Łazi pod skórą.
Nie wiem, kiedy to się zaczęło, nie wiem, kiedy TO we mnie zamieszkało.
Wije się jak pluskwa. Drażni nerwy.
Patrzę w lustro, ale długo nie wytrzymuję. Kiedyś skóra lśniła, długie włosy spływały kaskadami, miliony poddanych oglądało moje oblicze z nabożną czcią.
A teraz? Kiedy ostatni raz wyszedłem do ludu? Kiedy witano mnie jak kochanka, brata, męża?
Mój nauczyciel mówił, że aby mnie kochano, muszę najpierw pokochać sam siebie. Ale jak mógłbym, gdy nikt już nie patrzy na mnie tak jak kiedyś? Nic dziwnego, jak mogliby obdarzyć uczuciem kogoś takiego jak ten mizerny śmieć w lustrze? Błędne koło, z którego nie ma wyjścia.
Odwracam się gwałtownie, skupiam uwagę na fresku na suficie. Pomaga tylko na chwilę, TO znów się rusza. Z okolic pępka idzie w górę, skóra pod szatą się napina.
Nie myśleć o TYM.
Podchodzę do okna, patrzę z góry na dostatnią krainę. Piękna. Wszystko jest moje. Każde źdźbło, każda chmura, każda przegniła sztacheta w płocie.
Wszystko poza TYM.
Pełznie dalej, wbija odnóża w skórę na policzku i mknie do oczodołu. Wypycha dolną powiekę, robi sobie miejsce. Pancerzyk trze po gałce ocznej, a ja mimowolnie spinam mięśnie.
TO nie jest moje.
Całe ciało nie jest już moje, a ja nie wiem, kiedy je straciłem.
Śmieję się, ale oczy pozostają zimne. Nie pozbędę się TEGO, zawsze zdąży uciec, a nie dam jeszcze bardziej uszkodzić mojej skóry. Jak coś tak małego, niepozornego… Zawsze myślałem, że to będzie kolos albo wojna, albo starość – ale godna, pełna szacunku.
Ale nie tak, wszystko, tylko nie tak.
Wiosenny wiatr wpada przez okno porywając firanki. Zaciskam dłonie na framudze aż bieleją mi knykcie. Na zewnątrz jest tak spokojnie, cicho. Chmury płyną, zasłaniając słońce, na polach rolnicy zbierają plony, handlarze przekrzykują się nawzajem. Życie toczy się dalej.
Biorę wdech. TO znów wpełza pod powiekę, wije się nad czaszką, chrupie, potem spływa wzdłuż kręgosłupa, aż przechodzą mnie ciarki.
Góry na zachodzie czerwienieją w blasku słońca, takie piękne, nietknięte tragedią. Powinny płakać, tak jak ziemia powinna spływać krwią.
Wychodzę z komnat, idę wzdłuż korytarza, echo kroków odbija się od ścian, zapach kadzideł drażni nos, piecze w oczy. Kiedyś go lubiłem.
Shanu jak zwykle czuwa przed wejściem. Podnosi się na mój widok, za szybko, zbyt nerwowo. Patrzy z tym cholernym współczuciem. On, sługa, pies, robak, patrzy na mnie ze współczuciem, z litością, której nie cierpię bardziej od TEGO.
Staję przed nim.
– Za co? – Sam siebie zaskakuję tym pytaniem. – Shanu, za co?
Chwilę jeszcze mnie obserwuje, po czym spuszcza wzrok.
– Czy zawsze musi być powód? – odzywa się okropnie łagodnym tonem. – Kara? A co jeśli rzeczy dzieją się… tak po prostu?
Milczę. Sługa nadal wpatruje się w podłogę, ale to chyba dobrze. Nie wiem, czy zniósłbym jego spojrzenie.
Kręcę głową i odchodzę, jakbym nigdy nie zadał tego pytania. Co też mnie podkusiło sądzić, że powie coś mądrego? TO miałoby przybyć bez powodu? Bzdura! Musiałem coś zrobić, a teraz trzeba odpokutować. No właśnie, oto odpowiedź!
Odwracam się w stronę Shanu, ale jego wyraz twarzy… jakby patrzył na żebraka.
– Skończony głupcze! – krzyczę, choć nie powinienem. Głos odbija się od ścian i mknie dalej. Energia nagle rozsadza mi klatkę piersiową, w żyłach płynie ogień. Nie mam siły postępować słusznie, nie teraz.
Otwieram usta, ale zamiast coś dodać, odwracam się i wybiegam z korytarza, zostawiając sługę samego.
Co ja zrobiłem? Nie mogę tak… Nie! Dobrze! Wrócę tam i go ukarzę, za tę głupią odpowiedź! Nie, cholera, nie!
Wpadam do zbrojowni, rygluję drzwi. TO znów zaczyna wędrówkę, wzdłuż uda, bokiem do łopatki. Potem przez ramię, w stronę palców.
Łapię TO przez skórę, ale od razu się wyślizguje i dalej brnie przez ciało. Nie wyciągnę go tak, próbowałem.
Nie myśleć o TYM.
Skupiam się na komnacie. Złote ornamenty lśnią na czerwonych ścianach wypolerowane zbroje i miecze pysznie prezentują się na stojakach.
Piękne.
Ale dlaczego? Odbicie zbroi ukazuje moją poszarzałą skórę. Jak wyglądam na tle tej komnaty? Czemu ona wciąż onieśmiela majestatem, kiedy ja… Czemu, skoro jest moja?
Zaciskam pięści. Czemu góry skrzą się śniegiem, czemu słońce świeci jak poprzednio, czemu Shanu wygląda tak samo?
To nie ciało stało się obce, tyko wszystko dookoła. To nie jest moje, nic nie jest moje, ja sam nie jestem swój!
Łapię za najbliższy stojak i rzucam nim o ścianę. Potem z krzykiem chwytam następny. Niszczę, rujnuję, demoluję! Wszystko, wszystko, co obce! Co nie moje!
Zbroje upadają, miecze wzlatują w powietrze, podłoga drży, lampa przygasa. Niech zginie, umrze, wszystko co obce, niech zgnije… TO!
Porywam sejmitar, szukam materiału i obwiązuję ramię. TO tkwi w okolicach nadgarstka. Zanim zdążę pomyśleć, opuszczam ostrze na ramię.
Wyję.
Jeszcze raz, broń zatrzymała się na kości. Pot zalewa oczy, tnę dalej.
Ramię odpada, krew zalewa dywan. No właśnie, krew. Gula podchodzi mi do gardła. Jest ciemna, taka ciemna. Żaden błękit, tylko paskudna, pospolita czerwień. Szkarłat, jak u parobków.
TO wypełza spod skóry, przez odcięte ramię wydostaje się na zewnątrz. Obrzydliwe żyjątko, paskudne… pospolite?
Upada na dywan, lgnie do mnie. Wije się, piszczy. Żałosne. Tak mizerne stworzenie spowodowało mój upadek? Coś tak parszywego odebrało mi wszystko, co miałem?
TO drga spazmatycznie, wyciąga odnóża.
Nigdy nie zobaczyłbym swojej krwi, gdyby nie TO. Klękam, ból przyćmiewa wzrok. Upadam, wiję się jak TO, drapię podłogę, łamię paznokcie, przegryzam wargę. Tacy podobni.
Tak samo żałośni.
Przez moment wydaje mi się, że to ja jestem TYM, a TO mną. Że to nie kara, że TO było we mnie od zawsze.
Ktoś dobija się do drzwi, musiał usłyszeć mój krzyk. Albo pisk TEGO.
Małego, żałosnego, żyjącego czyimś kosztem pasożyta. Współczuję mu, jak współczuję sobie. Może zawsze taki byłem, może moje piękno było ułudą?
Czołgam się w jego stronę, chwytam i przyciągam. Nie jest tak obrzydliwe, jak sądziłem, nie jest też piękne. Po prostu jest.
Z wahaniem, niepewnie, przykładam TO do kikuta. Od razu wyczuwa żywe mięso, odnóżami łapie skórę.
Drzwi upadają, wyważone akurat w momencie, gdy tracę przytomność.
Ze skazą będę piękniejszy?