Gdzieś w Bieszczadach
– Kiiici, kici, kici! Kurewka, cholero ty jedna, gdzieś ty się znowu polazła?! – Tomiła dreptała poirytowana po ganku niewielkiego drewnianego domku. – Kiici, kici! Wracaj zaraz, bo ci następnym razem kocięta potopię, a ciebie dam wykastrować! – zawołała.
Doskonale wiedziała, że tego nie zrobi, choć może faktycznie powinna zawlec kocicę do weterynarza, ale jakoś te nowomodne metody do niej nie przemawiały. Nie, nie potrafiła i już. I wiedziała, że ta mała bestia też jest tego świadoma. Pokręciła się jeszcze chwilę, w końcu wzruszyła ramionami i mrucząc pod nosem wróciła do środka.
– I po co ci to było – mówiła do siebie, zamykając drzwi. – Trzeba było cholerę zostawić, albo przynajmniej sprawdzić…
U Tomiły koty gościły zawsze, ale właśnie… koty. Tak się złożyło, że po raz pierwszy miała kocią damę i przeklinała dzień, w którym ją spotkała. Czekała wtedy na autobus po wizycie w odległym o parę kilometrów urzędzie gminy, zabiedzony kot pojawił się nagle, jakby znikąd i miaucząc przeraźliwie ocierał się o jej nogi. Wzięła go na ręce i wsiąkła, gdy zwierzak spojrzał na nią prosząco wielkimi, słodkimi jak kawałek tortu oczami. No, przecież nie mogła go tak zostawić. Nie mogła, prawda?!
Dopiero po kilku dniach, kiedy już go odchuchała i odkarmiła, zorientowała się, że to… ona. A po kilku następnych, gdy kocica poczuła się jak u siebie, Tomiła spostrzegła, że w tych słodkich oczach często pojawiają się złośliwe błyski. Kolejnym odkryciem była nieokiełznana chuć kocicy. Nie pomagało zamykanie jej w domu, zawsze znalazła sposób, by się wymknąć, albo wyła tak przejmująco, że wykończona Tomiła sama ją wypuszczała. I tak po dwóch miotach kociąt, którym Tomiła musiała znaleźć dom, do kotki przylgnęło imię Kurewka, bo na wsi nikt nie nadaje imion zwierzakom, nie szuka w internecie pasującego bóstwa, nie zastanawia się, jaką postać literacką, czy historyczną chciałby uhonorować. Imiona po prostu przyklejają się do braci mniejszych niczym glina (albo coś innego) do buta.
***
Gdy tylko za Tomiłą zamknęły się drzwi, z kępy pokrzyw rosnących przy studni wysunęła się kocia mordka. Kurewka rozejrzała się niepewnie, a kiedy doszła do wniosku, że nic jej nie grozi, wypełzła. Z położonymi po sobie uszami, niemal szorując brzuchem po ziemi, bardziej przypominała łasicę niż kota. Dopiero, gdy dom zniknął za zakrętem, wyprostowała się, przeciągnęła, a potem usiadła na środku drogi, by starannie wylizać futerko. Gdy uznała, że jest gotowa, z dumnie podniesionym ogonem ruszyła w stronę wioski.
Słońce już zaszło, a Kurewka miała do pokonania spory kawał drogi, bo dom Tomiły stał na uboczu. Biegła raźno, bo wiedziała, że po spotkaniu z wioskowymi kocurami zniknie wreszcie to uporczywe swędzenie w tylnym obszarze i paląca potrzeba, która kazała jej wymykać się z domu i ryzykować trzepnięcie miotłą z brzozowych witek, która normalnie służyła Tomile do zamiatania podwórza.
Już prawie dochodziła do centrum wioski, gdy w przydrożnej trawie błysnęły oczy kocura. Zatrzymała się i przez chwilę niuchała z wysuniętą głową. No tak, to był Grysik. Znowu! Sama nie wiedziała, dlaczego nie lubi rudego pręgowanego kocura, ale zdecydowanie nie zamierzała dopuścić do tego, by stał się ojcem jej dzieci. Naprężyła się, położyła uszy po sobie, a ogon tańczył nerwowo. Nieco przekarmiony kocur zbliżał się wyraźnie zdeterminowany, by tym razem ją zdobyć. Nie czekała, aż spróbuje.
– Iiiimiau! Miauiiii! – Z bojowym okrzykiem rzuciła się na amanta i drapnęła go w nos.
Nie zdążył się uchylić, zamiauczał tylko i zrejterował. Pobiegła za nim, nawet nie po to, by go dogonić, ale dać do zrozumienia, że nie żartuje. Gdy kocur skręcił na łąkę, zaniechała pościgu i potruchtała w stronę wioski, co rusz oglądając się za siebie. Wiedziała, że to jeszcze nie koniec kłopotów, bo Grysik nie da tak łatwo za wygraną. I rzeczywiście, cały czas lazł za nią.
Dobiegała już do plebani, gdy Grysik postanowił spróbować ponownie. Przyśpieszyła i w pędzie minęła dwa czekające na nią i syczące na siebie kocury. Tak jak przewidywała, Ołówek i Łaciuch zgodnie postanowili zrezygnować chwilowo z udowadniania sobie, który z nich jest lepszy i bardziej zasłużył na miłość, i zająć się nowym konkurentem. Kocury kotłowały się, wrzeszcząc przy tym niemiłosiernie, kłaczki futra latały w powietrzu, a Kurewka spokojnie lizała futerko i tylko od czasu do czasu zerkała na bitwę. Wiedzała, że spasiony Grysik nie ma szans, choć musiała przyznać, że tym razem walczył jak tygrys.
Od czynności toaletowych oderwały ją ciche dźwięki, dobiegające od strony cmentarza. Zastrzygła uchem, gdy kościelne drzwi zazgrzytały cicho. Do nosa dotarł zapach człowieka. Niedobrego człowieka. Zapach opowiadał o strachu, ekscytacji i złośliwej satysfakcji, i wyraźnie mówił, że człowiek robi coś złego. Kurewka zastanowiła się. Nie lubiła księdza, który rządził plebanią i kościołem, ze wzajemnością zresztą. Ksiądz uważał Tomiłę za czarownicę (poniekąd słusznie), a co za tym idzie, kocica była dla niego służebnicą Szatana. A że do tego duchowny generalnie nie lubił kotów, gdy tylko spotkał Kurewkę, w jej stronę leciały kamienie. Choć trzeba uczciwie dodać, że nigdy nie trafiały. Jednak ksiądz był swój, należał do wioski, czy jej się to podobało, czy nie, natomiast człowiek o niedobrym zapachu był obcy. Wychodziło na to, że musi coś z tym zrobić i nie dopuścić, by udały mu się ciemne sprawki, które planował.
Wskoczyła na kamienny murek, okalający cmentarz i cicho ruszyła na spotkanie obcego. Skulona poczekała aż przekroczy cmentarną bramę, a potem skoczyła mu na plecy. Człowiek oczywiście nie zauważył jej wcześniej, więc gdy pazury rozorały zakrytą tylko cienką koszulą skórę, wrzasnął tyleż z bólu, co przerażenia i wypuścił z rąk torbę, którą dźwigał. Czuły nos Kurewki rejestrował zmieniające się zapachy, które niosły ze sobą informacje. Nie był to pierwszy kościół, który obcy obrabował, ale tym razem – nie wiedząc, co właściwie go napadło – poczuł taki lęk przed karą boską, że nawet wielki inkwizytor byłby zadowolony. Chciał się tylko uwolnić i do diabła z łupem.
Zadowolona z efektu swoich działań Kurewka zeskoczyła na ziemię, przemknęła mu między nogami, czego nawet nie zauważył, i skoczyła na murek po przeciwnej stronie bramy. Obcy zdążył zrobić parę kroków, gdy wpadły na niego Łaciuch i Ołówek, które zdołały przegnać Grysika i zorientowały się, że kocica im umyka. Ołówek biegł murkiem, więc potraktował głowę człowieka jak schodek, złodziej znowu wrzasnął i zachwiał się. Reszty dopełnił biegnący po ziemi Łaciuch, o którego obcy zwyczajnie się potknął.
Na plebani akurat trwał remont i pod cmentarnym murkiem piętrzyły się pozrywane panele, potłuczone kafelki, stara armatura, wanna i umywalka, a także pakiety z nowymi kafelkami, a na nich mnóstwo pustych puszek po farbie. Ogarnięte miłosnym szałem koty miaucząc upiornie przedzierały się przez te śmieci. Strącane puszki waliły w wannę i gruz, za nimi poleciał jeden z pakietów nowych kafelków. Rumor był tak okrutny, że na nagrobkach zapełgały ogniki zbudzonych dusz zmarłych, a na plebani i w pobliskich domach zapaliły się światła.
***
Podczas gdy pomiędzy nagrobkami Kurewka doznawała rozkoszy i głośno obwieszczała ten fakt światu, na podwórko plebani wypadł ksiądz Niepiekło z solidną latarką w ręku.
– Przeklęty pomiocie Szatana już ja ci pokażę! – wrzeszczał. I zamilkł, gdy w podskakującym snopie światła latarki, ujrzał obcego. Trzeba przyznać, że natychmiast pojął, co się dzieje, co nie świadczyło dobrze o jego miłości bliźniego. – Ratunku! Złodziej! Zatrzymać go! – krzyczał.
Na tym nie poprzestał, ruszył na rabusia z uniesioną latarką, ale ten zdołał się podnieść i czmychnął, porzucając łup. Ksiądz chwilę wahał się, czy pędzić za złodziejem, czy też zatroszczyć się o wyniesione z kościoła przedmioty, ale że był w kapciach i piżamie, dał spokój pościgowi i otworzył torbę. Z okolicznych domów biegli już na pomoc mieszkańcy. Wkrótce księdza otaczała grupka jego milczących owieczek, które przypatrywały się mu ze zdumieniem. Niepiekło w jednej ręce trzymał odzyskaną monstrancję, drugą wciąż grzebał w porzuconej torbie, a z jego ust płynął potok słów zdecydowanie nieprzystojących słudze bożemu. W końcu zorientował się, że po pierwsze nie jest sam, a po drugie klnie jak szewc i zamilkł. Ciszę przerywały tylko odgłosy miłosnych igraszek kotów.
– Eee, co się stało? – zapytał w końcu niezbyt rozgarnięty posterunkowy Pajduła.
– Nie widzicie?! Złodziej chciał kościół obrabować! Na co się tak gapisz, Pajduła, z policji jesteś, to go ścigaj – wrzeszczał zdenerwowany ksiądz. – I niech ktoś uciszy te przeklęte koty!
– Wygląda na to, że gdyby nie te przeklęte koty, to by się złodziejowi udało – mruknął Stach Kmita, miejscowy przedsiębiorca pogrzebowy, który z duszpasterzem miał na pieńku, z powodu niekonwencjonalnych metod pochówku, które stosował.
Posterunkowy, któremu marzyła się choć jedna belka na pagonie, już organizował grupę pościgową. A raczej próbował, bo nie było chętnych do ganiania nocą po lesie. Tym bardziej, że przecież nic się nie stało. Złodziej został przegnany i porzucił łup, więc po co ryzykować. Pajduła przekonywał, odwoływał się do poczucia obywatelskiego obowiązku, straszył, że złodziej może wrócić, wszystko na próżno. Ludzie rozchodzili się do domów, bo o świcie czekała na nich robota. W końcu posterunkowy zadzwonił po wsparcie i ruszył sam.
***
Kiedy na podwórku plebani zrobiło się pusto, z uchylonej cmentarnej bramy wybiegła zadowolona i zaspokojona Kurewka. Noc była młoda i kotka nie zamierzała jeszcze wracać do domu. Postanowiła wyruszyć za rabusiem, bo miała przeczucie, że to może być interesujące doświadczenie. Smród przerażenia, jaki się za nim ciągnął, był tak wyraźny, że byle kundel mógłby podążać jego tropem. Ruszyła więc przez pola w stronę lasu. Niestety, tak się skoncentrowała na śledzeniu złodzieja, że nie zauważyła podążającego za nią Grysika.
Rabuś najwyraźniej biegł na oślep, byle dalej od przerażającej wioski i zgubił się w rekordowym czasie. Kurewka wyczuwała jego dezorientację i stale rosnący strach. Szybko dostrzegła, dokąd prowadzi go los i oczy zalśniły jej niczym dwie latarnie. Gdyby mogła uśmiechnęłaby się od ucha do ucha.
Zgodnie z przewidywaniami, złodziej dotarł na niewielką polanę, na której stał dom. Przez chwilę wpatrywał się w drewniany budynek, jakby zastanawiał się, co ma teraz zrobić. W końcu zdecydował i ruszył w stronę drzwi, a wtedy Kurewka spadła mu na plecy niczym wysłannik piekieł. Rozległ się wrzask.
***
Irytacja była niemal permanentnym stanem Widara, a tym, co wkurzało go najbardziej był hałas. Kiedy więc czyjś wrzask rozbudził go w środku nocy, bez zastanowienia wybiegł na dwór i ryknął:
– Cisza, kurwa! – I tupnął potężnym buciorem.
A potem zaklął znowu, bo przypomniał sobie, że to przecież sposób przywoływania Komanda Uciszających Rwetes Wikingów. I faktycznie, na drugim końcu polany pojawił się wir, który zmienił się w oddział wojowników z Walhalli, prowadzonych przez Gudr. Walkiria rozejrzała się, spojrzała na wijącego się złodzieja, któremu Kurewka nie zamierzała odpuścić.
– Naprawdę nie potrafisz poradzić sobie z nim sam? – zapytała.
Widar dopiero teraz zorientował się, co się dzieje. Podrapał się po głowie, po czym wzruszył ramionami.
– Przepraszam – mruknął. – To było tak z rozpędu.
Oddziałek wikingów otoczył człowieka próbującego strząsnąć z siebie kota i przyglądał się przedstawieniu w milczeniu. Złodziej kręcił się niczym tańczący derwisz, a Kurewka skakała na niego raz po raz, wbijała pazury w skórę i zjeżdżała po ciele jak na linie.
– Może trzeba mu pomóc? – zapytał w końcu jeden z wikingów.
– A po co, przecież dobrze się bawi – zaprotestował Widar. – Poza tym to ona – dodał, bo znał zarówno Tomiłę jak i Kurewkę.
– Myślałem o człowieku – sprecyzował wojownik.
– A czemu? Po co tu przylazł? A poza tym już ona wie, co robi, bez powodu się na niego nie rzuciła – odparł Widar.
Jakby na potwierdzenie tych słów rozległ się trzask gałęzi, któremu towarzyszyło stłumione przekleństwo i na polanę wypadł zdyszany posterunkowy Pajduła. I stanął jak wryty. Owszem, słyszał plotki, że w sąsiedztwie mieszka starożytne bóstwo, ale kto by wierzył w takie bzdury. A teraz… No, patrzył na Widara, który stał w towarzystwie, no… walkirii i no… wikingów. Posterunkowemu zakręciło się w głowie. Któryś z wojowników mocno walnął go w plecy.
– Oddychaj chłopie, bo do nas dołączysz! – zawołał przy wtórze śmiechu innych.
Pajduła rozkaszlał się odetchnął, a potem – ponieważ bardzo, ale to bardzo pragnął belki na pagonie – ruszył w stronę złodzieja.
– Jesteś aresztowany za kradzież. I… eee… – Posterunkowy jeszcze nigdy nie brał udziału w zatrzymaniu i teraz usiłował sobie przypomnieć, co należy powiedzieć. W końcu zdecydował się na wersję filmową: – Wszystko co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie. I masz prawo do adwokata. I, eee… czy obywatele mogliby mi pomóc go skuć? – zwrócił się na koniec do wojowników, bo Kurewka prychnęła gniewnie, gdy próbował założyć kajdanki zatrzymanemu.
Wikingowie po raz pierwszy spotkali się ze współczesną koncepcją prawa i nie kwapili się do pomocy. Zamiast tego zasypali Pajdułę gradem pytań:
– Co to jest adwokat?
– Za kradzież chcesz go w kajdany, oszalałeś!
Czerwony jak burak posterunkowy próbował tłumaczyć, ale wikingom najwyraźniej nie podobała się sama idea przestępstw, sądów i więzień.
– Uciszcie się wreszcie! – huknął Widar, którego już zaczynała boleć głowa. Delikatnie zdjął kocicę z rabusia i pomógł Pajdule zakuć go w kajdanki. – Niech ktoś ich odprowadzi – zarządził.
Gudr przewróciła oczami i podeszła do złodzieja z mieczem w ręku.
– Teraz pójdziesz spokojnie z tym miłym panem, bo jak nie… – Potrząsnęła bronią. – To powinno wystarczyć – wyjaśniła Widarowi.
Złodziej pokiwał głową. W tej chwili chciał się tylko znaleźć w wygodnej celi, z dala od kotów, facetów z mieczami i rogatych kobiet.
– Tylko nie zapomnij wytłumaczyć księżulkowi, że zatrzymanie złodzieja zawdzięcza Kurewce – przykazał Widar posterunkowemu, gdy ten odchodził, wlokąc jęczącego aresztanta.
***
Kurewka czuła satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Chwilowo nikt nie zwracał na nią uwagi, więc wykorzystywała czas na czynności toaletowe. Ten właśnie moment wybrał przyczajony w krzakach Grysik i jednym skokiem znalazł się przy kocicy. Próbowała się bronić, wierciła, wywijała, ale Grysik nie zamierzał odpuścić.
– Niemiauł! – zawyła rozpaczliwie.
I kiedy już straciła nadzieję, przygniatający ją do ziemi ciężar zniknął nagle. Przez chwilę kotłowała się nie wiedząc, dokąd uciekać, aż wybrała miejsce, w którym czuła się bezpieczna: ramiona Widara. Kiedy ochłonęła, zobaczyła, że Grysik wisi, trzymany za skórę na grzbiecie, przed twarzą jednego z wojowników, całkiem współcześnie ubranego, choć niewątpliwie martwego jak inni.
– Dama powiedziała nie – tłumaczył, potrząsając struchlałym kocurem. – Rozumiesz?! I żebyś więcej nie próbował!
Rzucił kotem w krzaki. Grysik wiwinął salto w powietrzu, wylądował – jak to koty – na czterech łapach i pognał przed siebie na łeb na szyję, bo wbrew pozorom koty nie lubią spotkań z umarłymi, bóstwami i całą tą mistyczną menażerią. Kurewka była chlubnym wyjątkiem, dlatego zamruczała z rozkoszą, gdy Vikander podrapał ją pod brodą. Przez chwilę jeszcze pozwalała się pieścić i głaskać, a potem zeskoczyła na ziemię, przeszła slalomem ocierając się o nogi wszystkich wojowników po kolei i pobiegła do domu. Spieszyło się, bo noc dobiegała końca, a ona miała jeszcze coś do zrobienia.
***
Rano, gdy Tomiła wyszła na ganek, na wycieraczce leżało równiutko ułożone osiem myszy.
– Matko Boska, coś ty znowu wyprawiała! – krzyknęła przerażona, bo już się nauczyła, że im bardziej Kurewka narozrabiała, tym więcej prezentów na nią czekało.
Kocica miauknęła uspokajająco i weszła do domu. Zwinęła się na starej amerykance, którą już dawno uznała za swoją i zastanawiała się, jak tym razem będą wyglądały kociaki. Ziewnęła i postanowiła się trochę przespać. Należało jej się, w końcu to była naprawdę szalona noc.