- Opowiadanie: dantes - Szczelinowcy

Szczelinowcy

Wrzucam opowiadanie, które ma być trochę w stylu “Nigdziebądziowym” Gaimana. Ta historia będzie docelowo elementem powieści (taki jest plan).

Dziękuję nieocenionym Ambush i NaN za bardzo cenne uwagi podczas betowania :)

Oceny

Szczelinowcy

I stała się cisza. Tak bajeczna i błoga, tak niespodziewana i ożywcza. Cisza… cisza… cisza… Zamiast szumu pojazdów, zamiast krzyku nieznośnych bachorów, zamiast szurania kubłów na śmieci, zamiast bezsensownych rozmów pod sklepem o tym, kto, z kim i dlaczego, zamiast szczekania psów, zamiast zawodzenia ptaszysk, zamiast pozdrowień i przekleństw chamowatych sąsiadów – nastała długo wyczekiwana cisza.

Czasami wydawało się już, że ona nie istnieje, bo kiedy jedne dźwięki zamierały, to zawsze znajdował się ktoś, kto umiał ją spłoszyć i obezwładnić.

Kiedyś Mikołaj obudził się o drugiej w nocy i leżał bez ruchu przez dłuższą chwilę, bojąc się poruszyć, żeby szuraniem pościeli nie zniszczyć tej kruchej równowagi.

I nagle, w tej prawie ciszy, na którą patrzył księżyc, przed którą schował się nawet wiatr i w której tłumił nawet własny oddechy, ciszy, którą już chwytał wszystkimi zmysłami, Mikołaj usłyszał jęki i westchnienia kobiety.

– Ludzie zawsze zniszczą ciszę, jak nie szuraniem papierka po cukierku, to tarciem skóry o skórę. – Pomyślał, zakrywając się kołdrą po uszy.

Nienawidził ludzi za ten brak szacunku i nienawiść do ciszy i jeszcze za kilka innych rzeczy, z których w czołówce listy było stawanie zbyt blisko w kolejce, dotykanie się i potrącanie na ulicy, zbieranie się w grupy, patrzenie przez ramię i przytulanie się. Właściwie wszystko, czego można było doświadczyć na co dzień. Chętnie by za to zabijał. W pierwszej kolejności zabiłby tych, którzy spacerują bez celu.

Miał ludzi dość już od dawna, dlatego starał się nie wychodzić z domu. Nie pamiętał, kiedy czuł na skórze deszcz, kiedy ubłocił sobie buty. Właściwie kursował tylko do altany śmietnikowej i z powrotem. Do pracy nie musiał jeździć (ach, te cudowne komputery), zakupy przywozili mu do domu. Do lekarzy nie musiał chodzić, a jeśli ktoś myślałby, że powinien odwiedzać o psychiatrów, to od razu sobie powiedzmy, że nie czuł takiej potrzeby.

Powoli w głowie zacierał mu się ostatni, zapamiętany ze świata obraz. To były jeszcze czasy, w których jakoś panował nad strachem. Stał na Placu Zamkowym, czekał na spotkanie, miał w ręku czerwoną różę i czekoladki takie, jakie lubiła, i nagle, ni stąd ni zowąd, znalazł się w samym środku japońskiej wycieczki. Flesze, uśmiechy, okulary przeciwsłoneczne, parasolki, smartfony i Chopin… Chopin… Najpierw schował się w kościele św. Anny, ale tam właśnie zaczynała się msza. Przeżegnał się odruchowo, przystanął, rozejrzał, a kiedy zobaczył, że kościół nie jest pusty, to odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Autobus, tramwaj, bieg chodnikiem, potem cień i chłód podwórka kamienicy, przyspieszony oddech, klatka schodowa, a potem zaryglowane drzwi, za którymi zostały huk i szum. Potem zimny pot otarty z czoła, dwie pigułki, łyk jałowcówki i sen. Potem wszystko zastąpił ekran komputera, służący do pracy i łączności ze światem.

Tak było przez kilka lat, nauczył się wychodzić do kontenerów na śmieci nocami. Ubrania zamawiał w sklepach internetowych. Czy czegoś mu brakowało? Coraz mniej, od kiedy przekonał się do gumowych lal. Za rozmowami nie tęsknił. Kusił go tylko dotyk wiatru na twarzy, zapach trawy i błoto pod stopami. Od dziecka lubił się zapadać po kostki, brodzić, taplać. Lekarze, na pytania matki, odpowiadali bredząc coś o potrzebach sensorycznych. Jeden zaproponował, żeby kierować Mikołaja w stronę studiów hydrologicznych.

Teraz błogosławiony koronawirus sprawił, że ludzi na świecie nie było widać. Z dnia na dzień przestali wychodzić z domu, spotykać się. Nie było widać ani słychać nigdzie dzieci, biegaczy, pań od piesków i panów od długich rozmów na murku. Nie było staruszków z wózkami na zakupy, narzekających pod oknami na zdrowie. Teraz leżeli w szpitalach lub siedzieli w domach. Nikt nie przeklinał. Wszyscy się kryli i izolowali. Czasem tylko ktoś przemknął z zakupami, garbiąc się, próbując nie być widzianym. Nie wiadomo, czy chciał się schować przed policjantami, czy przed koronawirusem. Niekiedy przejechał radiowóz, nadając komunikaty o zakazach gromadzenia się, noszeniu maseczek i . I tyle. Poza tym cisza i przed oczami prostokąt okna, za którym świeciło słońce. Świeciło coraz mocniej, mimo solidnych przymrozków.

Mikołaj siedział przy biurku i nasłuchiwał. Nawet przestał stukać w klawisze. Czy to był ten moment, w którym doczekał się ciszy? Miał nadzieję nie słyszeć nic. Zerknął na zaciągnięte do połowy rolety, a potem błyskawicznie na ekran. Na czole miał kropelki potu.

– Siedemnaście… Osiemnaście… Dziewiętnaście… Dwadzieścia… Dwadzieścia jeden… To niedorzeczne.

Poszedł po herbatę, gorącą, z cukrem i cytryną. Parzył ją długo, przesypując do imbryczka oddzielnie niemal każde źdźbło. Potem kilka razy podgrzewał wodę, za każdym razem sprawdzając jej temperaturę. Zerkał na drzwi gabinetu i smugę jaskrawego światła na podłodze. Robił wszystko, byle tylko za szybko nie wracać do pokoju, ale to nie ukoiło jego nerwów. Sięgnął po gorzką czekoladę.

– Czym się denerwuję? Przecież to tylko słońce. A na ulicy na pewno nikogo nie ma, nawet psa. Jeśli wyjrzę tylko na chwilę…

Wieczorem nie mógł zasnąć. Przypomniał mu się ptak, który usiadł na parapecie. Tamten ptak przez chwilę patrzył na niego… kręcił łebkiem… stroszył skrzydełka, chyba zaćwierkał, nie wiadomo, bo przez szybę nie było nic słychać i… narobił zanim odleciał. Mikołaj się uśmiechnął. Nie sądził, że tamto małe drzewo pod oknem tak wyrosło, a po drugiej stronie otworzyli sklep. Ktoś z niego wyszedł, niosąc pod pachą dwie zgrzewki papieru toaletowego.

***

Drzwi mogą przerażać, bo są bezduszne, jak zaklęci w kamień rycerze. Z jednej strony potrafią być nieugięte i za nic nie chcą się otworzyć, choćbyśmy pod nimi konali i walili w nie pięściami. Z drugiej strony, posłusznie wykonują wszystkie rozkazy tych, którzy mają nad nimi władzę. Przy tym patrzą na ciebie – mogą mieć oko jak cyklop i haczykowaty nos klamki, ale nigdy nie mają uszu ani ust, żeby z nimi porozmawiać, przekonać je do swoich racji, oswoić. Drzwi mogą stanowić zagrożenie, jeśli będziesz próbować je otworzyć. Przecież za drzwiami mogą być ludzie. A jeśli ktoś będzie je próbował otworzyć od zewnątrz, to oznacza poważne kłopoty. W takim razie po drugiej stronie na pewno jest człowiek i co gorsza – szuka z tobą kontaktu. Mikołaj stał z zaciśniętymi pięściami i patrzył na brązowy prostokąt. Próbował uspokoić oddech. Chciał działać z zaskoczenia, więc nie wykonywał najmniejszego nawet gestu.

Kiedy zyskał pewność, że drzwi nie zwracają na niego najmniejszej uwagi, skoczył jak tygrys i przywarł do wizjera. Na klatce panował półmrok, było cicho. Mężczyzna położył rękę na zasuwce, wziął głęboki wdech i zaczął ją odsuwać. Zamarł, kiedy zaskrzypiała, ale ponieważ nic więcej się nie działo, odsunął ją do końca. Cały czas obserwował klatkę schodową i drzwi naprzeciwko. Tam od dawna nikt chyba nie mieszkał, bo nigdy nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy. Było cicho, a ta cisza tak mamiła, że w końcu jej uległ.

Uchylił drzwi i stanął w progu. Serce waliło mu jak młotem, kolana lekko drżały, więc oparł się o framugę.

– Tylko zejdę na parter i zaraz wracam… – szepnął i przesunął się w stronę schodów. Z pierwszym stopniem uporał się łatwo, drugi też za chwilę był za nim, ale ten trzeci, wyszczerbiony na środku, lekko nim zachwiał. Szło mu jednak całkiem dobrze i nawet sam był zdziwiony, że to wszystko odbywa się tak prosto.

– Proszę pana… – Za jego plecami rozległ się szept – Proszę nie uciekać.

Trzy szybkie susy z powrotem, drżące ręce przekręcające klucz, a potem trzask ryglowanych drzwi. Mikołaj osunął się na podłogę i dyszał.

– Jak mogłem dać się tak zaskoczyć? Kto to jest? Jeszcze tam stoi – przez głowę przelatywały tysiące myśli. Bury kot wylazł z jakiejś sterty koców i zaczął się ocierać o jego nogi, zamiauczał. Jego pan gestem próbował nakazać mu milczenie, ale wredne bydlę miauknęło znowu. Mikołaj machnął ręką, uniósł się najciszej jak umiał i przykleił oko do wizjera.

– Kurwa! – Odskoczył od drzwi, jakby ktoś poraził go defibrylatorem i wycelowawszy palec w stronę drzwi, wydarł się – Proszę stąd odejść i dać mi spokój!

Po drugiej stronie, w cieniu klatki schodowej stał niewysoki, chudy mężczyzna i zasłaniając usta zgięciem łokcia, próbował nie kasłać. Odsunął się o krok, słysząc krzyki dobiegające z wnętrza, ale trwał na posterunku.

– Proszę pana, proszę się mnie nie bać. Mam do pana sprawę – powiedział cicho.

Mikołaj milczał, znów przytulony do wizjera, a jednocześnie nogą usiłował odgonić kota, który właśnie teraz zaczął go gryźć w piętę. Sąsiad nie dawał za wygraną, choć oparł się o poręcz i wyglądał na zmęczonego.

– Wiem, że pan tam jest i mnie słyszy. Powiem o co mi chodzi, bo w sumie… nie widzę innego wyjścia, a bardzo mi zależy. Jest pan moim jedynym sąsiadem. Mieszkam tu od niedawna, rodziny ani przyjaciół w mieście nie mam, a czasu zostało mi coraz mniej. Mam raka płuc. Nie mogę wychodzić z domu, szybko się męczę. W obecnej sytuacji, gdy szaleje ten cały wirus, to już w ogóle nie powinienem nigdzie wychodzić, a właściwie, to nawet nie mogę. Teraz chcę, właściwie czuję, że muszę przekazać jedną rzecz pewnej bardzo ważnej dla mnie osobie. To znaczy… ta osoba kiedyś była ważna, ja byłem ważny dla niej, bo ona ciągle ważna jest…, choć wszystko się dziwnie między nami potoczyło. W każdym razie przeprowadziłem się tu dla niej, żeby być choć trochę bliżej, a teraz to… W dodatku zamknęli mnie na kwarantannie.

Mikołaj obserwował człowieka, który stał pod jego drzwiami. Właściwie powinien go zostawić samemu sobie i uciec do pokoju, ale coś go trzymało w miejscu. Poza tym był ciekaw, co się wydarzy. Była to jakaś rozrywka w jego życiu. Dopiero teraz zauważył, że ten człowiek cały czas obracał w palcach małe pudełeczko.

– Zbliżają się Święta. – Zaczął po dłuższej pauzie. – I nie mogę już więcej czekać. Mam coś do przekazania. Pomyślałem, że może pan by to zaniósł w moim imieniu. To drobnostka, mały prezencik – Nieznajomy wierzchem dłoni otarł pot z czoła. – Dołączam karteczkę z adresem. Dla pana to tylko krótka wyprawa, a dla mnie sprawa, bo ja wiem, życia i śmierci?

Sąsiad jeszcze przez chwilę obracał w palcach paczkę, potem ostrożnie położył ją na wycieraczce. Mikołaj odsunął się od wizjera, a kiedy znów przytknął do niego oko, to po drugiej stronie już nikogo nie było. Wzruszył ramionami i ruszył do kuchni, nie zamierzając więcej zawracać sobie głowy. Jajecznicy jeszcze nigdy nie smażył tak długo i dokładnie. Kiełbasę posiekał w równiutką kosteczkę, drobno posiekał szczypior, na grubej tarce utarł ser, roztapiał masło na wolnym ogniu. Gdyby mógł, to sam zniósłby jajko. Wydawało mu się, że im więcej czasu mija od dziwnego prawie-spotkania z nieznajomym sąsiadem, tym większy mur zdoła wybudować. A z czasem, mniej więcej za godzinę, będzie mógł o wszystkim zapomnieć. Z kolei, zapomnienie oznacza spokój, co już wielokrotnie przetestował.

Siadał już do stołu, gdy usłyszał miauczenie. Najpierw próbował je zlekceważyć – w końcu kot miał żarcia pod dostatkiem. Potem, kiedy miauczenie nie ustawało i stawało się irytujące, wstał od parującej na talerzu jajecznicy i spróbował zamknąć kuchnię. Prawie przyciął przy tym swojego kocura, który dostojnie wmaszerował do pomieszczenia z zadartym ogonem, ocierając się o przy tym o łydkę swojego pana. Miauczenie, dobiegające z klatki schodowej, trwało w najlepsze.

Już drugi raz dzisiaj Mikołaj podszedł do drzwi wejściowych i przywarł do wizjera. Samo to było faktem godnym odnotowania, na co mężczyzna zwrócił uwagę dziwiąc się jednocześnie, że tym razem poszło mu zdecydowanie łatwiej. Przez dziurkę zobaczył, że na wycieraczce siedział mały rudo biały kotek. Ogon zawinął wokół tylnych łap, patrzył w górę i od czasu do czasu głośno miauczał. Przez jakiś czas Mikołaj próbował wziąć go na przetrzymanie i starał się nie wydawać żadnego dźwięku licząc, że tamten sobie pójdzie. Jednak kot nie wyglądał na takiego, który mógłby się swoim zajęciem znudzić. Miauczał i miauczał – coraz żałośniej. W końcu Mikołaj, z okiem przyklejonym do wizjera, odsunął zasuwkę.

– Skąd ty się tu wziąłeś? – Kucnął, a potem pogłaskał zwierzę. Kotek, jakby przyzwyczajony do ludzkiej obecności, nie odsunął łebka, tylko zmrużył oczy, a potem przysunął się bliżej. Mikołaj podrapał zwierzę pod brodą, wytarmosił za ucho i wziął na ręce. – Jak ty się nazywasz, rudzielcu? – Mruknął do siebie. Sięgnął po paczkę, zostawioną przez sąsiada i obrócił ją w palcach.

Wtedy po drugiej stronie korytarza, pod numerem 28, szczęknęła zasuwka. Żabiec cofnął się o krok, potknął o próg i wpadł do mieszkania. Drzwi naprzeciwko powoli się uchylały i dobiegł go szept.

– Proszę pana…

Nie czekał na rozwój sytuacji. Trzasnął drzwiami i zerwał się, zasunął zamek. Zgasił światło i uciekł do sypialni. Rudy kotek ułożył się obok paczuszki i owinął ogonem.

***

W mieszkaniu pod numerem 28 unosił się dym papierosów Gauloise. W kuchni grało radio, a w salonie szpakowaty mężczyzna siedział rozparty w fotelu, trzymając niedopałek między kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki, a lewą w tym czasie bębnił w poręcz, nucąc pod nosem „Marsyliankę”. Na małym stoliku stał kubek z niedopitą kawą i leżała zapalniczka. Mężczyzna nie przestał wybijać rytmu nawet, gdy do pokoju wszedł niewysoki, chudy człowieczek. Otworzył jednak przymknięte wcześniej oczy i uniósł brwi.

Chudy usiadł na kanapie i milczał przez dłuższą chwilę.

– Mógłbyś wreszcie przestać? – Warknął wreszcie.

Szpakowaty uśmiechnął się.

– Wiesz, że mam słabość do tej melodii. Lepiej powiedz, czy wszystko się udało?

– A ty wiesz, że tej gównianej piosneczki nie znoszę przynajmniej od czasu, gdy Maria Antonina stanęła na szafocie.

W mieszkaniu znów zrobiło się cicho, a radio w kuchni przestało grać.

– Proszę, zrób mi kawę. – Chudy mężczyzna uśmiechnął się. – Wszystko poszło jak trzeba. Nie przestaje mnie to zadziwiać, że ludzie zawsze podejdą, żeby wziąć na ręce kotka.

– Czarną z dwiema kostkami cukru? – Zapytał Szpakowaty.

– Dokładnie tak. Teraz tylko trzeba go wykurzyć z domu.

– Masz na to jakiś pomysł?

– Mam… – mężczyzna wypił duży łyk, a ponieważ Szpakowaty pytająco uniósł brwi, dorzucił. – Postawię na klasyczne rozwiązanie.

***

W mieszkaniu pod numerem 27 świat wracał powoli do normy. Było cicho i ciemno. Mikołaj wysunął nos spod kołdry i nasłuchiwał. Najwyższy czas było wziąć leki, czego zazwyczaj skrupulatnie pilnował, a przecież jedną dawkę ze stresu już przegapił. Zebrał się w sobie i postawił stopę na podłodze. Dwa koty spały na tapczanie, a ten nowy owinął się nawet wokół przeklętej paczuszki od sąsiada. Mikołaj nie pamiętał, żeby położył ją w tamtym miejscu, ale równie dobrze mógł to zrobić. Nie był w stanie rozstrzygnąć, bo nie od momentu, kiedy przewrócił się o próg mieszkania, miał w umyśle czarną dziurę.

Za oknem było już ciemno, ale nie wiedział, która dokładnie może być godzina. Wieczory w czasie pandemii wyglądały tak samo. Na ulicach szumiały drzewa, gwar rozmów był mniejszy niż kiedyś, nawet samochody przejeżdżały rzadziej. Brakowało bezpańskich psów, które mogłyby poszczekać. Na początku lockdownu najczęściej słychać było powtarzane z głośników wezwania do pozostania w domach. Mikołajowi przypomniało się, że chciał skorzystać z tej okazji i wyjść na świeże powietrze bez ryzyka spotkania ludzi, ale teraz szybko odegnał myśl. Za dużo się w ostatnich godzinach wydarzyło i nie potrzebował dodatkowych stresów.

Sięgnął do szafki, bo pigułki gdzieś się zapodziały, więc nie zwrócił uwagi na delikatny zapach dymu, który rozchodził się po mieszkaniu.

– Gdzieś muszą być, do cholery. Przecież zawsze odkładam je na miejsce – mruczał i klął pod nosem, grzebiąc coraz intensywniej. Otwierał po kolei drzwiczki, wywalał zawartość. Nagle zrobiło mu się gorąco.

– Trzeba będzie zadzwonić do doktora i znów mnie, kurwa, będzie namawiał na terapię.

Oparł się o blat, wziął szklankę i nalał sobie ginu, który zawsze miał pod ręką. Wystarczył jeden łyk i szklanka była pusta. Wyjrzał przez okno i przez ulotny moment chciał podejść do okna, otworzyć je na oścież i wciągnąć w siebie chłodne powietrze. Drgnął, ale zamiast tego tylko wziął głęboki oddech, po czym się zakrztusił. Czuć było dym, rozejrzał się. Smród nie wydobywał się na pewno z kratki wentylacyjnej w kuchni, bo to od razu by zauważył. Koty spały w najlepsze na kanapie. Cisza i spokój, tylko coraz mocniej śmierdziało dymem. Zasłonił twarz i poszedł do przedpokoju. Zapach był najsilniejszy w pobliżu jego serwerowni. Drzwi solidne, metalowe były rozgrzane. Właściwie to coś mu mówiło, żeby ich nie otwierać, że powinien postąpić jak zawsze, czyli odsunąć się w bezpieczne miejsce, ale tym razem nacisnął klamkę.

Płomienie rzuciły się na niego, sięgając brwi i rzęs, a nawet szlafroka. Odskoczył, oparł się o ścianę. Oddychał szybko, patrząc na płonący, bezcenny sprzęt i ogień, wyskakujący z pomieszczenia na korytarz, jakby coś podsycało żar. Serwerowni nie dało się już zamknąć, wszystko było rozgrzane, albo ogarnięte płomieniami.

– Jak, kurwa?! – Jego umysł, przyzwyczajony do rozdrabniania i jednocześnie potęgowania każdego problemu teraz był w stanie wytworzyć tylko tyle.

Rzucił się po koty, leżące na kanapie. Schował je pod szlafrok, rozejrzał się po pokoju, porwał szczoteczkę do zębów i klucze, i dopadł do drzwi wejściowych. Zatrzymał się przy zasuwie, ale kiedy płomień liznął go po tyłku, wybiegł na klatkę schodową. Piętro niżej już słyszał jakieś głosy.

***

Płomienie już nie buchały przez okna, ale ciągle migały koguty na wozach strażackich, a pod klatką kłębił się tłum mieszkańców.

– … u tego dziwaka… – Grubas w okularach i spodniach dresowych, podtrzymywanych na brzuchu sznurkiem, wskazywał palcem na najwyższe piętro budynku.

– Jest tam w środku? – Pytała pani, trzymająca na smyczy trzy pudle. – Ktoś go widział?

Do grupki mieszkańców podszedł strażak, ściągnął z twarzy aparat tlenowy.

– Nawet bym go nie rozpoznał – burknął wytatuowany chłopak z kitką, związaną na czubku głowy gumką i poprawił maseczkę. – Proszę nie podchodzić tak blisko.

Mikołaj stał w zaroślach, w szlafroku i kapciach, i przyglądał się akcji ratunkowej. Spod połów szlafroka co jakiś czas wysuwały się kocie pyski. Właściwie powinien dać znać, że żyje, ale nie zamierzał się zbliżać do ludzi. Czuł się w miarę bezpiecznie i najważniejsze, że  nie kręciły się tutaj tłumy, bo większość mieszkańców, zgodnie z zaleceniami epidemicznymi, została w domach.

– Jeszcze trochę i wszyscy się rozejdą, a wtedy będę mógł się wśliznąć do mieszkania – pomyślał, zupełnie nie biorąc pod uwagę tego, że na miejscu będą się kręcić policjanci i strażacy. Taki miał w każdym razie plan, ale wtedy nastąpiła seria drobnych, niefortunnych zdarzeń, o których zwykło się mówić, że wywracają komuś życie do góry nogami.

Przede wszystkim na gałęzi nieopodal usiadł wróbelek. Minęła ledwie chwila, a koty już przeszły w stan gotowości. Niemal w tym samym momencie gdzieś w pobliżu zaszczekał amstaff sąsiada spod czwórki. Na ten dźwięk koty wbiły pazury w ciało Mikołaja, odepchnęły się i zaczęły uciekać.

– Wracajcie, tu wracajcie – syknął i puścił się pędem za nimi. Jednego dopadł pod sąsiednim krzakiem, ale drugi zwiewał w stronę zbiegowiska. Zatrzymał się dopiero, gdy odbił się od nóg grubasa w bluzie z kapturem.

– Mam cię! – wykrzyknął Żabiec, wkładając kota za pazuchę. Sam zdziwiony własnym okrzykiem wyprostował się i napotkał wlepione w niego oczy obwałowane tłuszczem. Grubas sączył napój przez słomkę i głośno pociągnął ostatni łyk. Przez chwilę patrzyli na siebie, aż wreszcie ktoś musiał przerwać kłopotliwe milczenie.

– Pan mieszka pod numerem 27? – wyseplenił gruby.

Zamiast udzielić odpowiedzi, Mikołaj cofnął się o krok. Wtedy mężczyzna wyjął słomkę z ust.

– Pan mieszka tam, gdzie się paliło – teraz już bardziej stwierdził niż zapytał. – Panie…

Gruby wyciągnął w jego stronę wskazujący palec, ale po chwili widział już tylko pięty Mikołaja błyskające w ciemnościach i trzepoczące na wietrze poły szlafroka.

– To ten, co się u niego paliło! – zaskowyczał Gruby.

Żabiec słyszał ten krzyk za plecami i zatrząsł się, jakby płomienie już lizały mu łokcie. Schował się w zaroślach i patrzył, jak do grupki gapiów podchodzi policjant. Gruby chwilę gestykuluje, a potem funkcjonariusz rusza w tam, gdzie zniknął Mikołaj. Jego jaskrawoczerwony szlafrok nie pozwalał na ukrycie się w rzadkich zaroślach. Nie było czasu do stracenia. Sprawdził ułożenie kotów za pazuchą i ruszył przed siebie.

Zdawało mu się, że słyszy za sobą tupot ciężkich butów. Krok, dwa, trzy i przeszedł w trucht, jednocześnie czując, jak koty wbijają mu pazury w brzuch. Nie wiedział, gdzie biec, ani gdzie się ukryć. Nie poznawał okolicy, której nie widział na własne oczy już od kilku lat. Wszystkie chodniki prowadziły w nieznane, a bloki z wielkiej płyty wyglądały tak samo. Jego mózg zaczynał dziwnie pracować. Przelatywały mu przez głowę jakieś nibyobrazki, wspomnienia, migawki czegoś. Gdzieś mieszkał jakiś Marcin, gdzieś indziej chodził przepisywać lekcje. W głowie mu się kręciło, przystawał na moment. Sapał i przytrzymywał koty.

Młody, pulchny policjant, nie ustępował. Potknął się o krawężnik i wyrżnął na asfalt, ale już po chwili truchtał za Mikołajem.

– Kilka pytań, proszę pana!

Do uszu Żabca ten krzyk dobiegł jakby spod wody. W głowie mu szumiało, oddech miał płytki i przyspieszony. Nie chodziło nawet o to, że musiał biec – z tym radził sobie zadziwiająco dobrze – ale o wszystkich ludzi, którzy mimo wieczornej pory, kręcili się po ulicy. Minął ich jak dotąd trzech, ale czwarty, a nawet piąty już rysował się na horyzoncie.

– Gdzie się schować?! – Ta jedna myśl rozsadzała czaszkę. Skręcił za róg bloku z wielkiej płyty, wypadł na podwórze, na którym był doskonale widoczny. Przystanął na chwilę, ale z prawej już nadciągała jakaś rodzina w maseczkach. Za plecami słyszał tupot nóg policjanta. W odległości jakichś stu metrów przed sobą dojrzał światła sklepu, sporego osiedlowego supersamu. Wydawało się, że wewnątrz było pusto, więc ruszył w tamtą stronę.

– Halo, panie! Limity dla ludzi, kolejka. Nie wolno tam wchodzić – Staruszka wyłoniła się jak spod ziemi, kiedy zdyszany już sięgał klamki i złapała go za rękaw. Odskoczył, ale w tej samej chwili zobaczył też policjantów (teraz już dwóch) rozglądających się, a po chwili ruszających w jego stronę.

– Limity dla ludzi? – powtórzył mechanicznie. – To dobrze. – Nie rozumiał, o co chodzi, ale brzmiało zachęcająco. – Ja muszę… – wykrztusił, po czym odepchnął kobietę i ruszył do środka. Zza drzwi dobiegło tylko „wandal, cham”, ale to już było nieważne. Był w środku i mógł się gdzieś ukryć.

Między półkami, cicho niczym cienie i jak najdalej od siebie, krążyli ludzie. Kiedy jakiś klient pojawiał się na końcu alejki, w której ktoś już się kręcił, natychmiast poprawiał na twarzy maskę, marszczył czoło i wycofywał się grzecznie. Następnie przesuwał się między kolejne półki i z zainteresowaniem oglądał towary, które wcale nie były mu potrzebne. Kiedy tylko wymarzona alejka się zwalniała, to jednym skokiem był przy mące albo mleku i odstawiał na przypadkowe miejsce trzymany w ręce keczup.

– Maseczka, proszę pana – przed Mikołajem stała pracownica sklepu, w niebieskim polarze, lateksowych rękawiczkach i z płynem do dezynfekcji w dłoniach.

– Ja… ja… nie mam – wykrztusił, cofając się o kilka kroków.

– Proszę ją założyć. – Wyciągnęła w stronę Mikołaja kawałek szmatki z zaczepami na uszy. – Zdezynfekuję też panu ręce – mówiła, wyciągając przed siebie rozpylacz. Cały czas napierała na Żabca, nie zwracając uwagi, że ten cofa się coraz szybciej w stronę straganu z owocami. Spanikował, gdy poczuł zapach spirytusu i zobaczył w powietrzu mgiełkę. Rzucił się do ucieczki, rozwalając po podłodze cytryny, tratując pomarańcze i przebijając się jak taran przez ułożone jeden na drugim ananasy. W tym czasie spod szlafroka czmychnął kot. Żabiec pełzł na czworakach między walającymi się skrzynkami i próbował schować się przed natrętną sklepową. Klienci, uciekając przed Mikołajem, zbili się w jedną grupę. Ktoś robił zdjęcia telefonem, inny w popłochu zakładał rękawiczki.

Za oknem Staruszka mocno gestykulowała, jednocześnie krzycząc coś na ucho policjantowi, który bezskutecznie próbował wyrwać rękę z jej uścisku. Żabiec czołgał się pomiędzy półkami, próbował się schować za regałami, ale wszędzie trafiał na czyjeś nogi, więc uciekał dalej. A do tego jeszcze ten kot… Miauknął nad głową i skoczył w rozsypane puszki tuńczyka.

– A pójdziesz ty! – Pani na obcasach zamachnęła się torebką. Rudy skoczył jeszcze raz, strącając przy okazji fasolę w puszkach.

– Tam jest. – Dobiegło od drzwi. Policjant zaczął się przeciskać między spanikowanym tłumem.

Mikołaj znalazł jakiś kąt, oparł się o ścianę i dyszał. Spocił się, zaschło mu w ustach, w uszach szumiało. Jeden kot wiercił się pod szlafrokiem, drugi właśnie przybiegł i ocierał o jego nogi. Zza półek dobiegało “tam jest, tam”, a po chwili “chyba tu się schował” i “dziękuję pani za pomoc”. Nie było już gdzie uciekać. Zamknął oczy i czekał.

– Ej, ty… – dobiegło gdzieś zza szafy.

Mikołaj w pierwszym odruchu chciał grać martwego i udawał, że nie słyszy. Nie ruszał się.

– Halo… – głos był już znacznie bliżej.

Rozejrzał się i gdzieś w szparze między towarami dostrzegł parę świecących oczu. Wcisnął się jeszcze mocniej w kąt i przyciągnął do siebie rudego kota.

– Mogę ci pomóc. Chodź do mnie.

– Proszę mnie zostawić… – wybełkotał Mikołaj. Oddychał coraz szybciej słysząc głosy policjanta i obsługi dobiegające z jednej z sąsiednich alejek.

– Ja też jestem szczelinowcem. Poznałem cię po stroju.

– Kim?!

Mikołaj spojrzał na swój czerwony szlafrok, szorty i upaprane kapcie. Nie miał ochoty ruszać się z miejsca. Co ma być, to będzie. Zamknął oczy i nasłuchiwał.

– Już, może pan ruszać – w głosie pani ze sklepu słychać było zadowolenie. – Powinien być w tamtej alejce.

– Ruszaj ze mną – przed Mikołajem stał człowiek w czapce pilotce, kurtce żołnierza Ludowego Wojska Polskiego z lat 60. upapranej czymś brązowym i czerwonym szalikiem pod szyją. Spod gęstego zarostu ledwie było widać usta, a zmierzwiona czupryna opadała na oczy. Był brudny, a pachniał cytryną i lawendą. Nie było możliwe, żeby ten kloszard minął policjanta niezauważony, a jednak stał teraz przed Mikołajem i ponaglał go gestem. Buty policjanta skrzypiały obok wejścia do alejki.

– Daj mi rękę – Mikołaj spojrzał w stronę, skąd miał się wyłonić funkcjonariusz, a potem na brudnego mężczyznę. Ręką przytrzymał koty. Zza regału z dżemami wysunęła się lufa pistoletu.

– Teraz! – Mikołaj wysunął dłoń.

– Ręce do góry! – Dobiegło gdzieś z oddali.

Fala światła błysnęła od drzwi z napisem „Tylko dla personelu”. Kloszard nacisnął klamkę, smarknął, przeprosił i przekroczył próg. Za progiem światło zamieniło się w gęstą ciemność, a jednocześnie coś zaczęło cisnąć Mikołaja w brzuch. Usłyszał jeszcze tylko „gdzie on jest” za plecami i poczuł silny zapach cytryny i lawendy.

Koniec

Komentarze

Zmień fragment na opowiadanie. Może nie pisz 1 część. Możesz napisać, że to opowiadanie docelowo będzie elementem powieści, czy większej całości.

Oczywiście zrobisz co zechcesz, ale w taki układzie Twoje opowiadanie będzie prezentowane jako fragment.

Fragmentów nie muszą czytać dyżurni, regulatorzy ich nie czyta. Szkoda marnować pomysły. Popatrz na Sapkowskiego;)

Lożanka bezprenumeratowa

Zmieniłem, mam nadzieję, że teraz jest ok i dyżurni to przeczytają. Jeszcze raz dzięki :)

 

dantes

Normalnie ze mną jak z dzieckiem, ale sznurówki umiem zawiązać. Bardzo dziękuję :)

 

dantes

Po przeczytaniu przedmowy zerknęłam ma zakończenie i ono jednak sugeruje fragment, a nie zamkniętą fabularnie całość?

http://altronapoleone.home.blog

Hmmm… coś się kończy, coś się zaczyna. Zamysł jest taki, żeby to miało kontynuację :)

 

dantes

No więc przeczytałam w ramach prokrastynacji, żeby sprawdzić – i to jest bardzo zdecydowanie fragment, więc zmień – niestety – kategorię z powrotem na “fragment”. Dopiero pod sam koniec wprowadzasz wątek zapowiedziany w tytule, a fabularnie nic się tu nie rozwiązuje, nie jest to więc pełnoprawne, samodzielne opowiadanie. (Sorry, Ambush…)

 

Tak ogólnie to widzę tu jakiś zarys pomysłu, ale co z tym zrobisz – trudno powiedzieć, bo tu mamy wyłącznie przydługą i na dodatek prawie całkowicie (za wyjątkiem wstawki z innej perspektywy, a i tam na upór można uznać, że kolesie dziwnie gadają) obyczajową, pozbawioną fantastyki ekspozycję. Poznajemy głównego bohatera, a jak zaczyna się coś dziać, co zapowiada fantastykę, świat i fabułę, to urywasz.

Bohater jest trochę niekonsekwentny, bo niby taki mizantrop do potęgi n+1, przy którym ja jestem towarzyska, ale zarazem wtedy, kiedy autorowi jest wygodnie, daje się wciągać w interakcje albo coś tam w przeszłości ma innego. Zdecydowanie bohater wymaga dopracowania.

Wydarzenia jak na realistyczne ujęcie są opisane zbyt groteskowo, ale zarazem całość nie jest napisana dość groteskowo, żeby to się tłumaczyło. Musisz się na coś zdecydować.

 

Wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Stylistycznie jest bardzo tak sobie, narracja jest niekonsekwentna, niepotrzebnie rozwlekasz sceny, przez co gubisz dynamikę. Interpunkcja mocno kuleje, ale nie robiłam szczegółowej łapanki. Jakąkolwiek zrobiłam tylko dlatego, że czytałam, żeby ocenić, czy to fragment, czy zamknięta całość. Masz więc tu parę poważniejszych baboli, na których mocno się zawiesiłam. Liczebniki zasadniczo zapisuje się słownie, nawet jeśli chodzi o numer mieszkania. Są wyjątki, ale tu ich nie masz ;)

 

miał w ręku czerwoną różę i czekoladki takie, jakie lubiła

Róża? Jestem fanką “Małego Księcia”, ale chyba nie to miałeś tu na myśli ;) Uważaj na pomieszane podmioty.

 

na zasuwce, wziął głęboki wdech i zaczął ją odsuwać (…) odsunął ją do końca

 

– Jak mogłem dać się tak zaskoczyć? Kto to jest? Jeszcze tam stoi – przez głowę przelatywały tysiące myśli.

Jeśli to myśli (a raczej tak), to zapisz je jak myśli plus zapoznaj się z zasadami zapisu dialogów (dla myśli kwestia dużej czy małej litery oraz interpunkcji na końcu jest taka sama). Tu jest niepoprawnie.

 

bury kot wylazł z jakiejś spod sterty koców

Unikaj zaimków “swój” i “jakiś”. Ten ostatni odnosi się do rzeczy nieokreślonych, a w tym mieszkaniu są może sterty ubrań czy koców (choć bałagan żywcem nie pasuje do bohatera), ale one są “określone”, widoczne, policzalne i konkretne.

 

właściwie[-,] to nawet nie mogę. Teraz chcę, właściwie czuję,

 

Prawie przyciął przy tym swojego kocura,

 

Samo to było faktem godnym odnotowania, na co mężczyzna zwrócił uwagę

Unikaj pisania per “mężczyzna” o bohaterze, którego znamy z imienia, a na dodatek jest on punktem widzenia. To wprowadza niepotrzebny dystans, plus on sam raczej tak o sobie nie będzie mówił.

 

Żabiec cofnął się o krok, potknął o próg i wpadł do mieszkania.

Żabiec? Nie wprowadza się nazwiska, które chcesz używać wymiennie z imieniem, tak późno w fabule, chyba że jest to czymś uwarunkowane (tu nie jest).

 

dym papierosów Gauloise.

Papierosy nazywają się “Gauloises” i jest to liczba mnoga. Przyznaję, używanie takich nazw własnych po polsku to jest koszmar. Ale tak, jak masz, na pewno jest źle.

 

Zapach był najsilniejszy w pobliżu jego serwerowni. Drzwi solidne, metalowe były rozgrzane. Właściwie to coś mu mówiło, żeby ich nie otwierać, że powinien postąpić jak zawsze, czyli odsunąć się w bezpieczne miejsce, ale tym razem nacisnął klamkę.

On tę serwerownię z metalowymi drzwiami ma w bloku? Nie jest to niemożliwe, ale się upewniam.

 

Rzucił się po koty[-,] leżące na kanapie. Schował je pod szlafrok,

Już widzę, jak koty potulnie dają się schować pod szlafrok…

 

Pytała pani[-,] trzymająca na smyczy trzy pudle.

Na jednej smyczy?

 

Na ten dźwięk koty wbiły pazury w ciało Mikołaja, odepchnęły się i zaczęły uciekać.

Hmmm. Nie. Coś tu nie gra.

 

– Wracajcie[-,] tu[+,] wracajcie – syknął i puścił się pędem za nimi.

 

oczy obwałowane tłuszczem

Eee?

 

– Pan mieszka pod numerem 27? – wyseplenił gruby.

Liczebnik słownie, w dialogu tym bardziej. Plus, seplenić to znaczy nie wymawiać “sz”, “ż”, “cz” i tak dalej, ergo “mieska”. Choć nie wiem, czy to miałeś na myśli.

 

– To ten, co się u niego paliło! – zaskowyczał Gruby.

Żabiec słyszał ten krzyk za plecami

Tu mi coś nie gra. Plus skowyt to nie krzyk.

 

Schował się w zaroślach i patrzył, jak do grupki gapiów podchodzi policjant. Gruby chwilę gestykuluje, a potem funkcjonariusz rusza w tam, gdzie zniknął Mikołaj. Jego jaskrawoczerwony szlafrok nie pozwalał na ukrycie się w rzadkich zaroślach.

Pierwsze użycie czasu teraźniejszego (podchodzi) jest poprawne, ale dalsze, jeśli w osobnych zdaniach, już nie. Gdyby to było w jednym zdaniu, jako to, co widzi Mikołaj, okej. Ale tu już opisujesz to, co się działo dalej. Sorry, ale polska język trudna język ;)

 

nibyobrazki

→ niby-obrazki. Łącznie tylko “nibynóżki” i “nibyjagody”, bo to są terminy naukowe.

 

Do uszu Żabca ten krzyk dobiegł jakby spod wody. W głowie mu szumiało

Krzykowi szumiało? Pomieszane podmioty strike back.

 

Mikołaj znalazł jakiś kąt,

J.w. w kwestii “jakiś”. Dogodny, zaciszny – jeśli cierpisz na horror vacui i potrzebujesz coś dodać, to dodawaj przymiotniki albo inne epitety, a nie zaimek “jakiś”.

 

– Halo… – gGłos był już znacznie bliżej.

Błędny zapis dialogu. (tego jest więcej, ale jakoś ten wypisałam)

http://altronapoleone.home.blog

Hej, przede wszystkim dziękuję za przeczytanie, choćby z obowiązku. Oczywiście, zmienię na fragment.

Nie zgodzę się, że to tylko ekspozycja, bo jak na ekspozycję, to trochę się jednak dzieje. Czy przydługa? Rzecz gustu i proporcji w stosunku do całej historii.

Wydarzenia jak na realistyczne ujęcie są opisane zbyt groteskowo, ale zarazem całość nie jest napisana dość groteskowo, żeby to się tłumaczyło. Musisz się na coś zdecydować.

Bardzo kategoryczny osąd. Czy bohater jest na tyle normalny, żeby pisać o nim na serio? Nie wiem. Mnie się podoba tak, jak jest :) Czy mało fantastyki? Owszem, bo w moich opowiadaniach ona jest na ogół raczej dodatkiem – tak mi po prostu wychodzi. Pewnie będzie jej więcej, kiedy historia się rozwinie.

Na jednej smyczy?

Tak, jest coś takiego jak potrójna smycz.

Już widzę, jak koty potulnie dają się schować pod szlafrok…

Mam takiego, który mógłby się dać potulnie schować, chociaż nie sprawdzałem tego w sytuacji ekstremalnej.

 

dantes

 

Hej, mam tak dużo terminowych rzeczy do zrobienia, że Królowa Prokrastynacja wygrywa ;)

 

Albo niezupełnie precyzyjnie się wyraziłam (sama jestem mocno nieneurotypowa, więc to mi się zdarza), albo mnie źle zrozumiałeś, w każdym razie:

 

Bohater jest spoko, ja go nawet dość dobrze rozumiem, bo ciszę, zwłaszcza w nocy, cenię sobie bardzo bardzo, i cierpię na podobny rodzaj mizantropii i mizofonii. Podobnie jak np. Fryderyk Wielki i Marcel Proust, co mnie zawsze pociesza, bo czuję się w dobrym towarzystwie. Być może właśnie bliskość pewnych przerysowanych tu cech sprawia, że pewne rzeczy nie wydają mi się do końca wiarygodnie pokazane, ale oczywiście nie ma jednego modelu. Np. ja mam chaos w mieszkaniu (choć marzę o porządku) i nie potrafię nic znaleźć, jeśli ktoś inny mi poprzestawia przedmioty. Niemniej np. odniosłam wrażenie, że bohater jest też mocno obsesyjny i dlatego bałagan mi do niego średnio pasuje. Widzę go raczej jako kogoś, kto przez kwadrans ustawia przedmioty na półce, żeby odległości między nimi były harmonijne. Ale to moja impresja, może ten bohater jest inny. Niemniej – pokaż go lepiej, zamiast opisywać. Bo jego dziwactwa widzimy głównie w retrospekcji, podczas gdy wprowadzający je epizod z jakąś, jak rozumiem, bzykającą się w pobliżu parą, odchodzi w zapomnienie i jest wyłącznie narrative device.

Skądinąd napisałam kiedyś opowiadanko oparte na nieco podobnej obsesji, choć czysto groteskowo-pastiszowe, ale niestety ze względu na okoliczności wrzuciłam je anonimowo i przepadło w otchłani. Może je wydobędę, zmodyfikuję wg tego, jak bym je teraz napisała, i wrzucę jeszcze raz. Póki co jest tu: Krzyk (z) butelki

 

jak na ekspozycję, to trochę się jednak dzieje

Prawie wszystko, co się dzieje, służy pokazaniu obsesji bohatera i jest wprowadzeniem do właściwej akcji (której nie ma w tekście). Owszem, wprowadzasz wątek, który zapewne będzie ważny dalej (jakichś kolesi czyhających na bohatera, może jakichś długowiecznych czy podróżników w czasie? ), ale w obrębie tego tekstu to jest głównie niewystrzelająca strzelba Czechowa. Zakładam, że to początek właściwej fabuły i być może masz na to fajny pomysł. To się ewentualnie zobaczy, choć przyznam, że wolałabym chyba na początek dostać jakieś zamknięte opowiadanie ze świata Szczelinowców, bo technicznie, literacko, a nawet językowo jesteś na razie – wybacz – za mało sprawny, żeby mierzyć się z powieścią. Lepiej poćwiczyć na tekstach krótkich. W sumie ten, mający poniżej 30k, mógłbyś rozwinąć do pełnego epizodu, w którym o coś chodzi, coś się rozwiązuje, a czytelnik chce się dowiedzieć więcej o świecie.

 

Tak, jest coś takiego jak potrójna smycz.

Nie twierdzę, że nie ma, ale pokazuję Ci, jak wygląda reakcja czytelnika na niezbyt precyzyjny opis. Potrójna smycz nie jest normą, więc włącza się wątpliwość, czy autor tak specjalnie, czy to jednak błąd. Pamiętaj, że tekst opublikowany poza miejscem takim jak ten portal, musi się bronić sam. I oczywiście epizodyczną postać pani z trzema pudlami zapewne można zbyć wzruszeniem ramion, ale jeśli coś takiego pojawi się w kluczowym momencie, to polegniesz z całym tekstem. Tu akurat zadałabym sobie pytanie, czy takie zwracanie uwagi na tę kobietę i jej psy jest ważne dla fabuły?

 

To się skądinąd poniekąd łączy z kwestią groteski, bo chodziło mi o zdarzenia, nie bohatera. Czyli także poboczne detale. Tu mi brakuje sprecyzowania, czy idziesz w groteskę i ocierasz się o bizarro, czy też to jednak jest fantastyka w obrębie realistycznie opisywanego świata, nawet jeśli są w nim elementy przerysowania ze względu na charakter bohatera. To wszystko są ważne decyzje pisarskie, nie należy ich lekceważyć.

 

Mam takiego, który mógłby się dać potulnie schować,

Okej, dowód anegdotyczny ;) Problem jednak polega na tym, że w tekście nie dałeś w żaden sposób do zrozumienia, że kot bohatera jest szczególnie leniwy, potulny i tak właśnie będzie reagował. Już nie mówiąc o obcym, nowym kocie.

 

Aha, jeszcze jedno. To nie jest “fantasy”. Kategoria fantasy to konwencja “tolkienowsko-howardowska” czyli fantasylandy, elfy, smoki i karczmy ;) Twoja opowieść wpada w kategorię “inne”, bo nie jest sf, fantasy ani horrorem (chyba, w tym kawałku na pewno nie).

Fantasy =/= fantastyka. Fantastyka to bardzo różne konwencje.

http://altronapoleone.home.blog

technicznie, literacko, a nawet językowo jesteś na razie – wybacz – za mało sprawny, żeby mierzyć się z powieścią.

Może nigdy nie będę, więc chyba powinienem napisać :) Będę jak ten, który się nie zna z anegdoty Einsteina ;)

Nigdy nie mów nigdy. Jeśli będziesz chciał się uczyć, możesz dojść co najmniej do poziomu sprawnego rzemieślnika (niczym więcej nie jest np. Mróz, a sprzedaje się w milionach), a jeśli do tego masz wyobraźnię i pomysły, to do czegoś więcej. Trochę też zależy od tego, jakie będziesz miał ambicje, bo na to, żeby mieć mniej lub bardziej liczebne grono oddanych czytelników, którzy po prostu lubią twoją pisaninę, nie musi się być arcymistrzem słowa, ważne, żeby opowiadać historie, które ludzie lubią czytać. Lepiej oczywiście, żeby one były napisane przynajmniej poprawnie, bo już i tak media masakrują język, a szkoła nie pomaga.

Ale po tym kawałku, mimo że jest bardzo nieoszlifowany, nie powiedziałabym, że jesteś bez szans. Po prostu musisz paru rzeczy się nauczyć, kilka innych wyćwiczyć, no i mieć pomysł na to, jak chcesz opowiadać swoje historie. Tu akurat mam wrażenie, że jesteś bardziej do przodu niż z techniką, a techniki najłatwiej jest się nauczyć czy też ją podszlifować.

Nie wiem, czy Cię to pocieszy, czy nie, ale jak zaczęłam publikować na tym portalu, miałam już na koncie wyróżnienie w dość poważnym głównonurtowym konkursie literackim i jakieś tam publikacje niefantastyczne, a jednak nauczyłam się tu niewiarygodnie dużo. To, co piszę, jednym się podoba, innym nie, niemniej publikuję coraz więcej i coraz bardziej wysokoprofilowo, a teksty sprzed nawet paru lat najchętniej bym wyedytowała na nowo po szkole, jaką tu dostałam :) Ergo, nie desperuj, tylko bierz do serca uwagi krytyczne, staraj się patrzeć na swoje teksty okiem czytelnika, bo w ostatecznym rozrachunku taki jest układ: tekst-czytelnik, a autor rzadko ma okazję wytłumaczyć, że wzorował zachowanie kota na niekoniecznie standardowym zachowaniu futrzaków ;) Jak będziesz znanym pisarzem, to będziesz miał na to szanse na spotkaniach autorskich i wtedy będzie ci więcej wolno, na razie lepiej pisać tak, żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że elementy tego, co napisałeś, znalazły się tam celowo, a ty wszystko przemyślałeś. Nawet jeśli sam tekst się nie spodoba, ocena może być mniej surowa, jeśli wszystko będzie się trzymało kupy.

 

I raz jeszcze radzę: napisz krótkie, ale zamknięte opowiadanie ze świata Twojej powieści – sprawdzisz w ten sposób, jak ten świat działa, no i dostaniesz większy feedback niż za fragment :)

Powodzenia!

 

PS. Zajrzałam sobie do opowiadania, które Ci wcześniej skomentowałam – tam też najwyraźniej był potencjał, tylko całość niedoszlifowana. Ergo, pracuj, drogi Edmundzie ;)

http://altronapoleone.home.blog

Drakaina:

 media masakrują język, a szkoła nie pomaga.

 

To trzebaby w czymś wyryć, albo przynajmniej wstawić gdzieś jako motto!laugh

W komentarzach robię literówki.

Mi podoba się opis lęku bohatera, jest równocześnie komiczny i przejmujący.

Kamienica, koty, sąsiedzi, tworzą mikrokosmos, który wciąga.

Cała historia jest intrygująca i chętnie będę kontynuować lekturę.

Lożanka bezprenumeratowa

Drakaino, opowiadanie mi się po prostu rozrosło, zaczęły się pojawiać nowe pomysły, więc czemu by się ograniczać?

A co do czekania na właściwy moment – na tyle, na ile siebie znam, to miałbym skłonność do odkładania w nieskończoność, “bom niegotowy”. Chyba nie ma takiego momentu, w którym ktoś mi powie “bądź wierny, pisz”. Albo zacznę, albo nie zacznę. A tak naprawdę moje pisanie zaczęło się od pomysłu na powieść dawno, dawno temu i to, co powstałoby w ramach świata szczelinowców byłoby wprawką i ćwiczeniem do mojego opus magnum :)

 

dantes

No i właśnie o to chodzi: o wprawki. One pomogą Ci lepiej napisać powieść. Ale oczywiście decyzja należy do Ciebie.

http://altronapoleone.home.blog

Dantesie, zwykle nie czytam fragmentów, wolę zamknięte całości. Ponieważ skomentowałeś mój tekst, wypadało przeczytać Twój. Zdecydowanie jest to fragment i domaga się kontynuacji. Myślę, że może to nie być łatwe, bo odebrałem Twojego bohatera, jako chorego psychicznie i pytanie się pojawia, ile osób będzie zainteresowane jego losami. Wyprowadzenie go z takiego stanu do normalności może nie być łatwe. Nieprawdopodobna wydaje się zmiana ‘na pstryknięcie palcem’. Uwagi i rady Drakainy, żeby szlifować teksty i wprawiać się na krótkich całościach, potraktuj poważnie, ma znacznie więcej doświadczenia niż ja.

Nowa Fantastyka