Lodowaty wicher nadymał żagle i świszczał między takielunkiem w takt nieznanej nikomu uwertury. Wtórowały mu basowe jęki desek tekowego kadłuba. Płaszcz sternika Thomasa Willoughby’ego szamotał się z wiatrem, bezskutecznie próbując zapewnić mu choć odrobinę ochrony przed nocnym chłodem i wszechobecną wilgocią. Pryskające na pokład fale mieszały się z rzęsistym deszczem i przemieniały odzienie Willoughby’ego w nasączoną gąbkę. Trzymane na kole sterowym ręce tak mu zaś zgrabiały, że nie miał pewności, czy otworzą się, gdy wyda im takie polecenie.
– Parszywy wieloryb – zaklął pod nosem. – Musiał pokazać się akurat teraz.
Statek wielorybniczy Odyseusz pływał po morzach południowych od wielu tygodni. Była to udana wyprawa, a ładownia na mięso i zbiorniki z wielorybim olejem były już prawie pełne. Jednak ich nowa kompania, która kilka lat temu wykupiła interes braci Wellerów, miała tylko jedno motto – niemal pełny statek, to wciąż nieco pusty statek.
Zaledwie pół dnia po tym, jak kapitan Barnaby w końcu ugiął się pod presją zmęczonej załogi i nakazał im zawrócić do bazy w Otago, tuż za sterburtą pojawił się ogromnych rozmiarów kaszalot. Wyskoczył z wody wprost na oczach kapitana, jakby rzucał mu wyzwanie. A szyper ani myślał je zignorować.
– Stary, chciwy cap – wymamrotał z goryczą Willoughby i ponownie zakręcił sterem, gdy lina łącząca statek z wrażonym w ciało walenia harpunem napięła się zbyt mocno.
Podążali za bestią już od kilku godzin, lecz ta nie zdradzała najmniejszych oznak zmęczenia pogonią. Co chwilę zmieniała kierunek, nurkowała i wystrzeliwała ponownie na powierzchnię. Sternik nawet na sekundę nie mógł stracić koncentracji. W trakcie swojej tułaczki po antarktycznych wodach, na południe od rodzimej Nowej Zelandii, Odyseusz utracił już dwie z czterech łodzi pościgowych. Jedna z nich zabrała ze sobą na dno sześciu mężczyzn. Kilku kolejnych leżało pod pokładem, walcząc z tą czy inną zarazą, niezdolnych do wykonywania obowiązków. Załoga była więc mocno uszczuplona, a wachta Willoughby’ego została wydłużona do ośmiu godzin. Na pokładzie wraz z nim pozostał jedynie fortopman, bosman pilnujący liny, dwóch ludzi obsługujących żagle oraz majtek, wylewający za burtę gromadzącą się wodę.
Przed kilkoma minutami wpłynęli na płyciznę rozciągającą się wokół wyspy Macquarie’go. Pilnujący uwięzi wieloryba pan Perkins dał znak, że lina nareszcie się zluzowała. Olbrzym nabierał sił przed kolejną próbą wyrwania się swoim prześladowcom. Było jednak za wcześnie, by wysyłać za nim drużyny w łodziach. Miał w sobie jeszcze sporo życia. Gdyby teraz zbliżyli się do niego harpunnicy, natychmiast wyrwałby do przodu, ciągnąc za sobą Odyseusza i zostawiając większość załogi na łasce morza.
Mieli przed sobą jakieś dwie, może trzy godziny spokoju, nim zmagania rozpoczną się ponownie. Perkins zwolnił kotwicę, a Willoughby zablokował koło sterowe i polecił marynarzom ściągnąć żagle.
Podszedł do sterburty i wpatrzył się ponurym wzrokiem w spiętrzony, burzowy ocean. Koniec liny łączącej Odyseusza z wielorybem niknął w granatowo-białej topieli. Tuż obok majtek O'Reilly wylewał zawartość kolejnego kubła w uderzające o kadłub spienione wody. Gdy strzepywał z wiadra ostatnie krople, młody chłopak nagle zamarł, wpatrując się w ciemną toń poniżej. Trwał tak przez kilka chwil, po czym podekscytowanym szeptem zwrócił się do sternika:
– Proszę spojrzeć, panie Willoughby, biały lampart morski!
Była to pierwsza w życiu wprawa O’Reilly’ego. Zaciągnął się natychmiast po ukończeniu szkoły. “Chcę być prawdziwym marynarzem, jak mój ojciec!” – mówił. Prawda była jednak taka, że rudy, piegowaty Irlandczyk miał dwie lewe ręce do wszystkiego, co miało związek z żeglugą. Pozostało mu jedynie pomaganie w kuchni i zmywanie pokładu. Willoughby wątpił, by majtek wypłynął kiedyś z nimi ponownie. Chłopak, zdaje się, był tego faktu kompletnie nieświadomy, a jego ciągły zachwyt nad rzeczami, które stanowiły nowość jedynie dla szczura lądowego, niezmiernie frustrował załogę. Jednak coś w głosie młodzieńca sprawiło, że sternik mimowolnie podążył wzrokiem za spojrzeniem majtka.
Rzeczywiście, w mroku wypatrzył jakiś kształt, którego śnieżna biel odbijała co chwilę światło kołyszących się na burcie latarni.
– Widziałem chyba płetwę – rzekł wreszcie Willoughby w zadumie. – Ale co to było… Trudno powiedzieć chłopcze. Zresztą lampart albinos to bujda. Pływam od szesnastego roku życia. Będzie już dwadzieścia lat i ani ja, ani nikt z załóg, których byłem członkiem, nigdy go nie widział. A nawet, jeśli takie stworzenie istnieje, to wątpię, żeby było zwiastunem nieszczęścia, jak mawiają niektórzy.
Sternik skrzywił się, próbując dojrzeć w ciemności jakieś szczegóły. Nagle jego oczy otworzyły się szeroko, w wyrazie przerażenia.
– To nie żadna foka, tylko człowiek! Panie Perkins, człowiek za burtą! – krzyknął.
– Człowiek za burtą! – powtórzył potężnie zbudowany Joshua Perkins, znacznie donośniejszym głosem.
Okrzyk jeszcze nie przebrzmiał, gdy czarnoskóry bosman rzucił linę w kierunku unoszącej się na wodzie postaci. Udało im się dostrzec jakiś ruch, lecz lina pozostawała luźna.
– O’Reilly, lampa! – rozkazał Willoughby, przekrzykując dudniący o pokład deszcz, po czym zaczął zdejmować płaszcz.
– Zbyt niebezpiecznie! – próbował zatrzymać go Perkins. Jego ciężki, karaibski akcent sprawiał, że w panującym hałasie trudno było go zrozumieć, jednak wyciągnięta przed siebie dłoń dostatecznie objaśniała intencje bosmana. – Skończy pan w kufrze Davy’ego Jonesa.
– Nie, jeśli będziesz dobrze trzymał linę – odparł krótko sternik, wciągając drugi koniec sznura ponownie na pokład. Wiedział, że to co zaraz uczyni jest skrajnie ryzykowne. Być może nawet głupie. Ale Thomas Willoughby ponad wszystko w swoim życiu kochał przygodę. To uczucie, gdy ocierasz się o śmierć, by zaraz uciec z jej objęć i zaśmiać się w twarz. Niebezpieczeństwo było dla niego przyprawą, bez której życie traciło cały smak.
Gdy kończył wiązać uprząż wokół ramion, pojawił się majtek z lampą.
– Dobrze, chłopcze – pochwalił Willoughby. – Teraz łap za bosak i trzymaj latarnię najniżej jak będziesz w stanie.
Zawiesił wątłe źródło światła na wieńczącym drzewce haku, poklepał O’Reilly’ego po ramieniu, po czym skoczył w ciemność. Woda była przeraźliwie zimna. Nawet doświadczony sternik nie spodziewał się takiego szoku temperaturowego. Serce Willoughby’ego na chwilę przystanęło, a jego członki natychmiast zaczęły drętwieć.
Udało mu się jednak wynurzyć i zaczerpnąć powietrza. W odległości około dwóch metrów dostrzegł unoszącą się na wodzie śnieżnobiałą suknię, wyraźniej widoczną teraz dzięki latarni O’Reilly’ego. Sternik wziął głęboki wdech i podpłynął w tym kierunku. Kilka machnięć rękoma później znalazł się przy tonącej młodej kobiecie. Dotychczas Thomas widywał takie kruche damy o anielskiej urodzie wyłącznie na obrazach. I czasem w swoich snach. Twarz nieznajomej nabrała śmiertelnie bladego odcienia, przez co jeszcze bardziej upodobniła się do wizerunku ze starego portretu. Nie poruszyła się, gdy Willoughby sprawdzał czy oddycha, wyczuł jednak delikatny podmuch powietrza. Pod fałdami rozłożystej sukni dostrzegł długą deskę, która uchroniła nieprzytomną dziewczynę przed pójściem na dno. Sternik delikatnie rozwarł kurczowo trzymające się drewna palce kobiety i mocno objął ją ramionami w talii, przez co jego ukryte pod brodą policzki zapłonęły z zażenowania. Dał znak Perkinsowi, który napiął potężne mięśnie i zaczął wciągać ich na pokład. Willoughby zdążył jeszcze przyjrzeć się kawałkowi drewna, który uratował dziś ludzkie życie. Wyryto na nim nazwę statku, którego niegdyś był częścią: Hrabina Minto.
***
Z pomocą Perkinsa i O’Reilly’ego, ciężko dyszący sternik ponownie znalazł się na pokładzie. Natychmiast posłał majtka po dodatkowe koce i suche odzienie, a drugiemu z mężczyzn polecił przynieść z kambuza rozcieńczony rum. Sam ułożył przemoczoną kobietę na zrzuconym wcześniej płaszczu i otulił ją ciepłym, choć wilgotnym materiałem. Dopiero teraz mógł przyjrzeć się nieznajomej uważniej. Długie złote włosy ułożyły się kręgiem wokół jej twarzy. Nawet w nikłym świetle lamp pokładowych i przysłoniętego chmurami księżyca, wydawały się błyszczeć niczym prawdziwy szlachetny kruszec. Owalna twarz, o wyraźnie zaakcentowanych rysach nosiła ślady drobnych słonecznych oparzeń, jakby po raz pierwszy od dawna przebywała długo pod gołym niebem. Drobny, lekko zadarty prosty nos potęgował wrażenie kruchości i delikatności, a niewielkie linie w kącikach pełnych ust sugerowały, że często się uśmiechała. Thomas przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać wzroku od leżącej postaci, podziwiając ją niczym antyczną rzeźbę ze zbiorów Muzeum Brytyjskiego. Otrząsnął się jednak i z wprawą doświadczonego żeglarza przystąpił do działania.
Uniósł dziewczynę ponownie i pospieszył ku prowizorycznemu schronieniu, jakie skonstruował na rufie statku, by móc osłonić się przed deszczem, podczas gdy wieloryb odpoczywał. Na “luksusową kajutę” sternika składał się jedynie stary żagiel, rozpięty między burtami i oparty pośrodku o wciśnięty między deski bosak, oraz kilka dziurawych koców, lampa olejna i mokry egzemplarz “Olivera Twista” – nowej powieści zdobywającego ostatnio dużą popularność pana Dickensa.
Thomas najdelikatniej jak potrafił położył tajemniczą damę na trzeszczących deskach pokładu i począł rozkładać obok koce. One także zdążyły przesiąknąć wilgocią, ale uznał, iż sprawdzą się w roli izolacji. Gdy przenosił dziewczynę na miękkie posłanie, dołączyli do niego Perkins i O’Reilly.
– Biegnę powiadomić kapitana, panie Willoughby! – oznajmił majtek, odkładając na bok stertę suchych koców z grubej wełny.
Chłopak już się odwracał, gdy dłoń Joshuy Perkinsa zamknęła mu ramię w żelaznym uścisku.
– Nie wolno, Martin, nie po tym, co spotkało pana Baileya. – Bosman spojrzał porozumiewawczo w stronę Willoughby’ego, a ten aż syknął, na samo wspomnienie zdarzenia.
– Co się stało panu Baileyowi? – spytał zaniepokojony majtek.
– Jednej nocy, bosman Bailey dostrzegł dwa wieloryby, matkę i dziecko – pospieszył z wyjaśnieniem Perkins. – Doskonała zdobycz. Więc co robi Bailey? Oczywiście biegnie czym prędzej obudzić kapitana Barnaby’ego. Pan kapitan nieco sobie pofolgował poprzedniego wieczoru, w towarzystwie dwóch butelek sherry. Wszyscy wiedzą, że ma gorący temperament. Tymczasem Bailey zaczął walić pięściami w drzwi jego kwatery, jak oszalały… Pan Barnaby nie pochwalił jego gorliwości.
– Mało powiedziane – rzucił przez ramię Willoughby, przelewając grog do kubka. – Pobił biedaka pustą butelką do nieprzytomności. Trzech marynarzy musiało odciągać szypra, żeby go nie zabił. Tamci trzej też wylecieli z załogi. – Po krótkiej pauzie dodał: – Ciekawe z czego była ta butelka, skoro nijak nie chciała się rozbić na jego pustej łepetynie?
– To największa tajemnica tej historii – odparł z szerokim uśmiechem bosman.
– Więc co robimy? – wydusił z siebie wyraźnie pobladły O’Reilly.
– Zajmiemy się panienką, a rano złożę raport kapitanowi – spokojnym głosem odpowiedział sternik. – Zresztą wątpię, by w tym momencie pan Barnaby mógł nam w czymkolwiek pomóc.
Perkins spoglądał na nową pasażerkę nerwowo, wyraźnie zaniepokojony.
– O co chodzi, Joshua? – zapytał Willoughby, widząc nietęgą minę towarzysza.
– No cóż, wie pan doskonale, co mówią o kobiecie na statku. Przynoszą nieszczęście. Zły omen. I jakim cudem przeżyła w tej wodzie? Dzieją się niedobre rzeczy, panie Willoughby.
– Więc co proponujesz? Mam ją wyrzucić z powrotem za burtę? – odparł z ironią sternik. – To wszystko bajki i przesądy, Perkins.
Bosman milczał speszony, lecz widać było, że ta sprawa wciąż go gryzie.
– Poza tym – kontynuował Willoughby z psotnym uśmiechem – starożytni mówili, że podczas sztormu wystarczy wystawić nagą kobietę do wiatru, by uciszyć burzę. Panienka może nam się jeszcze przydać.
– Oby miał pan rację. – Joshua wydawał się nieprzekonany, lecz bez dalszych skarg przystąpił do okrywania nieznajomej kocami.
Thomas pochylił się nad oddychającą z trudem dziewczyną, uniósł lekko jej głowę i przytknął kubek z grogiem do wysuszonych przez morską wodę warg. Większość napoju spłynęła po kształtnym podbródku, jednak młodej kobiecie udało się przełknąć kilka łyków. Gdy ciepło i przyjemna słodycz rumu rozeszły się w jej ciele, zakończone długimi rzęsami powieki powoli się uniosły, odsłaniając szaroniebieskie oczy. Po chwili kobietą szarpnął ostry kaszel, więc sternik przewrócił ją nieco na bok.
– Rozumie mnie panienka? – zapytał, wyraźnie i powoli wypowiadając każde słowo. – Statek panienki zatonął. Dryfowałaś na morzu.
– Tak – odpowiedziała słabym głosem dziewczyna, gdy kaszel ustał. – Dziękuję panu serdecznie za ratunek. Niech bogowie pana błogosławią, panie…
– Willoughby. Thomas Willoughby – przedstawił się sternik, po czym wskazał na pozostałych marynarzy. – A to panowie Perkins i O’Reilly.
– Panom również dziękuję! Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie się panom odwdzięczyć, za ten szlachetny czyn. – Nieznajoma drżała na całym ciele, ciaśniej otulając się płaszczem. Jej akcent wskazywał na pochodzenie gdzieś z okolic północnej Anglii, z pewnością jednak z wyższych sfer.
– Proszę wybaczyć moją śmiałość – zaczął z wahaniem sternik – ale musi się panienka czym prędzej przebrać w coś suchego. Zdrowie panienki od tego zależy!
Kobieta niepewnie powiodła wzrokiem po twarzach członków załogi.
– Oczywiście, ma pan rację – odrzekła w końcu. – Po prostu nie jestem… Nigdy nie… Ja… – Przerwała, ostrożnie dobierając odpowiednie słowa. – Nie jestem przyzwyczajona, do obecności mężczyzn. Ta sytuacja jest więc dla mnie wielce niekomfortowa.
Próbowała dumnie unieść podbródek, ale jego ciągłe drżenie zniweczyło te wysiłki. – Dobrze – zgodziła się w końcu. – Proszę unieść wysoko ten koc i odwrócić głowę. Tylko przysięgnijcie panowie, że nie będziecie podglądać! Umarłabym ze wstydu – zakończyła łamiącym się głosem.
– Oczywiście, przysięgamy panienko – odparł natychmiast Willoughby, którego twarz ponownie zapłonęła żywym ogniem. Pozostali marynarze równie ochoczo przytaknęli.
Dziewczyna niepewnym ruchem sięgnęła po czyste ubranie dostarczone przez O’Reilly’ego. Prawdopodobnie należało do samego majtka, który z całej załogi nosił najbardziej zbliżony do kruchej niewiasty rozmiar. Perkins chwycił jeden z koców, przerzucił za plecy i rozciągnął pomiędzy długimi ramionami. Willoughby i O’Reilly jak jeden mąż zwrócili się ku dziobowi statku i wpatrywali się weń intensywnie, jakby sam Posejdon tańczył tam kadryla ze stadem delfinów. Po chwili dało się słyszeć plaśnięcie ciężkiej, mokrej sukni opadającej na pokład.
– Skończyłam – oznajmił niedługo potem nieśmiały głos. – Mogą się panowie odwrócić.
Bosman podał jej koc, który zarzuciła na plecy. Miała teraz na sobie proste lniane spodnie, które z trudem trzymały się na wąskiej talii, oraz luźną koszulę, która zdradziecko przylgnęła do wciąż wilgotnej piersi, uwolnionej spod ograniczeń gorsetu sukni. Szybko jednak owinęła się ciaśniej pledem, zasłaniając nieobyczajny widok.
– Jeszcze raz, z całego serca dziękuję panom za ratunek – powiedziała, siadając ponownie na prowizorycznym posłaniu.
– To nic takiego – odparł nieco zmieszany Thomas, podnosząc z pokładu swój przemoczony płaszcz. – Każdy zrobiłby to samo na naszym miejscu.
– Ma pan na myśli skok w czarne, nieprzeniknione wody, przeszywające zimnem do samej duszy, w nikłej nadziei, że kształt w ciemności to żywy człowiek, a nie nabrzmiały wilgocią trup? Szczerze wątpię, panie Willoughby – odpowiedziała wyzywającym tonem, a na jej twarzy po raz pierwszy zatańczył cień uśmiechu.
– Prawdziwa z panienki poetka – rzekł z podziwem O’Reilly, nie mogąc oderwać wzroku od urodziwej nieznajomej.
– Przygotuję kajutę – wtrącił praktyczny jak zawsze bosman Perkins.
– Nie! – sprzeciwiła się dziewczyna, nieco głośniej niż początkowo zamierzała. – Przepraszam, po prostu nie chcę być ponownie zamknięta w drewnianej trumnie, zdana jedynie na los. Jeżeli nie mają panowie nic przeciwko, chciałabym zostać jakiś czas tutaj, pod rozgwieżdżonym niebem. Obiecuję nie przeszkadzać panom w obowiązkach! – dodała żarliwie na koniec.
– Oczywiście – skinął głową Willoughby i powędrował wzrokiem ku ciemnemu niebu. – Jak panienka sobie życzy, choć o gwiazdy będzie trudno tej nocy. Przez jakiś czas i tak naszym głównym zajęciem będzie czekanie. Będziemy niezmiernie szczęśliwi, mogąc dotrzymać panience towarzystwa.
Marynarze rozsiedli się wygodniej na starych kocach Thomasa. Joshua Perkins wyjął zza pasa mieszek z tytoniem i zabrał się do nabijania fajki.
– Jak panienka ma na imię? – zapytał młody majtek, szczerząc w uśmiechu zęby nietknięte jeszcze szkorbutem.
Thomas obrzucił młodzieńca karcącym spojrzeniem, ale dziewczyna nie wydawała się dotknięta jego obcesowością. Oblała się jedynie delikatnym rumieńcem, choć mógł to równie dobrze być efekt opróżnianego w szybkim tempie kubka z grogiem.
– Tylko nie śmiejcie się panowie, proszę. Moi rodzice mieli fantazję, by nazwać mnie Asteria, od greckiego słowa oznaczającego gwiazdy. Nazywam się Asteria Hawthorne. Miło mi panów poznać.
– Piękne imię – ocenił rozmarzonym głosem Martin.
– Dziękuję, panie O’Reilly – odparła Asteria i uśmiechnęła się szeroko, sprawiając że majtek rozpłynął się, niczym masło na kromce świeżego pieczywa. Dopiero głośne chrząknięcie sternika przywołało go nieco do porządku.
– Proszę nie zwracać na niego uwagi, panienko Hawthorne. Jesteśmy na morzu od wielu tygodni, a to nie sprzyja zachowaniu ogłady. Szczególnie w towarzystwie damy – zapewnił Asterię Willoughby. – Może opowie nam panienka, co się właściwie wydarzyło? Oczywiście jeśli to nie nazbyt bolesne.
Dziewczyna zawahała się. Być może odtwarzała w myślach traumatyczne przeżycia tej nocy. Po chwili jednak odezwała się, nie okazując smutku czy strachu:
– Podróżowałam z Edynburga do Auckland na pokładzie Hrabiny Minto. Moi rodzice i siostry osiedlili się na wyspie wraz z pierwszą falą osadników. Ja pozostałam w domu, gdyż musiałam zakończyć swoje nauki. – Przerwała na moment, zastanawiając się nad dalszymi słowami. – Minto był zacnym statkiem. W czasie rejsu poznałam wielu wspaniałych ludzi, których wspominać będę ze smutkiem po kres moich dni. Kilka dni temu niepomyślne wiatry sprowadziły nas z kursu daleko na południe. Co dokładnie się wydarzyło, nie wiem. Spałam już w swojej kajucie, gdy potężny huk wstrząsnął całym statkiem. Uderzyłam w coś głową i następne co pamiętam, to pana twarz, panie Willoughby.
Marynarze jedynie pokiwali smutno głowami. Perkins przeżegnał się i wyszeptał krótką modlitwę za tych, których zabrało morze. Zbyt często jednak słyszeli podobne historie, by długo je rozpamiętywać. Joshua bez słowa rozlał wszystkim kolejną porcję grogu, którą wychylili w milczeniu.
– Miała panienka na pokładzie kogoś bliskiego? – zapytał po dłuższej chwili bosman. – Dzięki bogom, nie – odparła. – Siostry i matka szukają mnie… czekają na mnie w Auckland, a ojciec… Cóż, kocham go całym sercem, ale często przebywa w podróży i rzadko go widujemy. Będą… silnie wzburzeni, gdy się nie odnajdę.
– Bez obaw, panienko Hawthorne, wkrótce wracamy do Otago, a stamtąd nietrudno o statek płynący na północ – zapewnił ją Thomas. – Nie jest panienka katoliczką?
– Słucham? – spytała zaskoczona.
– Zauważyłem, że drugi raz już panienka dziękuje bogom, nie jednemu Bogu. Nie chciałem być wścibski, po prostu zaciekawiło mnie to.
– Ach, tak, rodzice wychowali mnie w przekonaniu, że każdej religii należy się szacunek i z każdej możemy nauczyć się czegoś ważnego. Stąd szacunek należy się wszystkim bogom, niezależnie od tego, który jest prawdziwy.
– Jak nowocześnie! – wtrącił O’Reilly.
Uśmiechnęła się smutno. W jej oczach dało się wyczytać także inne emocje – ból oraz strach. Zaraz jednak twarz dziewczyny się rozpogodziła, podobnie jak nocne niebo, na którym zza chmur nieśmiało wyjrzał księżyc w pełni. Rozejrzała się po skromnej przestrzeni zagospodarowanej przez sternika. Jej wzrok padł na przesiąkniętą wilgocią książkę.
– Pan Dickens! – wykrzyknęła z entuzjazmem. – Ubóstwiam go! Czy któryś z panów jest miłośnikiem jego twórczości?
Willoughby nieśmiało uniósł rękę.
– Osobiście uważam – mówiła dalej dziewczyna z szybkością klipra płynącego bez ładunku – że to wielki pisarz i kiedyś będzie szanowany na całym świecie! Jaka jest pana opinia?
– Cóż… – nieco skrępowany Thomas podrapał się w głowę. – To dobra książka. Nieźle pokazuje, z czym muszą mierzyć się ludzie naszego stanu, szczególnie dzieci osierocone w młodym wieku. Sam wyrosłem w sierocińcu i mogę zaświadczyć, że historia pana Dickensa nie jest daleka od prawdy.
– Zgadzam się z panem całkowicie. To naprawdę straszne, że ludzie w ten sposób traktują siebie nawzajem.
– Zazdroszczę, że o takich rzeczach dowiaduje się panienka z książek. W życiu prostych ludzi, szybko doświadczamy tego na własnej skórze.
– A skąd pomysł, że pochodzę z wyższych sfer? – żachnęła się Asteria. – Może jestem prostą służącą szukającą lepszego życia w koloniach?
Trójka marynarzy roześmiała się serdecznie.
– Proszę się nie obrazić, panienko, ale to widać na pierwszy rzut oka – odparł uśmiechnięty od ucha do ucha Joshua Perkins.
– Panienki sposób mówienia, postawa, spojrzenie, wszystko to świadczy o wysokim urodzeniu – dodał Willoughby. – Że nie wspomnę już o sukni, na którą naszyto więcej pereł niż widziałem w całym życiu, a która teraz beztrosko wala się po naszym pokładzie.
Twarz Asterii Hawthorne zalała się rumieńcem.
– Zgoda, przyznaję się. Moja rodzina nie należy do najbiedniejszych. Ale bogactwo i wykształcenie nie gwarantują jeszcze szczęścia! – dodała, buntowniczo zaplatając ramiona na piersi.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Żaden z nich nie wyrywał się do odpowiedzi, gdyż mogłaby ona urazić gościa. W końcu jednak, pomimo groźnych spojrzeń kolegów, odezwał się O’Reilly:
– Więc co, według panienki, zapewnia szczęście? Ja na przykład czułbym się doskonale otoczony złotem, jedwabiami i perłami. – Majtek obrzucił cenną suknię pożądliwym spojrzeniem.
– Miłość, wolność, to są rzeczy, które przynoszą prawdziwą radość i nadają życiu sens. Co znaczy życie w luksusie, gdy w żaden sposób nie możemy o nim decydować!
– Na pewno w punkcie widzenia panienki jest wiele racji – spróbował uspokoić rodzący się konflikt Thomas – ale dużo łatwiej jest marzyć o takich rzeczach, gdy ma się dach nad głową i strawę na talerzu.
Chwilowy wybuch emocji zdaje się pozbawił dziewczynę resztek sił. Skurczyła się na swym miejscu i wbiła wzrok w deski pokładu.
– Przepraszam. Mają panowie oczywiście rację. Zbyt często myślę tylko o sobie, chociaż przysięgam, próbuję z tym walczyć. Po prostu ostatnich kilka tygodni, bez ciągłego nadzoru i kontroli, było tak wspaniałych, że myśl o powrocie do dawnego życia odbiera mi oddech. Byłoby lepiej, gdybym dołączyła na dnie do Hrabiny Minto.
– Proszę tak nawet nie myśleć! – zaoponował ostro Willoughby. – Bóg postawił nas na drodze panienki nie bez powodu. Kto wie, być może ten przeklęty wieloryb zaciągnął tu Odyseusza tylko po to, byśmy pospieszyli panience na ratunek. To nie może być przypadek.
Joshua Perkins, który nie na żarty wierzył we wszelkiej maści rzeczy nadprzyrodzone, energicznie pokiwał głową.
– Dziękuję wam – odparła cicho. – Ale obawiam się, że spotkanie ze mną to nie żaden cud, lecz klątwa. Marynarzom i pasażerom Hrabiny z pewnością się nie przysłużyłam.
– To był zwyczajny wypadek – zapewnił ją Thomas. – Proszę nie szukać w tej tragedii znaczenia, którego w niej nie ma.
Przez kilka długich minut siedzieli w milczeniu. Bosman podszedł do swojego zmiennika na dziobie, by upewnić się, że wieloryb dalej pozostaje na uwięzi.
– To go bardzo boli – odezwała się nagle Asteria. – Próbuje zebrać siły, ale cierpienie nie pozwala mu zasnąć.
– Tak właśnie jest – odrzekł Willoughby, domyślając się, że mówi o ściganym kaszalocie. – Nie czerpiemy z tego satysfakcji, ale to nasza praca.
– Dlaczego więc pan to robi, skoro wie pan, że wyrządza mu krzywdę?
Thomas zastanawiał się dłuższą chwilę nad odpowiedzią. Na co dzień starał się nie zadawać sobie tego pytania i zwykle mu się to udawało.
– Według mnie, panienko, nie da się przejść przez życie nie krzywdząc nikogo – powiedział wreszcie. – Najlepsze, co możemy zrobić, to postarać się wyrządzić innym jak najmniej szkody.
Na rufie ponownie zaległa cisza. Powracający Perkins również usiadł bez słowa i wpatrywał się we własne buty. Asteria obserwowała ich w milczeniu. Gdy opróżniła kubek z grogiem, zaczęła stukać nim o pokład, wybijając prosty rytm, po czym zaczęła śpiewać:
Był raz pewien statek co przemierzał morze
Świeciły nad nim południowe zorze
Lecz wiatr się wzmagał i dziób opadał
Stawiajcie żagle hej!
Weź, to od Wellerów braci
Za butelkę rumu się nam opłaci
Kiedyś waleni zabraknie
I na powrót przyjdzie czas!
Trójka nieco zaskoczonych mężczyzn szybko podchwyciła żeglarską pieśń i wkrótce wszyscy przebywający na pokładzie marynarze dołączyli do chóru. Sopran Asterii zdecydowanie wyróżniał się jednak wśród tenorów i basów. Prowadziła melodię, hipnotyzowała ich pięknem swego głosu. Nie chcieli przestawać. Gdy skończyły się słowa szanty, po kolei wymyślali własne wersy. W końcu jednak kobiecy głos zamilkł, a chwilę później cisza ogarnęła cały pokład.
Thomas Willoughby poczuł się wówczas nieco dziwnie. Zaledwie posmakował tego wieczora grogu, a czuł się jakby spędził całą noc w tawernie. Potrząsnął głową, próbując odegnać mgłę otulającą jego umysł. O dziwo, trochę to pomogło. Znów mógł skupić myśli.
– Ma panienka piękny głos – powiedział, próbując zapomnieć o chwilowej niedyspozycji. – Ale to chyba nie jest piosenka, której uczą na lekcjach muzyki w szkołach dla młodych dam?
– Ja… No cóż… – zawahała się. – Kiedy tylko udało mi się wymknąć z domu, zawsze lubiłam odwiedzać port i przysłuchiwać się opowieściom marynarzy. Tę przyśpiewkę słyszałam nad wyraz często, dlatego zapamiętałam słowa.
– Chętnie posłuchałbym panienki w jakimś innym repertuarze – odparł Thomas. – W Anglii musiała panienka pozostawić wielu miłośników.
– O, nie! – zaśmiała się dźwięcznie. – Nie mam zbyt wielu okazji, by szkolić głos, moja matka nigdy nie pozwoliłaby na coś tak frywolnego. Ale rzeczywiście, bardzo to lubię.
– Rodzice panienki brzmią jak straszni nudziarze – wtrącił O’Reilly, którego grog również zanadto już rozochocił.
Zapracował sobie tym samym na solidnego kuksańca od bosmana.
– Proszę go nie besztać, panie Perkins! – zaprotestowała Asteria, jednak z jej twarzy nie schodził uśmiech. – Matka to istotnie straszna nudziara, a tata jest zbyt zapracowany, by znaleźć czas na przyjemności.
Radość widoczna na obliczu młodej dziewczyny jednak szybko przygasła. Jeszcze ciaśniej oplotła ramiona kocem, jakby sama myśl o rodzicach przyprawiała ją o ciarki.
– Oboje są bardzo potężni i wpływowi. I nie znoszą jakiegokolwiek sprzeciwu, szczególnie matka. Gdy ktoś jest dość nierozważny i lekkomyślny, by się jej przeciwstawić, gorzko później tego żałuje. – Odwróciła wzrok w kierunku morza i dodała. – Podobnie jak wszyscy, którzy znajdą się w pobliżu.
– Rzeczywiście, nie brzmią zbyt sympatycznie – zgodził się Willoughby, uważnie lustrując twarz panny Hawthorne. – Proszę nie odpowiadać, jeśli to zbyt śmiałe pytanie, ale czy rodzina panienkę skrzywdziła w jakikolwiek sposób?
Sternik nie doczekał się odpowiedzi. W każdym razie nie wyrażonej słowami. Lecz nagły dreszcz, który wstrząsnął skrytym pod pledem drobnym ciałem, wystarczał za odpowiedź.
– To dranie! – zapłonął oburzeniem Joshua Perkins. – Takich zwyrodnialców powinni zamykać, ale oczywiście nikt tego nie zrobi, bo są bogaci!
– To nie tak. Po prostu moja swoboda, a właściwie całe moje życie jest… mocno ograniczone. Matka mówi, że ludzie są z natury źli, a ona chroni mnie przed okrucieństwami tego świata – odparła Asteria zaciskając usta w cienką linię. – Tata też każe mi się trzymać z daleka od obcych. Ale ja wiem, że świat pełen jest dobrych ludzi, których warto poznać. Jak panowie chociażby!
Thomas chciał zapewnić tę biedną, zagubioną owieczkę, że ma oczywiście rację, że zacne uczynki to dla załogi Odyseusza, i dla niego przede wszystkim, chleb powszedni. Coś jednak skłoniło go, by otworzyć się przed nieznajomą, zamiast powielać kłamstwa, które sam wmawiał sobie przez lata. Nagle poczuł, że może zwierzyć się jej z najgłębiej skrywanych sekretów. Była ucieleśnieniem niewinności i współczucia. Tak, jeżeli ktoś jest w stanie zrozumieć udręczoną duszę Thomasa Willoughby’ego, to właśnie ona.
– Panienki rodzice mogą mieć więcej racji, niż się panience zdaje – zaczął ponuro. – Nie chcę mówić za wszystkich, ale mi daleko do miana dobrego człowieka. Nie nazwałbym się może skończoną łachudrą, ale zrobiłem w życiu wiele rzeczy, z których nie jestem dumny.
– Nie chcę się powtarzać, ale przecież wskoczył pan do lodowatego oceanu ratować nieznajomą osobę. Bez chwili wahania!
– To się nazywa instynkt, młoda damo. Po tylu latach na morzu każdy go nabywa. Jeśli członek załogi znajdzie się za burtą, to robisz wszystko, by go uratować. Nie z dobroci serca czy przyjaźni, lecz z nadzieją, że kiedy ty znajdziesz się w podobnej sytuacji, twój towarzysz zrobi dla ciebie to samo. – Sternik pociągnął solidny łyk nierozcieńczonego rumu, prosto z butelki. – Morze to kochanka bardzo niestała w uczuciach. Dlatego musimy trzymać się razem. To zwykła wola przetrwania, nic więcej.
Bosman Perkins pokiwał ze smutkiem głową, potwierdzając słowa Thomasa. Młody Martin jedynie z uwagą słuchał doświadczonego kolegi. Willoughby zaś kontynuował, zapatrzony w dal niczym w transie:
– Nie zabiłem nikogo. Nigdy nie kradłem. Ale czy to wystarczy? Kiedyś po pijaku zbiłem jednego chłopaka do nieprzytomności, bo uznał mój kapelusz za zabawny. Sternik zamilkł na dłuższą chwilę, a wewnętrzna walka, jaką toczył, była doskonale widoczna na twarzy.
– Nie zawsze żyłem na morzu – powiedział cicho. – Po kilku latach tułaczki po oceanach, osiadłem w starej, dobrej Anglii, w miasteczku gdzie dorastałem. Dostałem dobrą pracę w fabryce. Co dzień wracałem do żony, którą znałem od dziecka, i naszych dwóch pięknych córek. Każdego dnia to samo – praca, kolacja, bajka na dobranoc i spać. Wytrzymałem tak pięć lat. Pięć lat udawania przykładnego ojca i męża!
W głosie Thomasa pojawił się gniew i frustracja.
– Któregoś ranka jak zawsze ucałowałem śpiące córki i wyszedłem do pracy. Nogi jednak zaniosły mnie do portu. Zaokrętowałem się na pierwszy lepszy statek, płynący na drugą stronę globu. Nigdy więcej nie widziałem swojej rodziny. Nie wiem jaki przypadł im los. Czy tak postępuje dobry człowiek? – Willoughby westchnął głęboko, a jego głos zdradziecko zadrżał. – Najgorsze jest to, że gdybym miał ponownie podjąć decyzję, to bez wahania znowu wybrałbym morze.
– Takie jest życie, panie Willoughby – skomentował Perkins, kładąc dłoń na ramieniu sternika. – Czasem trzeba wybierać między własnym szczęściem i innych. Nikt nie może pana osądzać za to, że wybrał pan pierwsze. Nawet dobrzy ludzie, robią czasem złe rzeczy – dodał, spoglądając na Asterię. – Ja zabijałem ludzi. Razem z innymi niewolnikami wcielili nas do armii i kazali zabijać amerykańskich Indian, którzy tylko bronili swych domów. I robiłem co mi kazali, by przetrwać. Wydaje mi się, że różnica między dobrym, a złym człowiekiem to świadomość, że to co zrobiliśmy było złe i pozostanie z nami po kres naszych dni.
Panna Hawthorne uważnie przyjrzała się twarzom trzech marynarzy, zatrzymując wzrok na O’Reillym. Jej spojrzenie było przeszywające. Paliło niczym ogień. W końcu chłopak odezwał się, nerwowo przeczesując palcami rude loki:
– Ja też mam sekret, którym muszę się podzielić.
Drżenie głosu majtka sprawiło, że wszyscy w napięciu oczekiwali na jego opowieść. W końcu młodzieniec wydusił z siebie prawdę:
– Gdy zaciągałem się na statek, powiedziałem że mam dwadzieścia lat i od dwóch pływam na wielorybnikach. Tak naprawdę mam dopiero piętnaście i nigdy wcześniej nie byłem na statku.
Martin opuścił ze wstydem głowę. Pozostali wpatrywali się w niego z konsternacją, po czym wybuchnęli głośnym śmiechem.
– Choćby mi mewa oczy wydłubała i tak wiedziałbym, że pierwszy raz postawiłeś stopę na pokładzie – rzekł Joshua Perkins, klepiąc lekko chłopaka w tył głowy.
– A wyglądasz bardziej na trzynaście lat – dodał Thomas, racząc się kolejnym łykiem rumu.
Asteria uśmiechnęła się tajemniczo, obserwując radosną kamraterię marynarzy. Dobrze czuła się w ich towarzystwie i pragnęła, by ta chwila trwała jak najdłużej. Z zamyślenia wyrwał ją jednak okrzyk żeglarza na dziobie:
– Bosmanie, rusza się!
Rzeczywiście, statkiem nagle zakołysało, a deski tekowego kadłuba zatrzeszczały głośno.
– Znowu? Nie, nie, nie, to się dzieje za szybko. Stanowczo za szybko – ledwo słyszalnie wymamrotała panna Hawthorne, podnosząc się na równe nogi.
– Nareszcie – odetchnął głęboko Thomas. – Niedługo, chłopcy, wrócimy do domu. A panienka bezpiecznie powróci na ląd – dodał odwracając się do Asterii, a właściwie ku miejscu, w którym jeszcze przed sekundą była.
Sternik rozejrzał się, lecz nie widząc nigdzie dziewczyny uznał, że zeszła w końcu pod pokład, nie chcąc być świadkiem makabrycznego widowiska.
– Panie Willoughby, lina się napina! – wykrzyknął Perkins, który dotarł już na przód statku.
– Podnieść kotwicę! – rozkazał Thomas. – Stawiać żagle!
Marynarze natychmiast rzucili się do swoich zadań i po kilku chwilach wiatr ponownie wydął rozpostarte nad sternikiem płótna, a on dzierżył koło sterowe, kierując statek w ślad za wyrywającym się wielorybem.
Odyseusz przez kilka minut pruł fale z imponującą prędkością, gdy nagle żagle oklapły, a na morzu zapanowała kompletna cisza. Tafla wody stała się spokojniejsza niż powierzchnia jeziora w bezwietrzny dzień. Lina łącząca statek z wielorybem zwiotczała, a gdy Perkins przyciągnął ją do siebie, ujrzał jedynie unoszące się na wodzie drzewce harpuna.
– Czy wciąż uważa pan, że nie należy budzić kapitana? – nieśmiało zapytał O’Reilly, zza pleców bosmana.
Wpatrujący się w czarną toń Joshua Perkins przeżegnał się, lecz jego następne słowa zagłuszył potężny huk i trzask pękającego drewna.
***
W pierwszej chwili, gdy sięgający nieba czarny kształt opadł na pokład Odyseusza, Thomas Willoughby uznał, że złamał się któryś z masztów. Jednak kiedy cień zaczął się wić i zmieniać formę, stało się jasne, że to coś innego niż sztywny drewniany pal. W czasie gdy umysł sternika bezskutecznie starał się przeanalizować sytuację, tajemniczy zarys zdążył owinąć się wokół tułowia jednego z marynarzy i wraz z krzyczącym nieszczęśnikiem ześlizgiwał się ponownie pod wodę.
Kolejny czarny filar wystrzelił z wody znacznie bliżej sternika. Teraz Thomas widział wyraźnie pokrywającą jego wewnętrzną stronę różową tkankę oraz pulsujące w rytmie bijącego serca przyssawki.
– Kraken! – ryknął bosman Perkins gdzieś od strony dziobu. – Chwytać za bosaki, jeśli wam życie miłe!
To wyrwało Thomasa ze stanu otępienia. Chwycił drzewce podtrzymujące jego liche schronienie i rzucił się w kierunku powoli sunącej ku górze macki. Stanowiła łatwy cel i Willoughby bez trudu zatopił metalowy grot w ciele stworzenia. Zamiast odstąpić od burty, kończyna gwałtownie zacisnęła się, łamiąc solidny, dębowy reling jak suchą gałązkę. Macka z hukiem opadła na pokład tuż obok sternika, zwalając go z nóg. Oszołomiony marynarz zsunął się w stronę sterburty, gdy ciężar ciała bestii zaczął przechylać statek. Gruchnął plecami o nietknięty fragment burty, co wypchnęło resztki powietrza z jego płuc. Kątem oka dostrzegł, jak zaspani członkowie załogi w panice i kompletnym szoku wybiegają spod pokładu. Jedynym, który zachował chłodną głowę, wydawał się Joshua. Organizował ludzi, rozdawał bosaki i próbował utrzymać pozostałe odnóża kreatury z dala od Odyseusza.
Oślizgłe łapsko, które nieomal zmiażdżyło Willoughby’ego, wycofywało się z pokładu pod nieustannymi ciosami bosaków. Gdy sternikowi udało się powstać, z wnętrza statku w końcu wyłaniał się właśnie kapitan Barnaby oraz kilku innych marynarzy, którym rozdysponowano strzelby. Rozpoczęła się szaleńcza palba po wyrastających z wody mackach. Na deski pokładu zaczęły spadać fragmenty mięsa i krew, świadczące, iż potwór jest jak najbardziej realny i można go zabić, jak każde inne zwierzę. Chwilę potem, z odmętów oceanu dał się słyszeć przeciągły jęk, tak niski, że ludzkie ucho z trudem mogło go wychwycić. Kończyny bestii zniknęły pod powierzchnią spienionego morza, a poszarpane żagle na ocalałych masztach ponownie napełnił wiatr. Przez moment słychać było jedynie łopotanie płótna, dźwięk fal bijących o kadłub oraz ciężkie oddechy załogi.
– Co to, do cholery, było? – przerwał przedłużającą się ciszę Barnaby.
– Kraken, panie kapitanie – bez ogródek stwierdził Perkins. – Musieliśmy wkroczyć na jego terytorium i rozjuszyć naszą pogonią za kaszalotem.
– Dość mam waszych zabobonów i fantazji Perkins! – odwarknął Barnaby, zgodnie z przewidywaniami zirytowany przedwczesną pobudką. – Czy ktoś ma jakieś wyjaśnienie, które nie zawiera mitycznych stworów?
– To wciąż mało poznane wody, kapitanie – wtrącił Thomas, rozmasowując ramię, które ucierpiało podczas upadku. – Mogą tu żyć dotychczas nieznane nam stworzenia. Przypuszczam, że ofiarą podobnego ataku padł inny statek – Hrabina Minto. Mieli jednak mniej szczęścia od nas.
– To wszystko przez dziewczynę! – krzyknął przerażony na śmierć Martin O’Reilly, rozbieganym wzrokiem lustrując tłum w poszukiwaniu nieznajomej.
– Jaka, do kroćset, dziewczyna? – zagrzmiał kapitan. – Czy ktoś jest w stanie powiedzieć mi, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku godzin? Fakty, panowie. Fakty!
– Jakieś dwie godziny temu natknęliśmy się na rozbitka – wyjaśnił Willoughby, z trudem zachowując spokój. – Niejaka Asteria Hawthorne. Angielka, ewidentnie wysokiego stanu. Podróżowała na pokładzie Hrabiny Minto, która zatonęła w niejasnych okolicznościach. Uznałem wówczas, że nie jest to informacja, która nie może zaczekać do rana, więc nie kłopotaliśmy pana ponurymi wieściami.
– No i gdzie jest teraz ta dama? – Barnaby rozejrzał się wokół, rozkładając ramiona w teatralnym geście.
Sternik również powiódł wzrokiem po ludziach zgromadzonych na pokładzie, jednak zamiast kpiny widocznej we wzroku kapitana, jego oczy pełne były troski i niepokoju.
– Tego nie wiem – odparł w końcu. – Była z nami na rufie, tuż przed atakiem. Potem straciłem ją z oczu. Może przestraszyła się i ukryła gdzieś pod pokładem. Może spadła do wody gdy przechyliliśmy się na sterburtę. A może dopadła ją ta bestia.
Ostatnie słowa wypowiedział pustym głosem, wpatrując się w atramentowe morze. Barnaby prychnął jedynie ze zniecierpliwieniem, po czym zaczął wydawać rozkazy:
– Zorganizować grupę poszukiwawczą i przeczesać statek. Jeżeli jest tu rzeczywiście jakiś pasażer na gapę, macie go natychmiast znaleźć. Reszta niech się bierze za łatanie tej łajby!
Zbliżał się już do zejścia prowadzącego pod pokład, gdy nagle odwrócił się ponownie w stronę załogi.
– I znajdźcie mi tego wieloryba – dodał z niebezpiecznym pomrukiem. – Prędzej mnie piekło pochłonie, niż wrócę do domu bez niego.
– Kapitanie, chyba pan żartuje! – zaoponował Perkins. – To złe miejsce. Musimy stąd natychmiast odpłynąć!
– Do licha, Joshua! – warknął szyper. – Jeśli chcesz zostać szamanem, to wracaj na Karaiby, droga wolna. Ja potrzebuję marynarzy. Z pewnością ktoś ma ochotę awansować na bosmana. Czy mam zacząć szukać kandydatów na pana miejsce?
– Nie, kapitanie.
Barnaby nie tracił czasu na replikę. Odwrócił się i zszedł pod pokład.
***
Nastał świt i koszmar poprzedniej nocy powoli zastępowała nadzieja, wlewająca się w serca marynarzy wraz z kolejnymi promieniami słońca. Panny Hawthorne nie udało się odszukać, ale tak zwana “grupa poszukiwawcza” nie wykazywała wielkiej staranności w realizacji swego zadania. Thomas uznał jednak, że skoro nie ujawniła się do tej pory, oznacza to, że morze upomniało się o swoje i zabrało ostatnią ocalałą z tragedii Hrabiny Minto.
Willoughby podszedł do Perkinsa i podzielił się swoim przypuszczeniami. Wspólnie odmówili cichą modlitwę za duszę biedaczki oraz za pięciu kolejnych marynarzy, straconych podczas spotkania z morską bestią. Odyseusz sunął niespiesznie na północ, równolegle do wschodniego brzegu wyspy Macquarie’go. Niemal każdy fragment ciemnej plaży zajęty był przez niezliczone pary gniazdujących pingwinów królewskich, które z niezmąconym spokojem obserwowały przepływający statek. Oczy załogi skierowane były jednak ku otwartemu morzu, wypatrując najmniejszych oznak obecności fatalnego wieloryba, od którego rozpoczęło się ostatnie pasmo nieszczęść. Wśród załogi słychać już było głosy, że potężny waleń to zły omen i lepiej będzie, jeśli ich drogi nigdy więcej się nie przetną.
Martin O’Reilly smętnie krążył po pokładzie z mopem w dłoniach. Gdy emocje minionej nocy nieco opadły, opanowały go wstyd i żal za oskarżenia, jakie rzucał pod adresem panienki Hawthorne. Zatrzymał się przy sterburcie i mrużąc oczy smętnie patrzył na horyzont, nad którym powoli unosiła się słoneczna tarcza. To właśnie on jako pierwszy dostrzegł wzbijającą się nad powierzchnię wody ogromną szarą głowę i imponującej wysokości strumień, tryskający z nozdrza potężnego ssaka. Krzykiem zaalarmował resztę załogi i Odyseusz natychmiast puścił się w pogoń.
Tym razem kapitan Barnaby został powiadomiony niezwłocznie. Zaskakująco żwawo, jak na siebie, wkroczył na pokład i począł wydawać rozkazy. Thomas Willoughby uwijał się za sterem, próbując złapać wiatr, który pozwoliłby zbliżyć im się do ofiary. Drużyny harpunników siedziały już w gotowości w dwóch pozostałych łodziach pościgowych. Po kilkunastu minutach Odyseusz znalazł się w odpowiedniej pozycji i dowodzone przez bosmana Perkinsa niewielkie jednostki zostały spuszczone na wodę. Z tej odległości wyraźnie widać było rany na ciele stworzenia, które nie pozostawiały wątpliwości, że to ten sam wieloryb.
Kaszalot zatrzymał się, jakby zbierał siły do ostatecznego pojedynku z ludzkimi drapieżcami. Wszyscy pozostali członkowie załogi opierali się o reling sterburty i w napięciu czekali na rozstrzygnięcie starcia.
– Panowie wybaczą moje maniery, ale zmuszona będę przerwać tę zacną męską rozrywkę. – Łagodny, miękki głos, dobiegający od strony dziobu, wywołał u każdego na pokładzie rozchodzący się po plecach dreszcz przyjemności. Niczym mruczenie zadowolonej kotki, usadowionej na kolanach opiekuna, przy palącym się kominku.
Jak jeden mąż, zaskoczeni marynarze zwrócili się w lewo. Na zbiegu burt, wygodnie oparta o reling, stała wysoka, smukła kobieta w białej sukni, tak gęsto przyozdobionej perłami, złotem i bursztynem, że strój musiał ważyć nie mniej niż niejedna starożytna zbroja. Kręcone blond włosy nosiła starannie upięte w wysoki kok, zwieńczony wysadzanym skrzącymi się brylantami diadem.
– Czy to jest właśnie panna Hawthorne, o której wspominaliście? – zapytał Barnaby, wpatrując się jak zahipnotyzowany w niespodziewanego przybysza.
Willoughby widział ewidentne podobieństwo między Asterią, a kobietą, która stała teraz przed nimi. Twarz nieznajomej była równie piękna, niczym wyrzeźbiona przez antycznych mistrzów. Szarobłękitne oczy oraz wyraźna, arystokratyczna linia szczęki również przypominały mu panienkę Hawthorne. Kobieta wydawała się jednak starsza… Nie, dojrzalsza. Jej oliwkowa skóra nie zdradzała bowiem żadnych oznak starzenia, jak zmarszczki czy przebarwienia. Brakowało jej jednak tej dziewczęcej niewinności, zamiast której emanowała mądrość, dojrzałość, ale też władczość i zaciętość. Nim jednak Thomas zdążył zaprzeczyć, nieznajoma roześmiała się głośno, delikatnym gestem zasłaniając usta.
– Nie, kapitanie Barnaby – odparła, gdy chwila wesołości minęła. – Ale miło być po tylu latach myloną z takim podlotkiem. Moje imię to Amfitryta, ale możecie mnie też tytułować Królową Mórz. Asteria zaś, lub “panna Hawthorne” – te słowa wycedziła niczym wąż strzelający jadem – jak raczyła się wam przedstawić, jest ukochaną córką moją oraz czcigodnego Posejdona, Pana Oceanów. O nim zapewne słyszeli nawet tacy prostacy, jak wy. Zabieram swoją pociechę do domu, nim jej ojciec zorientuje się, że zniknęła. Staruszek nie ma wiele czasu dla swojego potomstwa, ale kiedy coś im grozi, to morza zaczynają się gotować wraz z nim. Myślę, że wszyscy chcielibyśmy tego uniknąć. Dlatego proszę mi łaskawie wskazać, gdzie znajdę córkę i każde z nas ruszy w swoją drogę.
– Proszę mnie uważnie posłuchać, droga pani – zwrócił się do kobiety szyper, a wszyscy, którzy go znali, od razu wyczuli, że cierpliwość kapitana jest na wyczerpaniu. – Nie wiem skąd się tu wzięłaś i za kogo się uważasz, ale na tym statku tylko ja wydaję rozkazy!
– Jaki z pana stanowczy mężczyzna! – z teatralnym zachwytem odpowiedziała Amfitryta i powoli podeszła do Barnaby’ego, uwodzicielsko kołysząc przy tym biodrami. – Szkoda, że nie mam czasu by pana lepiej poznać.
Matka Asterii powiodła wierzchem dłoni po policzku wzburzonego marynarza, a ich twarze zbliżyły się na zdecydowanie nieprzyzwoitą odległość.
– Cóż, powrót do portu zajmie nam nieco czasu – zauważył udobruchany i mocno rozochocony kapitan. – Sądzę, że uda mi się znaleźć chwilę dla tak pięknej damy.
– P-p-panie ka–kapitanie! – z ogromnym trudem wydukał Martin, wskazując coś palcem.
– Na mokre gacie Posejdona, O’Reilly! – Szyper gwałtownie zwrócił głowę w kierunku majtka. – Przysięgam, że nie postawi pan więcej stopy na żadnym statku należącym do kompanii, proszę zapamiętać moje słowa!
Lecz w tym momencie Barnaby również to zobaczył. Delikatna dłoń, która przed chwilą pieściła płatek jego ucha, nabrała niezdrowej, fioletowej barwy, a na jej wewnętrznej stronie pojawiły się pęcherze. Załoga patrzyła na ten proces z mieszanką przerażenia i fascynacji, zastygła w bezruchu. Nagle ramię Amfitryty gwałtownie wydłużyło się i przyjęło kształt odnóża kałamarnicy. Macka jednym zwinnym ruchem oplotła szyję kapitana Barnaby’ego i uniosła go ponad deski pokładu. Druga ręka również uległa transformacji i pochwyciła mężczyznę w pasie.
– Radzę nie wzywać imienia mego męża na daremno – ostrzegła z ironicznym uśmiechem, po czym bez żadnego wysiłku oddzieliła głowę Barnaby’ego od reszty ciała.
Krew, która jeszcze przez kilka chwil tłoczona była przez rozerwaną tętnicę, oblała szkarłatem wielu z tłoczących się marynarzy. Ciepła ciecz pokryła także twarz Amfitryty, która jednak kompletnie nie zwróciła na nią uwagi, jakby stanowiła element jej codziennego makijażu.
– Kto teraz dowodzi? – zapytała spokojnie, odrzucając korpus kapitana za burtę.
Ludzie na łodziach pościgowych zauważyli już zamieszanie na Odyseuszu i na rozkaz Perkinsa zaczęli zawracać. Kilka osób na pokładzie powoli przemieszczało się w kierunku wiszących na burtach bosaków.
– Nie bądźcie śmieszni – zbeształa ich Amfitryta. – Mogłabym oczywiście rozprawić się z wami osobiście, ale to poniżej mojej godności. Jeśli będziecie stawiali opór, zajmie się wami mój piesek. Poprzednio tylko się z wami bawił, ale w każdej chwili mogę go spuścić ze smyczy.
Ostatnie zdanie wybrzmiało ostro niczym smagnięcie bicza. Kobieta uniosła do ust dłoń, która nie wiedzieć kiedy na powrót zastąpiła mackę, i przeciągle zagwizdała. Dźwięk, który wydobyła, nie był jednak wysokim świdrującym tonem, lecz boleśnie niskim burczeniem, bardziej odczuwalnym, niż słyszalnym. Sygnał dotarł do adresata i chwilę później wszyscy marynarze ze zgrozą obserwowali, jak ogromne czarne ramię owija się wokół bardziej oddalonej łodzi pościgowej, a następnie jakby od niechcenia wciąga ją w rozświetlone wschodzącym słońcem wodne odmęty. Członkowie załogi na pokładzie Odyseusza mogli jedynie bezsilnie obserwować makabryczne widowisko.
– Powtórzę jeszcze raz – przerwała grobową ciszę Amfitryta – kto teraz dowodzi?
– To będę zdaje się ja, proszę pani. Thomas Willoughby – odezwał się sternik, występując na czoło grupy. – Uprzedzając jednak pytanie, nie wiem gdzie podziała się młoda panienka. Podczas pierwszego ataku waszego pupilka zniknęła i więcej jej nie widzieliśmy. Niewykluczone, że w trakcie potyczki zabrało ją morze.
– Proszę mi uwierzyć, gdyby „zabrało ją morze”, moja wizyta tu byłaby zbędna – wtrąciła matka Asterii ze złowrogim uśmiechem.
– Nawet zaś jeśli bym wiedział, gdzie znajduje się pani córka – kontynuował Thomas, jakby w ogóle mu nie przerwano – to bym nie powiedział. Kapitan Barnaby był gnojem i wyzyskiwaczem, za którym nikt tęsknić nie będzie. Ale za to, co zrobiła pani naszym towarzyszom, nie doczeka się pani od nas żadnej współpracy.
– Ładnie powiedziane – Skinęła z uznaniem głową Amfitryta. – Zaraz zobaczymy, jak długo będzie pan w stanie utrzymać się przy swoich przekonaniach.
Kobieta strzeliła w powietrzu palcami i niemal natychmiast bakburtą Odyseusza wstrząsnął potężny łomot. Cztery mocarne, czarne odnóża owinęły się wokół relingu i jednego z pozostałych masztów. Po chwili widok na wyspę Macquire’go w całości przesłonił mroczny cień. Ciemne niczym węgiel oczy niknęły we łbie o niewiele tylko jaśniejszym odcieniu. Łatwo było ulec wrażeniu, że spoglądająca na ludzi bestia rzeczywiście jest jedynie koszmarem sennym, a nie realnym stworzeniem. Dopiero gdy rozwarła paszczę i ukazała różową gardziel oraz rzędy ostrych zębów, a marynarzy owionął odurzający odór zatęchłych ryb, w pełni dotarła do nich groza sytuacji.
Na pokład wdrapywali się właśnie ludzie zasiadający w ocalałej łodzi pościgowej. Widząc jednak horror, rozgrywający się po przeciwległej stronie statku, osłupiali zatrzymywali się, nie wiedząc co czynić. Niektórzy ześlizgiwali się z powrotem do mniejszej jednostki, lub po prostu skakali w wodę, woląc szukać swoich szans w starciu z oceanem.
Cała gęba maszkary widoczna już była nad relingiem, a kolejne pociągnięcia macek zaczęły taszczyć jej opasłe cielsko na pokład.
– Czas ucieka – ponagliła władczyni potwora.
– Tego już za wiele – odpowiedział jej jeden z licho ubranych chłopców okrętowych w zmiętym, przemoczonym kapeluszu z szerokim rondem, który powrócił na statek wraz z grupą Perkinsa – matko.
Zrzucone na deski pokładu nakrycie głowy ujawniło twarz Asterii, która kipiała wściekłością.
– Asterio, moja droga! – odparła Amfitryta ze sztuczną wylewnością, rozkładając szeroko ramiona. – Bardzo się z ojcem o ciebie martwiliśmy. Całe szczęście, że odnalazłaś się cała i zdrowa.
– Po tym, co stało się z Hrabiną Minto, jakoś trudno mi uwierzyć w twoje dobre intencje. Jakim cudem znalazłaś mnie znowu tak szybko?
– Trzeba było nie używać swojej magii – rzuciła matka Asterii z rozbawieniem, krzyżując ręce na piersi.
– Jakiej magii?
– Och, proszę cię – żachnęła się starsza z kobiet. – Nie udawaj głupszej niż jesteś. Mogłaś przebrać się w tę ludzką skórę, przez co o mało nie utonęłaś, ale nie oszukasz własnej natury. Swoją drogą, pasowałby ci taki koniec, moja droga – pierwsza w dziejach syrena, która się utopiła!
Amfitryta zaniosła się śmiechem, który urwał się równie nagle, jak zaczął.
– Niestety, moja satysfakcja trwała krótko. Byłam głęboko rozczarowana, gdy okazało się, że twojego ciała nie ma na dnie oceanu – powiedziała Królowa Mórz z wyrzutem, opierając dłoń na dekolcie. – Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy niedługo potem w morskich głębinach rozległ się twój śpiew. Nie mogłaś się powstrzymać, prawda?
Oczy Asterii rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu. Piosenka, którą śpiewała z całą załogą, gdy poczuła wreszcie radość i bezpieczeństwo, stała się zgubą ich wszystkich.
– A czy poinformowałaś swoich nowych przyjaciół, że przy okazji zahipnotyzowałaś ich, by przekazali ci swoje najgłębiej skrywane sekrety, lęki i pragnienia? – Uśmiech samozadowolenia na posągowej twarzy małżonki Posejdona stopniowo rozszerzał się, wraz z rosnącym wyrazem paniki na twarzy jej córki.
– Ja nie chciałam… To nie tak, nie zrobiłam tego specjalnie – wydukała Asteria, oglądając się na stojących za nią marynarzy.
– No i znowu grasz ofiarę, córeczko. “O biedna ja! Mamusia mnie nie kocha i każe mi żyć w morzu, a ja chcę mieć nogi, żeby móc je rozkładać przed brudnymi ludźmi. Buhuuu!”
Asteria, której arystokratycznie blada cera przybrała kolor wściekłego szkarłatu, jedynie na przemian otwierała i zamykała usta, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.
– Myślę, że wszyscy mają już tego serdecznie dosyć – ciągnęła Amfitryta. – Chodź tu, wracamy do domu.
– Nie! – wrzasnęła dziewczyna z taką mocą, że nawet ośmiornicopodobne stworzenie zamarło w miejscu. – Nigdzie z tobą nie pójdę, a ty nie skrzywdzisz już żadnego z moich przyjaciół. Tak, przyjaciół. Ludzi! Zatopiłaś cały statek, pełen niewinnych osób, tylko dlatego, że byli na tyle dobrzy, by udzielić mi schronienia. To samo chciałaś zrobić z kolejnym. Rozejrzyj się wokół siebie, matko, to nie są żadne potwory, których jedynym celem jest zniszczenie wszelkiego życia w morzu. To normalne istoty, które czasem czynią zło, czasem dobro. Błądzą, to prawda, ale większość z nich, gdy wskaże im się słuszną drogę, będzie nią podążać i żałować za swoje przewiny. Przecież kiedyś to właśnie było naszym zadaniem. Prowadzić ich, wspierać. Być może widzisz w nich samo zło, bo w tobie po tych wszystkich stuleciach nie pozostało już nic innego!
– Ty niewdzięczny bachorze! – Amfitryta nie zdołała utrzymać swego kpiącego uśmieszku i jej twarz na moment wykrzywił grymas palącej furii. – Ja naprawdę staram się ci pomóc, idiotko. Myślisz, że ci mężczyźni staną teraz po twojej stronie, gdy wiedzą, że ukrywałaś się wśród nich jak tchórz, narażając ich na śmiertelne niebezpieczeństwo i wykradając ich tajemnice?
Następnie zwróciła się do żeglarzy:
– Pierwszy, który ją pojma i przyprowadzi do mnie na kolanach, otrzyma mnóstwo złota i innych błyskotek, które tak kochacie.
Na wielu obliczach widoczny był rozgrywający się konflikt. W końcu niczego tej dziewczynie nie zawdzięczali. Przez nią, choćby nie bezpośrednio, zginęło wielu ich towarzyszy. A złoto to złoto. Lepszy szlachetny metal, niż szlachetna śmierć. Kilku marynarzy postąpiło krok naprzód. Nim ktokolwiek jednak zdołał podjąć jednoznaczną decyzję, odezwał się Willoughby:
– Panna Hawthorne być może zataiła przed nami szczegóły swojego położenia. Ale wiedzieliśmy, że znalazła się w nim nie z własnej winy i nigdy nie odmówilibyśmy jej pomocy. Nie wiem, czym właściwie jesteście i do jakiego piekielnego świata należycie. Jestem prostym człowiekiem. Jednak na mój rozum, w każdym świecie rodzice powinni kochać swoje dzieci i oferować im pomoc. Jeżeli panience Asterii odmawia tego własna matka, to zapewnimy je my.
Rozejrzał się pytająco po reszcie uszczuplonej już znacznie załogi. Odpowiedziały mu jedynie okrzyki zachęty i milczące skinienia głową tych, którzy przed chwilą gotowi byli ulec pokusie.
– Dziękuję wam, panowie – rzekła Asteria ze łzami w oczach, w których widniało jednak także stalowe zdecydowanie. – Obiecuję, że nie zawiodę więcej waszego zaufania. Teraz panie Perkins!
Wyłaniając się niczym spod ziemi, przez sterburtę wskoczyli na pokład bosman oraz dwóch innych harpunników. Jeszcze zanim ktokolwiek zarejestrował ich obecność, trzy ostro zakończone lance leciały już w kierunku rozdziawionej paszczy krakena. Wszystkie trafiły do celu, a bestia zawyła i rozluźniła swój chwyt na Odyseuszu. Grymas bólu przebiegł także po twarzy Amfitryty, która na moment skuliła się i ukryła twarz w dłoniach.
– Głupia dziewucho – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Ich broń nie jest w stanie go zranić. To jak użądlenie natrętnej osy!
– Być może, ale ta osa właśnie wstrzyknęła twojej zabawce jad – odparła Asteria, podwijając rękawy marynarskiej koszuli i odsłaniając krwawe ślady nacięć na przedramionach. – Specjalność naszej rodziny.
Tymczasem macki bestii spełzły z powrotem do wody i szaleńczo miotały się w pienistej kipieli. Jak wyjaśniła uprzednio bosmanowi Asteria, jedynie jej starożytna krew stanowiła truciznę dość silną, by poważnie zranić mityczne stworzenie.
W tym momencie spod pokładu wypadło dwóch kolejnych załogantów. Jeden z nich taszczył beczkę pełną wielorybiego oleju, a drugi dzierżył w dłoni rozpaloną pochodnię. Zrzucili beczkę wprost na głowę wijącej się kreatury. Olej rozlał się po śliskiej skórze i zabarwił wodę wokół głowonoga. W ślad za zbiornikiem łatwopalnej substancji powędrowała pochodnia i w mgnieniu oka ocean zmienił się w morze ognia. Oszalała z bólu poczwara rzucała się na powierzchni jeszcze przez kilka, może kilkanaście sekund, po czym morze zamknęło się nad nią, pozostawiając jedynie swąd spalonego mięsa.
– Pożałujesz tego – ostrzegła córkę Amfitryta, a w jej głosie brakowało wcześniejszej buty i protekcjonalności. Ustąpiły bowiem miejsca niekontrolowanej, płonącej wściekłości. – Wszyscy tego pożałujecie!
W prawej dłoni Królowej Morza zmaterializował się złoty trójząb. Uniosła go wysoko nad głowę, a chmury nad statkiem zamknęły się natychmiast, tworząc nieprzeniknioną, ciemną masę. Z ponurych obłoków zaczął padać rzęsisty deszcz, którego krople miały kolor roztopionego złota.
Pierwsze drobinki nienaturalnego opadu uderzyły o pokład. Pozostali członkowie załogi Odyseusza skulili się przestraszeni, jednak dziwna ciecz nie wydawała się wyrządzać im żadnej krzywdy.
– Do kroćset, kto mnie znowu obudził? Doigraliście się łachudry, pozabijam was wszystkich!
Skonsternowani marynarze odwrócili się w kierunku źródła głosu. Okazała się być nim głowa kapitana Barnaby’ego, wpatrująca się w zgromadzonych z tak dobrze znaną wszystkim wiecznie niezadowoloną miną.
– Na słodkiego Jezuska – wyszeptał majtek Martin O’Reilly. – Co to za… Nie dokończył, gdyż nagle poczuł na nadgarstku miękki, mokry uścisk, który jednak trzymał go zaskakująco mocno. Powoli odwrócił głowę i ujrzał zamknięte na swojej ręce palce wystającego znad burty męskiego ramienia. Ostrożnie wychylił się za reling i stanął twarzą w… nie twarz, lecz odsłoniętą kość kręgosłupa byłego właściciela nadmiernie wyszczekanej głowy.
Wrzask O’Reilly’ego był głośniejszy niż pisk mewy siedzącej człowiekowi tuż koło ucha. Gwałtownie szarpnął się do tyłu, co prawdopodobnie uratowało mu życie, jako że dzierżony w drugiej ręce nieboszczyka kordelas przeszył powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stał majtek.
Chłopakowi udało się wyrwać i wycofać na środek okrętu, gdzie w ciasnym kręgu zgromadziła się załoga. Z każdej bowiem strony przez burty Odyseusza przewalały się ożywione mocą Amfitryty trupy. Niektóre z nich były bardzo stare, składające się jedynie z pożółkłych kości, niezgrabnie sklejonych ze sobą ścięgnami. Inne nosiły już resztki ubrań na modłę zachodnią i przedstawiały całe spektrum rozkładu ludzkiego ciała. Wśród ożywieńców były także znajome twarze. Niedawni kamraci mieli teraz puste spojrzenia i wymachiwali podniesionymi z dna oceanu kawałkami drewna, kości czy zardzewiałej broni.
– Mam nadzieję, panienko Hawthorne, że plan przewidywał taki rozwój wypadków – rzekł Thomas Willoughby panicznie rozglądając się po nadchodzących napastnikach.
– Prawdę mówiąc, na myśl przychodzi mi jedynie fragment „Olivera Twista” – odparła Asteria puszczając oko do sternika. – We wzburzonej kobiecie jest coś szczególnego, zwłaszcza jeżeli do wszystkich innych jej namiętności dojdzie groźny bodziec rozpaczliwej, nie liczącej się z niczym odwagi. Innymi słowy, proszę zdobyć dla mnie nieco czasu.
W rękach Asterii Hawthorne również pojawił się trójząb i nie czekając na odpowiedź Thomasa, ruszyła z nim w stronę matki.
– Czekaj! – wrzasnął za nią Willoughby. – To w ogóle nie brzmi jak plan!
Dziewczyna jednak już nie słuchała. Metal szczęknął o metal i trójzęby zawibrowały niczym dwa kamertony. Ból powodowany przez dźwięk zmusił Thomasa i pozostałych do zakrycia uszu. Jak na umówiony sygnał, umarlaki rzuciły się do ataku.
Załoga “Odyseusza” broniła się wszystkim, co znalazła pod ręką – bosakami, nożami do skórowania, szczapami drewna z rozbitego masztu i relingu, a nawet gołymi rękoma. Szczęśliwcy, którzy znaleźli się na pokładzie ze strzelbami, stanęli na skrzyni w centrum kręgu marynarzy i ostrzeliwali truposzy z szybkością i wprawą wyborowych strzelców. Cóż z tego, skoro kule przechodziły przez puste ciała umarlaków, nie czyniąc im szczególnej krzywdy. Ostrza i improwizowana broń obuchowa radziły sobie nieco lepiej, ale nawet oderwane kończyny i pozbawione głów tułowia nie przestawały nękać przeciwników.
Bosman Perkins, uzbrojony w odtylcowy karabin Halla, pamiątkę z czasów służby w amerykańskiej armii, wpatrywał się w kroczące w jego kierunku ciało harpunnika De Witta, który zginął na jednej z łodzi pościgowych.
– Opętała cię czarna magia! Opamiętaj się i wracaj do morza. Ratuj duszę! – zaklinał zbliżające się zwłoki, które z trudem utrzymywały równowagę, ze względu na ogromną dziurę w boku wygryzioną przez żerujące w okolicy orki.
To, co zostało z De Witta nie reagowało w żaden sposób na wezwania Perkinsa. Nieubłaganie kroczył naprzód, trzymając w dłoniach masywną kość jakiegoś dawno zapomnianego stworzenia.
– Panie, przebacz mi, że odbieram kolejne życie… – zwrócił się bosman do niebios, a po twarzy twardego jak stal Joshuy Perkinsa spłynęła łza. Gdy przeciwnik zbliżył się na odległość metra, wystrzelił.
Głowa De Witta rozprysła się niczym arbuz zrzucony z grotmasztu. Ciało nieszczęśnika postąpiło jeszcze krok, po czym padło bez życia. Ciężko dyszący, pokryty juchą Perkins wpatrywał się w swoje dzieło szeroko otwartymi oczyma. Starczyło mu jednak przytomności umysłu, by zakrzyknąć do towarzyszy:
– Celujcie w głowy!
Choć przeciwnicy byli liczniejsi od załogi Odyseusza, ich sprawność była dalece mniejsza od żyjących ludzi. Poruszali się ospale, a ciosy zadawali przewidywalnie, jakby ich umysły zdolne były do koordynowania jedynie najprostszych ruchów. Mimo to, wielu nieuważnych, bądź niedoświadczonych załogantów padło pod ciosami masy umarlaków. Systematyczny ostrzał ze strzelb wkrótce przerzedził jednak ich szeregi. Pozostali marynarze, widząc, że zwycięstwo jest blisko, z jeszcze większym zapałem rozłupywali czaszki, odcinali głowy i rozgniatali na miazgę.
Niedobitki ożywieńców szybko zostały zepchnięte za burtę. Ostatnim pozostałym na pokładzie, ruszającym się truposzem była głowa kapitana Barnaby’ego, która z jakiegoś powodu zachowała nieco więcej dawnej osobowości i przez całą bitwę, z braku innych możliwości, rzucała wyszukanymi inwektywami w dawnych podwładnych. Pokryty licznymi ranami młody O’Reilly podszedł na kołyszących się nogach do makabrycznego, gadającego łba i wsadził lufę strzelby w niezamykające się usta.
– Jakie rozkazy, kapitanie? – zapytał Martin.
– Mmmmmm, mmmffff!
Majtek O’Reilly z satysfakcją pociągnął spust.
Bliżej dziobu statku, Thomas Willoughby wbił hak bosaka w odciętą przez jednego z kolegów głowę i solidnym zamachem wyrzucił ją daleko w morze. W końcu przebił się w stronę walczącej o życie Asterii. Było już jednak za późno.
***
Asteria była w poważnych tarapatach. Nigdy nie zaniedbywała nauki walki królewskim trójzębem. Z pewnością była lepsza od swoich starszych sióstr, złośliwych klonów matki, Rode i Bentesikyme. W starciu z Amfitrytą jednak nisko oceniała swoje szanse. Matka miała nad nią przewagę dobrych kilku tysięcy lat doświadczenia i wbrew swojej lekceważącej postawie, sumiennie przykładała się do wszystkiego, co robiła. Jeszcze nigdy nie zwyciężyła matki w pojedynku. W dodatku, tym razem nie był to trening, lecz walka na śmierć i życie. Widziała to w jej oczach.
Amfitryta zawsze była niepocieszona narodzinami kolejnej córki. Widziała Asterię jedynie jako karę starszych bogów za to, że ludzie zbyt rozpanoszyli się w morzach. Z kolei dziewczyna od początku była zafascynowana mieszkańcami powierzchni. Często przybierała ludzką postać i obserwowała ich pracę. Opowiadała potem ojcu, jak wspaniałe rzeczy potrafili stworzyć ludzie, pomimo tego, że bóstwa, mityczne stworzenia i magia wycofały się z ich świata. Dążenie do odkrywania, poznawania, stanowiące istotę człowieka, inspirowało Asterię do rzeczy, które nie były mile widziane w jej świecie. Tam, tego rodzaju pragnienia dawno umarły. Od setek lat bogowie żyli jedną chwilą, zatrzymani na wieczność w teraźniejszości, niczym owady zatopione w bursztynie.
A ja chcę iść naprzód – pomyślała Asteria. Nie miałam ambicji zostania drugim Prometeuszem. Chciałam po prostu wyjść poza ramy obrazu i zobaczyć coś więcej. Doświadczyć, czym jest ruch, czas, zmienność…
Z trudem zablokowała potężny cios znad głowy, wykonany przez Amfitrytę. Musiała przyklęknąć, gdy żona Posejdona naparła całym ciałem na skrzyżowane trójzęby. Ich zroszone potem twarze niemal się zetknęły.
Tata chciałby zachować wszystko jak jest i patrzeć, jak powoli poddaje się Chaosowi, z którego wyszliśmy. Matka, choć żadna z nas tego głośno nie przyzna, jest do mnie bardziej podobna. Nigdy nie chciała siedzieć bezczynnie, spoglądając na zmierzch bogów. Sama jest jednak bezsilna. Nie może niczego zmienić. Chyba stąd wzięła się ta jej frustracja i nienawiść wobec ludzi. Wiem, co czuje. A jednak nigdy nie mogłyśmy się porozumieć słowami…
W burzliwych dziejach jej licznej rodziny było zbyt wiele okrutnych historii, by Asteria mogła pocieszać się myślą, że własna matka na pewno jej nie zabije. Zresztą, przed sekundą, zepchnięta na burtę statku, cudem uniknęła pchnięcia prosto w pierś trzema świecącymi własnym blaskiem ostrymi zębami. Natychmiast wykonała kontratak styliskiem w nogi przeciwniczki, jednak Amfitryta, mimo długiej sukni, zaskakująco zwinnie przeskoczyła nad zataczającą krąg bronią. Lądując na pokładzie wbiła trójząb w deski, które natychmiast zaczęły giąć się i pękać.
Nagle zniekształcone drewno wystrzeliło Asterię w górę. Upadła ciężko na plecy, wypuszczając całe powietrze z płuc. Trójząb wypadł z jej dłoni i zniknął.
To koniec. Przegrała. Pozostało jedynie pytanie, czy matka zaciągnie ją z powrotem do luksusowego więzienia, czy zabije tu i teraz, oszczędzając sobie kłopotów. Nim zdołała złapać oddech, nad jej brzuchem wisiał już złoty trójząb, a poczerniałe niebo zastąpiła równie chmurna twarz matki.
– Nie bój się, nie zabiję cię – oznajmiła. – Ojciec byłby… niezadowolony. Poza tym polowanie na ciebie było całkiem ekscytujące. Wreszcie coś nowego. Ale, niestety, muszę ci dać nauczkę, którą zapamiętasz.
Amfitryta naparła na trójząb, który z łatwością przebił ciało Asterii, przygważdżając ją do pokładu.
***
– Nie! – krzyknął Thomas, bezradnie wyciągając rękę ku wrzeszczącej z bólu dziewczynie.
– Spokojnie, przeżyje. Jeśli jednak ktokolwiek z was się zbliży, zatroszczę się o to, by stało się inaczej – ostrzegła Królowa Mórz.
– Puść ją, potrzebuje pomocy – powiedział sternik, starając się uspokoić oddech i zachować pojednawczy ton. – Pozbyliśmy się twoich sługusów, zostaw nas i panienkę w spokoju.
– Oni? – Amfitryta spojrzała na porozrzucane po pokładzie trupy. – To tylko małe odwrócenie uwagi. Właściwie to w ogóle o was zapomniałam. Ale teraz myślę, że zajmę się wami, gdy skończę z moją kochaną córeczką. To też może być zabawne.
Małżonka Posejdona wymownie spojrzała na wijącą się w agonii dziewczynę, pod którą z każdą sekundą powiększała się plama krwi. Asteria zacisnęła zęby i zamglonym wzrokiem spojrzała na bosmana Perkinsa, majtka O’Reilly’ego i całą załogę. Przeniosła wzrok na Willoughby’ego. Sternik pokręcił głową, spodziewając się, co zaraz nastąpi.
Dziewczyna wykonała krótki zamach ramieniem. Wyglądało to, jakby wyciągała unurzaną we własnej krwi rękę ku matce w błagalnym geście. Czas na moment zamarł. Amfitryta skłoniła głowę, spoglądając ze zdziwieniem, na tkwiący w jej klatce piersiowej fragment złamanej kości.
– Pozdrów wujka Hadesa, mamo – wychrypiała Asteria.
Na pokład wokół dziewczyny opadł słup wody, który zmieszał się z jej krwią, a Królowa Mórz zniknęła.
***
Thomas Willoughby pierwszy podbiegł do rannej. Oddychała szybko i płytko, a jej usta zaczęły sinieć. Trójząb, który znajdował się w jej ciele, wyparował, jednak dziury, jakie pozostawił, wciąż były jak najbardziej realne. Wyglądało to bardzo źle.
– Będzie dobrze. Spróbujemy zatamować krwawienie – powiedział do dziewczyny niepewnym głosem, po czym krzyknął przez plecy: – Szybko, czystą koszulę i alkohol!
– Thomasie Willoughby, czy muszę ci zaśpiewać, żebyś powiedział prawdę? – zapytała, krzywiąc się przy każdym słowie. – Nie czuję się dziś na siłach.
Sternik mimowolnie zachichotał.
– Z trzema dziurami w brzuchu będziesz mogła grać jak na organach.
Dziewczyna również zaniosła się śmiechem, co wywołało nowe spazmy bólu. Po chwili jednak na powrót odzyskała kontrolę nad swoim ciałem.
– A co się stało z “panienką Hawthorne”, panie Willoughby?
– Cóż… – Policzki sternika lekko zaróżowiły się. – Nie wiem do końca kim jesteś, ale na pewno nie panienką Hawthorne.
Zamilkli na moment, po czym Thomas dodał cicho:
– Czy mogę ci jakkolwiek pomóc?
– O ile twoje znajomości z boginkami olimpijskimi nie obejmują także Panacei, to raczej nie.
Sternik usłyszał mokre plaśnięcie i na moment odwrócił wzrok od twarzy Asterii. Poniżej bioder dziewczyny zobaczył długi, biały ogon pokryty łuskami i zakończony dwiema półprzejrzystymi, srebrnymi płetwami.
– Kurka wodna, moja magia się wyczerpuje – westchnęła córka Posejdona.
– Kurka wodna? – zapytał zdziwiony Thomas.
Na trupio bladej twarzy Asterii pojawił się wyraz zakłopotania.
– Chciałam przekląć chociaż raz w życiu, ale nic mocniejszego nie przeszło mi przez gardło.
– Nie szkodzi. To bardzo piękny ogon.
– Wiem – odparła z dumą. – Spójrz jak łuski mienią się w słońcu.
Thomas Willoughby zerknął w bok. Rzeczywiście, każda z maleńkich płytek rozpraszała poranne słoneczne promienie w bajeczny, tęczowy blask. Gdy ponownie odwrócił spojrzenie, pierś Asterii już się nie unosiła.
Reszta załogi stała w milczeniu kilka kroków za Thomasem, dając jemu i dziewczynie odrobinę prywatności. Gdy stało się jasne, że Asteria odeszła, jeden po drugim zaczęli rozchodzić się, by pozbyć się ożywionych przez Amfitrytę ciał i owinąć płótnem zmarłych kolegów.
– Przykro mi, szefie – rzekł łagodnie Perkins, kładąc dłoń na ramieniu sternika. – Ale pora by Odyseusz wrócił do domu.
Willoughby z ogromnym wysiłkiem dźwignął się z kolan i rozprostował pokryte krwawymi plamami ubranie.
– Zajmij się nią, proszę – odparł cicho i powoli skierował się ku marynarzom, starającym się uratować cokolwiek ze zniszczonego takielunku.
Bosman pochylał się właśnie nad zwłokami syreny, gdy usłyszał ogłuszający huk, a jednoczesny podmuch powietrza przewrócił go do tyłu.
– No nie, już nigdy nie wsiądę na żaden statek – westchnął z rezygnacją majtek O’Reilly i wskazał palcem pędzącą ku nim z ogromną prędkością falę o wysokości dwudziestu, może trzydziestu metrów.
Osłupiali ludzie po prostu wpatrywali się w nadciągającą zagładę, niezdolni do wykonania żadnego ruchu. Jednak w miarę zbliżania się do Odyseusza, fala stopniowo malała, aż w końcu, uderzając o burtę, jedynie lekko zakołysała statkiem. Rozprysk wody solidnie zmoczył zgromadzonych na pokładzie mężczyzn i ciała.
– Ej, majtek, posprzątaj to zanim zejdziesz z pokładu – zarechotał ktoś donośnie, naigrywając się z Martina.
Śmiech umilkł, gdy towarzysz pokładowego wesołka zwrócił jego uwagę na fakt, że fala, która rozbiła się o burtę, nie zniknęła, lecz zamarła w powietrzu około metr nad relingiem. Wewnątrz można było zobaczyć zdezorientowane ryby, pływające w kółko w poszukiwaniu drogi ucieczki. Gdy szczyt fali płynnie zmienił kształt na coś w formie twarzy, ktoś puścił z wrażenia linę i z trudem wciągany żagiel ponownie opadł na pokład.
– Powstań, córko – rzekł Posejdon, pan i władca mórz i oceanów.
Leżąca u stóp bosmana Perkinsa Asteria gwałtownie wciągnęła powietrze i uniosła się na przedramionach.
– Ojcze – wyszeptała, a w jej głosie słychać było zarówno ulgę, jak i strach.
– Zawiodłem się na tobie – rzekła twarz, przez którą co chwilę przepływały niewielkie żyjątka i glony. – Znam twoją pasję. Wiem, że w twym sercu wiecznie walczą dwa żywioły, woda i ogień. Sądziłem jednak, że nauczyłem cię także odpowiedzialności i szacunku. Myliłem się.
Asteria z pokorą skłoniła głowę.
– Przepraszam, ojcze. To ja za wszystko ponoszę odpowiedzialność. Ci oto ludzie, starali się jedynie pomóc bezbronnej nieznajomej, więc proszę, nie karz ich za to. Mój konflikt z matką posunął się zbyt daleko i zmuszona byłam bronić tych niewinnych marynarzy przed jej gniewem. Pokornie poddaję się twojemu osądowi.
– O matce porozmawiamy później – odparł Bóg Mórz, jednak pokaz szacunku córki, zdaje się, udobruchał go nieco, gdyż głos utracił poprzednią srogość. – Będę musiał złożyć w tej sprawie wizytę starszemu bratu. A wiesz, że on nie rozdaje przysług za darmo. Ale zgoda, przysięgam, że nie będę szukał zemsty na obecnych tu ludziach. Zapewnię im nawet pomyślne wiatry podczas żeglugi do domu. A teraz chodź, córko, omówimy twoją karę za nieposłuszeństwo.
Twarz zniknęła, a szczyt fali spłynął na pokład, rozlewając się wokół Asterii. Spojrzała na Thomasa, a jej skrzące się oczy przygasły, ogarnięte dojmującym smutkiem. Mimo to, uśmiechnęła się po raz ostatni, po czym opadła w otchłań.
Woda powoli znikała z pokładu, jakby ktoś nagle odwrócił bieg czasu. Gdy fala niemal zrównała się z powierzchnią oceanu, sternik Thomas Willoughby wychylił się przez reling i wykrzyknął:
– Potężny Posejdonie, czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze panienkę… to znaczy czy zobaczymy kiedyś księżniczkę Asterię?
Odpowiedziała mu cisza, którą po chwili jednak przerwał dźwięk dobywający się z głębin morza, który podejrzanie przypominał westchnięcie, a następnie odległy głos:
– Znając moją córkę, szybciej niż byście tego chcieli.