- Opowiadanie: slqn - Kotki dwa

Kotki dwa

50. Żona Bartosza ginie w wypadku samochodowym. Jako oficjalną przyczynę podano przekroczenie dozwolonej prędkości o prawie sto kilometrów na godzinę i utratę panowania nad pojazdem. Bartosz nie może w to uwierzyć, bo jego żona jeździła bardzo ostrożnie, zwłaszcza gdy jechała przez las, bo bardzo bała się, iż jakieś zwierzę może nagle wyskoczyć na drogę

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Kotki dwa

Wszystko zaczęło się od dzwonka telefonu, który przeciął ostrym sygnałem łagodną muzykę płynącą z przyciszonego radia. Stałem akurat przy kuchni, mieszając gotujące się mleko, a moja sześciomiesięczna córeczka siedziała przy stole w wysokim, dziecięcym krześle, bawiąc się plastikową łyżką. Miałem nadzieję, że po nakarmieniu córki zdążę jeszcze przygotować obiad dla siebie i żony, nim Marta wróci z pracy. Na razie oceniałem swoje szanse wysoko; Marta od dobrych paru tygodni regularnie zostawała po godzinach, tłumacząc się pracą nad jakimś nowym projektem; zdaje się, że kolejnym suplementem diety. Firma farmaceutyczna, dla której pracowała, wyciskała z pracowników siódme poty, ale płaciła na tyle dobrze, że po narodzinach Zosi urlop rodzicielski wziąłem ja. Obecnie, jako szczęśliwy kurczak domowy, martwiłem się jedynie o to, by przypalać mleko rzadziej niż częściej. 

Zrzuciłem z dłoni kuchenną rękawicę i wcisnąłem zieloną słuchawkę.

– Halo?

– Halo, dobry wieczór, tu komisariat policji Wrocław Krzyki, Agata Dubaj przy telefonie. Czy rozmawiam z panem Bartoszem Wilgockim? 

– Przy telefonie – przytaknąłem, podchodząc do radia i skręcając głośnik do minimum.

– Dobry wieczór. Mam panu do przekazania smutną wiadomość. Czy ma pan chwilę na rozmowę?

Nagła fala złego przeczucia zaatakowała mnie jak mewa zapiekankę.

– S… słucham?

– Chodzi o pańską małżonkę, Martę Wilgocką. Imię i nazwisko się zgadza, prawda?

– Tak.

– A więc, panie Bartoszu, pańska małżonka uległa wypadkowi w dniu dzisiejszym, chwilę po godzinie siedemnastej, na drodze trzysta trzydzieści sześć, kilometr za Wrocławiem. Mam przykrość poinformować pana, że zginęła na miejscu. 

Poczułem, jakby na moim sercu zacisnęła się gigantyczna, lodowata pięść, podczas gdy policjantka klepała kolejne słowa tak beznamiętnie, jakby chciała polecić mi kawę i hot doga.

– Przyczyna to, według wstępnych oględzin, utrata panowania nad pojazdem z powodu jazdy z nadmierną prędkością. W zdarzeniu nie uczestniczyły inne osoby. W związku z sytuacją, prosimy pana o stawienie się na komisariacie Wrocław Krzyki celem identyfikacji zwłok. Czy ma pan jakieś pytania?

Zakręciło mi się w głowie. Zrobiłem trzy kroki do tyłu i opadłem na krzesło, ledwo w nie trafiając. Zakryłem twarz lewą dłonią, pilnując, by Zosia nie widziała mojej miny.

– Ale… ale jak to?

Kobieta westchnęła.

– Przykro mi, panie Bartku, ale czy chce pan, żebym powtórzyła wszystko jeszcze raz?

– Hm… nie, przepraszam. Kiedy powinienem przyjechać?

– Może pan już teraz. Czy mogę pomóc w czymś jeszcze?

– Nie, dziękuję. Będę już jechał. Do widzenia.

Rozłączyłem się, nie czekając na odpowiedź. Wziąłem parę głębokich wdechów, usiłując powstrzymać nadchodzącą falę szlochu. Jak to w ogóle możliwe, że Marta… nie żyje? Zawsze przecież jeździła tak ostrożnie! Rok temu, jeszcze w ciąży, potrąciła jakiegoś bezpańskiego kota; przeżywała to potem całymi dniami, płacząc i rozczulając się nad jego losem. Od tego czasu nigdy nie widziałem, żeby przekraczała dozwoloną prędkość, a przecież ograniczenie na tamtym odcinku to jakieś sześćdziesiąt na godzinę. 

Może to przez pracę? Może całe to przemęczenie w końcu musiało skończyć się tragedią?

Nim zdążyłem sam sobie odpowiedzieć, mojego nosa dobiegł znajomy swąd przypalonego mleka. Cóż – miałem już niejakie pojęcie, jak wyglądają najgorsze dni w życiu ludzkim.

*

Droga na komendę Wrocław Krzyki wlokła mi się straszliwie, nieznośna przez korki i piekielny upał letniego popołudnia. Dobrze, że sąsiadka zgodziła się zaopiekować Zosią na te parę godzin, przez które powinienem zdążyć uporać się z identyfikacją… brr. Nie chciałem nawet o tym myśleć.

Gdy dojechałem na miejsce, mokry od potu, od razu udałem się na portiernię, skąd wskazano mi drogę do podziemi, gdzie znajdowała się kostnica. Zszedłem w dół stromymi schodami, starając się skupić na przyjemnym chłodzie, i nie myśleć o tym, co przyjdzie mi tam zobaczyć. Znalazłem stosownie podpisane drzwi i zapukałem w nie niepewnie. Kiedy po dwudziestu sekundach nikt do mnie nie wyszedł, zapukałem ponownie, lecz i druga próba nie przyniosła rezultatu.

Zaczynałem się niepokoić. To znaczy – zaniepokojony byłem od dawna, teraz dodatkowo frustrował mnie fakt odwlekania się czegoś, co chciałbym szybko mieć za sobą.

– Halo? Halo, czy ktoś tam jest? Tu Bartosz Wilgocki. Przyszedłem w sprawie identyfikacji…

Zamilkłem, nasłuchując jakichś kroków po drugiej stronie drzwi, lecz w moich uszach brzęczała cisza. Przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, nacisnąłem klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Westchnąłem, nie do końca przekonany co do słuszności własnego postępowania, i wkroczyłem do środka.

Za drzwiami było jeszcze chłodniej, niż na korytarzu w podziemiach. Właściwie, to było tam po prostu zimno. Przede mną rozciągał się krótki korytarz, za którym zobaczyłem ciemny blat betonowego stołu do sekcji, na którym leżało pozwijane w nieładzie, białe prześcieradło. Zrobiło mi się niedobrze. Z jednej strony chciałem mieć tę całą identyfikację za sobą… lecz z drugiej strony, nie miałem najmniejszej ochoty ujrzeć mojej kochanej Marty na tym stole. Przełknąłem ślinę i szybkim krokiem ruszyłem w jego stronę. Po paru krokach ogarnęła mnie konsternacja; zdałem sobie sprawę, że prześcieradło leży odrzucone na bok, ale na stole nie znajdują się żadne zwłoki. Już chciałem odejść, przekonany, że trafiłem w niewłaściwe miejsce, gdy mój wzrok przykuł pewien drobny szczegół. 

Na blacie, częściowo przykryta prześcieradłem, leżała mała karteczka. Gdy pochyliłem głowę, ujrzałem, że to zerwany identyfikator, taki, jakim oznacza się zwłoki przeznaczone do sekcji. Jeden z jego rogów znaczyło kilka kropel ciemnej, zakrzepłej krwi. Odczytałem widoczną część nazwiska: “…ta Wilgocka”.

Niemal odskoczyłem do tyłu, dusząc w gardle okrzyk zdumienia. Choć pomieszczenie było chłodne, momentalnie na moje czoło i plecy wystąpił gęsty, lepki pot. Nie zwlekając odwróciłem się w stronę drzwi i już miałem wrócić na portiernię, by zapytać, co do cholery ma znaczyć to wszystko, gdy usłyszałem za plecami jakiś ruch. Wiedziony przeczuciem, odwróciłem się i jeszcze raz rozejrzałem po kostnicy. Była raczej ciasna i poza stołem sekcyjnym nie kryła zbyt wiele, ale po drugiej stronie blatu zauważyłem uchylone drzwi do innego pomieszczenia. Ciemność za nimi wpatrywała się we mnie wyczekująco, a ja zrozumiałem już, skąd dobiegał podejrzany hałas.

Z jednej strony nie miałem najmniejszej ochoty zbliżać się do czegokolwiek, co mogło kryć się za tymi drzwiami, z drugiej… W mojej głowie zrodziła się szalona myśl. A co, jeśli nowiny o śmierci Marty to jakaś pomyłka? Co, jeśli za drzwiami znajdę Martę żywą, choć przestraszoną i zmarzniętą na kość?

Zdecydowanym krokiem ruszyłem w stronę drzwi, pchnąłem je na oścież i zapaliłem światło. Moim oczom ukazał się składzik, w którym w bezładzie poniewierały się wiadra, mopy i butelki środków myjących. W kącie ktoś leżał, kuląc się na lewym boku. Miał na sobie biały kitel, na którym wykwitały powoli czerwone, lśniące plamy.

Zakląłem głośno i chwyciłem futryny drzwi, ratując się przed upadkiem.

*

– Spokojnie, proszę niczym się nie przejmować – powtórzył raz jeszcze otyły mężczyzna w przepoconym mundurze policyjnym, podając mi puszkę wody gazowanej. – Gdy tylko skończymy przeszukiwać budynek, koledzy odeskortują pana do domu. Radzę panu, żeby tę noc spędził pan poza miejscem zamieszkania. U rodziny, w hotelu… coś takiego. Ma pan dzieci?

– Tak. Córeczkę. Zosię – wyjąkałem, ledwie przytomny z przerażenia.

Gość na dole okazał się koronerem, który miał przygotować zwłoki do sekcji. W chwili, gdy go odnalazłem, nadal żył, chociaż pozostawał w stanie podobnym do głębokiego szoku. Jego oczy były szeroko otwarte, a usta artykułowały bezgłośnie niezrozumiałe słowa. Jego szyję pokrywały głębokie, rozległe rany, z których nadal płynęła świeża krew. Czułem, że jeśli zaraz nie zajmę czymś myśli, istnieją duże szanse, że oszaleję.

– Ma sześć miesięcy i siedzę z nią w domu. Jestem takim trochę kurczakiem domowym – zażartowałem i zachichotałem histerycznie, uważając, by mój śmiech nie zmienił się w płacz. Policjant poklepał mnie po plecach po chwili widocznego wahania.

– Tym lepiej będzie, jeżeli tę noc spędzicie poza domem. W takich chwilach lepiej zachować szczególną ostrożność. Mówię panu, świat jest pełen psycholi…

Milczeliśmy przez chwilę. Otworzyłem puszkę z głośnym sykiem i upiłem z niej łyk wody.

– Proszę mi powiedzieć – zacząłem niepewnie. – Czy po odnalezieniu ciała… no wie pan, będę musiał przyjechać raz jeszcze?

– Oczywiście. Zwłoki nadal nie są zidentyfikowane. Przecież nie zostawimy pana w niepewności…

Zamyślił się.

– Życzę panu, żeby to wszystko była tylko jakaś koszmarna pomyłka. Sam mam córę. Wprawdzie ma już pięć lat, ale i tak myśl, że miałaby dorastać bez matki rozrywa mi serce. Oby Zośka nie musiała nigdy przeżywać utraty któregokolwiek z was.

Do pomieszczenia szybkim krokiem wpadł jakiś starszy funkcjonariusz, wysoki, siwiejący i chudy jak szczapa. Łypnął na mnie spod krzaczastych brwi i skinął na grubego.

– Krasnal, pozwól – burknął, wskazując drzwi, za którymi po chwili obydwaj zniknęli. 

Te kilka minut bezczynności, gdy ich nie było, doprowadzało mnie do szału. Zadzwoniłem do sąsiadki, by zapytać, czy z Zosią wszystko w porządku. 

– Może powiesz tacie sama, co skarbie? – zaszczebiotała pani Marzena, po czym usłyszałem w słuchawce znajome gaworzenie. 

– Cześć, Zosiu! – Moje serce zalała ulga. – Cierpliwości, skarbie. Tata powinien być w domu w ciągu godziny. Nie bój się…

Policjanci wrócili, widocznie zdenerwowani. Ich niepokój udzielił mi się na tyle, że bez zastanowienia wcisnąłem czerwoną słuchawkę i schowałem telefon do kieszeni.

– Panie Wilgocki, mam dla pana ważną informację – oznajmił podniesionym, sztucznie pewnym siebie głosem wyższy z policjantów. – Sprawa śmierci pańskiej małżonki została przejęta przez Centralne Biuro Śledcze i nie leży już w naszych kompetencjach. W związku z tym identyfikacja zwłok nie odbędzie się, a my prawdopodobnie już nie będziemy musieli się spotykać… oczywiście pod warunkiem, że nie będzie pan wyprzedzał na skrzyżowaniu, lub coś w tym stylu.

Niemal zakrztusiłem się wodą gazowaną.

– Ale… ale jak to? Przecież sprawa była w toku! Przecież pański kolega zapewniał mnie…

– Przed chwilą dostaliśmy nakaz, panie Wilgocki. Nie możemy z nim dyskutować. Na dniach prześlemy panu skrócony opis praw, które przysługują panu w związku ze śledztwem CBŚ, a tymczasem musimy się pożegnać. Zaraz będą tu goście od nich, a musi pan wiedzieć, że w związku z tym mnie i kolegę czeka przysłowiowa kupa roboty. Jakieś pytania?

– Eee…

– W takim razie dziękuję i życzę spokojnego wieczora. Krasnal, odprowadź pana do drzwi.

*

Do domu jechałem w stanie głębokiego szoku. Zachowanie policjantów wydawało mi się tak dziwne, że gdyby moją własną historię opowiedział mi ktoś inny, trudno byłoby mi w ogóle w nie uwierzyć. 

Z mojej kieszeni rozległ się sygnał telefonu. Po chwilowym impulsie niepokoju, w mojej głowie na nowo zakiełkowała nadzieja. Może to znowu ta sama znudzona policjantka, która tym razem przeprosi za serię okrutnych pomyłek na komisariacie i oznajmi, że wszystko, co do tej pory usłyszałem to pomyłka?

Zjechałem na pobocze, wcisnąłem awaryjne i zerknąłem na wyświetlacz. Dzwonił ktoś z zastrzeżonego. Mimo złych przeczuć, które od razu postawiły mi włosy na karku, po chwili wahania odebrałem.

– Halo?

– Halo, czy to pan Wilgocki? Znaczy się, mąż Marty Wilgockiej?

Głos w słuchawce był rozedrgany i głuchy, jakby znajdował się na skraju paniki. Słysząc go, moje serce momentalnie przyspieszyło, a brwi zbliżyły się do środka czoła. Oblizałem spierzchnięte wargi.

– Zgadza się. Kto mówi?

– To nieistotne. Wolałbym pozostać anonimowy. Panu powinno wystarczyć, że pracuję dla OmniFarm, jestem kolegą z zespołu Marty. A właściwie… lepiej byłoby powiedzieć, że nim byłem. 

– Co takiego?!

– Proszę słuchać uważnie, panie Wilgocki, bo zaraz zdradzę panu informacje, których obiecywałem nie ujawniać pod bardzo surową karą. Nasz zespół nie pracował nad żadnym suplementem diety. Byliśmy oddziałem wynajętym w celu przeprowadzania eksperymentów nad różnymi… chorobami. Broń biologiczna, te sprawy. Każdy z nas składał przysięgę i podpisywał umowę z MONem, dlatego, jak sądzę, Marta o niczym panu nie mówiła. Tak czy siak – podczas prac badawczych pańska żona zakuła się igłą, która miała kontakt z pewnym szczególnie… zjadliwym szczepem wirusa. Nie powiedziała nikomu poza mną, bała się, że jeśli się przyzna, to już jej stąd nie wypuszczą. Mówiła, że macie małą córeczkę, do której koniecznie musi wrócić.

Przed oczami zaczęły mi wykwitać mroczki. “O Boże”, pomyślałem, zmartwiały z przerażenia.

– Wyszła z firmy, ale widziałem, że jest z nią kiepsko. Proszę mieć na nią oko, panie Wilgocki, i za wszelką cenę strzec przed nią dziecko. Wirus nie jest bardzo zaraźliwy, ale infekcja może być tragiczna w skutkach. Choroba przenosi się przez ślinę i krew, a gdy wystąpią pierwsze objawy, takie jak światłowstręt, napady agresji i ślinotok, dla chorego nie ma ratunku. To wszystko, co mogę panu przekazać. Żegnam, i mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

– Chwileczkę! Proszę poczekać! – krzyknąłem, ale w słuchawce rozległo się ciche pluśnięcie, oznaczające koniec połączenia, po którym zaległa cisza. Spędziłem jeszcze kilka chwil gapiąc się na wyświetlacz, po czym z piskiem opon ruszyłem do domu.

*

Gdy pani Marzena otworzyła mi drzwi, trzymana przez nią w ramionach Zosia zagruchała wesoło na mój widok i wyciągnęła do mnie pulchne łapki. Kiedy odbierałem ją z ramion sąsiadki, bałem się, że ją upuszczę, tak bardzo drżały mi ręce.

– Co się stało, panie Bartku? Wygląda pan, jakby zobaczył ducha! – zachichotała pani Marzena. W jej oczach błysnęła upierdliwa ciekawość kobiet, które tylko czekają, by upolować jakąś soczystą plotkę. Uśmiechnąłem się przepraszająco.

– Proszę wybaczyć, pani Marzenko, ale to poważne sprawy rodzinne. Nie chcę o tym rozmawiać. Raz jeszcze bardzo dziękuję za opiekę nad Zosią, ale teraz już muszę znikać. Spieszę się. Do widzenia!

Zbiegłem do naszego mieszkania. Gdy tylko udało mi się odkleić od siebie stęsknioną Zosię i odłożyć ją do łóżeczka, od razu ruszyłem do sypialni i wyszarpnąłem z komody walizkę. Z dziecięcego pokoju dobiegły mnie głośne protesty, jęki i popłakiwanie osamotnionego dziecka.

– Przykro mi, malutka – rzuciłem bardziej do siebie niż do niej – ale musimy się spieszyć. 

Wcisnąłem do torby kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Zawahałem się przy naszym zdjęciu rodzinnym, wiszącym na ścianie jak gdyby nigdy nic; z jego ram uśmiechała się niewyspana, choć pogodna Marta, obok której szczerzyłem się ja, z pięcio-, a może nawet siedmiodniowym zarostem. Między nami, na naszych splecionych ramionach, leżała mała Zosia, czerwona i pomarszczona jak suszona śliwka. Westchnąłem ciężko i zdjąłem je ze ściany, po czym dorzuciłem do walizki. 

– Szczoteczka, pasta, pieluchy, mleko, chusteczki… – wyliczałem w myślach gorączkowo. Gdy dotarłem do końca listy, którą zawsze powtarzałem sobie przy pakowaniu nas na różne wyjazdy, moich uszu dobiegł z korytarza dźwięk naciskanej klamki i skrzypiącej podłogi. Ktoś wszedł do naszego mieszkania. Musiałem w całym tym pośpiechu zostawić drzwi otwarte. 

Całe przerażenie, które wcześniej czułem w kończynach i żołądku, teraz podeszło mi do gardła.

– Halo? Kto tam? – krzyknąłem i podszedłem do drzwi. Korytarz był ciemny, ale w sypialni Zosi zostawiłem zapalone światło. Prawdopodobnie tylko dzięki temu zdołałem dostrzec znajomą, drobną sylwetkę Marty, znikającą w jasnych drzwiach dziecięcego pokoju.

Jej krok był dziwnie sztywny, głowa zwieszona, a lewa noga wygięta pod bardzo niepokojącym kątem w miejscu, które zdecydowanie nie powinno się zginać.

– Marta? – wyjąkałem, niepewny, co robić. Rozsądek podpowiadał, że powinienem się cieszyć; w końcu gdyby cała ta historia z wypadkiem i śmiercią mojej żony była prawdą, nie mogłoby jej teraz tu być. Z drugiej strony, coś z tyłu mojej głowy, jakaś prymitywna, zwierzęca część umysłu krzyczała: "Walcz albo wiej!"

Marta odwróciła się do mnie gwałtownie. Jej ruchy były dziwnie płynne i zrywne, pełnej jakiejś pierwotnej agresji. Uniosła głowę i wtedy dostrzegłem, że jej twarz dalece odbiega od oblicza, które codziennie całowałem na pożegnanie i powitanie, gdy wracała z pracy; czoło i policzki pokrywała opuchlizna i liczne rany, a dolna warga była przecięta niemal do samego podbródka. Całą twarz Marty pokrywała krew w różnych stadiach krzepnięcia, a także błoto i kawałki szkła. We włosach miała parę suchych liści.

Naraz skoczyła w moją stronę, nie pozwalając dłużej kontemplować swojego wyglądu, a impet jej ciosu bez trudu powalił mnie na ziemię. Zaskoczony tą nieludzką siłą, nie zdążyłem nawet westchnąć, jednak coś, co kiedyś było moją żoną nie chciało na tym poprzestać. Chwyciło mnie za nadgarstki i bez oporów rozchyliło ramiona, którymi rozpaczliwie próbowałem zasłonić gardło. Spod jej zakrwawionych warg zajaśniały zęby, także czerwone od posoki, i wtedy dotarła do mnie przerażająca myśl: "Ona szła po Zosię". 

– Marta, nie! To ja, słyszysz? To ja, Bartek! – wrzasnąłem, usiłując się wyswobodzić. Istota zawahała się, a w jej oczach przez chwilę zabłysnął cień świadomości. Źrenice, ogromne i nieruchome, skurczyły się nieco. 

Zza pleców istoty rozległ się płacz dziecka; to Zosia, przestraszona moim krzykiem, sama podniosła lament. Na ten dźwięk oblicze istoty na powrót wygładziło się w bezmyślnej, zimnej żądzy mordu, a jej ramiona poderwały mnie w górę jak szmacianą lalkę. Marta zatopiła zęby w mojej szyi. Mój umysł eksplodował bólem, oślepiającym i palącym jak rozżarzone żelazo. Próbowałem walczyć, ale bestia bez trudu tłamsiła moje rozpaczliwe ruchy; już po chwili ukąsiła raz jeszcze, i jeszcze, i jeszcze. Usłyszałem ohydny dźwięk dartej skóry, po którym nastąpiło chłeptanie. Wiedziałem już, że to koniec.

Krew płynęła szybko, rozlewając się ciemną plamą po dywanie w misie. W moich oczach zaczęło ciemnieć, i wtedy też chwyt palców istoty osłabł na tyle, że zdołałem się wyrwać. Patrzyłem, jak Marta wstaje z klęczek chwiejnie, niestabilnie przez strzaskaną nogę i kieruje się w stronę łóżeczka Zosi. Ostatkiem sił próbowałem rzucić się na nią, by ją powstrzymać, lecz byłem za słaby; zdołałem tylko paść przed siebie, bezwładny jak ścięte drzewo. 

W dławiącej bezsilności, podniosłem wzrok. Pośród wirujących mi przed oczami ciemnych plam zobaczyłem, jak Marta sięga do kołyski, obejmując płaczącą Zosię, i przytula ją do siebie jak co wieczór, kołysząc na biodrze i nucąc cichutko kołysankę:

– Aaa, kotki dwa, szarobure, szarobure obydwa…

Koniec

Komentarze

Opowiadanie dobrze się czyta. Podobało mi się, jak opisałaś codzienność ojca małego dziecka, bardzo naturalnie i lekko, a przy tym czuło się trudną sytuację młodego rodzica.

 

Ten fragment jest również dobry, bardzo wyrazisty:

Na blacie, częściowo przykryta prześcieradłem, leżała mała karteczka. Gdy pochyliłem głowę, ujrzałem, że to zerwany identyfikator, taki, jakim oznacza się zwłoki przeznaczone do sekcji. Jeden z jego rogów znaczyło kilka kropel ciemnej, zakrzepłej krwi. Odczytałem widoczną część nazwiska: “…ta Wilgocka”.

 

Niestety, rozczarował mnie fakt, że akcja była przewidywalna. Już od początku, kiedy wspomniałaś o firmie farmaceutycznej i zostawaniu po godzinach, zaczęłam podejrzewać, o co może chodzić i kolejne sceny coraz bardziej pasowały do schematu. Cały czas miałam nadzieję, że to taki zabieg i celowo prowadzisz nas w kierunku scenariusza zombie, i że w pewnym momencie pojawi się jakiś nieoczekiwany zwrot akcji, jednak tak się nie stało.

 

Jest też kilka elementów, które trochę mi zgrzytnęły i może warto się nad nimi zastanowić:

 

Przede wszystkim fakt, że matka, która wie, że może być zarażona zjadliwym wirusem (a ona przecież jest specjalistą w tej dziedzinie), za wszelką cenę dąży do zobaczenia się z dzieckiem. Jako matka, w takiej sytuacji zrobiłabym wręcz odwrotnie, nie chcąc narazić ukochanej córki. Czy mając zjadliwego koronawirusa dążyłabyś do spotkania ze zdrowymi dziećmi?

 

 

Czasami też łączysz opis w założeniu tragiczny i mroczny z dość lekkim elementem i to trochę osłabia cały obraz. Na przykład:

Może to przez pracę? Może całe to przemęczenie w końcu musiało skończyć się tragedią?

 

Nim zdążyłem sam sobie odpowiedzieć, mojego nosa dobiegł znajomy swąd przypalonego mleka. Cóż – miałem już niejakie pojęcie, jak wyglądają najgorsze dni w życiu ludzkim.

Myślę, że rozumiem intencję – wszystko się wali, nawet mleko się znowu przypala, ale w ten sposób dodane do obrazu mleko osłabia głębię rozpaczy męża. Gdyby na przykład opisać, jak poczuł swąd mleka, podskoczył do kuchenki i oparzył  się gorącym mlekiem, a potem osunął na podłogę i się rozpłakał, scena byłaby mocniejsza. Czasami w takich scenach warto pokazać, co się dzieje, zamiast  zapisywać myśli.

 

 

Albo tutaj:

Dobrze, że sąsiadka zgodziła się zaopiekować Zosią na te parę godzin, przez które powinienem zdążyć uporać się z identyfikacją… brr. Nie chciałem nawet o tym myśleć.

To „brr” w moim odczuciu bardziej pasuje do sceny, kiedy ktoś widzi w wannie pająka i boi się go wyrzucić, a nie do sytuacji, gdy zrozpaczony mąż jedzie oglądać ciało zmarłej tragicznie żony.

 

 

Poza tym zauważyłam, że często starasz się dokładnie opisać myśli bohatera, co spowalnia akcję i zmniejsza napięcie, np.:

Zaczynałem się niepokoić. To znaczy – zaniepokojony byłem od dawna, teraz dodatkowo frustrował mnie fakt odwlekania się czegoś, co chciałbym szybko mieć za sobą.

Zamiast tego sugerowałabym to drugie zdanie zastąpić innym, które pozwoliłoby poczuć ten rosnący niepokój, podszytą rozpaczą i niedowierzaniem niecierpliwość męża, żeby zobaczyć martwą żonę. Może krótsze zdania, opis urywanych myśli, gestów, odczuć. W tak tragicznej sytuacji nie myśli się pełnymi, okrągłymi zdaniami.

 

Podobnie w scenie z koronerem. Piszesz, że twój bohater usłyszał hałas, a na kitlu mężczyzny dopiero  wykwitały czerwone plamy. Szkoda, że tu ucięłaś. Zabrakło mi akcji, krzyków, strachu, poszukiwania osoby, która dopiero co poraniła człowieka i musi znajdować się niedaleko. Spokojna rozmowa z policjantami jakoś mi tutaj zgrzyta.

 

 

Jak powiedziałam na początku, ogólnie czytało się dobrze, masz ciekawy styl. Jeśli dodatkowo dasz czytelnikowi sposobność, by w napięciu śledził akcję zamiast o niej czytać, będzie jeszcze lepiej! 

Przykro mi, slqn, ale opowiadanie nie przemówiło do mnie na żadnym poziomie.

 

Zaczynasz z grubej rury braku riserczu, bo policja powiadamia o śmierci bliskich osobiście. Jest to warunkowane przede wszystkim obawami o reakcje i zdrowie psychiczne powiadamianego. Wiedziałam to z “autopsji”, bo byłam świadkiem jak policja przyjechała do matki mojej przyjaciółki z wiadomością o śmierci męża, ale dodatkowo sprawdziłam – to kwestia wyguglania “jak policja powiadamia o śmierci najbliższych” i wychodzi szczegółowa instrukcja:

https://isp.policja.pl/isp/materialy-szkoleniowe/5027,Jak-poinformowac-o-smierci-osoby-najblizszej.html

Policjantka, która na dodatek tak nieuprzejmie potraktowałaby męża denatki, zostałaby zwolniona w trybie natychmiastowym, bo wprawdzie kulsony i tak dalej, ale na zwykłych komisariatach pracują zwykli sensowni ludzie, a nie zwyrodnialcy.

 

Sprawa druga riserczowa, równie łatwa w wyguglaniu: oględziny zwłok nie są praktykowane w przypadku każdego wypadku i każdej śmierci. Jeśli wiedzą, że to ona, i nie ma podejrzeń, że nie, to nikt nie będzie ciągał zrozpaczonego małżonka na oględziny. Tu masz trochę na ten temat, choć pewnie da się wyguglać coś bardziej szczegółowego:

http://www.zielona-gora.po.gov.pl/index.php?id=36&ida=2918

 

Poza tym deklarujesz, że bohater jest w rozpaczy, ale czytelnik tego zupełnie nie czuje. Pomijając dwa powyższe babole riserczowe, a zatem i fabularne, on działa jak zupełnie normalny człowiek, który raz za czas przypomina sobie, że jest zrozpaczony, bo zginęła najbliższa osoba.

 

Całkowicie puszczony jest wątek wielokrotnie przekroczonej prędkości, kluczowy dla zadanego tematu, zamiast tego wprowadzasz przewidywalny i nieciekawy tak naprawdę wątek firmy farmaceutycznej i zombie wirusa. Część problemów w tym względzie wskazała przedpiśczyni, zgadzam się z nimi, zwłaszcza z tym o zachowaniu Marty po zakażeniu. Dodam jeszcze, że w takich firmach poziom bezpieczeństwa jest maksymalny, nawet w Polsce, i zrobiono by wszystko, żeby Martę natychmiast odizolować. I skądinąd to Ci dawało fajne możliwości rozegrania kwestii prędkości: 1) Marta przyznaje się do ukłucia i zostaje “zutylizowana” albo wykorzystana do dalszych eksperymentów, rząd podaje marną wymówkę, że zginęła w wypadku, a mąż ogląda podstawione zwłoki (nie w prosektorium jako identyfikację, ale w domu pogrzebowym przed pogrzebem); 2) Marta się nie przyznaje i rzeczywiście gna tym samochodem, żeby zdążyć pożegnać się z rodziną, zanim choroba się rozwinie (głupie, ale można zrozumieć, że spanikowała). Wtedy jednak kolega nie ma szans wiedzieć.

Skądinąd scena z kolegą ujawianiającym tajemnicę jest tak niewiarygodna, że aż boli. Jeśli Bartek ma odrobinę rozumu, to zobaczywszy żonę zombie sam by się domyślił, co musiało się odbywać w jej firmie, niepotrzebnie to uprzedzasz. Skądinąd w dobie, kiedy wirusy potrafią nas zaskakiwać, zombie to naprawdę mało ciekawa opcja.

 

Technicznie nie ma tragedii, ale rewelacji też nie ma. Łapanka wybiórcza dla zobrazowania, z czym mogą być problemy.

 

“…ta Wilgocka”

Łatwo się domyślić, że to skrót od “Marta”, ale wyszło jak “ta, a nie tamta Wilgocka” (nie mówiąc już o skojarzeniach z “tą Wiśniewską” z ballady i jakkolwiek paradoksalnie treściowo pasuje, wątpię, żeby to był powód). W takich przypadkach lepiej wybrać imię, które skróci się do czegoś nieznaczącego.

 

Oby Zośka nie musiała nigdy przeżywać utraty któregokolwiek z was.

??? Przecież właśnie straciła matkę

 

Może powiesz tacie sama, co[+,] skarbie?

Wołacz oddzielamy przecinkiem. Z przecinkami też nie tragicznie, ale jeszcze parę błędów by się znalazło.

 

Z mojej kieszeni rozległ się sygnał telefonu.

W kieszeni. Z kieszeni dobiegł.

 

Po chwilowym impulsie niepokoju[-,]w mojej głowie na nowo zakiełkowała nadzieja.

http://altronapoleone.home.blog

Witaj slqn !!!!!!!

 

Ktoś mógłby powiedzieć, że tekst od pewnego momentu przewidywalny :) Ja osobiście myślałem, że Marta stała się wampirem :))) Faktycznie troszeczkę było przewidywalne. Ale bez czepiania się; podobało mi się, przyjemnie się czytało, wartka akcja, ciekawy choć może nie bardzo oryginalny pomysł. Opisy, wszystko było OK. Warsztatowo nie wiem, nie wypowiadam się bo sam jestem straszna noga. Lektura przyjemna, ale tekst bardzo krótki. Ja mógłbym czytać to dłużej :)

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!!!

Jestem niepełnosprawny...

No tak, zapomniałem, że tekst był konkursowy i scenariusz był wcześniej podany :) W takim razie cofam niektóre zarzuty :)

Jestem niepełnosprawny...

Podobał mi się zamysł, ale wykonanie trochę mniej. Mam wrażenie muśnięcia kilku tematów i zarazem żaden nie został odpowiednio nasycony. Mamy tu wypadek, CBŚ, wirusa, żywe trupy i miłość matki przezwyciężającą śmierć, ale to bardziej szkic tekstu docelowego. Nie pasował mi też żart o wyprzedzaniu na skrzyżowaniu i zachowanie policjantki informującej o stracie żony. Ludzie są empatyczni, raczej zachowują się z większym wyczuciem. Szkoda, że nie rozwinęłaś bardziej fabuły. Nawet, jeśli chodziło o limit to są fragmenty, które można było pominąć, bo niczego nie wnosiły…

Zawsze mogę się mylić – to wszystko subiektywnie :D Pisz dalej, a będzie lepiej.

Wścibskie marudzenie na początek:

 

Wszystko zaczęło się od dzwonka telefonu, który przeciął ostrym sygnałem łagodną muzykę płynącą z przyciszonego radia.

 

Nieco za dużo przymiotników w zdaniu podrzędnym.

 

siebie i żony, nim Marta wróci z pracy.

Nieco koślawe, wyrzuciłbym zwrot do żony po imieniu.

 

Na razie oceniałem swoje szanse wysoko; Marta od dobrych paru tygodni regularnie zostawała po godzinach, tłumacząc się pracą nad jakimś nowym projektem; zdaje się, że kolejnym suplementem diety.

Dziwne nieco to zdanie ze średnikami. Poza tym czemu oceniał wysoko? Skoro ciągle jest po godzinach…

 

Pomijając słuszne uwagi drakainy, to policjanci by go poprosili, żeby usiadł.

 

– Ale… ale jak to?

Aż się prosi o jakieś określenie trybu mówienia, typu wydukałem, wydusiłem z siebie.

 

Kobieta westchnęła.

– Przykro mi, panie Bartku, ale czy chce pan, żebym powtórzyła wszystko jeszcze raz?

– Hm… nie, przepraszam. Kiedy powinienem przyjechać?

– Może pan już teraz. Czy mogę pomóc w czymś jeszcze?

– Nie, dziękuję. Będę już jechał. Do widzenia.

 

No niestety, to jest trudny dialog do napisania, ale wyszedł nieco drewniany.

 

 przez które powinienem zdążyć uporać się z identyfikacją… brr. Nie chciałem nawet o tym myśleć.

Ja bym zamiast “brr” zrobił wtrącenie narracyjne.

 

Gdy dojechałem na miejsce, mokry od potu, od razu udałem się na portiernię, skąd wskazano mi drogę do podziemi, gdzie znajdowała się kostnica.

Dużo zdań podrzędnych.

 

Znalazłem stosownie podpisane drzwi i zapukałem w nie niepewnie.

Aliteracja.

 

A co, jeśli nowiny o śmierci Marty to jakaś pomyłka?

Te “nowiny” mi tu zgrzytają.

 

Chciałem powiedzieć, że fragment ze zwiedzaniem kostnicy, pomijając problem pt. że nikt by go tam po prostu nie wpuścił i że byłaby pilnowana i pozamykana, to ogólnie bardzo dobry.

Z drugiej strony, coś z tyłu mojej głowy, jakaś prymitywna, zwierzęca część umysłu krzyczała: "Walcz albo wiej!"

Zbyt świadome podejście do tematu, albo się ma wyrzut jednego zestawu neuroprzekaźników, albo drugiego.

 

Pomijając problem z realizmem (jak ona dotarła przez miasto?) to wejście Marty uważam za dobre. Z kolei rozmowy z policjantami i potem z kolegą nie wywołują we mnie zbyt dużo – poza informacją, że Marta ma wrócić po dziecko, co akurat robi wrażenie. 

 

Naraz skoczyła w moją stronę, nie pozwalając dłużej kontemplować swojego wyglądu, a impet jej ciosu bez trudu powalił mnie na ziemię.

Zgrzyta, nie na miejscu, zbyt samoświadome.

 

 Istota zawahała się, a w jej oczach przez chwilę zabłysnął cień świadomości.

Hmm. Rozumiem, co masz na myśli, ale ja bym sugerował pomyśleć nad zmianą.

 

Ten stłumiony gniew w małżeństwie :)

 

Idea ładna – zagubiony bohater i zombiak wracający po dziecko. Niestety całość ma nieco problem z realizmem, jak już lepiej wypunktowała drakaina. To trudny temat, ale emocje bohatera też mogłyby być lepiej nakreślone. 

 

Natomiast są tu bardzo ładne momenty – kostnica (tu trochę żałuję, że nie poszło w tą stronę), opis zombiaka.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Trochę beznamiętnie facet przyjmuje wieść o śmierci żony, choć może po prostu jest w szoku. Policja raczej przyszłaby do domu, niż dzwoniła. W sumie nieźle się czytało, jest napięcie, ale wszystko siadło po telefonie kolegi z pracy żony. Po pierwsze wyjaśniłeś wręcz łopatologicznie, co się wydarzyło, a po drugie… no, nie brzmi to jakoś mocno wiarygodnie. Za to zakończenie Ci wyszło :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Cześć!

 

 Wybrałaś jeden z najtrudniejszych tematów w konkursie, bo bardzo trudno jest opisać motywy wywołujące silne emocje. Tutaj niestety nie do końca to wyszło. Pierwszy zgrzyt miałam już na samym początku podczas rozmowy z policjantką. Dialog tonem pasował raczej do luźnej rozmowy o pogodzie niż przekazywania informacji o śmieci bliskiej osoby. Opisując dokładnie analizy dotyczące przyczyn wypadku osłabiasz reakcję emocjonalną bohatera. Niestety dalej nie jest lepiej z wiarygodnością. Dialogi wyszły nienaturalnie, są mocno przerysowane, miejscami zbyt formalne, zdają się nie pasować do emocji bohaterów, na przykład to:

– Proszę słuchać uważnie, panie Wilgocki, bo zaraz zdradzę panu informacje, których obiecywałem nie ujawniać pod bardzo surową karą.

Motyw z wirusem i ukrywaniem faktu zarażenia też jest trochę niedopracowany, przydałoby się nieco dokładniejsze przemyślenie szczegółów i realiów.

Dzień doberek!

Technicznie bywa różnie, nie jest źle, ale tekst można zdecydowanie bardziej dopieścić. Rzucały mi się w oczy zaimki:

“Zachowanie policjantów wydawało mi się tak dziwne, że gdyby moją własną historię opowiedział mi ktoś inny, trudno byłoby mi w ogóle w nie uwierzyć. “

→ Często się one wkradają w nadmiarze. 

A co do policjantów, trochę łapałem się za głowę jak nienaturalnie oni się zachowywali. Czy to telefon czy ten wredny typek co spławia męża w taki sposób, że jakoś razi to fabularnie. Być może było to spowodowane pośpiechem, co do powyższych moich uwag, być może.

Jest trochę akcji, jest intryga związana z tajemniczym zaginięciem i elementy Horroru. Tutaj całkiem nieźle się czytało. Zakończenie z tym bobasem i kołysanką w połączeniu z tytułem też może być. Czasami gryzły mnie też dialogi, to znaczy (oczywiście nie zawsze), ale bywało, że bohaterowie opowiadania trochę rozmawiali bez emocji jakby gadali o wczorajszym obiedzie, a nie o zaginięciu/śmierci.

Bardzo Ci dziękuję za udział w konkursie!

No, trochę przewidywalny ten tekst – korzystasz z gotowych klisz: eksperymenty medyczne, zombiak, świeże trupy pragnące wrócić na łono rodziny… Tylko obyczajowa sceneria odróżnia to opowiadanie od wielu innych. Kurczak domowy fajny.

Mnie też zgrzytnęło zawiadamianie o śmierci przez telefon. I policja chyba ma dostęp do ewidencji ludności, powinna wiedzieć, że kobieta ma córeczkę. Zresztą, parę miesięcy po porodzie to chyba po zwłokach widać.

Zdziwiło mnie też, że policjanci nie podejrzewają męża o zaatakowanie patologa. Bo przecież nikogo innego tam nie było, a trudno obstawiać zwłoki.

pańska żona zakuła się igłą,

Ale w kajdany? Ukłuła, skaleczyła, zadrasnęła… Powinna mieć rękawiczki, może nawet dwie pary.

BTW, dlaczego kurczak gotuje mleko w kuchennych rękawicach? Nie prościej wziąć rondelek z długą rączką?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka