- Opowiadanie: aTucholka2 - Mały lis

Mały lis

I miejsce w IX Ogólnopolskim konkursie literackim im. Stanisława Grochowiaka pod patronatem Prezydenta Miasta Leszna ogłoszony został przez Miejską Bibliotekę Publiczną im. Stanisława Grochowiaka w Lesznie w rocznicę urodzin pisarza 24 stycznia 2010 roku.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

zygfryd89, Finkla

Oceny

Mały lis

 

Była to nora bardzo małego lisa, a to był naprawdę maleńki lis przez małe m – gdy biegł, jego rudy ogon uważano za jeden z drobniejszych płomieni błędnego ognika, którym w rzeczy samej miał być on sam. Wystarczyło, by stanął przy czyimś suszącym się praniu, by jego właściciel wybiegł z domu jak szalony i wylał na niego kubeł wody lub opryskał go białym proszkiem gaśnicy. Mały lis nie miał łatwego życia, lecz zdawać by się mogło, że on sam tego nie dostrzegał. Posiadał całą wielką norę tylko dla siebie, a nie znał żadnego innego lisa, który cieszyłby się takim fartem. Było to całe sześć pięter, jakie pozostawiła po sobie pewna bardzo liczna rodzina lisów z południa, która zmuszona została w bardzo szybkim tempie do opuszczenia domu. Mały lis zasłyszał, że zakupili za rzeką fragment Nory Mamuciej, ponoć osiem pięter, licząc ze spiżarnią. Tę norę, w której mieszkał, sprzedali niedźwiedziowi, czego mały lis dowiedział się osobiście, ponieważ tego niedźwiedzia spotkał. Szedł wtedy do miejsca, w którym posilał się każdego wtorku – pod tylne drzwi willi państwa Tokarskich, kiedy podawano tam na obiad dania rybne. Ponieważ ich córka, Gabrielka, nie lubiła ogonów ryb, wyrzucano je koło tylnych drzwi, a więc dostawały się małemu lisowi. Nie rozumiał on Gabrielki, ale bardzo ją lubił w każdy wtorek. Kiedyś ją zobaczył. Zajadał się ogonami łososi, gdy coś upadło tuż obok niego, w kępę wysokiej, soczystej trawy. To była mała, brązowa kulka, pachnąca czymś słodkim. Tak też smakowała, i szybko rozpływała się w jego wargach. Ledwie mały lis zdążył nadziwić się czymś tak dziwnym i niespotykanym, a gdzieś wysoko nad jego głową usłyszał przeraźliwy krzyk, a tuż po nim wykrzyczane imię Gabrielki. Zadarł głowę – w ułamku sekundy spostrzegł wychyloną ciekawie przez parapet głowę dziewczyny: miała czerwone, rozpalone policzki, wielkie, podkrążone niebieskie oczy i gąszcz bujnych, czarnych loków na głowie. Spływały całymi kaskadami po chudych ramionach i falbankach białej koszuli. Niewielu ludzi widział w życiu, toteż widok tak niesamowitej czupryny nie zdziwił go zbytnio. Patrzyli na siebie zaledwie przez krótką chwilę, bo ktoś z wnętrza domu szarpnął ją gwałtownie za koszulę, wciągnął do pokoju i zatrzasnął głośno okno. Był jedyną istotą w całym lesie, która ją widziała, nieraz przeto był zapytywany o to, jak ta dziewczyna wyglądała oraz jak przebiegła ta krótka chwila ich spotkania. Z czasem zapomniał szczegóły tej historii – w tej chwili nie pamiętał już, jakie miała dłonie, jakie usta, ani co konkretnie wtedy wykrzyczano. Bardziej żałował jednak, że nie zapamiętał smaku tej kulki, którą mu rzuciła, i że nie powstrzymał łakomstwa i nie zostawił choć kawałka dla starego borsuka. Ten to znał się na rzeczy – a nawet na wielu rzeczach. Mógłby powiedzieć mu, co to takiego było. ,,A, nie" – pomyślał mały lis. ,,Jak mogłem zapomnieć o tym, że stary borsuk już nie żyje…"

W dniu, gdy poznał niedźwiedzia, szedł, jak w każdy wtorek, pod tylne drzwi tamtego domu na posiłek. Nigdy nie zbaczał z udeptanej, bezpiecznej ścieżki, co, będąc małym lisem branym powszechnie za coś tak niepozornego jak błędny ognik, wydaje się rozsądnym rozwiązaniem. Tamtego dnia jednak postanowił się zbuntować, po czym, nic nikomu nie mówiąc, skręcił z codziennej trasy prosto w las. Nie minęło wiele czasu, a doszedł do wniosku, że dobrze robi, idąc przez las pełen wielkich, silnych dębów, gdyż w razie zagrożenia dobrze jest mieć dęby po swojej stronie. Kroczył poprzez bujnie zarośnięte kretowiska, raz po raz potykając się o kopce, a nierzadko lądując z pyskiem w mysiej norze, wykichując z nosa piasek tak długo, aż wpadł do następnej. Pomimo tego ogromu nieprzychylnych zdarzeń udało mu się jednak odnaleźć coś pozytywnego – zauważył bowiem, że okolica, w której się znalazł, nadawałaby się w sam raz do zamieszkania. Było to ważne spostrzeżenie, bo działo się to w czasach, gdy mały lis mieszkał jeszcze w starym szałasie, pozostawionym przez pewnego bociana, który zbudował go, szukając nowych wrażeń, a następnie wyleciał na stałe do ciepłych krajów. Mały lis od dawna myślał nad zmianą lokalu na większy, bardziej komfortowy, biorąc pod uwagę jego wciąż, mimo wszystko, rosnące ciało.

Mijał akurat zaniedbaną plantację poziomek, gdy zobaczył, jak jakiś niedźwiedź stoi w cieniu drzewa. Schował się szybko za pień dębu i z ukrycia przyjrzał mu się uważnie – był wyraźnie przygnębiony, ciemnobrązowa sierść w cieniu wydawała się czarna jak heban. Pod prawą łapą stała gruba, skórzana walizka. Lekko zgarbiony niedźwiedź wzdychał ciężko, patrząc na coś, co zasłaniał swoimi szerokimi barkami przed wzrokiem małego lisa. Ten, jak dotychczas, zdecydowanie unikał towarzystwa niedźwiedzi większych od samego siebie (czyli wszystkich), lecz tego dnia postanowił pójść na całość i zbuntować się jeszcze raz. Na przekór zdrowemu rozsądkowi ruszył więc żwawo w stronę bezbronnego, pogrążonego w rozpaczy niedźwiedzia. Gdy ten spostrzegł skradającego się ku niemu małego lisa, rzucił mu smutne, obojętne spojrzenie, po czym powrócił do użalania się nad sobą w samotności. Lis, ośmielony faktem, że niewiele niedźwiedzia obchodzi, podszedł i zapytał, czy mógłby mu w czymś pomóc. A wtedy niedźwiedź westchnął głęboko jeszcze raz i opowiedział mu historię swojego życia.

Okazało się, że jest uczonym astronomem, o co mały lis zupełnie go nie podejrzewał – widząc jego potężnie umięśnioną sylwetkę wziął go za jednego z drabów siejących postrach na obrzeżach lasu. Powiedział, że chce odseparować się od innych niedźwiedzi, ponieważ czuje się przez nich lekceważony. Nie wierzą mu i śmieją się z niego za każdym razem, gdy mówi, że na niebie znajduje się gwiazdozbiór wielkiej i małej niedźwiedzicy. Nie udało mu się znaleźć wśród nich bratniej duszy, pewnie dlatego, że jest on jedynym niedźwiedziem – astronomem w okolicy, a może i na świecie, kto to wie. Dlatego właśnie dobił targu z rodziną lisów z południa, która, co się okazało dopiero teraz, oszukała go. Dużo mu opowiadali o swoim domu – że jest przestronny, wygodny, że w sam raz dla niedźwiedzi. A gdy pytał, czy parametry owego lokum przystosowane są do potrzeb zawodowego astronoma, twierdzili, że jak najbardziej. Tymczasem nie dość, że było to wierutne kłamstwo, to jeszcze ukryto przed nim jej fatalne usytuowanie – otaczające ją zewsząd wielkie dęby zasłaniały swoimi rozłożystymi konarami całe niebo.

Wyrzucił to wszystko z siebie, usiadł zrezygnowany na ziemi i westchnął tak głęboko, że aż zaszeleściły liście pobliskiego krzaka. Mały lis, solidarnie, również usiadł, i obdarzył niedźwiedzia – astronoma najbardziej bolesnym spojrzeniem, na jakie tylko stać małego, niepozornego lisa patrzącego na olbrzymiego, silnego, i jeszcze pewnie do tego bogatego, niedźwiedzia. Nagle uświadomił sobie, że może zaradzić jego problemom – przecież szałas, w którym mieszkał, leży o rzut beretem od skarpy, z której rozciąga się doskonały widok na niebo. Czym prędzej powiedział o tym niedźwiedziowi. Ten aż zjeżył się ze szczęścia i, cały rozentuzjazmowany, jął dopytywać o szczegóły architektoniczne tego domostwa. Tym razem nie pominął w swych pytaniach żadnego istotnego szczegółu, łapiąc małego lisa nawet za najdrobniejsze słówka. A ten odpowiadał uczciwie: jest to pomieszczenie o charakterze oraz rozmiarze uniwersalnym, gdyż warstwy ścian wysuwają się teleskopowo, a przez specjalne otwory w dachu nocą widać gwiazdy. Niedźwiedź bez chwili wahania zaproponował zamianę. Mały lis również bez chwili wahania zgodził się i, przybiwszy łapę, podał mu adres swojego szałasu. Potem przyjął wylewne wyrazy wdzięczności ze strony nabywcy i patrzył, jak ten biegnie w podskokach przed siebie, śmiejąc się ze szczęścia jak wariat.

I tak mały lis zamieszkał w norze po lisach z południa. Okazała się o wiele lepsza, niż niedźwiedź myślał, chyba że zwyczajnie lisi punkt widzenia wyglądał inaczej. Była bardzo rozległa, miała mnóstwo korytarzy z licznymi rozgałęzieniami – mały lis porównałby ją z piramidą egipską, gdyby tylko kiedykolwiek jakąś widział. Najbardziej spodobał mu się schron przeciwpowodziowy. Wystarczyło, by wieczorem zauważył jakąkolwiek niepokojącą chmurę przemierzającą niebo, by kładł się do snu właśnie tam, nie chcąc kusić niepotrzebnie losu. To pomieszczenie było położone najwyżej ze wszystkich, a wiodła tam drabina o poprzecznych dębowych korzeniach. Sufit miał kształt kopuły, a znajdował się bardzo wysoko nad idealnie równą podłogą. Było to bardzo sprytne rozwiązanie – miało na celu zgromadzenie wewnątrz jak największej ilości powietrza, tak by powodzianin miał czym oddychać podczas klęski – mały lis sam do tego doszedł. Zastanawiało go jednak, jak udało się tam przetrwać tak licznej rodzinie lisów z południa, która musiała przecież potrzebować niewyobrażalnych mas powietrza. ,,Jakoś musieli sobie radzić" – tłumaczył sobie mały lis, jednak na wszelki wypadek postanowił, że za żadne skarby świata nie pozwoli zamieszkać ze sobą nikomu, kto zużywa za dużo powietrza. Jak pomyślał, tak też zrobił. Zamieszkał z sędziwej daty myszą badylarką, której pozwolił ukrywać się w swojej norze przed grasującym w okolicy tygrysem szablastozębnym tak długo, jak tylko zechce. Staruszka dowiedziała się o tym niebezpieczeństwie od wiewiórki z Francji, o której mały lis nie raz słyszał, że jest straszną plotkarą i nie wiadomo nawet, czy jej francuskie korzenie miały jakieś potwierdzenie w rzeczywistości. Badylarka mimo wszystko nie chciała ryzykować. Opuściła jego norę dopiero, gdy do jej uszu doszła wiadomość, że tygrys zniknął, a na jego miejscu pojawił się szakal. Szakali się już nie bała, więc wróciła do swojego domu, pozostawiając małemu lisowi w podzięce siedemnaście ziaren różnego rodzaju zbóż (które wykiełkowały nie tam, gdzie trzeba).

Mały lis nigdy nie skarżył się na swoje mieszkanie, podobał mu się absolutnie każdy jego pokój i każdy korytarz, a jednak czuł, że coś jest nie tak. Nora była bez zarzutu, a on czuł się nieszczęśliwy. Pewnego wieczora, leżąc na zwitku słomy w swoim schronie i patrząc smutno na wysoki strop, zrozumiał, co jest nie tak. Była za duża. Była stanowczo za dużą norą dla takiego lisa, jak on. Wydawało mu się, że przestał rosnąć – mieszkając w ciasnym szałasie co dzień rano stwierdzał, że jego stopy dziś wystają odrobinę dalej poza próg, niż jeszcze wczoraj. W wielkiej norze, która z dnia na dzień była tak samo ogromna, on z dnia na dzień czuł się tak samo mały. Ale ta jedna wada nie była w stanie przysłonić mu ogromu zalet jego nory – ukryta głęboko w ziemi stanowiła o wiele lepsze schronienie przed licznymi niebezpieczeństwami niż lichy szałas. Od kiedy w niej zamieszkał, zagrożenie ze strony drabów z obrzeży lasu zniknęło dla niego na dobre.

Niedźwiedzia nie spotkał już nigdy więcej. Podobno często można było go zobaczyć siedzącego z teleskopem na skarpie nieopodal jego szałasu, ale mały lis z sobie tylko znanych powodów nigdy do niego nie poszedł. Słyszał natomiast od wiewiórki – Francuzki o tym, że ten skarżył się do szakala, że znów go oszukano.

Była noc. Mały lis przemierzał mroczny, zimny las, rozmyślając o tych wszystkich wydarzeniach podczas wędrówki do domu państwa Tokarskich. Po raz pierwszy w życiu wypuścił się tam w nocy, i właściwie po raz pierwszy w ogóle wypuścił się nocą z domu. Szedł bardzo szybko, małe, cienkie łapy zapadały się w zimny, mokry mech i w gęste kałuże, głośno chlapiąc. Nie słyszał nic oprócz swojego ciężkiego oddechu i nic nie widział prócz małego obłoczka pary wodnej, jaki wydychał ze zziajanego pyska. Starał się udawać, że nie słyszy żadnego z nocnych szelestów rozlegających się wokół niego, od kiedy opuścił norę. Że nie czuje, jak szorstka gałąź przejeżdża mu wzdłuż pleców już nie pierwszy raz. Wszyscy nieraz powtarzali mu, by broń Boże nigdy nie wychodził nocą sam z domu, ale nikt nigdy nie powiedział mu, dlaczego. Dlatego świadomość, że nie wie nic o tym, czego wszyscy sie boją, sprawiała, że bał się tego i on.

Z liści drzew spadały krople deszczu, które osadziły się tam po wieczornym deszczu, czyli dawno temu. Wystarczyło, by jedna z nich wylądowała na nastroszonym grzbiecie małego lisa, a ten zrywał się do szybszego pędu jakby smagnięto go końskim batem. Na pewno nie zabłądzi, tego był pewien. Drogę do domu państwa Tokarskich znał jak własną kieszeń. Skoro w ciągu dnia trafiłby tam z zamkniętymi oczami, to nocą powinien bez problemu trafić z otwartymi. Już dawno by zawrócił i dzikim pędem pomknął ku najgłębszemu zakamarkowi swojego domu, ale tego nie robił, co tylko utwierdzać mogło w przekonaniu, że cel, do którego zmierza, to nie byle co.

By zapomnieć o panice, usilnie myślał o wspomnieniach ze swojego życia. A wspominał wszystko – biznes z niedźwiedziem, mieszkanie z badylarką, zobaczenie Gabrielki, a zwłaszcza spanie w schronie przeciwpowodziowym, gdy wtem uderzył się w nos. Krzyknął przeraźliwie. Padł na ziemię jak martwy i cały w drgawkach czekał na najgorsze. Powoli i bezszelestnie wypuszczał z ust powietrze, widząc oczami wyobraźni, jak obłoki białej pary opływają silne, muskularne ciało mordercy, na którego przed chwilą wpadł; uszami wyobraźni słyszał, jak ten wyciąga zza pasa nóż, skórą wyobraźni czuł, jak chwyta go za zmarznięte futro i unosi wysoko, wysoko do góry, tak, by spojrzeć prosto w jego zamknięte oczy. No to je otworzył. Przeraził się śmiertelnie.

Ale wcale nie z powodu mordercy, bo mordercy nie było. Mały lis wpadł na spróchniały pień, który po deszczu nasiąknął wodą. Widział go wyraźnie, a to dzięki temu, że padało na niego jakieś żółte światło, migoczące gdzieś w oddali spomiędzy czarnych, smukłych pni. Wiedział, co to jest – to ognisko bandy drabów z obrzeży lasu, którzy rozpoczynali właśnie swoją nocną libację. Oznaczało to, że zboczył ze ścieżki i znalazł się w najbardziej niebezpiecznych nocą rewirach, o jakich tylko słyszał. A skoro zabłądził, to nawet ucieczka mu już nie pomoże.

Nagle usłyszał koło siebie drobny szmer. Rozejrzał się uważnie na boki, lecz w ciemności nie był w stanie niczego dostrzec. Na ucho brzmiało to jak szmer czegoś naprawdę dużego, może czterdzieści razy większego od niego samego, co miało wielkie zęby, ciężkie łapy, jeden plecak pełen strzelb i drugi pełen nabojów dźwigane na kudłatych barach, trzy bardzo ostre noże za pazuchą i wór na małego lisa ukryty za plecami. Nie myśląc wiele, za to piszcząc przeraźliwie, puścił się pędem w stronę ogniska. Nawet pijane draby wydawały mu się bezpieczniejsze od szmeru, który usłyszał. Oszołomiony ze strachu obijał się o drzewa i dotkliwie ranił ostrymi gałęziami, lecz nie zatrzymywał się. Ledwie dobiegł, wcisnął się pod rozłożysty krzak jałowca, zacisnął powieki i czekał na tęgie baty. Właśnie sobie wyobrażał, jak idzie ku niemu dwóch podpitych drabów z uniesionymi w górze zielonymi butelkami.

– Mały lisie?

O tak, to właśnie jeden z nich, chce wywabić go spod jałowca. Jest zbyt wielki, tłusty i leniwy, by się samemu po niego schylić, woli, by mały lis sam wyszedł, a ledwie to zrobi, ten go zleje tą butelką…

– Wystaje ci ogon, mały lisie. Czemu się przed nami chowasz?

To było właśnie typowe pytanie pijanego draba, który, jak było słychać, potrafi być naprawdę bezczelny. Czepiać się kogoś, kto się chowa w obawie o własne życie, chamstwo po prostu. Mały lis jednym szybkim ruchem wciągnął ogon pod siebie, ale nie cały, bo w ostatniej chwili ktoś złapał za sam jego koniec.

– Weź się nie wygłupiaj.

Wcale się nie wygłupiał. Ani trochę. Był śmiertelnie poważny i nie w głowie mu były durne wygłupy. Z całych sił usiłował wyszarpać ogon, ale był już na to zbyt słaby. Ani się obejrzał, a drab wyciągnął go za niego z ukrycia. Nie miał siły nawet zapiszczeć. Otworzył oczy.

Leżał pod oknem domu państwa Tokarskich, w którym paliło się światło. Wokół siebie zobaczył wszystkich, których spodziewał się tam spotkać – czyli najstarszego z ośmiorga dzieci lisów z południa, lisa kuternogę, akurat wypluwającego z pyska sierść z jego ogona. Tylko z nim był umówiony, reszty się nie spodziewał – ani starego borsuka, który podobno był martwy, ani jakiegoś jastrzębia, którego nie znał i nawet nigdy nie widział na oczy. Musiał biec tak szybko, że zwyczajnie nie zorientował się, że już dobiegł na miejsce.

– Mały lisie – rzekł borsuk zatroskanym głosem – czego się tak przestraszyłeś?

– Wziąłem was za drabów grasujących na obrzeżach lasu.

– A czy to są obrzeża lasu? – zapytał lis kuternoga.

– Myślałem też, że zabłądziłem.

– Nie zabłądziłeś – zapewnił go borsuk. – I zdążyłeś w sam raz na czas.

Przez okno padał na mokrą trawę prostokąt żółtego światła. Cała czwórka podeszła do blaszanego parapetu i spojrzała przez szybę do wnętrza domu.

Jedyne okno domu państwa Tokarskich, w którym paliło się światło, mieściło się w okrągłym salonie, gdzie stał telewizor. Mały lis tej nocy zobaczył go po raz pierwszy w życiu. Lis kuternoga wiele mu o nim opowiadał, gdyż przedtem często przychodził tam ze swoim młodszym bratem, by razem z gospodarzami obejrzeć wiadomości. Zawsze ciekawiło ich, jak wygląda życie poza lasem – jak żyją ludzie, co jedzą, jak wykorzystują dzień, a przede wszystkim jak radzą sobie w nocy, gdy na świecie robi się niebezpiecznie. Państwo Tokarscy nie byli dla nich zbyt dobrym źródłem informacji, bo ich życie toczyło się głównie wewnątrz domu. Czasem wychodzili na spacer po lesie, ale wtedy rozmawiali tylko o Gabrielce i niczego ciekawego nie dało się podsłuchać. Pozostawał im więc tylko telewizor.

Tej nocy w salonie był tylko pan Tokarski. Siedział na kanapie, trzymając w ręce butelkę czegoś przezroczystego, a w stojącej na dywanie popielniczce żarzyło się niedopalone cygaro. W bladym świetle kryształowego żyrandola wolno wiły się siwe smugi dymu, które zamieniały się w silne smoki, które walczyły ze sobą krótko i rozwiewały się z powrotem w szare kłęby zwykłego dymu z cygara.

– Ciekawe, co się stało z całą resztą – rzekł lis kuternoga, pytając o resztę domowników. – Do tej pory siedzieli tu wszyscy razem.

– Pani Tokarska pojechała z Gabrielką do szpitala – odpowiedział jastrząb charczącym głosem.

Mały lis spojrzał na niego. Gapił się, ciekawy, kim on jest i skąd wie takie rzeczy, a jastrząb szybko jego ciekawość zauważył.

– Przepraszam, my się nie znamy. Jestem starym, służalczym jastrzębiem Kioto – przedstawił się stary służalczy jastrząb Kioto, charcząc donośnie i kaszląc na wszystkie strony. – Całe życie mieszkałem w tym domu, w klatce, która stoi tam, za kanapą.

Pozostała trójka spojrzała na wielką, okrągłą metalową klatkę, w której stała doniczka z fiołkami. Drzwiczki były zamknięte dużym, srebrnym kluczem, przez co mały lis zaczął się poważnie zastanawiać, czy kwiaty potrafią się dowolnie przemieszczać.

– Wiem o nich wszystko, tyle lat u nich spędziłem. Są wegetarianami, mnie samemu ani razu w życiu nie dali nawet skrawka mięsa. Jedzą tylko ryby, o żadnym innym mięsie nie może był mowy. Przez tyle czasu przystosowywałem się do zieleniny, że gdybym teraz zjadł choćby dżdżownicę, umarłbym. Naprawdę, przeżyłem tam kawał życia. Stąd wiem, że pan Tokarski pije wódkę tylko, jak jego żony nie ma w domu. A nie ma jej, bo pewnie pojechała z Gabrielką do szpitala, bo to często miało miejsce w nocy.

– Czemu już u nich nie mieszkasz? – zapytał go mały lis, który uznał, że to przejaw dobrych manier, podtrzymywać rozmowę z nowo poznanym znajomym.

– Wyrzucili mnie przedwczoraj za niesublimację – odparł.

Stary borsuk spojrzał na niego dziwnie, ale nic nie powiedział.

– Wypuścili mnie z klatki, bym mógł rozprostować skrzydła. Gdy latałem sobie pod sufitem, zauważyłem mysz biegającą po dywanie. Zapikowałem więc i zjadłem ją, chcąc zrobić dobry uczynek.

Mały lis słuchał go uważnie. Mieszkając jeszcze ze starą myszą badylarką, bardzo często zastanawiał się, jak to jest zjeść mysz.

– Gdy pan domu wszedł do salonu, usiadłem mu na ramieniu, zastanawiając się, jak zwrócić jego uwagę na brak myszy. Ale on to sam zauważył. Rzucił mi wściekłe spojrzenie. Ja, czując, że coś się święci, zerwałem się z jego ramienia i pofrunąłem na najwyższą półkę, czując się winnym zbrodni, którą zapewne popełniłem. Nie mógł mnie tam dosięgnąć, strasznie głośno krzyczał, a gdy przybiegła jego żona, rzucił coś o nieokrzesanym, niesublimowanym ptaku, mruknął ,,wiatrówka" i wybiegł, w ostatniej chwili spojrzawszy na mnie groźnie spode łba. Zostaliśmy sami – ja i jego żona. Atmosfera była gęsta. Ona, o ile przedtem wyglądała na równie wściekłą, jak jej mąż, teraz była wyraźnie zatroskana moim losem. Chyba moim, nie jestem pewien, w każdym bądź razie patrzyła na mnie z dłońmi opartymi na policzkach, zmarszczonymi brwiami i wąsko ściśniętymi ustami. Szepnęła coś o biednej Gabrielce i ukochanym zwierzaku – to akurat nie było o mnie, tego jestem pewien – zerknęła szybko na korytarz i szybko otworzyła właśnie to okno, przez które teraz patrzymy.

Mały lis wyobraził sobie tę nieprzyjemną, gęstą atmosferę, jaka musiała wtedy zapanować, ten potworny strach o oparte na włosku jastrzębie życie. Słuchał uważnie dalej.

– Nie namyślając się długo, sfrunąłem z półki i z bijącym sercem – biło jak szalone, w końcu sprzeciwiałem się woli mojego pana, który wolałby, bym został na półce i czekał na swoją śmierć – wyleciałem przez okno do lasu.

Zapadła cisza. Nikt nic nie mówił. Mały lis dlatego, że historia jastrzębia zaparła mu dech w piersi, lis kuternoga – bo go nie słuchał, a borsuk dlatego, że nie uznał za godną komentarza historii kogoś, kto myli niesubordynację z niesublimacją. Stary jastrząb nie wiedział, czemu tak naprawdę jego słuchacze milczą. Uznał więc, że zaniemówili z wrażenia, wysłuchawszy jego opowieści, a to mile schlebiało jego literackim ambicjom.

W salonie rozległy się fanfary dochodzące z telewizora. Pan Tokarski pogłośnił je jeszcze pilotem, a cała czwórka podeszła tak blisko okna, jak to tylko było możliwe. Lis kuternoga chwycił małego lisa zębami za kark i posadził go na blaszanym parapecie. Seans się zaczął.

Pan Tokarski łyknął wódki, prychnął nią, nie wiedzieć czemu ordynarnie na dywan, zaciągnął się cygarem, opadł bezwładnie na kanapę i znieruchomiał ze wzrokiem wbitym w ekran, tak samo zresztą jak zwierzęta za oknem. Wyświetlił się tytuł serialu, a potem pokazała się elegancka, przestrzenna kuchnia i stojąca pośrodku niej młoda, ładna kobieta. 

– To Marianna – rzekł szeptem lis kuternoga do pozostałych, bo wiedział, że oglądają ten serial po raz pierwszy. – Jest studentką logistyki, ma chłopaka Jana i jest bardzo bogata. Opiekuje się czteroletnią bratanicą.

– Umm – wyrwało się staremu jastrzębiowi Kioto, który natychmiast się zaczerwienił i zamilkł na amen.

Ładna dziewczyna wąchała kwiaty, uśmiechając się wdzięcznie, gdy nagle rozległo się łomotanie do drzwi. Przestraszona wytrzeszczyła słodkie oczy na pół ekranu.

– Trzeba uważać – mruknął lis kuternoga. – Mi też tak kiedyś załomotali do nory. Akurat spałem, gdy banda drabów z obrzeży lasu wywlekła mnie za nogi na powierzchnię i spuściła mi lanie. Powiedzieli, że darują mi życie, jeśli w tej chwili wyniosę się z domu i więcej nie pokażę się w tej okolicy. Wtedy naplułem jednemu w twarz, powiedziałem, że po moim trupie, i zaczęła się walka. Przepędziłem drabów raz na zawsze, tak że już więcej mnie nie nachodzili, ale przypłaciłem za to wszystko zdrowiem nogi, właśnie tej, na którą teraz kuleję.

– Tak, oni potrafią był naprawdę bezczelni – przytaknął mały lis, dopiero teraz zdawszy sobie sprawę, że przecież lis kuternoga mieszkał wtedy w tej samej norze, w której teraz mieszka on. Co prawda, zapewniał, że draby już się tam nie kręcą, ale fakt, że kiedyś się kręcili, poważnie go zaniepokoił.

Gdy ładna dziewczyna powoli, ostrożnym krokiem zbliżała się do drzwi, z telewizora zaczęła dochodzić nieprzyjemna melodia. Mały lis, któremu przez tę melodię aż dreszcze przebiegły po plecach, dałby wiele, by móc ostrzec ją przed niebezpieczeństwem. Wiedział, że jest bezsilny, a świadomość tego przerażała go jeszcze bardziej. Nie wiedział, że trójka towarzyszy stojąca za jego plecami nie ogląda serialu, tylko przypatruje się jego nastroszonemu, drżącemu ogonowi. Oni już nie bali się o życie piękne kobiety – znali się na świecie ludzi o wiele lepiej, niż on, i wiedzieli, że młode kobiety zawsze ratowane są z rąk morderców w ostatniej chwili przez ich przystojnych narzeczonych. Wiedział to lis kuternoga, który obejrzał już w życiu masę seriali, jastrząb Kioto, który przez całe swoje dotychczasowe życie dzielił pokój z telewizorem, i stary borsuk, który posiadał tak rozległą wiedzę, że nie było po prostu możliwości, by tego nie wiedział.

I tylko mały lis nadal trząsł się o nią – chciał rozbić szybę, wskoczyć do salonu i dostać się przez ekran telewizora do wnętrza kuchni, ale z drugiej strony wiedział, że to przecież niemożliwe.

Dziewczyna z ekranu nacisnęła klamkę. Rozległ się głośny huk, do mieszkania wpadło trzech zamaskowanych mężczyzn z pistoletami w rękach, którzy w mig ją skrępowali i zakleili jej usta taśmą. Mały lis jęknął.

– Wiem, że dla ciebie to straszne – rzekł szeptem, dobrotliwie stary borsuk. – To jest właśnie świat ludzi, wygląda dokładnie tak, jak tu wszyscy widzimy. Im więcej o nim wiemy, tym lepiej, gdyż kiedyś ta wiedza okaże się niezbędna do przeżycia. Oby nigdy nam się nie przydała, ale wiedz, że ty, jako najmłodszy z nas, niemal na pewno zetkniesz się kiedyś oko w oko z człowiekiem. A gdy tak się stanie, niejedna z nauk, jakie stąd wyniesiesz, może przydać ci się w chwili, w której najmniej się będziesz spodziewał niebezpieczeństwa.

– Myślałem, że nie żyjesz – wydusił z siebie mały lis.

Cała trójka oderwała wzrok od czerwonej, płaczącej dziewczyny i spojrzała na niego.

– O czym ty mówisz? – zapytał sam zainteresowany, czyli borsuk.

– Tak mi powiedziała wiewiórka – Francuzka – odparł mały lis. – Nieraz pytałem ją o ciebie. Mówiła, że zostałeś rozszarpany.

– Przez kogo?

– Przez szablastozębnego tygrysa.

Borsuk i jastrząb Kioto spojrzeli na siebie. Przez chwilę milczeli, po czym nagle wybuchnęli głośnym, niepowstrzymanym śmiechem.

– O co chodzi? – zapytał zdezorientowany i nieco speszony mały lis.

– Oj, mały lisie – rzekł pobłażliwie lis kuternoga, z trudem panując nad miotającą i nim salwą śmiechu. – Mało to razy ci powtarzałem, zresztą nie tylko ja, że wiewiórce Francuzce nie wolno wierzyć? Jak już chcesz się czegoś od niej dowiedzieć, to wyławiaj opaczny sens tego, co powie, a i tak co trzecie słowo wsadzać trzeba między bajki.

Borsuk i jastrząb śmiali się w najlepsze, gdy znów rozległ się cichy odgłos z chaszczy. Obejrzał się za siebie, lecz w ciemności nie dostrzegł niczego. Uznał lekkomyślnie, że się przesłyszał, i skupił się z powrotem na serialu.

Bandyta niósł miotającą się dziewczynę na dół po schodach, mijając obdrapane, niechlujne klatki schodowe. Biedna kobieta szamotała się gwałtownie i piszczała przeraźliwie, bo mając zalepione usta tylko to jej pozostało. Mały lis, który sam nie mógł zrobić nic, zastanawiał się nad jednym – czemu zza którychś drzwi, których mijali po drodze mnóstwo, nie wyszedł żaden człowiek, który zamiast niego udzieliłby jej pomocy?

Małe, pełne pytań, zwierzę, oglądało tę scenę z mieszaniną przerażenia i niedowierzania na pysku. A pozostała trójka znów przyglądała się jemu uważnie. Każde z nich patrzyło na niego z bólem – borsuka, jastrzębia i lisa kuternogę bolał widok małego lisa, dla którego zetknięcie się z takim światem i poznanie uczuć, które temu widokowi towarzyszyły, było absolutną koniecznością.

– Czy tylko tacy ludzie istnieją? – zapytał kuternogę. Ten w jednej sekundzie zmienił wyraz wykrzywionego z bólu pyska na swoją dawną, wszechwiedzącą minę, jaką miał za każdym razem, gdy tylko mały lis na niego patrzył.

-Tak, istnieją – odparł. – Ale ja, jak już oglądam ten serial dobrych parę lat, ani jednego nie widziałem.

– Ale trzeba wierzyć, że tacy są – dodał borsuk. – Co prawda wiara polega na tym, by wierzyć w coś, czego się nigdy nie widziało i co podobno nie istnieje, ale jednak czyni ona cuda. Musisz wierzyć w dobrych ludzi, mały lisie.

Wysoko w koronach drzew dął silny wiatr. Poruszał grubymi, silnymi gałęziami, które już od dawna się nie poruszały. Miotał długimi, cienkimi gałązkami obrośniętymi gęstym listowiem. Tej nocy liście całego lasu szumiały bardzo głośno, najgłośniej, od kiedy mały lis sięgał pamięcią.

Było bardzo zimno, zdawało się, że ostry chłód czyha w ciemności, by tylko wyskoczyć znienacka i zaatakować. Wydawało się, że jest wszędzie – niesie się wraz z podmuchem wiatru, miesza się z niebieskim światłem telewizora i szarym księżyca, wije się wśród wysokich traw, kąsa borsuka i lisa kuternogę w łapy, a jastrzębia w stare, pomarszczone szpony. I tylko mały lis zdawał się go nie spostrzegać, dla niego nie było tej nocy nic ważniejszego, niż to, co działo się wewnątrz salonu domu państwa Tokarskich.

Niebieskie światło telewizora oświetlało wilgotne pnie drzew, zamieniając drobne kropelki rosy w błękitne diamenty lśniące na ich szorstkiej korze. Szare światło księżyca gromadziło się na liściach krzaków jak woda po potężnej ulewie, a każdy mokry listek błyszczał na tle czarnej jak nocne niebo głębi lasu. Żadne ze zwierząt zgromadzonych pod oknem nie wiedziało, że za ich plecami raz po raz pobłyskują w tym gąszczu białka czyichś oczu.

Z tonącego w ciemności ogrodu państwa Tokarskich dochodziła woń tych wszystkich kwiatów, które rozwijają płatki tylko nocą, co oznaczało, że mały lis tej nocy po raz pierwszy w życiu poczuł ich zapach. Oderwał się od ekranu i uniósł wysoko nos, zadziwiony tym, że nigdy przedtem nie czuł tego pięknego aromatu. Właśnie zastanawiał się, co może go wydzielać, gdy do jego uszu po raz kolejny doszedł niepokojący odgłos z chaszczy rosnących za nimi. Obejrzał się za siebie, lecz w tej samej chwili rozległ się rozrywający uszy wrzask dziewczyny z telewizora i mały lis, zawstydzony, że opuścił ją choć na chwilę, zostawił odgłosy z chaszczy w spokoju i znów skupił się na serialu.

Jakiś brutal w kominiarce posadził kobietę na krześle. Byli w szarej, betonowej piwnicy, gdzie żarówka dyndała na kilku kolorowych kablach, oświetlając kilku bandytów, samochód i małe, kwadratowe okienko, za którym już siedział przystojny narzeczony. Gdyby tylko mógł, mały lis ucałowałby tego faceta, tak bardzo jego widok go uszczęśliwił. Już nie martwił się o ładną dziewczynę – rzucał tylko bandytom pogardliwe, pełne odrazy spojrzenie i zaczął z powrotem nasłuchiwać niepokojących odgłosów.

– Ale szajs.

Mały lis obejrzał się zaskoczony. Tuż za lisem kuternogą stał jakiś nieznany skunks ze świetlikiem w łapie, patrząc przez okno na ekran telewizora. Gapił się z miną kogoś, kto patrzy na coś wyjątkowo żenującego, i jest nawet trochę poirytowany tym, że czemuś tak głupiemu poświęcił już tyle czasu.

– Jesteś, myśleliśmy, że się zgubiłeś – rzekł borsuk.

– Nie zgubiłem się – zaprzeczył skunks nosowym głosem i wskazał kciukiem na krzaki za sobą. – Zaplątałem się w jakiś ciężki wąż ogrodowy, dużo czasu zajęło mi wyplątywanie się z niego.

– Trzeba było nas zawołać – odezwał się wreszcie jastrząb Kioto.

– Nie lubię sprawiać swoją osobą jakichkolwiek problemów.

– Mały lisie – rzekł lis kuternoga, widząc, że ten, cały nastroszony, wybałusza na skunksa przerażone oczy. – To jest skunks, który mieszka w sąsiedztwie naszej nory Mamuciej.

Skunks podszedł do małego lisa i z uśmiechem uścisnął jego łapę tą łapą, w której nie trzymał świetlika.

– Czekał tu razem z nami na ciebie, gdy usłyszeliśmy twój krzyk dochodzący z głębi lasu. Skunks pobiegł, by ci pomóc.

– Dziękuję – podziękował mu mały lis, będąc mu jednocześnie wdzięczny za to, że to on okazał się być tym czymś, co siedziało w chaszczach, a nie coś o wiele gorszego.

– Nie ma za co – odpowiedział mu skunks grzecznościowo. – To na ten serial tu przyszliśmy?

– Tak – odparł borsuk.

– No to strata czasu, to straszny szajs.

– Czemu? Oglądałeś go już przedtem?

– Nie, ale oglądałem kiedyś inny serial. Każdy jest taki sam, obejrzeć jeden to jak obejrzeć wszystkie.

– Słyszałem – zaczął cicho mały lis. Skunks spojrzał na niego – że jak ktoś cię zaatakuje, to ty wtedy…

– Wtedy ja co…?

– No wiesz co. Wtedy ty…

– Kto ci takich głupot naopowiadał? – zapytał skunks, który już wiedział, o co chodzi.

– Wiewiórka Francuzka.

– ZNOWU TA CHOLERNA WIEWIÓRA! – wydarł się wściekle skunks i cisnął świetlikiem o ziemię. – ROZGADUJE JAKIEŚ PLOTY O MNIE I POTEM WSZYSCY WIERZĄ W TE JEJ GŁUPOTY CO ZA STARA CHOLERA JESZCZE RAZ COŚ TAKIEGO USŁYSZĘ NIECH SIĘ DOWIEM ŻE TO ONA ZNOWU ŁŻE PÓJDĘ NORMALNIE DO TEJ WIEDŹMY WYGARNĘ JAK NIGDY NIKOMU SKOŃCZĄ SIĘ WRESZCIE TAKIE NUMERY NA MIŁOŚĆ BOSKĄ ILE MOŻNA TO TOLEROWAĆ…

Borsuk, jastrząb, mały lis i lis kuternoga patrzyli na niego wytrzeszczonymi oczami, zaniemówiwszy na widok tak rozeźlonego zwierzęcia. Świetlik tymczasem pomknął czym prędzej przed siebie, poleciał w głąb lasu i zniknął w gęstej ciemności.

– …NORMALNIE MAM JUŻ DOSYĆ TEGO WSZYSTKIEGO CAŁY LAS MNIE BIERZE ZA JAKIEGOŚ OBLECHA ILE MOŻNA ZNOSIĆ TAKIE TRAKTOWANIE DO CHOLERY JASNEJ NIE BĘDĘ SIĘ NAPRAWDĘ JUŻ WIĘCEJ NIKOMU TŁUMACZYŁ Z TEGO CZEGO NIE ROBIĘ TYLKO DLATEGO ŻE JAKIEŚ STARE FRANCUSKIE ŚCIERWO WYMYŚLA JAKIEŚ IDIOTYCZNE GŁUPOTY I WSZYSCY POTEM W TO WIERZĄ CHOCIAŻ OD DAWNA WIADOMO ŻE TO KŁAMSTWA TO WSZYSTKO CO ONA WYGADUJE BO TO PLOTKARA STARA KTÓRA SIEDZI TYLKO W TEJ DZIUPLI I WYMYŚLA SNUJE NORMALNIE CHORE HISTORIE JAKIEŚ WYGONIĆ JĄ WRESZCIE RAZ NA ZAWSZE SPOKÓJ BĘDZIE W KOŃCU I ZAPANUJE JAKIŚ ŁAD I PORZĄDEK JAK SIĘ TEJ CHOLERNEJ WIEWIÓRY POZBĘDZIE!

– Mały lisie – przerwał chwilę niezręcznej ciszy lis kuternoga – co ona ci jeszcze mówiła?

– Nie pamiętam już – odpowiedział mały lis, nie chcąc niepotrzebnie pogarszać sytuacji.

– Od tej pory nie będziesz już wierzył w ani jedno słowo tej oszustki, prawda?

– Nie będę – przytaknął pokornie.

– A w ogóle to ona wcale nie jest Francuzką! – rzekł skunks, który zdążył już się trochę opanować.

– Jak to nie? – zapytał zdziwiony jastrząb.

– A, tak – przytaknął lis kuternoga. – Też coś tam słyszałem na ten temat.

– Udało się udowodnić, że nie ma żadnych francuskich korzeni! – rzekł skunks z palcem rzeczowo podniesionym w górze. – Tak naprawdę więc wcale nie jest Francuzką.

– A kim jest? – zapytał jastrząb.

– Hiszpanką.

– Hiszpanką… – powtórzył cicho mały lis.

I tylko stary borsuk zdawał się zupełnie nie interesować rodowodem wiewiórki. Patrzył za okno, ale nie na ekran telewizora, na którym śliczna dziewczyna płakała ze szczęścia w ramionach narzeczonego, a za nią w tle policja prowadziła bandytów gdzieś poza ramy telewizora.

– Szajs – powiedział skunks, wygładzając zmierzwione w furii futro łapami, kątem oka patrząc krzywo na ekran.

Borsuk patrzył na pana Tokarskiego, który leżał pijany na dywanie, trzymając w palcach cygaro, z którego sypał się na dywan żar, wypalając w nim brzydką dziurę. Butelka, z której pił, leżała przewrócona obok niego, a rozlana wódka w połowie wsiąkła w dywan, a w połowie stała na błyszczącej, dębowej podłodze. Patrzył na nieprzytomnego mężczyznę, jakby uznał, że to, co widzi, jest o wiele ciekawsze od tego, co widział na ekranie, a to dlatego, że telewizor mógł kłamać, ale jego własne oczy – nigdy. Lis kuternoga podążył za jego wzrokiem i z mieszaniną zdziwienia i współczucia przyglądał się temu widokowi. Mały lis nie wiedział, o co im dokładnie chodzi, i czemu obserwują tego mężczyznę z takimi dziwnymi minami, ale przeczuwał, że zaraz dowie się czegoś nowego. Stary jastrząb Kioto natomiast zupełnie nie patrzył na pana Tokarskiego, widok jego leżącego nieprzytomnie na ziemi nie dziwił go ani trochę, może dlatego, że widział to już wiele razy.

– Co się z nim stało? – zapytał w końcu mały lis.

– Jest nieszczęśliwy – odpowiedział mu cicho borsuk.

– Tak wyglądają nieszczęśliwi ludzie?

– Zazwyczaj.

Zapadła chwila milczenia. Słychać było tylko skunksa zajętego wygładzaniem swojego futra i fanfary dochodzące z telewizora, te same, które rozległy się na samym początku serialu. Oznaczało to więc, że serial się skończył.

– Nigdy nie widziałem żadnego zwierzęcia, które nieszczęśliwiłoby się w taki sposób – rzekł mały lis, mimo tłumaczeń borsuka nadal mocno zdziwiony tym, co zobaczył.

– Bo istotnie, żadne nie robi tego w taki sposób.

– Ale draby z obrzeży lasu przecież piją. Nieraz widziałem.

– Draby to draby, piją dla przyjemności i przez własną prymitywność, nie są dobrym przykładem nawet dla dżdżownicy. Ja osobiście nie zaliczam ich do gatunku zwierząt.

– Czyli… – usiłował zrozumieć sytuację mały lis – czyli człowiek może upaść aż tak nisko? Stać się czymś jeszcze gorszym?

– Człowiek może upaść o wiele niżej, niż którekolwiek ze zwierząt jest w stanie sobie wyobrazić, mały lisie – odparł borsuk.

Mały lis spuścił pełne zadumy oczy na swoje łapy. Nie sądził, że dowie się czegoś, czego nie będzie w stanie pojąć ani teraz, ani nawet czego nie pojmie w przyszłości. Patrzył po kolei to na borsuka, który już od dłuższego czasu obserwował uważnie pana Tokarskiego, mimo, że ten niczego nadzwyczajnego nie robił, nawet się nie poruszał; to na jastrzębia Kioto, który nastroszył pióra tak, że teraz wyglądał na dwa razy większego, niż był naprawdę, co znaczyło, że bardzo zmarzł; to na lisa kuternogę, który powoli przeniósł wzrok na małego lisa, patrząc mu z bólem prosto w oczy; to na skunksa, który, wyczesawszy się starannie, przecierał kosmatymi łapkami śpiące już powieki.

– Pora iść już spać – zauważył nagle borsuk, oderwawszy wzrok od wnętrza salonu.

– Tak, najwyższa pora – przytaknął skunks.

– Racja – poparł go jastrząb.

– A gdzie pan teraz mieszka? – zapytał mały lis z ciekawości.

– U nas – odpowiedział mu lis kuternoga. – W naszej norze jest mnóstwo miejsca, w końcu nie bez kozery nazywa się ona Mamucia. A ty idziesz razem z nami, wiesz o tym?

– Ja? – zdziwił się mały lis, jednocześnie czując, jak bardzo mu nagle ulżyło.

– Tak, odprowadzimy cię. Nie chcę nad ranem znowu wyciągać cię spod jakichś chaszczy za ogon.

– To ja się również zabiorę z panami – powiedział skunks, najwyraźniej też bardzo zadowolony, że nie będzie musiał przemierzać nocnego lasu sam.

– Ja też z wami pójdę – oświadczył stary borsuk.

Mały lis rozejrzał się wokół, szukając kogoś, kto z nimi nie idzie, ale nikogo takiego nie znalazł.

– Ale przecież nasze nory leżą bardzo daleko od siebie – zauważył. – Od żadnej do żadnej nie jest po drodze. Moja znajduje się najbliżej, ale wy do swoich będziecie szli całą noc.

– No i co z tego? – rzekł skunks. – Jak dotrę do swojej, będzie już dzień, i bardzo dobrze, bo nie lubię przebywać sam nocą w lesie.

– Ani ja – dodał jastrząb.

– Ja też nie – rzekł borsuk.

– Nikt chyba tego nie lubi – spostrzegł lis kuternoga.

– Draby, zdaje się, lubią – powiedział mały lis, gdy lis kuternoga ściągał go z parapetu na ziemię.

– Mówiłem ci już, co myślę o drabach – odpowiedział borsuk.

Pan Tokarski ocknął się na dywanie w salonie, wyłączył telewizor, podczołgał się do okna i zasłonił je. Ale ani borsuk, ani jastrząb, ani skunks, ani żaden lis o tym nie wiedzieli, gdyż szli już lasem do swoich domów – w oddali słychać było przekleństwa rzucane przez skunksa, który klął na czym świat stoi, że świetlik uciekł mu w momencie jego nieuwagi. 

Koniec

Komentarze

Nie, bajka o zwierzątkach to nie jest fantasy.

Witaj.

 

Na początku chciałabym napisać, że tytuł skojarzyłam z makabrycznie gorzkim i smutnym (a jednocześnie – przepięknym) opowiadaniem pt. „Lisek i Zajączek”, jakie przed wieloma laty przeczytałam w „Filipince”.

 

Gratuluję zajęcia pierwszego miejsca w opisanym w przedmowie konkursie. :)

 

Opowieść zabawna, miejscami pojawia się humor, język jest przystępny i gładko się czyta. Postać tytułowego bohatera urzeka naiwnością oraz dobrocią.

 

Z technicznych:

 

Dość często w tekście występuje wyraz „bardzo” (ok. 20 razy), czasami nawet w tym samym zdaniu; np.:

Było to całe sześć pięter, jakie pozostawiła po sobie pewna bardzo liczna rodzina lisów z południa, która zmuszona została w bardzo szybkim tempie do opuszczenia domu.

 

Wiele zaimków (i ja się z nimi zmagam) również utrudnia czytanie; np.:

norę, w której mieszkał, sprzedali niedźwiedziowi, czego mały lis dowiedział się osobiście, ponieważ tego niedźwiedzia spotkał. – tu jeszcze jest dodatkowo kolejne powtórzenie w tym samym zdaniu

 

,,Jakoś musieli sobie radzić" – tłumaczył sobie mały lis, jednak na wszelki wypadek postanowił, że za żadne skarby świata nie pozwoli zamieszkać ze sobą nikomu, kto zużywa za dużo powietrza. – i tutaj takie powtórzenie

 

I tu również:

Z liści drzew spadały krople deszczu, które osadziły się tam po wieczornym deszczu, czyli dawno temu.

 

Tutaj w trzech kolejnych zdaniach pada ten sam wyraz:

Czasem wychodzili na spacer po lesie, ale wtedy rozmawiali tylko o Gabrielce i niczego ciekawego nie dało się podsłuchać. Pozostawał im więc tylko telewizor. Tej nocy w salonie był tylko pan Tokarski.

 

Tu znowu mnóstwo powtórzeń:

Mały lis, który sam nie mógł zrobić nic, zastanawiał się nad jednym – czemu zza którychś drzwi, których mijali po drodze mnóstwo, nie wyszedł żaden człowiek, który zamiast niego udzieliłby jej pomocy?

 

I tutaj:

– Dziękuję – podziękował mu mały lis, będąc mu jednocześnie wdzięczny za to…

A zatem pod kątem powtórzeń warto jeszcze przejrzeć całą treść.

 

Nie wierzą mu i śmieją się z niego za każdym razem, gdy mówi, że na niebie znajduje się gwiazdozbiór wielkiej i małej niedźwiedzicy. – nie mam pewności, ale nazwy gwiazdozbiorów powinny być raczej pisane wielkimi literami

 

… a borsuk dlatego, że nie uznał za godną komentarza historii kogoś, kto myli … – czy tu mnie powinno być „historię”?

 

… ale przypłaciłem za to wszystko zdrowiem nogi, właśnie tej, na którą teraz kuleję. – moim zdaniem tu jest błędne wyrażenie, bo płaci się za coś, a przypłaca się coś zdrowiem

 

Oni już nie bali się o życie piękne kobiety – znali się na świecie ludzi o wiele lepiej, niż on, i wiedzieli, że młode kobiety zawsze ratowane są z rąk morderców w ostatniej chwili przez ich przystojnych narzeczonych. – literówka i powtórzenie

 

Borsuk i jastrząb śmiali się w najlepsze, gdy znów rozległ się cichy odgłos z chaszczy. Obejrzał się za siebie, lecz w ciemności nie dostrzegł niczego. Uznał lekkomyślnie, że się przesłyszał, i skupił się z powrotem na serialu. – tu tak, jakby brakowało części zdań, bo z dwóch ostatnich wynika, że to odgłos z chaszczy obejrzał się i skupił na filmie

 

 

Tutaj znowu chyba brak fragmentu tekstu – najpierw mowa o przerażeniu na widok złego bandyty, a potem wiara w „takich” dobrych ludzi (?):

Małe, pełne pytań, zwierzę, oglądało tę scenę z mieszaniną przerażenia i niedowierzania na pysku. A pozostała trójka znów przyglądała się jemu uważnie. Każde z nich patrzyło na niego z bólem – borsuka, jastrzębia i lisa kuternogę bolał widok małego lisa, dla którego zetknięcie się z takim światem i poznanie uczuć, które temu widokowi towarzyszyły, było absolutną koniecznością.

Czy tylko tacy ludzie istnieją? – zapytał kuternogę. Ten w jednej sekundzie zmienił wyraz wykrzywionego z bólu pyska na swoją dawną, wszechwiedzącą minę, jaką miał za każdym razem, gdy tylko mały lis na niego patrzył.

-Tak, istnieją – odparł. – Ale ja, jak już oglądam ten serial dobrych parę lat, ani jednego nie widziałem.

Ale trzeba wierzyć, że tacy są – dodał borsuk. – Co prawda wiara polega na tym, by wierzyć w coś, czego się nigdy nie widziało i co podobno nie istnieje, ale jednak czyni ona cuda. Musisz wierzyć w dobrych ludzi, mały lisie.

 

 

Raz piszesz „nora Mamucia” wielkimi literami, innym razem – jeden człon małą literą, a to błąd ortograficzny.

 

Tej wypowiedzi skunksa nie rozumiem:

– ZNOWU TA CHOLERNA WIEWIÓRA! – wydarł się wściekle skunks i cisnął świetlikiem o ziemię. – ROZGADUJE JAKIEŚ PLOTY O MNIE I POTEM WSZYSCY WIERZĄ W TE JEJ GŁUPOTY CO ZA STARA CHOLERA JESZCZE RAZ COŚ TAKIEGO USŁYSZĘ NIECH SIĘ DOWIEM ŻE TO ONA ZNOWU ŁŻE PÓJDĘ NORMALNIE DO TEJ WIEDŹMY WYGARNĘ JAK NIGDY NIKOMU SKOŃCZĄ SIĘ WRESZCIE TAKIE NUMERY NA MIŁOŚĆ BOSKĄ ILE MOŻNA TO TOLEROWAĆ… – co wiewiórka mówiła o nim? czemu wielkimi literami i czemu bez przecinków?

 

Butelka, z której pił, leżała przewrócona obok niego, a rozlana wódka w połowie wsiąkła w dywan, a w połowie stała na błyszczącej, dębowej podłodze. – tutaj z kolei nie rozumiem, co było z butelką i wódką, leżała czy stała?

 

Pozdrawiam.

Pecunia non olet

Ponieważ uwielbiam lisy, to się skusiłam, ale przyznam, że fabułę nie za bardzo zrozumiałam. Na początku jest długa dygresja o mieszkaniach, potem zwierzątka podglądają ludzi i serial w telewizji…

Rozumiem, że to tekst raczej dla młodszych czytelników i ma być taki milutko niepoważny (jest), ale ja się osobiście gubiłam w postaciach i wydarzeniach i to mimo że fabuła jest pretekstowa. Jest jednak tak zagmatwana, ciągle wpadasz w dygresje albo strumienie świadomości, że trudno się w nią wciągnąć.

Lubię styl dygresyjny, doceniam próby narracji lekko ironicznej, ale całość niestety wyszła przyciężka, bo konwolutne zdania mają to do siebie, że trudno je konstruować tak, żeby były całkowicie jasne. Jest tu parę zabawnych gier słownych, parę scen, które mnie uśmiechnęły (niesublimacja), ale całości przydałby się odświeżający lifting.

Zdecydowanie najlepiej wychodzą Ci postacie, one są fajne (tytułowy mały lisek jest uroczy), widać też, że dałbyś radę takiej ironicznej, samoświadomej, dygresyjnej narracji, ale warto by ją choć trochę zdyscyplinować, żeby było widać, że jest ona zamysłem autorskim, a nie wynikiem szybko biegnących przed siebie myśli ;)

 

Poniżej bardzo wybiórcza łapanka, te miejsca, gdzie zawiesiłam się najbardziej. Dziwne rzeczy się tu miejscami wyprawiają ze składnią i z frazeologizmami.

 

którym w rzeczy samej miał być on sam. Wystarczyło, by stanął przy czyimś suszącym się praniu, by jego właściciel wybiegł z domu jak szalony

W drugim zdaniu składnia sprawia, że właściciel wydaje się być właścicielem lisa, a nie prania ;)

 

Nigdy nie zbaczał z udeptanej, bezpiecznej ścieżki, co, będąc małym lisem branym powszechnie za coś tak niepozornego jak błędny ognik, wydaje się rozsądnym rozwiązaniem.

Unikaj takich konstrukcji imiesłowowych, bo tu składnia, a wraz z nią sens zdania, rozpada się na kawałki. → “… co dla małego lisa branego powszechnie…” i po problemie.

 

gdy zobaczył, jak jakiś niedźwiedź stoi w cieniu drzewa

A nie lepiej po prostu, bez zbędnych komplikacji składniowych: “gdy zobaczył stojącego w cieniu drzewa niedźwiedzia”?

 

co zasłaniał swoimi szerokimi barkami

Raczej nie cudzymi ;) Z zaimkiem “swój” warto walczyć, bo to słówko śmieć, w 99% przypadków niepotrzebne.

 

Powiedział, że chce odseparować się od innych niedźwiedzi, ponieważ czuje się przez nich lekceważony.

→ przez nie. “Przez nich” tylko dla rzeczowników osobowych, a z gramatycznego punktu widzenia niedźwiedź jest zaledwie ożywiony, nawet w bajce zwierzęcej ;)

 

nie pozwoli zamieszkać ze sobą nikomu, kto zużywa za dużo powietrza

Pewnego wieczora, leżąc na zwitku słomy w swoim schronie i patrząc smutno na wysoki strop, zrozumiał, co jest nie tak.

Raczej: kiedy leżał

 

Podobno często można było go zobaczyć siedzącego z teleskopem na skarpie nieopodal jego szałasu, ale mały lis z sobie tylko znanych powodów nigdy do niego nie poszedł.

“Jego” całkowicie zbędne, bo wiemy, o jakim szałasie mowa, więc tu na dodatek trochę nie wiadomo, do kogo się ten zaimek odnosi, a nic nie wnosi ;) (Pun intended) Plus daje niepotrzebne powtórzenie

 

Jedyne okno domu państwa Tokarskich, w którym paliło się światło, mieściło się w okrągłym salonie

Okno nie może mieścić się w salonie, chyba że je ustawiono na środku pomieszczenia. Może: należało?

 

W bladym świetle kryształowego żyrandola wolno wiły się siwe smugi dymu, które zamieniały się w silne smoki, które walczyły ze sobą

A nie ma jej, bo pewnie pojechała z Gabrielką do szpitala, bo to często miało miejsce w nocy.

Co miało miejsce w nocy???

 

ten potworny strach o oparte na włosku jastrzębie życie

Na włosku coś wisi, nie opiera się.

 

W salonie rozległy się fanfary dochodzące z telewizora.

Niezbyt zgrabne zdanie. Lepiej np. “Ze stojącego w salonie telewizora dobiegły fanfary”.

 

prychnął nią, nie wiedzieć czemu[+,] ordynarnie na dywan,

Nie przekonuje mnie frazeologizm “prychnąć wódką ordynarnie”. Splunąć, tak.

http://altronapoleone.home.blog

Bajka o zwierzątkach i ludziach widzianych oczami zwierzątek. To chyba nie jest fantasy, ale nie szkodzi. 

Po kilku pierwszych zdaniach i nie mogłam pozbyć się wrażenia, że już to czytałam, a po paru dalszych nabrałam pewności, że to opowiadanie już kiedyś było prezentowane na stronie. ATucholko, czemu zamieściłeś ten tekst powtórnie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, tak, kiedyś zamieściłam ten tekst, ale spotkał się z gradem krytyki, więc postanowiłam go usunąć i zastanowić się, czy nie spędzić nad nim trochę czasu i nie zmienić tego i owego. Jednak po pewnym czasie doszłam do wniosku, że ten tekst właśnie w takiej formie wygrał ogólnopolski konkurs i zjednał serce niejednego czytelnika, więc nie będę nic w nim zmieniać. Każdego się nie da zadowolić, jednemu się ten tekst spodoba, drugiemu nie, więc zdecydowałam go jednak znów umieścić.

Rozumiem, aTucholko. I dziękuje za wyjaśnienia. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobało mi się. Zwłaszcza pierwsza część, przygody mieszkaniowe i miś-astronom. Druga cześć “poddomowa” mniej angażująca, lecz wciąż wypełniona sympatycznymi postaciami.

zygfryd89 dziękuję :)

Sympatyczna opowiastka. Jeśli ma być dla dzieci, przydałby się jakiś morał.

będąc małym lisem branym powszechnie za coś tak niepozornego jak błędny ognik, wydaje się rozsądnym rozwiązaniem.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzą bzdury.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka