Łódź dobiła do brzegu. Noah chwycił torbę, wyskoczył na żółty piasek i ostatni raz spojrzał za siebie. Promienie słońca padały na lazurową wodę, na której bujał się nieznacznie mały okręt. Wiatr delikatnie bawił się żaglami, a liście drzew szumiały, mącąc ciszę.
Noah poprawił kapelusz i sięgnął za pas, sprawdzając, czy colt łatwo wysuwa się z kabury. Następnie powiódł wzrokiem po wzniesieniach. Westchnął, bo czekała go niełatwa przeprawa. Żałował, że nie zabrał w podróż choćby jednego wspólnika. Z drugiej strony, komu miał zaufać?
Ruszył wzdłuż stromego zbocza. Teraz przynajmniej nie czuł na karku piekącego słońca, gdyż skały rzucały wyjątkowo długi cień. Z uwagą lustrował otoczenie, szukając punktu odniesienia.
Oczami wyobraźni widział siebie na tronie ze złota, popijającego z kufla pełnego piwa. Zobaczył niewolników leżących w pokłonie. Czcili go jak boga. Uśmiechnął się i przymrużył oczy. Jeszcze chwila, a wszystko, co sobie zamarzy, stanie się jego własnością. To brzmiało tak pięknie, a on był pewien, że niedługo tak właśnie się stanie.
***
Przedzieranie się przez chaszcze i strumyki sprawiło, że ledwo trzymał się na nogach. Splunął na ziemię, gdy pomyślał, ile jeszcze razy będzie musiał pokonać tę trasę. Na małym wzniesieniu stał kamień z namalowanym znakiem „X”.
Noah powolnym krokiem zbliżył się do skały. Przejechał dłonią po powierzchni. Była całkowicie gładka. Odetchnął z ulgą. Teraz wystarczyło znaleźć jeszcze tę przeklętą jaskinię i będzie dobrze. Miał jeszcze kilka godzin, zanim słońce schowa się za horyzontem, a wyspę ogarnie nieprzenikniony mrok.
***
Zauważył pośród skał nadzwyczaj dużą szczelinę. Nadzieja znów wstąpiła w jego serce. Może ta próba okaże się tą szczęśliwą? Nie miał pojęcia, ale trzeba było chociaż spróbować. Nie po to przepłynął taki kawał drogi, by teraz zrezygnować. Przyłożył oko do szczeliny.
Serce niemal wyskoczyło mu z piersi.
– Tak! – krzyknął i zacisnął palce na torbie.
Widział stosy złota, połyskujące w promieniach słońca i kamienie szlachetne mieniące się najróżniejszymi kolorami. Uśmiechnął się szeroko i wyjął z torby mały kilof.
Uderzył raz i drugi, i trzeci. Szczelina powoli się rozszerzała. Jeszcze kilkanaście ciosów i będzie na tyle duża, by dało się przez nią przecisnąć. Nie zwracał uwagi na zmęczenie, chociaż pot spływał mu po karku.
W końcu robota była skończona. Wykonał pięćset, może sześćset uderzeń? Nie liczył. Najpierw przerzucił plecak na drugą stronę, a następnie sam przecisnął się pomiędzy skałami.
Upadł na kolana. Doczołgał się do stosu skarbów i zagarnął złoto rękami. Przesypywał je z dłoni do dłoni. Serce biło mu jak oszalałe. Oto koniec jego problemów, zabierze wszystko na okręt, a potem do domu! Kupi plantacje, wybuduje piękne ranczo. Pełnymi garściami pakował złoto i szlachetne kamienie do torby oraz kieszeni.
Nagle dostrzegł, że coś mieni się błękitem w świetle słońca, zaglądającego przez szczelinę w sklepieniu.
Diament! Drżącą dłonią sięgnął po szlachetny kamień. Z zaskoczeniem stwierdził, że jest oszlifowany. Przez chwilę ważył go w dłoni. I nagle zaczął się histerycznie śmiać.
Za ten jeden klejnot mógł sobie kupić okręt, nawet więcej. Pałac. Może we Francji? Do końca życia nie musiałby nic robić.
Owinął szczelnie diament w jedwabny materiał i schował do małego woreczka, wiszącego przy pasie. W myślach wygrażał się teraz dawnemu przyjacielowi, przez którego stracił majątek.
– Pies we mnie nie wierzył, ale ja mu pokażę. Zbuduję pałac, a potem…
Do uszu Noaha dobiegł stukot. Mężczyzna przestał pakować skarby i przyłożył ucho do podłoża.
Zerwał się z ziemi. Serce biło mu coraz szybciej. Tu nie powinno nikogo być. Bezludna wyspa. Był tego pewien, a jednak słyszał kroki. Kto mógł iść w jego stronę i czego chciał? Noah nie wiedział. Przyjaciel? Nie, na pewno nie, ale może ktoś neutralny. Może uda mu się z nim dogadać? A co, jeśli nie?
Podjął błyskawiczną decyzję. Skoczył w bok i przywarł plecami do zimnej skały.
Otarł dłonią krople potu i wstrzymał oddech. Kroki były coraz głośniejsze. Noah zaklął w myślach. Wydawało mu się, że idzie po niego cała armia kanibali. Zganił się za taką myśl. Wysłuchiwanie historyjek marynarzy widocznie mu nie służyło. Miał problem, by zapanować nad sobą.
Drżącą dłonią wymacał zimną stal rewolweru. Mógł się przecież jeszcze bronić. Stawić czoło niebezpieczeństwu. Musiał tylko sprawdzić, kto jest przeciwnikiem.
Gwałtownym ruchem wychylił głowę zza skały. Kilka kroków przed nim stało pięciu uzbrojonych we włócznie mężczyzn w krwistoczerwonych maskach. Czyli miał do czynienia z tubylcami. Zaklął siarczyście i z powrotem ukrył się za skałą.
– Witaj, co cię do nas sprowadza? – zawołał jeden z tubylców, używając dziwnej angielszczyzny.
Noah zamarł w miejscu, ale zmusił się do spokoju i odparł:
– Skarby.
Ugryzł się w język. To nie była dobra odpowiedź. Przeklęci marynarze, to ich wina, że popełnił błąd. Mogli się zamknąć i nic nie gadać.
– Wyjdź do nas. Porozmawiamy.
Chcieli go zabić? Czy faktycznie porozmawiać? Poczuł ucisk w żołądku.
– Nie mogę wam zaufać. Jeśli mnie zabijecie…
– Odłóż skarby, a nic ci się nie stanie. Wrócisz tam, skąd przybyłeś.
W głowie Noaha pojawiła się szalona myśl. Tylko przez chwilę się wahał.
– Zgadzam się.
Podszedł do kupki skarbów. Delikatnie położył torbę ze złotem na ziemi.
– Proszę, oto wasze skarby.
Wstrzymał oddech. Jeden z tubylców wystąpił o krok do przodu i powiedział:
– Cieszę się, że nas posłuchałeś. Możesz wracać.
Noah z trudem powstrzymał się od triumfalnego okrzyku. Z trudem ukrył szeroki uśmiech.
– Dziękuję – odparł i ruszył w stronę wyjścia.
Miał przy sobie diament i jeszcze trochę złota. Na pałac i dostatnie życie powinno starczyć, ale… co jeśli nie starczy? Skończy na plantacji, jako niewolnik? Bał się jeszcze jednego, że ktoś go okradnie. I co wtedy? Większa suma by się przydała. Nie miał jednak wyboru. Wychodząc z jaskini, powiódł smętnym wzrokiem po skarbach, których nie mógł zabrać. Tubylcy odprowadzali go spojrzeniem, stojąc w milczeniu po obu stronach jaskini. Gdyby nie oni… mógłby zyskać bogactwo i sławę. To wszystko była ich wina. Przeklęci!
Stał w miejscu, patrząc jak misternie oszlifowane kamienie szlachetne mienią się w promieniach słońca.
– Wychodzisz? – zapytał jeden z tubylców.
Noah nie odpowiedział. Jego twarz wykrzywił wściekły grymas.
Sięgnął po pistolet i wycelował w najbliżej stojącego człowieka. Huk złączył się z przeraźliwym krzykiem. Zanim pozostali zdążyli zareagować, oddał cztery kolejne strzały.
Mężczyźni drgali jeszcze przez chwilę w konwulsjach. Noah stał w milczeniu. Wreszcie ruszył po swoją torbę. Nie zatrzymał się nawet wtedy, gdy wdepnął w kałużę krwi, a ta przylepiła się do jego butów. Chwycił płócienną sakwę i obrócił się na pięcie.
Jeszcze raz spojrzał na ciała tubylców, niemal pływające w szkarłatnej cieczy. Na ich twarzach zastygły grymasy bólu. Noah wzdrygnął się, ale nie zwolnił kroku.
Zostawił za sobą pięć trupów i skały opryskane krwią. Szkarłatne słońce chowało się za górami, gdy do uszu Noaha dobiegł huk bębnów. Noah zadrżał. Nie było czasu na namysły. Musiał biec i to najszybciej jak potrafił.
Oddychał nierówno, potykał się o krzaki i kamienie. Ciszę zakłócały co jakiś czas nawoływania. Przyśpieszył. Nie czuł już mięśni. Poruszał się ostatkiem sił. Oczy zaszły mu mgłą. Kątem oka zobaczył, że ma przed sobą rów. Odbił się. Za słabo. Plusk wody zmieszał się trzaskiem kości.
Nie mógł się poddać, jeszcze nie teraz. Zaraz dotrze do łódki. Tam będzie bezpieczny. Podparł się na rękach i wstał. Chwycił torbę i skoczył do przodu. Jednak zanim zdążył zrobić kilka kroków, usłyszał świst strzały i poczuł ból w klatce piersiowej. Zrozumiał. Otoczyli go. Byli z przodu i z tyłu.
Zachwiał się, ale jeszcze przez chwilę walczył o życie. Jednak mięśnie były zbyt zmęczone. Bezwładnie runął na ziemię.
Czerwona od krwi wypadła z kieszeni na trawę.