­ha wil­ków krą­ży­ła wokół obozu, po­war­ku­jąc i dy­sząc w ciem­no­ści. Ucie­kła do­pie­ro, gdy Tay­lor za­strze­li­ła po­kaź­ne­go ba­sio­ra. Jego kłami ozdo­bi­ła pas do ka­ra­bi­nu.

 

Mię­dzy świa­ta­mi

 

– Dba o cie­bie – za­sze­le­ści­ła skrzy­dła­mi Motyl. Ści­ga­ją­cej Się Z Wia­trem wy­da­wa­ło się, że usły­sza­ła za­zdrość. Po­trzą­snę­ła głową. Może i była dla Motyl tylko przy­ja­ciół­ką, ale za to naj­bliż­szą, taką, przy któ­rej sza­leń­stwo as­gi­na przy­ga­sa­ło. Teraz naj­waż­niej­sze było to, że jej na­czy­nie umie­ra­ło, mimo sta­rań Bla­dej Twa­rzy. Co się wtedy sta­nie? Czy wej­dzie w ciało tej ko­bie­ty? Czy bę­dzie mu­sia­ła zabić jej ducha? Czy może schwy­ta ją Ła­pacz Złych Snów i sza­ma­ni po­sta­no­wią ją także uwię­zić w to­te­mie?

– Po­proś ją – za­trze­po­ta­ła Motyl. Ści­ga­ją­ca Się Z Wia­trem wy­raź­nie usły­sza­ła zmar­twie­nie. – Po­proś. Może jed­nak ma dobre serce?

Wiatr po­niósł sza­lo­ny śmiech Motyl. Ją ze­msta na­zna­czy­ła wy­jąt­ko­wo mocno.

 

Pre­ria

 

Sum­mers od­sy­pia­ła nocne warty przy zra­nio­nej kla­czy za dnia, w peł­nym słoń­cu, bez żad­nych snów. Jed­nak gdy za­my­ka­ła oczy nocą, za każ­dym razem śniła in­ten­syw­nie. W tych noc­nych ma­rze­niach za­wsze po­ja­wia­ły się mo­ty­le i naga In­dian­ka z po­ra­nio­ny­mi udami. Niebo było ciem­ne, bez gwiazd, tylko księ­życ osre­brzał pre­rię. Dziew­czy­na w śnie kuś­ty­ka­ła, zbie­ra­jąc ro­śli­ny i roz­gnia­ta­jąc je lub okła­da­jąc li­ść­mi rany. 

Tej nocy po­de­szła do Sum­mers i ujęła ją de­li­kat­nie za rękę. Tay­lor wzdry­gnę­ła się w śnie – dłoń In­dian­ki była cie­pła, wręcz go­rą­ca, skóra mięk­ka, a dotyk ostroż­ny, pełen sza­cun­ku, ale sta­now­czy.

De­he­na – za­szep­tał wiatr. In­dian­ka po­cią­gnę­ła Tay­lor za sobą, ani na mo­ment nie pusz­cza­jąc jej ręki. Szły przez nocną pre­rię, pro­wa­dzo­ne przez wie­lo­barw­ne­go mo­ty­la, ja­kie­go Sum­mers nigdy jesz­cze nie wi­dzia­ła. Wy­so­kie trawy mu­ska­ły piesz­czo­tli­wie dziew­czy­nę, jakby się z nią wi­ta­ły. Do­tar­ły nad brzeg rzeki, gdzie rósł sa­mot­ny tu­li­pa­no­wiec. In­dian­ka po­cią­gnę­ła Tay­lor za sobą, pod gałąź cięż­ką od liści i kwia­tów.

Ahana – roz­legł się szept w po­wie­trzu. Drze­wo za­szu­mia­ło, jakby trą­co­ne po­je­dyn­czym po­dmu­chem wia­tru. In­dian­ka ze­rwa­ła ka­wa­łek kory i unio­sła go tak, by Tay­lor mogła mu się do­brze przyj­rzeć.

Tsiju. – Głos był ła­god­ny, szum liści ledwo sły­szal­ny. In­dian­ka wło­ży­ła korę mię­dzy dło­nie Sum­mers i roz­tar­ła łu­pi­nę. Tay­lor czuła bi­ją­ce od dziew­czy­ny go­rą­co, za­uwa­ży­ła też kro­ple potu na jej czole.

Tsiju – za­szu­mia­ły znów li­ście, wy­da­wa­ło się, jakby drze­wo szep­ta­ło ko­bie­cym gło­sem. Dziew­czy­na przy­su­nę­ła się do Tay­lor, ujęła ją za nad­garst­ki i po­pro­wa­dzi­ła dło­nie po swo­ich udach, de­li­kat­nie wma­so­wu­jąc pro­szek z kory w rany. In­dian­ka za­mknę­ła oczy i wes­tchnę­ła z ulgą. Sum­mers po­czu­ła ude­rze­nie go­rą­ca, w gło­wie jej za­wi­ro­wa­ło. Nagle spa­dła w ciem­ność i obu­dzi­ła się gwał­tow­nie.

Księ­życ wi­siał nisko nad ho­ry­zon­tem, za­cho­dząc. Klacz par­sk­nę­ła nie­opo­dal, od­po­wie­dział jej wierz­cho­wiec Tay­lor. Sum­mers, zlana potem, od­dy­cha­ła cięż­ko. Wciąż czuła dło­nie dziew­czy­ny ze snów na nad­garst­kach. Jej wierz­cho­wiec pod­szedł, trą­ca­jąc ko­bie­tę py­skiem.

– Nie­moż­li­we – sap­nę­ła Tay­lor, przy­glą­da­jąc się mu­stan­go­wi. Klacz nie wy­glą­da­ła do­brze, z tru­dem chłep­ta­ła wodę z wgłę­bie­nia w ziemi. Wierz­cho­wiec znów ją trą­cił py­skiem, par­ska­jąc po­na­gla­ją­co.

Sum­mers zna­la­zła tu­li­pa­no­wiec ze snu do­kład­nie tam, gdzie wska­za­ła go In­dian­ka. Koń szedł sam, jakby znał drogę. Ze­rwa­ła tyle kory, by wy­star­czy­ło na kilka dni opa­try­wa­nia ran. Już po pierw­szym dniu klacz od­zy­ska­ła łak­nie­nie. Przez na­stęp­ne dwa ty­go­dnie od­ży­wa­ła w oczach, a w snach naga dziew­czy­na prze­sta­ła kuś­ty­kać. In­dian­ka klę­ka­ła u głowy Sum­mers, gła­dzi­ła ją po wło­sach i nu­ci­ła ra­do­śnie, a wie­lo­barw­ne mo­ty­le sia­da­ły na jej ra­mio­nach. Tay­lor bu­dzi­ła się spo­koj­na, w dziw­nym bło­go­sta­nie. Cza­sa­mi za­ci­ska­ła mocno po­wie­ki, usi­łu­jąc prze­dłu­żyć sen, ale świt był bez­li­to­sny: kiedy tylko na nie­bie po­ja­wia­ło się słoń­ce, dziew­czy­na zni­ka­ła.

 

Mię­dzy świa­ta­mi

 

Ści­ga­ją­ca Się Z Wia­trem przy­pa­try­wa­ła się śpią­cej ko­bie­cie. Nie czuła w niej fał­szu ani groź­by. 

– Nie­dłu­go znów będę gnać – po­wie­dzia­ła na głos. – Chcę… – za­wa­ha­ła się. Przy­po­mnia­ła sobie szorst­kie dło­nie, de­li­kat­nie zmie­nia­ją­ce opa­trun­ki na jej udach. Przy­po­mnia­ła sobie uśmiech, gdy w końcu o wła­snych si­łach po­szła nad brzeg rzeki, napić się wody. Przy­po­mnia­ła sobie, co mówił duch dru­gie­go konia, o sza­cun­ku i spo­ko­ju, gdy Blada Twarz go pro­wa­dzi­ła. Nie, nie wie­dzia­ła, czego teraz tak na­praw­dę chce.

Mo­ty­le po­ru­szy­ły skrzy­dła­mi. Nie gnie­wa­ły się. Mó­wi­ły, że one już wie­dzą, ale to jej ścież­ka. W ich sze­le­ście Ści­ga­ją­ca Się Z Wia­trem usły­sza­ła… ulgę. Mo­ty­le szep­ta­ły, pierw­szy raz od kilku zim, spo­kój.

 

Pre­ria

 

Ostat­niej nocy, w śnie, In­dian­ka chwy­ci­ła Tay­lor za ręce i po­cią­gnę­ła, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko. Sum­mers miała wra­że­nie, że widzi w jej brą­zo­wych oczach jakiś nowy błysk.

De­he­na! – za­szu­mia­ła pre­ria, a Sum­mers po­czu­ła ra­do­sne pod­nie­ce­nie, jakby coś się zbli­ża­ło. In­dian­ka cią­gnę­ła ją za sobą. Bie­gły przez trawę, aż do­tar­ły do ma­łe­go pa­gór­ka. Dziew­czy­na dała znak dło­nią, by kuc­nę­ły, po czym za­czę­ła się skra­dać. Sum­mers po­dą­ża­ła za nią, naj­ci­szej jak po­tra­fi­ła. In­dian­ka za­trzy­ma­ła się w końcu i wska­za­ła coś pal­cem.

Aui – szep­nął zefir. Tay­lor wpa­try­wa­ła się w pre­rię nic nie wi­dząc. In­dian­ka ro­ze­śmia­ła się bez­gło­śnie, de­li­kat­nie ujęła Sum­mers za pod­bró­dek i ob­ró­ci­ła w od­po­wied­nią stro­nę. Po­gła­dzi­ła czule po­li­czek ko­bie­ty i wy­szcze­rzy­ła się, bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­na.

Aui – po­wtó­rzy­ła cicho pre­ria. Tay­lor wy­tę­ży­ła wzrok i do­strze­gła cha­rak­te­ry­stycz­ne białe plam­ki ogo­nów mu­la­ków, małe stado byków pa­są­ce się nie­opo­dal. Po­czu­ła na płat­ku ucha wargi dziew­czy­ny.

Ga-no-ha-li-do – Ledwo wy­czu­wal­ny wiatr mu­snął skórę Sum­mers ni­czym po­ca­łu­nek. Tay­lor po­czu­ła ude­rze­nie go­rą­ca i zanim się obu­dzi­ła, usły­sza­ła per­li­sty śmiech dziew­czy­ny.

Na­stęp­nej nocy upo­lo­wa­ła dwa do­rod­ne okazy, do­kład­nie tam, gdzie wska­za­ła je In­dian­ka. Po­de­szła je z za­dzi­wia­ją­ca ła­two­ścią, idąc do­kład­nie tak, jak zro­bi­ły to we śnie. 

 

W końcu nad­szedł czas, by wró­cić do Shore Rocks. Tay­lor spa­ko­wa­ła wszyst­kie juki. Po­de­szła do pa­są­cych się razem koni, po­kle­pa­ła po szyi wierz­chow­ca, który par­sk­nął z nie­za­do­wo­lo­niem na za­pach krwi.

– Ko­niec łowów, jutro wra­ca­my – po­wie­dzia­ła. Klacz po­de­szła i trą­ci­ła ją py­skiem, pod­sku­bu­jąc brud­ną od krwi ko­szu­lę. Sum­mers uśmiech­nę­ła się i po­gła­ska­ła konia po chra­pach. – Mo­żesz iść z nami, jeśli tylko chcesz. Je­steś już zdro­wa i wolna.

Zwie­rzę par­sk­nę­ło, rzu­ci­ło głową i od­kłu­so­wa­ło ka­wa­łek. Tay­lor ze­szła na brzeg rzeki, gdzie z ulgą zrzu­ci­ła uty­tła­ne krwią oraz zie­mią ubra­nia i z przy­jem­no­ścią za­nu­rzy­ła się w zim­nej wo­dzie.

Klacz wo­dzi­ła wzro­kiem za ką­pią­cą się Sum­mers.

 

Tego wie­czo­ru stru­dzo­na Tay­lor szyb­ko za­snę­ła. We śnie In­dian­ka nu­ci­ła, gła­dząc jej włosy i pa­trząc w oczy, a mo­ty­le tań­czy­ły do­oko­ła, ła­piąc w skrzy­dła pro­mie­nie księ­ży­ca. Nagle śpiew się urwał, cała noc znie­ru­cho­mia­ła. Ryk prze­to­czył się po pre­rii ni­czym grzmot, chmu­ry za­sło­ni­ły księ­życ, po­ciem­nia­ło. Oczy dziew­czy­ny roz­sze­rzy­ły się gwał­tow­nie, za­czę­ła po­trzą­sać Sum­mers.

Hi­je­gi! Hi­je­gi! – krzy­cza­ła rzeka, sma­ga­na wi­chrem. Sum­mers ock­nę­ła się mo­men­tal­nie. Konie rżały prze­ra­żo­ne. Chwy­ci­ła za pas z re­wol­we­rem, za­pię­ła go w po­śpie­chu i się­gnę­ła po ka­ra­bin. Tę­tent kopyt, klacz wy­bie­gła z mroku z usza­mi po­ło­żo­ny­mi po sobie i za­czę­ła ner­wo­wo dro­bić przed Tay­lor. Zaraz za nią przy­ga­lo­po­wał spło­szo­ny wierz­cho­wiec. Klacz za­rża­ła i pu­ści­ła się cwa­łem, do brze­gu rzeki. Tay­lor kop­nę­ła zie­mię, za­sy­pu­jąc ża­rzą­ce się ogni­sko i kuc­nę­ła, ści­ska­jąc ner­wo­wo ka­ra­bin w rę­kach. W od­da­li usły­sza­ła ryk, od któ­re­go włosy zje­ży­ły się na karku i zro­bi­ło się jej zimno.

Z kie­run­ku, w któ­rym po­bie­gła klacz.

 

Pre­ria, teraz

 

Głód wę­szył wzdłuż brze­gu rzeki. Za­pach go przy­cią­gał, ślina ście­ka­ła po kłach. Czuł prze­ra­żo­ne­go żół­wia, cho­wa­ją­ce­go się w sko­ru­pie, wydrę, pry­ska­ją­cą w nurt wody, ale żadne z nich nie było w sta­nie za­głu­szyć tej jed­nej, je­dy­nej woni, tej, któ­rej nie­na­wi­dził i po­żą­dał za­ra­zem. Za­trzy­mał się i uniósł pysk, strzy­gąc usza­mi.

Tę­tent kopyt i chlu­pot roz­pry­ski­wa­nej wody. Za­pach na­si­lał się. Za­war­czał głu­cho i ru­szył cicho do przo­du, prze­my­ka­jąc wzdłuż ka­mie­ni i co wyż­szych traw, aż w końcu ją zo­ba­czył. 

Stała w pla­mie księ­ży­co­we­go świa­tła od­bi­ja­ją­ce­go się w nur­cie rzeki, po kost­ki w za­pa­chu ryb i traw. Mo­ty­le tań­czy­ły wokół jej głowy. Krok za kro­kiem, po­chy­la­jąc łeb, ru­szył. Woń była prze­moż­na, pcha­ła Głód do przo­du, wprost na nią, nagą, z brą­zo­wy­mi ocza­mi roz­sze­rzo­ny­mi ze stra­chu i za­cię­tą miną, z ka­mie­niem w dłoni. Na­resz­cie mógł po­żreć ją całą, mieć ją tylko dla sie­bie!

Runął do ataku, ry­cząc prze­raź­li­wie.

 

Sum­mers bie­gła brze­giem rzeki, kie­ru­jąc się ha­ła­sem. Znów roz­legł się ten prze­ra­ża­ją­cy ryk, a zaraz po nim plusk wody i rże­nie. Przy­spie­szy­ła. Po­dmu­chy wia­tru roz­gar­nia­ły przed nią przy­brzeż­ne trawy, jakby wska­zu­jąc ścież­kę, a księ­życ w ostat­niej chwi­li wy­łu­ski­wał z ciem­no­ści zdra­dli­we ka­mie­nie i wy­kro­ty. W od­da­li zo­ba­czy­ła, jak klacz tań­czy w przy­brzeż­nej wo­dzie, strze­la­jąc ko­py­ta­mi i rżąc, a wokół niej sza­la­ło…

To coś.

Wiel­kie jak młody niedź­wiedź, z ro­ga­mi i py­skiem je­le­nia. Kła­pa­ło szczę­ką, ma­cha­ło ła­pa­mi uzbro­jo­ny­mi w pa­zu­ry, usi­łu­jąc do­paść mu­stan­ga.

Sum­mers przy­klę­kła, zło­ży­ła się do strza­łu, wy­pu­ści­ła prze­cią­gle po­wie­trze i nacisnę­ła spust. Roz­legł się huk. Tra­fi­ła, bez wąt­pie­nia, ale na po­two­rze nie zro­bi­ło to wra­że­nia. Go­rącz­ko­wo prze­ła­do­wa­ła ka­ra­bin, zło­ży­ła się po­now­nie, strzał. Tra­fi­ła, mu­sia­ła tra­fić! Ten po­twór jakby nic nie czuł!

Prze­ła­do­wa­ła. Ręce jej się trzę­sły, zro­bi­ła kilka szyb­kich od­de­chów na uspo­ko­je­nie. Wy­mie­rzy­ła, uważ­nie, ostroż­nie. Be­stia oba­li­ła mu­stan­ga i unio­sła łapę do śmier­tel­ne­go ciosu, ry­cząc try­um­fal­nie. Wil­cze kły na pasie ka­ra­bi­nu za­lśni­ły w świe­tle księ­ży­ca, huk­nął strzał. Tay­lor przy­się­gła­by, że usły­sza­ła wycie i wi­dzia­ła widmo sza­re­go wilka, rzu­ca­ją­ce­go się do gar­dła po­two­ro­wi. Try­snę­ła krew, mon­strum za­chwia­ło się, opa­dło cięż­ko na łapy. Klacz ze­rwa­ła się z wody i kop­nę­ła, pro­sto w głowę. Roz­legł się gru­chot pę­ka­ją­cych kości. Ro­ga­ty łeb za­wisł bez­wład­nie i po chwi­li be­stia prze­wró­ci­ła się na bok, wzbi­ja­jąc fon­tan­nę wody.

Sum­mers po­now­nie prze­ła­do­wa­ła i cały czas mie­rząc do stwo­ra, po­de­szła bli­żej. Klacz dro­bi­ła w miej­scu, jakby cze­ka­jąc. Ko­bie­ta wy­strze­li­ła jesz­cze raz, pro­sto w ro­ga­tą czasz­kę, tak, by upew­nić się, że nigdy już nie wsta­nie.

Mu­stang par­sk­nął po­na­gla­ją­co. Ru­szył kłu­sem. Za­trzy­mał się ka­wa­łek dalej i za­rżał, wy­raź­nie cze­ka­jąc na Sum­mers. Tay­lor wal­czy­ła chwi­lę ze sobą, zanim ru­szy­ła za ko­niem.

Wkrót­ce do­tar­ła do ma­łe­go obo­zo­wi­ska. Klacz stała przy le­żą­cym na ziemi ciele, grze­biąc nie­cier­pli­wie ko­py­tem w ziemi. Tay­lor po­de­szła ostroż­nie: to był męż­czy­zna, stary In­dia­nin. Ramię miał za­la­ne krwią. Wes­tchnę­ła, spoj­rza­ła na mu­stan­ga. Potem zlu­stro­wa­ła brzeg rzeki, spraw­dza­jąc czy dziw­na be­stia jed­nak nie pró­bu­je się pod­kraść, aż wresz­cie odło­ży­ła ka­ra­bin i za­czę­ła opa­try­wać ran­ne­go. Był nie­przy­tom­ny, ale żył. Miał siwy czub, prze­cho­dzą­cy w war­kocz i mnó­stwo ta­tu­aży na po­bruż­dżo­nej cza­sem twa­rzy. W kie­sze­niach jego kurty zna­la­zła tro­chę ziół i prosz­ków, w tym ka­wał­ki tu­li­pa­now­ca.

Tay­lor pró­bo­wa­ła czu­wać przy ran­nym, ale zmę­cze­nie i prze­ży­cia zmo­gły ją w końcu. We śnie księ­życ za­cho­dził, mo­ty­le tań­czy­ły nad ran­nym, a In­dian­ka przy­tu­la­ła się mocno do Sum­mers.

Wado, wado… – szep­ta­ła dziew­czy­na. Po­licz­ki miała mokre od łez.

– Ciii… ciii… – uspo­ka­ja­ła ją Tay­lor, głasz­cząc zjawę po ple­cach.

 

Kiedy Sum­mers się ock­nę­ła, słoń­ce było wy­so­ko nad ho­ry­zon­tem. Stary In­dia­nin stał, zdro­wą ręką opie­ra­jąc się o klacz.

– Pokaż mi po­two­ra – po­wie­dział po an­giel­sku ze śpiew­nym ak­cen­tem. Tay­lor prze­tar­ła oczy, roz­glą­da­jąc się ukrad­kiem. Broń miała przy sobie. Po chwi­li na­my­słu zde­cy­do­wa­ła, że to dobry znak.

– Je­steś pe­wien, że mo­żesz iść?

In­dia­nin ski­nął głową. Tay­lor pod­nio­sła się, wzię­ła ka­ra­bin i ru­szy­ła. Mu­stang pro­wa­dził star­ca, tro­skli­wie go pod­trzy­mu­jąc.

– Nigdy nie wi­dzia­łam cze­goś ta­kie­go… – po­wie­dzia­ła Sum­mers, gdy do­tar­li do ciała. W świe­tle dnia było wręcz ma­ka­brycz­ne. In­dia­nin przy­glą­dał się be­stii długo, zanim się ode­zwał:

Wen­di­go. Znam wojownika, którego opętał, to Niedźwiedzia Łapa. Zro­bi­łaś dobrą rzecz, dając jego ciału pokój. Wra­caj do sie­bie, pre­ria bę­dzie ci sprzy­jać.

– Zaraz, co ta­kie­go? A ty dokąd się wy­bie­rasz, hej, za­cze­kaj!

– Ści­ga­ją­ca Się Z Wia­trem mi po­mo­że. – Po­kle­pał de­li­kat­nie konia. – Że­gnaj – od­parł In­dia­nin, ru­sza­jąc wraz z mu­stan­giem. Klacz par­sk­nę­ła i ob­ró­ci­ła łeb, ły­piąc na Tay­lor. Sum­mers żach­nę­ła się, nie­za­do­wo­lo­na, ale nie pró­bo­wa­ła ich za­trzy­mać. 

 

Dwa ty­go­dnie póź­niej

 

Tay­lor z ulgą wy­sia­dła z po­cią­gu w Shore Rocks. Słoń­ce chy­li­ło się już ku za­cho­do­wi. W kie­sze­ni czuła przy­jem­ny cię­żar sa­kiew­ki: sprze­da­ła ko­rzyst­nie skóry, a po­trze­bo­wa­ła pie­nię­dzy na zimę. Na drew­nia­nym pe­ro­nie sie­dział In­dia­nin, który na jej widok po­zdro­wił ją dło­nią. Ten sta­rzec znad brze­gu Ar­kan­sas, gdzie… Sum­mers po­trzą­snę­ła głową, od­pę­dza­jąc wspo­mnie­nie wen­di­go. Wciąż źle sy­pia­ła po tym spo­tka­niu i nie miała ocho­ty wra­cać do tam­tej nocy. Po­de­szła do In­dia­ni­na.

– Nie po­wi­nie­neś od­po­czy­wać? Jak ręka?

Przez mo­ment wy­da­wa­ło się jej, że sta­rzec uśmiech­nął się lekko.

– Rana do­brze się goi – od­po­wie­dział. – Skąd wie­dzia­łaś o tsiju?

– Przy­śni­ło mi się.

Sza­man przy­pa­try­wał się Tay­lor przez chwi­lę, a na­stęp­nie pod­niósł się. Po­mo­gła mu wstać.

– Chodź ze mną. Nic ci nie grozi. Wró­cisz nad ranem. – In­dia­nin oparł się mocno o jej ramię.

– A muszę?

– Nie. Ale ktoś na cie­bie czeka.

Sum­mers za­sta­na­wia­ła się przez mo­ment. Spoj­rza­ła na sta­re­go ba­daw­czo. In­dia­nie za­zwy­czaj nie chcie­li do­la­rów, a nic in­ne­go, poza bro­nią, przy sobie nie miała. Wy­gra­ła cie­ka­wość.

 

Pre­ria mię­dzy świa­ta­mi

 

Cze­ka­ła na nich przy Ar­kan­sas, mię­dzy drze­wa­mi, nie­opo­dal mia­sta Bla­dych Twa­rzy. Gdy do­tar­li, usły­sza­ła, jak ko­bie­ta gło­śno wcią­gnę­ła po­wie­trze na widok to­te­mu Motyl. Ści­ga­ją­ca Się Z Wia­trem za­rża­ła krót­ko i pod­bie­gła. Przy­wi­ta­ła się, sku­biąc ko­szu­lę i przy­tu­la­jąc nos do jej czoła.

– O ty łajzo… – ro­ze­śmia­ła się Sum­mers. 

Sta­rzec usiadł przy to­te­mie, ge­stem wska­zu­jąc miej­sce na­prze­ciw­ko sie­bie. Tay­lor po­kle­pa­ła klacz po po­li­ku i po­de­szła do In­dia­ni­na. Sum­mers usia­dła i za­uwa­ży­ła pod rzeź­bą sko­ru­pę żół­wia, do po­ło­wy na­peł­nio­ną wodą.

– Jak…?

In­dia­nin wyjął fajkę i nabił ją zio­ła­mi. 

 

Ści­ga­ją­ca Się Z Wia­trem słu­cha­ła, jak oj­ciec snuł opo­wieść. O Szla­ku Łez. O tym, jak po przy­by­ciu do nowej ziemi sza­ma­ni we­zwa­li dusze wszyst­kich zmar­łych przez Księ­ży­co­wy Most, wlali je w na­czy­nia i za­bi­ja­li, za­bi­ja­li póki wszyst­kie forty Bla­dych Twa­rzy i ich żoł­nie­rze nie umar­li. O as­gi­na, które, jak osza­la­ła z gnie­wu Motyl, chcia­ły mimo to za­bi­jać dalej i trze­ba było wię­zić je w to­te­mach. O wen­di­go, złym duchu na­ro­dzo­nym z od­rzu­co­nej mi­ło­ści i je­dze­nia ludz­kie­go mięsa. Wresz­cie o tym, jak biała ageya zy­ska­ła sza­cu­nek pre­rii i uśmie­rzy­ła nie­na­wiść Motyl, której wędrujący totem postanowił od teraz strzec za­rów­no Ści­ga­ją­cej Się Z Wia­trem, jak i Bla­dej Twa­rzy. Słu­cha­ła i nie mogła do­cze­kać się końca opo­wie­ści.

 

 Słoń­ce za­szło, nocne owady za­czę­ły swój kon­cert. Na niebo wdra­py­wał się księ­życ. Sza­man wy­dmu­chał dym w czte­ry stro­ny świa­ta i podał fajkę ko­bie­cie. Tay­lor wzię­ła ją nie­pew­nie, nie wie­dząc co ma teraz zro­bić.

Motyl usiadł na to­te­mie. Za­pa­dał zmrok, słoń­ce cho­wa­ło się za wid­no­krę­giem.

– Zapal ze mną za pokój mię­dzy tobą a mną, Wiel­kie Serce.

Sum­mers za­cią­gnę­ła się dymem i na­tych­miast roz­kasz­la­ła. Sza­man cze­kał cier­pli­wie. W końcu Tay­lor udało się po­wtó­rzyć ry­tu­ał i od­da­ła mu fajkę.

– Prze­pra­szam… – Kaszl­nę­ła w rękaw. – Nie je­stem przy­zwy­cza­jo­na.

Mądry Bóbr ski­nął głową i zga­sił fajkę. Mil­cze­nie prze­rwa­ła Sum­mers:

– I co teraz?

 Mądry Bóbr spoj­rzał w niebo. 

– Czas na mnie – od­po­wie­dział. Wstał, pod­niósł zdro­wą ręką żół­wią sko­ru­pę z wodą i podał ją ko­bie­cie. – Za­cze­kaj tu, aż zo­ba­czysz Księ­ży­co­wy Most.

 

Kiedy sza­man od­szedł, Sum­mers za­mknę­ła oczy. Cze­ka­ła, ale sen, jak na złość, nie przy­cho­dził. W gło­wie kłę­bi­ły się jej dzie­siąt­ki pytań bez od­po­wie­dzi. Wes­tchnę­ła, otwo­rzy­ła oczy i spoj­rza­ła w wodę w na­czy­niu. Na jej po­wierzch­ni od­bi­jał się księ­życ. Po­czu­ła po­dmuch cie­płe­go wia­tru i za­pach ziół, a potem usły­sza­ła zna­jo­me nu­ce­nie i cie­płe dło­nie na gło­wie. Prze­szedł ją miły dreszcz, spoj­rza­ła w górę.

Niebo i księ­życ prze­sła­nia­ła ro­ze­śmia­na twarz mło­dej In­dian­ki z pre­rio­wych snów. Jej dłu­gie, czar­ne włosy ła­sko­ta­ły Tay­lor w szyję.

Osijo! – rzu­ci­ła we­so­ło In­dian­ka. Oczy błysz­cza­ły jej ra­do­śnie.

Dziew­czy­na de­li­kat­nie ujęła twarz Tay­lor w dło­nie, na­chy­li­ła się i po­ca­ło­wa­ła Sum­mers, długo, bar­dzo długo. I bar­dzo mocno.

To było proste, naturalne, nieskrępowane. Takie, jakie powinno być. Tay­lor od­da­ła po­ca­łu­nek i po­cią­gnę­ła Ścigającą Się Z Wiatrem w trawę. 

 

de­he­na (czi­ro­ke­ski) – chodź, chodź ze mną

ahana (czi­ro­ke­ski) – To tu, tutaj

tsiju (czi­ro­ke­ski) – nazwa od­po­wia­da­ją­ca tu­li­pa­now­co­wi,

aui (czi­ro­ke­ski) – jeleń

ga­no­ha­li­do (czi­ro­ke­ski) – po­lo­wa­nie, łowy

hi­je­gi (czrio­ke­ski, roz­ka­zu­ją­cy) – wsta­waj

wado (czi­ro­ke­ski) – dzię­ku­ję

ageya (czi­ro­ke­ski) – ko­bie­ta

osijo (czi­ro­ke­ski) – cześć, po­zdro­wie­nie

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Niezwykle dramatyczna opowieść, pełna tajemnic, nostalgii, charakterystycznych dla Indian fantazyjnych wierzeń oraz rytuałów. Dobrze podkreślona zasada zapłaty za winy, a także – tragizm losów rdzennych mieszkańców Ameryki. Niektóre fragmenty wstrząsające, lecz dzięki temu bardzo realne. Ciekawy wątek nawiązujący do tytułu antologii.

Osobne podziękowania za słowniczek pojęć. 

 

Z technicznych – sugestie oraz wątpliwości – do przemyślenia:

Na początku i pod koniec tekstu sporo powtórzeń, jak rozumiem, celowych.

 

Krążyła więc cierpliwie wokół wodopoju, ciesząc się się przy tym samotnością; brakiem ukradkowych spojrzeń i szeptów, przed którymi uciekała z każdego miejsca prędzej czy później. – powtórzenie

Niedźwiedzia Łapa zabrał mięso, wyraźnie niezadowolony, ale nie śmiał się sprzeciwić szamanowi.. – jedna kropka zbędna

Summers uśmiechnęła się i pogłaskała konia po chrapach (brak kropki) – Możesz iść z nami, jeśli tylko chcesz.

Nagle spadła w ciemnośc i obudziła się gwałtownie. – literówka

W różny sposób zapisujesz imię bohaterki:

Ścigająca się z Wiatrem

Ścigająca Się z Wiatrem

Ścigająca z Wiatrem

 

Klacz zarżała i puścił się cwałem, zbiegając do brzegu rzeki. – literówka?

– Ciii… ciii… – uspokajała Taylor, głaszcząc po plecach. – powtórzenie

Słońce zaszło, nocne owady zaczęły swój koncert. Na niebo zaczął wdrapywać się księżyc. – i tu

 

Pozdrawiam, podwójny klik.

 

 

Pecunia non olet

Dziękuję za wizytę, Twój czas i komentarz. Usterki poprawiłem yes

Cieszę się, że się spodobało. :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dobre opowiadanie.

Przeczytałem z zainteresowaniem. Początkowy fragment bardzo klimatyczny, ale masa powtórzeń psuje przyjemność z lektury. Środek opowiadania mnie trochę zmęczył, dłużyło mi się. Niby jest interesująco, czuć w tym klimat indiańskiej opowieści z ich wierzeniami i rytuałami, ale jak dla mnie odchudzenie tej części wyszłoby opowiadaniu na dobre. Ale to tylko moja opinia. Finał może i jest trochę naiwny, ale mi to nie przeszkadzało. 

Ogólnie: do poczytania!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Kłaniam się, Fiszu.

Klimatyczne opowiadanie. I zrównoważone, myślę, kompozycyjnie. Gdy dobrze wiadomo, co i dlaczego się dzieje, sprawdza się dość oszczędny styl i opowieść rzeczowa, bez odwołań do wierzeń, do magii. Potem już bez nich obejść by się nie dawało, gdyż racjonalnych wyjaśnień dla zdarzeń brakuje, i tu się sprawdzają wstawki między światami. Samych opisów snów byłoby, uważam, za mało. 

Rzecz kończy się praktycznym happy endem, za co też plus, bo lubię dobre zakończenia.

Pozdrawiam serdecznie – Adam

Śliczne to było. Tempo dobre, czytało się płynnie, klimat jest, zapach ryb jest, piękna historia jest. Urzekła mnie ta opowieść. :>

I ja bardzo dziękuję, pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Dobra nie tylko na początek dnia. Jestem pod urokiem tej opowieści. Klimat prawdziwego westernu, nie z tych włoskich, przez które przestałem oglądać ten gatunek. I dobrze, że nie przycinałeś na siłę, żeby zmieścić w antologii, bo pewnie by straciła czarodziejską moc.

Bardzo ładna historia, pozwalająca na napisanie w pełni merytorycznego, długiego komentarza nominacyjnego.

 

xD

 

Dobra, szkoda mocno, że opowiadanie ostatecznie nie weszło do Ryb, natomiast bardzo się cieszę, że zdecydowałeś się je dokończyć (no, bardziej poprawić i doredagować) i ujrzało światło dzienne. Jestem panią lekkich obyczajów na takie historie, szczególnie w takim wydaniu, gdzie jest i klimat, i odpowiednie tempo, i wyważone poszczególne elementy. I to w taki dość naturalny sposób, gdzie nie czuć, że autor się z tekstem zmagał (chociaż wiem, że się zmagał :P).

 

Mam szczerą nadzieję, że pojawi się w innej antologii, skoro nie w Rybnej :) Tym bardziej, że nie ma potrzeby ścinania.

Hej Nazgul

Bardzo dziękuję za wizytę, kopę lat :-)

Tak, powtórzenia są celowe, takie ryzyko.

Cieszę się, że chociaż nie bolało :-)

 

Kłaniam się, Adamie!

Twoja wizyta to zawsze ogromną przyjemność, nawet jeśli ganisz. Ale, jak sie zdaje, chwalisz, więc jest mi bardzo miło :-) Muszę dodać, że pierwsze dwie wersje tego tekstu leżały kompozycyjnie (i nie tylko) i na prostą wyprowadziły je właśnie uwagi Bellatrix i Morteciusa. Potem już zostałem sam z romansem, ale mając konkretną krytykę, prostowałem, jak umiałem. Bardzo się cieszę, że ten happy end Ci się spodobał – ją też go lubię. :-)

 

Hej, Saro

WARTO ROZMAWIAĆ XD 

Bardzo dziękuję za wizytę i komentarz. Cieszę się, że się spodobało. Opinie kobiet o tym tekście są dla mnie szczególnie interesujące. ;-)

 

Dzień dobry, Eukaliptusowy Pogromco ;-)

Dziękuję za Twój i czas i miły komentarz. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że jednak nie ma pojedynków w samo południe i samotnego, prawego Johna Wayne'a, ale widzę, że czas poświęcony na bestię zwaną reaserchem procentuje czytelniczym zadowoleniem – cieszy mnie to niezmiernie!

 

Hej, Mortecius

No zmagał się. Potwornie sie zmagał, zeby uściślić. Byłeś wredny, zadając Rybie romans, ale bardzo dziękuję za trzepanko i uczciwą krytykę po drodze. Bez niej, jak sam wiesz, to opowiadanie wyglądałoby dużo gorzej. Ja również jestem zadowolony, że tekst nie wylądował w szufladzie.

 

Bruce

Cała przyjemność po mojej stronie!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Cześć, Rybu! Miło znów Cię poczytać, aczkolwiek na początek będę marudzić:

 

Głód nie może być nienasycony zbyt długo.

To jest zdanie z ogromnym potencjałem, ale w obecnej formie brzmi mi trochę kulawo. Głód nie może zbyt długo pozostawać nienasycony?

 

Dotarł do miejsca, gdzie wyższa trawa przerzedzała się.

Smutno se to dynda tak na końcu zdania.

 

lepiej przetrwać dziś i jutro, nawet będąc wypędzonym, by móc walczyć pojutrze.

Może nawet na wygnaniu?

 

Nazajutrz, pod strażą oddziału Bladych Twarzy, wyruszyli w drogę do nowej, obcej ziemi, którą wyznaczył im Wódz Martin Van Buren w odległym Waszyngtonie.

Może Następnego dnia, bo w poprzednim zdaniu masz jutro.

 

 W trakcie wędrówki duchy im nie sprzyjały: zima przyszła nagle, nocą, niczym wróg podkradający się(+), by porwać konie.

–Teraz słuchacie mnie.

Kilka dni już minęło, a kapitan miał wypadek – rzucił groźnie Sierżant.

Czemu sierżant wielką literą?

 

Sierżant Bladych Twarzy był bezlitosny. Poganiał plemię Mądrego Bobra, nie zważając na pogodę czy choroby atakujące Czirokezów.

Trochę dziwnym wydaje mi się fakt, iż Blade Twarze wydają się znacznie mniej przetyrane tą wędrówką niż Czirokezi. Wędrowali razem. Jedni i drudzy musieli jeść. Jedni i drudzy napotykali przeszkody, niekorzystne warunki, trudny teren. A jednak Czirokezi ledwie zipią, a Blade Twarze nie dość, że trzymają się znacznie lepiej, to jeszcze mają siły, żeby ich gnębić. Zakładam, że mogli mieć więcej zapasów, do tego dźwignię w postaci broni, ale jakoś mi się nie chce wierzyć, żeby Czirokezi nie potrafili sobie po drodze w try miga nałapać wiewiórek.

 

Imho trochę mi nie pasują też “Indianie”, zwłaszcza, że prowadzisz narrację z przechyłem w stronę POV Czirokezów, a oni chyba raczej nie określali się akurat tą łatką.

 

Właśnie takiego miejsca szukała Taylor Summers.

Kobieta imieniem Taylor w 1853 roku wzbudziła moją czujność. Poszperałam trochę i to imię zaczęto nadawać także dziewczynkom dopiero pod koniec XIX w., a i wtedy raczej rzadko. Nie upieram się, że tak być nie mogło, ale oddaję pod rozwagę.

 

Pewnego ciepłego dnia pojawiła się na peronie, niosąc cały majątek na plecach, w jukach i siodle.

Miała siodło z bagażnikiem? ;)

 

– Dziękuję, ale wiesz, że nie jestem zainteresowana – roześmiała się serdecznie.

Chyba nie da się jednocześnie śmiać i mówić, więc dałabym kropkę po wypowiedzi i wielką literę w didaskaliach.

 

Upolowała trochę małych zwierząt, co zapewniło jej zapasy pożywienia i kilka małych skór na handel.

brakiem ukradkowych spojrzeń i szeptów, przed którymi uciekała z każdego miejsca prędzej czy później. 

przed którymi prędzej czy później uciekała z każdego miejsca?

 

Podczas jednego z takich wypadów zauważyła stado mustangów, które zeszło do rzeki. Jeden z nich szedł daleko z tyłu, powoli, ze zwieszonym łbem, aż położył się w trawie i długo nie wstawał. Kiedy dzikie konie poszły dalej, nie ruszył za nimi. Summers, zaintrygowana, postanowiła sprawdzić, dlaczego.

Zad pokryty był zaskorupiałą krwią, robił bokami, charczał głośno.

O nie, jak zad robi bokami to już kaplica.

 

– Ciii… ciii… Pomogę ci… Tak, spokojnie, ciii… – szeptała uspokajająco, zbliżając, aż mogła położyć rękę na chrapach zwierzęcia.

Zbliżając co? Albo się.

 

W oddali nawoływały się wilki.

Miałeś się w poprzednim zdaniu, a tu jest zbędne.

 

Taylor wykopała wgłębienie w ziemi blisko pyska zwierzęcia, wyściełając je skórą i napełniła wodą przyniesioną z rzeki.

Może wyściełała? Albo przecinek po skórze.

 

Ścigająca z Wiatrem przerwała na chwilę opatrywanie ran, przyglądając się śpiącej kobiecie.

Się.

 

Były asgina, to nie byłaby pierwsza Blada Twarz, którą wysłałyby do krainy wiecznych łowów, ale…

Potrząsnęła głową. Może i była dla Motyl tylko przyjaciółką, ale za to najbliższą, taką, przy której szaleństwo asgina przygasało. Teraz najważniejsze było to, że jej naczynie umierało, mimo starań tej Bladej Twarzy. Co się wtedy stanie? Czy wejdzie w ciało tej kobiety?

Imho pierwsze tej jest zbędne.

 

Czy może złapie ją Łapacz Złych Snów i szamani postanowią ją także uwięzić w totemie?

Może schwyta?

 

Tsiju – Głos był łagodny, szum liści ledwo słyszalny.

Kropki zabrakło.

 

Podeszła do pasących się razem koni, poklepała po szyi wierzchowca, który parsknął niezadowolony na zapach krwi.

Trzeba coś pozmieniać w szyku. Może który, czując zapach krwi, parsknął niezadowolony/który parsknął z niezadowoleniem na zapach krwi/który na zapach krwi parsknął niezadowolony.

 

Tętent kopyt, klacz wybiegła z mroku z uszami położonymi po sobie i zaczęła nerwowo drobić przed Taylor. Zaraz za nią przybiegł spłoszony wierzchowiec. Klacz zarżała i puściła się cwałem, zbiegając do brzegu rzeki. Taylor kopnęła ziemię, zasypując żarzące się ognisko i kucnęła, ściskając nerwowo karabin w rękach. W oddali usłyszała ryk, od którego włosy zjeżyły się na karku i zrobiło się jej zimno.

Z kierunku, w którym pobiegła klacz.

Zapach przyciągał go, ślina ściekała po kłach.

Zapach go przyciągał?

 

Wielkie jak młody niedźwiedź, z rogami, pyskiem jelenia.

Czy rogi miało jelenie, tak jak pysk, czy inne, np. barana? Bo z konstrukcji zdania trochę wynika, że miało jakieś tam rogi i oprócz nich pysk jelenia. Ale równie dobrze mogło mieć rogi i pysk jelenia.

 

Summers przyklękła, złożyła się do strzału, wypuściła przeciągle powietrze i pociągnęła za spust.

 

Na razie tyle, wrócę później z resztą komentarza.

I oczywiście proszę pamiętać, że większość tych uwag to tylko i wyłącznie moje czepiactwo, do rozważenia lub olania wedle woli.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Hej 

Opowiadanie przypomina mi trochę mity albo sagę tyle, że u Indian. Mamy mieszające się światy duchów z wierzeń Czirokezów z ludzkim, ale też świat białych ludzi i Indian. Cały mistycyzm opowiadania psuje mi jednak wątek miłosny ( to, że między dwom kobietami jest dość ciekawe jako, że Indianie z tego co wiem nie mieli z tym problemu, choć nie wiem na ile było to powszednie. Ale mamy tu duchy i stwory co też nie jest codziennością :). Miłość to głębsze uczucie, które rodzi się z czasem (a odbieram tekst tak, że to właśnie z takim mamy do czynienia) a tu tego czasu mi brakowało. 

Polecam książkę Mały Wielki Człowiek jeśli temat Indian cię kręci :) 

 

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Pozwolę sobie dopisać, jeżeli można, bo wczoraj nie zdążyłam, a komentarz Koali75, wspominający westerny, nieco mnie ośmielił. :)

Pamiętam, że przez pewien czas w dzieciństwie (lata 70-te XX wieku) oglądałam mnóstwo filmów, jakie wówczas, bodajże w sobotnie wieczory, nadawała TVP. Westerny te, czasami skupiające się na kwestiach honoru czy zemsty (np. “W samo południe” czy “Rio Bravo”), zarzucały nas głównie opowieściami o dobrych “białych osadnikach”, przybyłych na te tereny i okrutnych, dzikich Indianach. Pamiętam oglądane wtedy, przerażające sceny mordów, skalpowania, znęcania się nad kobietami. Dopiero potem, stopniowo, pojawiły się filmy, pokazujące rdzennych mieszkańców Ameryki w całkiem innym kontekście. Serial familijny “Doktor Quinn” i jemu podobne opowiadały o heroicznej walce o prawa i honor Indian, a nawet o masakrach, dokonywanych przez “Białe Twarze”.

Gratuluję Autorowi tego tekstu, że pokazał w tak istotny sposób również ten aspekt, przez wiele lat wstydliwy i celowo tuszowany oraz ukrywany; problem praw Indian i ich poszanowania oraz bestialskiego łamania. 

Pecunia non olet

Podobało mi się. Pomysłowe, subtelnie napisane, z efektownie poprowadzoną, bogatą fabułą, z niebanalnym wykorzystaniem lokalnych mitów i mitycznych istot. Ta zdystansowana narracja w pierwszej części, tej opowiadającej o losach plemienia, doskonale dobrana, podkreślająca niemal mityczny charakter tego, co się dzieje – i cierpień, i późniejszej zemsty. Obie bohaterki wiarygodne i pomysłowe, ich charaktery podpowiedziane czytelnikowi bez infodumpów, subtelnie, a przy tym warsztatowo bardzo sprawnie. Zdecydowanie wyróżniający się tekst.

ninedin.home.blog

Bardzo dziękuję za wizytę, kopę lat :-)

To prawda, trochę mnie tu nie było. I widzę, że przez ten czas dorobiłeś się, PsychoFishu, plakietki “redakcja”. Czyli to teraz Ty tu wszystkim trzęsiesz? laugh

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Gravel

 

Pierwsze zdanie, dyndanko, wygnanie, nazajutrz, interpunkcja, siodło z bagażnikiem, małych dabl impakt, szyk, bliskobrzmiące przytulone do siebie jak piesełki w kojcu, zgubione zwrotne, nadmiar pyrlandzkich “tej”, rogacizna i pyszczyzna – ogromne dzięki, wykonałaś fantastyczną pracę. Poprawki naniesione! Bardzo doceniam taką łapankę!

 

Czemu sierżant wielką literą?

bo Blada Twarz, zwana Sierżantem

 

Trochę dziwnym wydaje mi się fakt, iż Blade Twarze wydają się znacznie mniej przetyrane tą wędrówką niż Czirokezi. Wędrowali razem. Jedni i drudzy musieli jeść. Jedni i drudzy napotykali przeszkody, niekorzystne warunki, trudny teren. A jednak Czirokezi ledwie zipią, a Blade Twarze nie dość, że trzymają się znacznie lepiej, to jeszcze mają siły, żeby ich gnębić. Zakładam, że mogli mieć więcej zapasów, do tego dźwignię w postaci broni, ale jakoś mi się nie chce wierzyć, żeby Czirokezi nie potrafili sobie po drodze w try miga nałapać wiewiórek.

Cóż, może trudno w to uwierzyć, ale właśnie tak było. Czirokezi w większości walczyli lub uciekali przed wygnaniem, nierzadko do samego końca akcji przesiedleń z Appalachów. Tracili mężczyzn, którzy, np. późnym latem/wczesną jesienią normalnie zajmowaliby się polowaniami, plemiona nie były przygotowane na zimę. Szlak Łez pochłonął tysiące istnień, bo te plemiona czirokeskie, które eskortowało wojsko prowadzące przesiedlenia (wówczas od już blisko siedmiu lat), były zwyczajnie wykrwawione i niegotowe do trudnej drogi. Różnica w zapasach, dostępie do leków, ubraniach powodowała ogromne straty wśród plemion (samych Czirokezów, jak podają szacunki, zginęło 6 000, siłą przeniesiono 17 000 – w sumie, wszystkich plemion ponad 45 000 głów przerzucono na nowe Terytorium Indiańskie, siłą lub po zawarciu układów). Najbliższe porównanie to konwój jeńców, w samych drelichach, pędzony przez uzbrojonych i przygotowanych, zaprawionych w wielokrotnym przebywaniu tej drogi, żołdaków. Zimą. Po górach i równinach. Ponadto zima to okres, w którym dość trudno upolować wiewiórki, nieprawdaż? ;-) Tylko zwierzęta nie hibernujące lub takie, które nie zdążyły w hibernację zapaść bądź z braku wystarczającej ilości pożywienia się z niej wybudziły. Drapieżniki i trudnośc zdobycia pożywienia też robią swoje, dużo zwierzyny migruje sezonowo. Indianie mieli też inne podejście do cyklu życia i śmierci niż cywilizacja europejska, zdarzało się, że zabijali starszych i dzieci – podobnie jak czyniły to zwierzęta w naturalnym środowisku. 

W jednym masz rację – zbyt mało podkreśliłem tę dysproprocję. Dwa dodatkowe zdania nie zaszkodzą, a bardziej uwypuklą ten aspekt. Done ;-)

 

Imho trochę mi nie pasują też “Indianie”, zwłaszcza, że prowadzisz narrację z przechyłem w stronę POV Czirokezów, a oni chyba raczej nie określali się akurat tą łatką.

Nie rozumiem uwagi. Mimo, jak zauważasz, przechylenia POV, opowieść prowadzi narrator trzecioosobowy. Tak, można użyć innych określeń, ale uznałem, że wprowadzenie kolejnych irokeskich słów lub określeń/nazw własnych, mimo, że klimatyczne, może utrudnić odbiór czytelnikowi poprzez Natłok Rzeczy Pisanych Wielką Literą. Żeby utrzymać klimat, potrzebowałbym je wprowadzić stopniowo, a to z kolei rozdmuchałoby opowieść i prawdopodobnie złamało tempo. Część ‘kronikarska’ umyślnie jest poprowadzona w sposób próbujący być beznamiętnym zapisem wydarzeń istotnych z punktu widzenia opowiadania.

 

Kobieta imieniem Taylor w 1853 roku wzbudziła moją czujność. Poszperałam trochę i to imię zaczęto nadawać także dziewczynkom dopiero pod koniec XIX w., a i wtedy raczej rzadko. Nie upieram się, że tak być nie mogło, ale oddaję pod rozwagę

Zgadza się, ale nie taki był cel związany z użyciem, w pewnym okresie czasu, głównie męskiego imienia. ;-) A naciągnięcie na “linii czasu” jest niewielkie, więc ryzykuję z litentia poetica. 

 

W oddali nawoływały się wilki.

Miałeś się w poprzednim zdaniu, a tu jest zbędne.

Oj, nie zgodzę się z propozycją zmiany (jest nielogiczna/zaciemniająca, wilki nawołują siebie nazwajem wyciem, nie nawołują kogoś lub czegoś innego), rozumiem bliskie siebie ‘się’. Poprawione.

 

Bardzo czekam na opinię! :-)

 

Bardjaskier

 

Dziękuję za czas i komentarz!

 

Miłość to głębsze uczucie, które rodzi się z czasem (a odbieram tekst tak, że to właśnie z takim mamy do czynienia) a tu tego czasu mi brakowało.

Rozumiem. Cóż, tu mamy dwie postaci – jedną, uciekającą przed czymś, zapewne dość długo, drugą, wypaloną, pustą. Spojrzałem na to po prostu inaczej (jak niewiele trzeba, jak proste są pewne rzeczy, jeśli ich nie udziwniać kulturowymi więzami), ale cieszę się, że podoba Ci się warstwa związana z wierzeniami Indian. Ja, jakby to ująć, wychowałem się na Indianach, i tych północnoamerykańskich i tych południowoamerykańskich. Ale Karola Maya dalej lubię. XD

 

bruce

 

Tak. To znaczy to nie jest tak, że ta wiedza nie istniała i nie była przechowywana, ale masz rację, obraz Indian północnoamerykańskich w kulturze masowej przez lata zupełnie pomijał ten aspekt.

 

 

ninedin

 

Dziękuję ;-) Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem łasy na pochwały jak prywaciarz na piniondze, ale to nadal bardzo dobre uczucie otrzymać tak pozytywny komentarz od kogoś, kto w mitach grzebie na co dzień. :-)

 

 

Nazgul

 

Ja tu tylko moderuję zusammen do kupy z Verus. Trzęsą Beryl i Arnubis. Portal, jaki jest, taki jest, nie ma osobnej nalepki ‘moderator’ ;-)

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Przeczytałem, uważnie pierwszy rozdział, potem “zmogłem” drugi, resztę tekstu przeleciałem już wzrokiem.

Hmmm…

Niestety, wyszło słabo. Zdaje się, że autora uwiodła łatwość pisania i w związku z tym, w sumie, wyszło takie “pisanie dla pisania”.

W pierwszym rozdziale długo zastanawiałem się, kto jest kim i co jest czym. W końcu wyszło mi, że Głód jest Bestią, ale do końca nie jestem tego pewien. Trzeba wyraźnie określać opisywany podmiot, czytelnik nie powinien nad tym deliberować.  

Cały drugi rozdział w jego znaczniej objętości można było spokojnie sobie darować, ergo: zdecydowanie skrócić opis wędrówki, w sumie po prostu nudny, i zostawić ostatnią scenę z kanibalizmem. Przy okazji: Czirokezi tak chowali zmarłych, czyli kopali im mogiły? Muszę to sprawdzić.

Chyba należało skoncentrować się na tym, co jest później. Byłoby, moim zdaniem, znacznie lepiej i ciekawiej.

Jeżeli cała antologia jest podobna do tego tekstu, chyba nie wart jej ściągać. Szkoda, pomysł opowiadania jest ciekawy, świat interesujący, ale jeszcze raz przydałaby się porządna redakcja tekstu.

Pozdrówka.

Cześć Roger

 

Dzięki za wizytę i krytyczny komentarz!

Czirokezi grzebali zmarłych w ziemi. Plemiona wielkich równin za to często paliły swoich zmarłych.

Co do skrótów w opisie wędrówki – na pewno można. Natomiast sam opis sceny z kanibalizmem niczemu nie służyłby poza częściowym wyjaśnieniem powstania bestii i uważam Twoją propozycję za błędną konstrukcyjnie – konieczne jest wprowadzenie postaci Motyl, szamana, młodego wojownika, relacji między nimi i kluczowych faktów (jedna śmierć, jedno odrzucenie, kolejna śmierć i wreszcie scena, o której wspominasz). Można to zrobić jednym zdaniem, można kilkoma scenami, to fakt, wszystko zależy od tego jaki odbiór emocjonalny chcemy uzyskać.

Zdecydowałem się pozostawić szerszy drugi fragment ze względu na tło historyczne, i tu jest rzeczywiście dalszą przestrzeń do cięcia. To rozważałem i tutaj masz rację, kwestia tego, czy to bardziej nudzi, czy jednak jest interesujacym wypełnieniem dla czytelnika.

 

Czy Ty oceniasz książkę po okładce, tj. wiedząc, że redakcję opowiadania kończyłem sam, że opowiadanie nie weszło do zbiorku, opiniujesz o jakości zbiorku bez jego czytania? Oj, Roger, Roger :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Powracam.

Cieszę się, że uwagi były przydatne. Dzięki za wykładzik o Szlaku Łez, zawsze to fajnie dowiedzieć się czegoś nowego ;)

Jeszcze trzy uwagi, które nie znalazły się w pierwszym komentarzu:

– Ścigająca Się Z Wiatrem mi pomoże. – Poklepał delikatnie konia. – Żegnaj. – odparł Indianin, ruszając wraz z mustangiem.

Bez kropki.

 

Wreszcie o tym, jak biała ageya, lecząc rany jego córki, zyskała szacunek prerii, uśmierzyła nienawiść Motyl i teraz jej przyjaciółka przyszła strzec zarówno Ścigającej Się Z Wiatrem, jak i Bladej Twarzy. Słuchała i nie mogła doczekać się końca opowieści.

Trochę się tu namotało z tymi osobami. Niby można się domyślić, o kogo chodzi, ale wymaga to chwili główkowania.

 

Podniósł się, podniósł zdrową ręką żółwią skorupę z wodą i podał ją kobiecie.

 

I jeszcze dla wyklarowania:

Nie rozumiem uwagi. Mimo, jak zauważasz, przechylenia POV, opowieść prowadzi narrator trzecioosobowy. Tak, można użyć innych określeń, ale uznałem, że wprowadzenie kolejnych irokeskich słów lub określeń/nazw własnych, mimo, że klimatyczne, może utrudnić odbiór czytelnikowi poprzez Natłok Rzeczy Pisanych Wielką Literą. Żeby utrzymać klimat, potrzebowałbym je wprowadzić stopniowo, a to z kolei rozdmuchałoby opowieść i prawdopodobnie złamało tempo. Część ‘kronikarska’ umyślnie jest poprowadzona w sposób próbujący być beznamiętnym zapisem wydarzeń istotnych z punktu widzenia opowiadania.

Z tą uwagą chodziło mi o to, że Twój narrator trzecioosobowy wydaje się jednak nie do końca obiektywny, szczególnie we fragmentach dotyczących marszu Czirokezów. Nie wprowadzasz żadnego załamania narracji, punktu widzenia Bladych Twarzy – skupiasz się na odczuciach Czirokezów, stosujesz zabiegi mające na celu wzbudzenie u czytelnika współczucia dla Czirokezów, nie poświęcasz uwagi Bladym Twarzom, nie wchodzisz w ich POV, dlatego zgrzytnęli mi ci Indianie. Gdybyś był skłonny rozważyć zmianę, to uważam, że nie musiałoby się to koniecznie wiązać z wprowadzaniem nowych słów i nazw własnych, wystarczyłaby lekka modyfikacja zdań. Zauważyłam, że starasz się dość intensywnie eliminować wszelkie powtórzenia (np. raz Taylor, raz Summers), a to, imho, nie zawsze jest konieczne. Nie wiem, czemu ludzie się tak boją powtarzania np. imion w jednym akapicie – ja tam wolę przeczytać trzy razy Iksińskiego niż “Iksiński”, “mężczyzna”, “[wstaw profesję Iksińskiego]” ;)

Ale to tylko moja opinia, ostatnie słowo należy oczywiście do Ciebie ;)

 

A teraz ogólne wrażenia. Niezłe opowiadanie, chociaż trochę nierówne. Początek wprowadza fajny klimat, trochę z pogranicza horroru i mitu. Zwykle nie przepadam za aż tak zdystansowaną i pozornie obojętną narracją, wolę być bliżej bohaterów, ale tutaj rzeczywiście się to sprawdziło – podpisuję się pod komentarzem ninedin.

Część druga, mniej więcej od pojawienia się Summers, trochę w moim odczuciu traci tę mityczną otoczkę, skręca w stronę westernu z zacięciem romantyczno-bajkowym (sny, motyw konia), co jest nietypowym połączeniem, ale jednocześnie wydało mi się niepotrzebnym zacukrzeniem skądinąd realistycznej, dość brutalnej opowieści o wojnie i pogromie. Teraz z kolei zgodzę się z Bardemjaskrem, że w relacji pomiędzy Ścigającą Się Z Wiatrem i Summers odczuwalny jest pewien pośpiech, nie widać stopniowego dojrzewania uczucia. Rozumiem, że to kwestia limitu, też nie uważam, żeby ta historia nadawała się na większy format, więc nie ma sensu pompowania znaków – trzeba się pogodzić zarówno za skrótowością (czytelnik), jak i narzekaniem czytelników na niesatysfakcjonującą relację między bohaterkami (autor).

Końcówka wydała mi się pośpieszna, zwłaszcza tu:

Ścigająca Się Z Wiatrem słuchała, jak ojciec snuł opowieść. O Szlaku Łez, gdzie umarła Motyl, ona sama i duch w Niedźwiedziej Łapie. O tym, jak po przybyciu do nowej ziemi szamani wezwali dusze wszystkich zmarłych przez Księżycowy Most, wlali je w naczynia i zabijali, zabijali póki wszystkie forty Bladych Twarzy i ich żołnierze nie umarli. O asgina, które, jak oszalała z gniewu Motyl, chciały mimo to zabijać dalej i trzeba było więzić je w totemach. O tym, że od dwóch zim nie mogli złapać czegoś, co pożerało ich ludzi: wendigo, złym duchu narodzonym z odrzuconej miłości i jedzenia ludzkiego mięsa, a który, jak się okazało, wlał się w Niedźwiedzia Łapę. Wreszcie o tym, jak biała ageya, lecząc rany jego córki, zyskała szacunek prerii, uśmierzyła nienawiść Motyl i teraz jej przyjaciółka przyszła strzec zarówno Ścigającej Się Z Wiatrem, jak i Bladej Twarzy. Słuchała i nie mogła doczekać się końca opowieści.

Nie ma to jak infodump na koniec, wyjaśniający czytelnikowi wydarzenia <3

 

Dobra, pomarudziwszy, ponarzekawszy, ale w ostatecznym rozrachunku lekturę wspominam jako przyjemną. Widać, że w research włożyłeś sporo pracy, czuć klimat, jest dbałość o detale, szczególnie jeśli chodzi o wierzenia i kulturę Czirokezów. I za to kliczek.

(Chociaż jeśli dojdzie do głosowania piórkowego, będę na NIE, ale wówczas powrócę z bardziej rozbudowanym uzasadnieniem. Na razie się odmeldowuję.)

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Rybko kochana, właśnie przeniosłeś mnie do dzieciństwa, gdy zaczytywałam się w książkach o Indianach i westernach laugh

 

Klimatyczne niesamowicie. I napisane w taki piękny sposób, idealnie pasujący do treści. Jak gawęda starego Indianina przy wieczornym ognisku.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Gravel

 

Kropka (ech, te cięcia :/), dable podnoszonko – naprawione, dzięki.

Wykład – bo miałaś uwagę nieprawidłową merytorycznie, skoro robimy tutaj klasyczną dyskusję, to należy uświadomić ‘młodszym portalowym stażem’ że i czasami redaktor/komentujący mogą się mylić (ale zwracam też uwagę, że spieram się tylko w obszarze faktów i zjawisk zbadanych/weryfikowalnych, kwestia subiektywnych odczuć i ocen to coś innego).

 

Z tą uwagą chodziło mi o to, że Twój narrator trzecioosobowy wydaje się jednak nie do końca obiektywny, szczególnie we fragmentach dotyczących marszu Czirokezów. Nie wprowadzasz żadnego załamania narracji, punktu widzenia Bladych Twarzy – skupiasz się na odczuciach Czirokezów, stosujesz zabiegi mające na celu wzbudzenie u czytelnika współczucia dla Czirokezów, nie poświęcasz uwagi Bladym Twarzom, nie wchodzisz w ich POV, dlatego zgrzytnęli mi ci Indianie.

Teraz bardziej rozumiem Twoją uwagę ;-) Przejrzę sobie pierwszą część pod kątem możliwych małych zmian. Cyk, zrobione.

 

Nie ma to jak infodump na koniec, wyjaśniający czytelnikowi wydarzenia <3

Tak, niestety ;-) Cierń w boku każdego piszącego. Albo rozwlec na kilka tysięcy znaków i złamać kompozycję (np. epilog lub ‘rozdużony’ I akt), albo infodumpik jakoś, aby czytelnikowi rozwiązanie wątków jednak podsunąć. Dzięki, część tego infodumpa redukuję wrzutem po kulminacji ;-)

 

Teraz z kolei zgodzę się z Bardemjaskrem, że w relacji pomiędzy Ścigającą Się Z Wiatrem i Summers odczuwalny jest pewien pośpiech, nie widać stopniowego dojrzewania uczucia. Rozumiem, że to kwestia limitu, też nie uważam, żeby ta historia nadawała się na większy format, więc nie ma sensu pompowania znaków – trzeba się pogodzić zarówno za skrótowością (czytelnik), jak i narzekaniem czytelników na niesatysfakcjonującą relację między bohaterkami (autor).

To nie kwestia limitu, podpowiem. Jestem świadomy konwencji romansu, chciałem pójść jej niejako na przekór (między innymi dlatego, że w takie tradycyjne romanse nie umiem dobrze XD) i doskonale rozumiem, że może być odebrana jako pospieszna – moim zdaniem wiele będzie zależało od indywidualnego odbioru czytelnika. Z odczuciami odbiorców nie mam zamiaru ani trochę się sprzeczać, po prostu pozwolę sobie bardziej zarysować intencję w ostatnim akapicie ;-)

 

Bardzo dziękuję za rozbudowane uwagi i krytykę – tego tutaj najbardziej potrzeba.

 

 

Hej, śniąca!

 

Dzięki za wizytę i komentarz. Bardzo się cieszę, że mogłem dostarczyć miłej, westernowej lektury ;-)

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

No, kurde, lubię takie teksty. Oszczędnie piszesz, klimatycznie, z lekkim dystansem, ale to paradoksalnie zbliża czytelnika do bohaterów. Fajnie wykorzystujesz mitologię i podoba mi się, jak wplatasz ją w konstrukcję opka i przeplatasz z historią. Wstawki Między światami ułatwiają zrozumienia wydarzeń, a przy tym dodają klimaciku.

Tematycznie też mi pasowało, z jednej strony dawno, dawno temu miałam lekkiego świra na punkcie indian i czytałam wszystko, co mi w łapki wpadło, a zawsze miło wrócić do dawno, dawno temu. A po drugie odczarowujesz trochę, więcej w tym opku smutnych prawd, niż westernowych stereotypów.

Mi się :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ech, Fishu, że też nie mogłeś się trochę pośpieszyć:P Opowiadanie ładne, subtelne, ciekawie zarysowana główna bohaterka i jej nie-do-końca rzeczywisty romans, ciekawy też setting – Dziki Zachód z nieco innej perspektywy. Żałuję, że nie dostało się do zbiorku rybnego, życzę Ci, żeby się dostało do innego i w tym celu idę poczynić pewne kroki :)

O Mądry Rybo Słońce Nasze Peru Kurhanie Tańczący Na Płomieniach Naszych Wrogów, witaj. 

Lubię konie. Tak. Bardzo lubię konie. 

Zaznaczę, że opinia jest oparta wyłącznie na subiektywnych odczuciach. Nie czuję się kompetentny, by oceniać ją na podstawie wiedzy, której nie mam ;) 

Zacząłeś od sceny z bestią. Dobry fragment tekstu. Zainteresował… Skaczesz dalej, to znaczy do tyłu. Rozumiem to zagranie, wiem, co chciałeś osiągnąć. Ale ten zabieg mi tutaj nie podpasował, bo historia z przeszłości nie wciągnęła. Dlaczego? Bohaterowie nie mieli mocnego wejścia. Pojawiali się na chwilę i zaraz znikali, przez co średnio obchodziła mnie ta cała wyprawa.

Według mnie znacznie lepsze wejście na scenę ma Taylor, bo skupiłeś się na jej charakterze. Rozmowa z hindusem i fakt, że później korzysta z jego rad, to dobry fragment. Nie spieszyłeś się z jej pokazywaniem i wyszło to bardziej naturalnie. Później pojawiły się ładne opisy, zbudowałeś nimi klimat takiego westernu. Samotna podróżniczka na koniu wśród natury i oczywiście z charakterystycznym kapeluszem, ja to lubię :) 

Następnie napotyka klacz i to dla mnie też dobra scena. Dużo mówi o Taylor. Czuć jej emocje, przez co wszystko jest żywsze, nabiera barw, bardziej mnie obchodzi. Motyl i koń. Ładne. Tu się jeszcze nie domyśliłem powiązania. 

Ścigająca się Z Wiatrem uwięziona w ciele konia. Dobrze zrozumiałem, prawda? Choć przez chwilę miałem wątpliwości. 

Sama relacja między Taylor, a Ścigającą się Z Wiatrem jest ładnie zarysowana. Mocnym aspektem tego motywu jest przemiana Indianki, która ostatecznie decyduje się nie przejmować ciała samotnej kobiety. Naprawdę podobał mi się ten wątek. ( Do zakończenia relacji odwołam się niżej) 

Za to żałuje postaci bestii. Uważam, że nie wykorzystałeś w pełni jej potencjału. Głód pojawia się na początku i w środku opowiadania, ale choć wejście ma dobre, to moim zdaniem jego koniec jest słaby. Rozczarowałeś mnie ;) 

Mamy zakończenie. I co się w nim stało z Indianką? Coś przeoczyłem? Przeczytałem te fragmenty jeszcze raz i nie wiem. Coś mi umknęło. Chyba że na końcu pojawia się jej duch? Albo to tylko wyobraźnia, Taylor? 

Ogólnie: Ciekawe opowiadanie, ale nie powaliło. Duży plus za klimat i przyjemny styl. 

Ja to chyba lubię marudzić. Sam pisać nie potrafię, ale do innych tekstów się doczepiam ;) Po prostu oznajmiam, co mi się nie podobało, a co podobało. Jak coś z mojej gadaniny wyciągniesz, to będzie mi miło. 

Pozdrawiam serdecznie!

 

Żołnierzy chroniły ciepłe ubrania i zapasy, znać było, ze nie pierwszy raz przebywają tę drogę.

 

Na pewno “ze”? Nie wiem, czy to stylizacja językowa, ale na wszelki wypadek zwracam uwagę. 

Dopiero po południu przejaśniło się na tyle, by kapitan i dwóch żołnierzy ruszyli naprzód, sprawdzić, czy szlak jest przejezdny.

Nie brakuje tutaj przecinka? Pogrubiłem miejsce. 

–Teraz słuchacie mnie. Kilka dni już minęło, a kapitan miał wypadek – rzucił groźnie Sierżant.

Skleiło się. 

dy dotarli, usłyszała jak kobieta głośno wciągnęła powietrze na widok totemu Motyl.

Myślę, że brakuje przecinka pomiędzy dwoma czasownikami. 

 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Goście, jak dobrze!

 

 

@Irka

 

Dziękuję, cieszę się, że podeszło. :-)

 

@Bellatrix 

No mogłem, niby mogłem, ale jednak nie mogłem, a potem juz samo poszlo, jak lawina. Ale nie chciałem w szufladzie trzymać. Dziękuję za krytykę testową, pomogła wyprowadzić ten tekst na względną prostą :-)

Bardzo dziękuję za recenzję. 

 

 

No dobrze, Młody Pisarzu bez @ ;-)

Bardzo mnie cieszy ta twoja koniolubność. Nie, nie sądzę, by była uwięziona, ale tak, to ona w ciele kunia :-) Dziękuję za czas i komentarz. Finał, myślę, zdradza i infodumpik szamana i tytuł, choć tu czytelnik ma pewną dowolność interpretacyjną.

 

Sklejenie i brakujące kropkę oraz przecinek poprawiam, dzięki. 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dobry tekst. Podoba mi się początkowy brutalny rys, który wchodzi zaraz po lekkiej prezentacji z pierwszego fragmentu. Byłem ciekawy, jak to później przekształcisz i trzeba przyznać – sprawnie przekułeś ten tekst w lekki horror, a mocny romans.

Tempo tekstu jest odpowiednie, świat zbudowany wiarygodnie. Podoba mi się ten lekki ryt nostalgii, jaki wkrada się do tekstu już w części romansowej.

Tak więc ode mnie mocne “misię” dla tego koncertu fajerwerków :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przeczytane jakiś czas temu, ale nie mogłam się do komenatrza zebrać. Pisane z telefonu, więc formatowanie się rozjedzie :( Ogólnie dobry tekst. Czytało się dobrze, choć nie mogłam pozbyć się myśli "Świryb napisał delikatny romans – widziałam już wszystko i mogę umrzeć xd". Przyczepię się jednak trochę do fabuły, o ile podobał mi się Głód i wątek podróży podczas ostrej zimy, tak wątek romantyczny ciut mniej. Jest dobrze napisany, ale trudno mi zawiesić niewiarę – jak na mój gust za dużo tutaj eteryczności, uczucie rozwija się głównie w snach, a w świecie realnym mamy klacz. Niemniej to jest dość mocno subiektywna opinia. Niemniej, bawiłam się dobrze :)

Witaj, PsychoRybo!

 

Weird west romans, powiadasz? Chyba pozostaje się zgodzić i o te trzy człony oprzeć swoją opinię.

Weird – przyznam się, że nie mam wyczucia, co jest weirdem, a co już nie, ale że tę rolę w tekście gra wątek Głodu, wątpliwości nie mam. Bardzo fajnie wbudowałeś go w fundamenty tekstu, pozwolił też z przytupem otworzyć opowieść. W zeszłym roku czytałem tekst o Wendingo chyba Barba, więc szybko skumałem czym jest potwór. Natomiast chylę czoła przed wyjaśnieniem jego powstania. Uważam, że czytelnik nieznający tej legendy nie wyjdzie z tekstu skołowany, bo kilka drobnych, porozrzucanych informacji buduje jej obraz. Subtelne, choć nie zawsze łatwe, tutaj bardzo fajnie wykonane.

West – rewolwery, strzelby, kolej żelazna wpełzająca zawijasami niczym grzechotnik w głąb dzikich ostępów. Tak, było. Nie jestem znawcą realiów, trochę zdziwiła mnie samotnie przemierzająca dziki zachód Summers, ale to może być moje błędne wyobrażenie przesadnej “dzikości” tych czasów i miejsc. Z tego, co pobieżnie patrzę, to nie są też chyba rejony tego “klasycznego” Dzikiego Zachodu, a bardziej centralna część Stanów Zjednoczonych. W każdym razie uwierzyłem. Wszystko w anturażu indiańskich wierzeń i magii, z dzikimi mustangami – ładnie!

Romans – to chyba część, która najmniej mi przypadła do gustu (co nie znaczy, że wcale), ale historie miłosne mają to do siebie, że zwracają szeroki wachlarz opinii. Poszedłeś tu bardzo delikatnie i aż prosiło się o więcej odwagi, przy czym nie mam tu na myśli odważnych scen. Wpływa na to narracja całego tekstu – jest trochę zdystansowana i o ile w “części indiańskiej” bardzo pasuje, to w części “Summersowej” już mi troszkę przeszkadzała. Jest natomiast konsekwentna, więc nie wiem, czy jej zmiana byłaby na plus, czy jednak więcej by zepsuła.

A, właśnie – część indiańska – jak zacząłem ją czytać, to trochę przewróciłem oczami. Serio, Rybo? Scena z Głodem na początku, żeby teraz walnąć infodumpem w twarz? I… to nie był infodump. Mimo skrótowości historii, poprowadziłeś ten opis sprawnie, podając sporo informacji w sposób przystępny. Bardzo sprawnie i świadomie.

Wątpliwości wzbudziła we mnie scena, gdzie Klacz walczy z Wendingo, a Summers strzela do potwora z karabinu i ani trochę nie lęka się, że trafi mustanga?

I lekko zdębiałem, jak po walce i podleczeniu starca, ten nagle zabiera klacz ze sobą i idą w długą. Ot, tak, bez pożegnań i wyjaśnień. Dlaczego w takim razie wrócili do Summers?

Widać, że tekst został starannie zaplanowany, ale też bardzo sprawnie napisany – masz warsztat i w świadomość pisarską. A jak już rzucam truizmami, to powiem, że grzechotnik jest jadowity.

W moim sercu na przeciw siebie stoją Gene Hackman i Russell Crowe. Gdy zegar wybije pełną godzinę będą musieli strzelić i jeszcze nie wiem, czy wygra ten dobry czy ten zły.

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć!

 

Długo czekałem na tych Rzymian, a doczekałem się motywu romansowego w końcówce, zacny twist, tylko czemu nie poszedłeś w dalszy romans z klaczą, byłoby bardziej weird ;-). Już od pewnego czasu coś tak czułem, że to o romans.pl chodzi ale tag weird rozbudził wyobraźnię.

Klimat westernu wyszedł całkiem zgrabnie, umiejętnie zbudowałeś scenę i sprawnie wprowadziłeś na nią bohaterów. Jak na osobę szukającą szczęścia na pograniczu bohaterka robi wrażenie zbyt grzecznej (jak na czasy, w których przyszło jej zmagać się z konwenansami otaczającego świata). Ale w sumie hindusi tez do nazbyt nachalnych nie należą, więc ok, kupuję póki co. Scena ze spotkaniem klaczy wyskoczyła trochę jak królik z kapelusza: osoba szukająca zarobku porzuca polowanie by zająć się rannym koniem. Dalszy bieg wypadków nieźle z tym współgra, ale tu zabrakło podbudowy czy sensowniejszego zawiązania akcji imho. Zbyt to cukierkowe (w young adult jeszcze ok, w tekście dla dorosłych nieco już zgrzyta).

Motyw kanibalizmu dobrze pasuje do sytuacji i pokazuje upodlenie, jakiego doświadczyli rdzenni ze strony przyjezdnych. Umiejętnie kończy pewien etap tej opowieści. Może trochę infodumpowy, ale imho potrzebny i przydatny, by reszta wybrzmiała. Od tej chwili zastanawiałem się już, czy “pójdziesz w wendigo”. Wyszło nieźle, choć motyw to ograny, a tamta kultura oferuje też inne, mniej znane “straszydła” czy klątwy, które można było zatrudnić.

Wstawki kursywą, obrazujące czas i miejsce akcji czasem nieco mieszały, powodując pewnie chaos. Jeżeli to miało być, to wyszło. W samej końcówce tocząca się dotąd pewnym rytmem akcja przyspiesza, ale wszystko się spina i prawie wszystkie zarysowane wątki są tu obecne.

Bardzo dobry i trzymający w napięciu tekst, choć bazujący na nieco klasycznych (jak na western) motywach. Nominacja nie dziwie, w kwestii piórka muszę pomyśleć i przetrawić na chłodno.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej, Pychofishu

W sumie jak na 30k znaków zmieściłeś tu całkiem sporo. Podoba mi się styl – jest przejrzysty i nie napotkałem większych zgrzytów. Słownik też na plus, chociaż wolałbym wzmiankę na początku, że taki istnieje na końcu ;)

Najbardziej przypadła mi do gustu wędrówka wygnanych Indian, opisana na tyle długo, aby wprowadzić konflikt oraz bohaterów, ale i nie tak długa, aby znużyć. Masz dobrze oddane realia, oczywiście, o ile potrafię stwierdzić okiem laika.

Niestety, czepialstwa trochę będzie:

W dość niedługim tekście masz dwa holyłódzkie momenty ratowania w ostatniej sekundzie: pierwsza scena i atak Głodu na starca oraz atak Głodu na klacz. To raczej moja subiektywna niechęć do takich ratunków w ostatniej sekundzie, więc możesz nie zwracać na to uwagi.

Bestia poruszyła chrapami. Głód poczuł inny zapach. Zapach, którego nie czuł już dawno, a od którego to wszystko się zaczęło. Zapach, który mógł zakończyć Głód raz na zawsze.

Bestia poruszyła chrapami. Głód poczuł inny zapach. – Przecież Bestia to Głód, po co dodawać synonim na początku kolejnego krótkiego zdania. A potem wychodzi na to, że Głód poczuł zapach, który mógł zakończyć Głód na zawsze. Miałem tu problem ze zrozumieniem ;)

 

Taylor upolowała kilka małych zwierząt, potem wilka, na końcu dwa mulaki, a wychodzi z ciężką sakiewką. To chyba nie tak działało, że jeden łowca może przez dwa krótkie polowania (bo potem zaczęła opiekować się końmi i porzuciła łowy) zarobić masę pieniędzy.

 

Wątek miłosny jest tu dla mnie najsłabszym elementem. Indianka ma romans z Indianką, po śmierci zostają razem reinkarnowane w postaci zwierząt, (a gdzie reszta plemienia?), po czym jedna zjawia się w naszym świecie i uwodzi Taylor. Trochę ten wątek wydaje się doklejony na siłę i nie wiem za bardzo, co ma wnosić do tekstu.

W ogóle mam tu problem z kompozycją. Dajesz prolog, przerywasz w środku akcji, gdzie tak naprawdę nie mamy pojęcia, kim jest Bestia, stary Indianin oraz tajemnicza ofiara, która ratuje mu życie, po czym wchodzisz w retrospekcję, wyprawę Taylor oraz długie leczenie konia. Dopiero potem wracasz nagle do walki, a ja już zdążyłem zapomnieć, o co w niej chodziło.

Fabuła wydaje się również rozdrobniona. Zapowiada się jako opowieść o Wendigo i myślałem, że skręcisz w coś w rodzaju filmu “Drapieżcy” (Ameryka, ten sam okres), ale wtedy nastaje romansik, idylla na łące i sprawa z Wendigo na długo cichnie. Walka zostaje skończona w chwilę, zatem całe ewentualne napięcie (które już zdążyło stopnieć, bo od prologu minęło zbyt długo) znika, nim się na dobre pojawi.

Myślę, że dałeś tu historię zbyt długą jak na limit. Są tu trzy wątki – romans Taylor z Wiatrem, Blade Twarze vs Indianie, Wendigo i chyba próbowałeś złapać zbyt wiele srok za ogon.

Czytało się przyjemnie, głównie ze względu na styl, i klikałbym do Biblioteki, ale do TAKa nieco zabrakło.

Pozdrawiam

Ładnie to i nastrojowo, niemalże uwodzicielsko napisane, ale odbiłam się od tego tekstu.

Najpierw miałam taki powidok z wielu lat grania w rpg “Deadlands”, który po pierwsze jest weird Wild Westem, a po drugie właśnie w to grałam z MG, który lubił dzielić drużynę na części i rozgrywać długie sceny z częścią graczy. No i wtedy na pytanie “a my co robimy” znudzonej reszty padało sakramentalne: “a wy idziecie” ;) No więc ten powidok był taki, że oni idą, idą, idą, jak u Tarkowskiego.

Nie jestem, brońcie wszelkie panteony świata, fetyszystką dynamizmu i tak dalej, niemniej tu momentami ziewałam, może po części dlatego, że opis tego, jak idą, był bardzo mało zaskakujący, mocno stereotypowy, był niemalże bardzo ładnie zamaskowanym infodumpem czy też może raczej dość rozbudowanym foreshadowingiem.

Dużo też obiecujesz tym metaforycznie mrocznym początkiem o Głodzie, ale to nie wraca, ten nastrój, to spojrzenie z boku, z dystansu, spoza świata. Potem jest zwykła opowieść, a po takim początku prosiłoby się o podobne wstawki w tekście. Niekoniecznie o Głodzie, oczywiście.

Sama historyjka… Prosta, mimo ubrania jej w skomplikowane odniesienia kulturowe. I znów: parę elementów za słabo mi wybrzmiało, np. świetnie się zapowiadający wątek kanibalizmu. Jakbyś do tego momentu budował świat, który potem jedynie opisujesz. Plus, niestety, infodumpujesz, kiedy streszczasz opowieść szamana.

No i to, co jak dla mnie zbudowało mocny mur obcości: słownictwo indiańskie, którego wplatasz bardzo dużo, a które jest całkowicie niezrozumiałe bez guglania. To się czasem sprawdza w bardzo krótkich tekstach, ale nie w takiej jednak dość rozbudowanej narracji. Nie starasz się podpowiedzieć w tekście, o co chodzi, dajesz na końcu słowniczek… Nie, nie. Ponieważ w tych słowach nie znajduję żadnego punktu zaczepienia, żeby domyślić się, co znaczą, to chciałabym mieć to podpowiedziane przez narratora. Subtelnie, ale tak, żebym nie obojętniała na lekturę, bo nie wiem, o czym czytam… W słowniczku zaskoczyło mnie nawet to, że słowa, które brałam z kontekstu za rzeczowniki, okazują się czasownikami (czy też funkcjonować jako takie, bo zakładam, że gramatyka jest tam całkiem odmienna).

No i głównie to sprawiło, że czytałam całość bez emocji… Niemniej emocji też mi tu brakło. Najwięcej jest ich w scenie ze znalezieniem klaczy ;)

 

Napisane jest, jak rzekłam, ładnie. Czytałam z komórki, więc łapanki nie będzie, ale błędów interpunkcyjnych widziałam sporo. Nie widzę też powodu, żeby pisać przyimek “z” w imieniu dużą literą, podobnie jak zaimek “się”. Ścigająca się z Wiatrem wydaje mi się lepszym wyjściem.

Miałam też problem ze sposobem liczenia: bo z jednej strony te obrazowe dłonie i palce, a z drugiej “trzy dłonie”, gdzie “trzy” jest z innego sposobu liczenia…

 

A to znalazłam, bo mnie najbardziej zatrzymało:

 

mnóstwo tatuaży na pobrużdżonej czasem twarzy

Nie dość, że nieładny rym, to na dodatek miałam wrażenie, że chodzi o twarz niekiedy pobrużdżoną, a nie “przez czas”.

http://altronapoleone.home.blog

Cześć, Świrybie!

Niestety, jestem na NIE.

Rozpisywałam się już wcześniej o tym, co mi nie zagrało, więc teraz w skrócie: bardzo fajny klimat i solidny research czynią to opowiadanie wciągającym i przyjemnym. Ale jako romans tekst się nie sprawdza; element emocjonalności rozbija się dla mnie o zdystansowaną narrację (która, z drugiej strony, świetnie pasuje do pseudo-mitologicznej otoczki opisywanych wydarzeń), nie przemawia do czytelnika, wydaje się zbyt skrótowy. To taki romans dyktowany imperatywem; wymaga sporego zawieszenia niewiary. Trafiłam kiedyś na tweeta, który dobrze obrazował to, co próbuję przekazać i szedł, mniej więcej, tak: If your characters have to kiss so the reader knows they’re in love, they are not really in love.

U Ciebie po prostu tych emocji, kiełkującego uczucia nie poczułam.

Ciekawsza jest druga linia fabularna – reszta plemienia – ale tu również pojawia się skrótowość, pośpiech. Także wydaje mi się, że opko stanęło w rozkroku pomiędzy mitem a romansem, i w efekcie nie wybrzmiewa jako żadne.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

A mnie się spodobało. Opowiadanie przypomniało opowieści o Indianach, aż dzieciństwo wróciło. :-)

Ładna historia, bogata w szczegóły.

Podobały mi się jeszcze indiańskie detale, a chyba najbardziej to, że po śmierci dziewczyny wróciły na ziemię zgodnie z własnymi imionami. Rozumiem, że to się nie działo ze wszystkimi (wtedy strach na cokolwiek zapolować), tylko z tymi cofniętymi przez Księżycowy Most?

Doceniam wyjaśnienia, które pozwoliły mi skumać, co tu się wydarzyło i dlaczego.

No, i taki romans, to ja rozumiem. Nie prymitywnie obyczajówkowy, tylko pośmiertny i per procura. Dobry, fajnie zakręcony.

Jestem na TAK, czyli.

Babska logika rządzi!

Ło mamo, zapuściłem się ;-)

 

NowhereMan – bardzo dziękuję. Najmilej, jak akcenty, które chciałem postawić, ktoś odczytuje zgodnie z zamiarem. Dzięki za komentarz!

 

Shanti – to dlatego, z powodu że bo za dużo dialogu prowadziłaś ze Świrybem realnym, rubasznym ;-) Ano, bawi mnie niezmiennie miłość do kunia, ale z drugiej strony i hamburgery i Indianie te zwierzęta potrafili wręcz ubóstwiać i usmiech wpełza mi na pyszczek za każdym razem, jak ktoś napisze o “romansie z klaczą” – mimo, jak to nazwałaś, etertyczności, nie cały uciekłem w miłosne spojrzenia i wyłapujecie to XD

Dzięki za Twój czas i komentarz. Proponuję jednak jeszcze nie umierać, rodzina mogłaby być z tego niezadowolona ;-)

 

 

Krokusie

Ja ten weird, to podobnie jak Drakaina, na dzikim zachodzie bardziej jak Deadlands czy niesławny Wild Wild West czy… no jest tego trochę. Bardzo dziękuję za analizę elementów opowiadania. Tak, romans był dla mnie potężnym wyzwaniem, bo to chyba pierwszy romans, który trzeba było napisać jak… romans. Ciesz się, że nie widziałeś pierwszych wersji ;-)

Rozumiem uwagę o jego ‘oglądaniu przez szybkę’, prostocie części romantycznej. Pozwolę sobie tutaj na zadane przez Ciebie pytania co do konkretnych fragmentów w większości nie odpowiadać, bo nie lubię tak wyjaśniać zamysłu – bardziej ciekawi mnie jak to odbiera czytelnik. Ale gdybyś nadal był ciekawy, to zapraszam na priv ;-)

 

Krar – dziękuję, Bardzo rozbudowana opinia, dla mnie cenna z punktu widzenia ‘jak to odczytają?’. Zgadza się, sięgnąłem po te bardziej znane motywy, bo tekst był zaplanowany w na tyle małej objętości, że wejście w inne wierzenia czy legendy, w całą tę mitologię animistyczno-duchową zwyczajnie wymagałoby dużo bardziej obszernego tekstu. 

Owszem, korcił mnie romans z klaczą, byłby bardzo dzikozachodni – ale ryzyko popadnięcia w rejony bizarne było ogromne XD Co do impulsywnej decyzji pomocy rannemu zwierzęciu – cóż, na prerii nie ogranicza Cię nic poza tobą samym. No i może odruchami serca ;-) 

 

Drakaina – dziękuję za obszerna recenzję. Owszem, był to pewien eksperyment z mojej strony jeżeli chodzi o rodzaj narracji, sposób jej prowadzenia i rozumiem, dlaczego “nie siadło”. Tak, w końcówce, jak już wspomniałem, świadomie zdecydowałem się zaryzykować niewielki infodump zamiast rozbudowanego epilogu, który wywracałby kompozycję i tempo. Co do wtrąceń w języku Czirokezów – rozumiem o co Ci chodzi, ale tu bardzo chciałem zachować pewien, praktycznie niestniejący już, styl takiej opowieści indiańskiej. Trochę lepiej by to wyszło, gdyby była możliwośc paginacji, mea culpa, uwagę o objaśnieniu narracyjnym rozumiem. Dziękuje za Twój czas i komentarz!

 

Gravel – rozumiem opinię, dziękuję za podsumowanie i wcześniejsze rozbudowane komentarze, które pozwoliły mi wprowadzić kilka korekt. Cóż, jakby to ująć, pocałunek to jest w hołdzie dla konwencji, równie dobrze mogłoby go nie być w tym zamyśle ;-) I może, w sumie, nie powinno? Hmmm… Owszem, jest tu spora umowność, bardzo doceniam konkretne podsumowanie wrażeń.

 

Finklo – ano, było trochę tych indiańskich powieści wtedy, nie ukrywam, że darzę je szczególnym sentymentem i sięgałem do nich pamięcią, choć oczywiście do wybitnych dzieł sztuki im daleko ;-) Jeżeli chodzi o indiański świat duchów, jego przenikanie się ze światem żywych, animizm i szczególne funkcje przypisywane Księżycowi – to tak mniej więcej w tą stronę właśnie ;-) Miło mi, że podeszło. Dziękuję za Twój czas i komentarz!

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Piękna opowieść, można byłoby ją trochę zintensyfikować, pozbawiając dodatków słownych typu Indianin i ciut ściągnąć. Nie wiem, dlaczego więcej, ciągle jeszcze przeważa mniej.

Gratki za pierze, imho zasłużone.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Dziękuję za wizytę i opinię, Asylum. Nie jestem pewny, czy rozumiem uwagę o “dodatkach słownych typu indianin”. Cieszę się, że mile spędziłaś czas przy lekturze!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Będzie krótko bo inni wcześniej już rozwałowali opko na placek. Fajnie się czytało, kiedy opowiadanie mnie zainteresuje tak, że nie dostrzegam powtórzeń ani brakującego przecinka to znaczy, że w mojej opoinii było dobre. To na plus a na minus: pomijałam wyrazy po indiańsku i na samym końcu zobaczyłam słowniczek ale wtedy było już za późno, żeby chcieć wrócić do poszczególnych zdań i je przyporządkować. 

 

Bardzo dziękuję za wizytę i komentarz, Nova!

 

Tak, uwaga o indiańskich wtrąceniach jak najbardziej na miejscu. Cieszę się, że wciągneło na tyle, by pomniejsze wady nie przeszkadzały w lekturze ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Cześć Rybo!

Przeczytałam sobie Twój tekst dzisiaj rano i był to dobry początek dnia. W przedmowie piszesz, że nie umiesz w romanse, a jak na moje, wyszła Ci tu bardzo ładna i klimatyczna opowieść. Podoba mi się świat stepów, podoba mi się kontrast pomiędzy kobietą, która przybyła z nowego świata a Prawdziwymi Ludźmi, do których należały te ziemie. Ich relacja, opisana przez pryzmat zwierzęcia, wydaje się bardzo prawdziwa, a mistyka tylko jej pomaga.

Dobrze rozgrywasz też zagrożenie – wprowadzasz je w pierwszej scenie, a potem zostawiasz w domyśle, pozwalając czytelnikowi obserwować nieco bardziej sielskie scenki, jednak Głód był na tyle wyrazisty, że nie zniknął całkowicie ze świadomości. Miałam poczucie oczekiwania na zagrożenie, choć fabuła była dość spokojna. A ten pierwszy akapit tekstu – no złoto.

Z wad wskazałabym to, co się z tego co widzę w komentarzach pojawiało – pośpiech. Z tym, że w relacji bohaterek mnie on tak nie przeszkadzał, odniosłam wrażenie, że to uczucie miało być trochę jak z krainy snów, delikatne i nienachalne. I nie potrzebowałam pocałunku, żeby je zauważyć. ;) Niemniej, bardziej ukuła mnie scena odejścia Ścigającej się z Wiatrem z ojcem. Tu było trochę pola do większej liczby słów, do większych wyjaśnień, może poszerzenia historii reszty plemienia, które ginęło w morderczej wędrówce. Nie wiem dokładnie, ale faktycznie czuć tu pośpiech i nie wyjaśnia się jego przyczyna.

Mimo tych wad, jest to aktualnie jedno z moich ulubionych piórkowych opowiadań tego roku. :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Podobnie jak opowiadanie Zanaisa, także Twoje przeczytałem kilka tygodni temu. Pewnie na 10 osób Ciebie ostatniego wskazałbym jako Autora opowiadania. Chciałem najpierw napisać, że raz, mało publikujesz, ale wskoczyłem na Twój profil, a tam piórek do wyboru w różnych kolorach, więc tego argumentu użyć nie mogę, ale drugi raz, gdzieś tam postrzegam Cię za programistycznego “nerda”. :) Nawet upewniłeś mnie tym w Reklamacji, a tu taka westernowa niespodzianka…

W zasadzie jestem sentymentalny i emocjonalny, więc nie wiem dlaczego nie wciągnęło mnie Twoje opowiadanie. Być może mam inne wyobrażenie westernu… Kiedyś kojarzył mi się z Winnetou Karola Maya i filmami pokroju Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Teraz znacznie bardziej ze Zjawą.

Rozpisałem się i prawie ani słowa o samym opowiadaniu nie napisałem. Nieładnie. Za to zajrzę do piórek, bo byłem zaskoczony. Nie piórkami tylko w ogóle publikacjami. Kojarzyłeś mi się z bywalcem, a nie z pisarzem.

Przepraszam, Rybo, za brak konkretów. :)

Do następnego.

 

Verus

Dziękuję za komentarz i miłe słowa ;-) Nie, nie umiem w romanse, zrobienie romansu było właściwie głównym wyzwaniem dla mnie przy pracy nad tym tekstem – i to akurat dobrze. Nowe doświadczenie.

 

Jeżeli chodzi o wskazaną scenę / finał – tu dużo się działo, końcowo doszedłem do wniosku, że rozszerzenie tych scen (zamknięcie kulminacji, epilog) łamie strukturę i tempo czytania, więc postawiłem na prostotę. Czy dobrze? Patrząc na mieszane opinie, wcale nie jestem pewny, ale jest jak jest.

 

 

Darcon

Wszelki duch!

A owszem, pisywałem i dalej pisuję, tyle, że teraz duuużo rzadziej. Pisanie to hobby dla mnie, więc niestety w liście priorytetów do konsumpcji pozostałego mi za dnia czasu jest dość nisko. Może za parę lat, jak córka podrośnie, wrócę do pisania częściej ;-)

Jeżeli chodzi o tło westernowe – to mamy podobne. Tu, z założenia, tekst musiał się zmieścić w konkretnej szufladce gatunkowej (dziwnej, w dodatku). Natomiast łamanie tradycyjnej konwencji westernu to nie nowość, a chciałem pokazać coś, o czym czytałem dawno temu (i odświezyłem sobie na potrzeby napisania tekstu) przez pryzmat małej historii z zupełnie innej bajki.

Do tekstów zapraszam, na szerszy komentarz będę czekał ;-)

 

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka