- Opowiadanie: rodynnte - INNUENDO

INNUENDO

Jest to zamknięta całość pewnej historii. Jednak zamierzam napisać kontynuację przygód bohaterki, w którym pewne wątki się  rozwiną, tak jak relacje między głównymi bohaterami.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

INNUENDO

Dzień pierwszy

 

Dziewczyna nie miała lekkiej śmierci. Leżała na poboczu drogi, niedaleko powozu, z którego napastnicy wyprzęgli konie.

Jej długie, jasne włosy zlepione były zakrzepłą krwią, drobne ciało okale­czono. Porwana suknia i rodzaj obrażeń nie pozostawiały złudzeń, co ją spotkało przed śmiercią; albo niepotrzebnie się broniła, albo zadawanie bólu sprawiało zabójcy przyjemność.

Miała na imię Matilda i była jedyną córką burgundzkiego szlachcica Raymonda de Tancré. Jej orszak napadnięto w drodze do posiadłości przyszłego męża Matildy, hrabiego de Zedelgem.

Znałam ją tylko z opisów i portretów, może faktycznie byłam do niej trochę podobna – takie same wystające kości policzkowe, zarys podbródka, wykrój oczu, bardzo jasna karnacja – niewiele, ale mogłam uchodzić za starszą kuzynkę. Nie tak delikatną i wiotką siedemnastolatkę, nie miałam takich złoci­stych włosów i błękitnych oczu, dzięki, którym ona uważana była za ideał ko­biecej urody.

Nigdy nie byłabym niczyim cennym trofeum, ale też, obym się nie myliła, nigdy nie pozwoliłabym, by ktokolwiek potraktował mnie tak jak ją.

Umiałam walczyć, zabijałam, żeby przeżyć, nie zastanawiając się czy moje ofiary zasłużyły na śmierć; może nawet niektóre z nich były całkiem niewinne. Dla tych, których zabiłam, nie miało żadnego znaczenia, że nie czułam do nich nienawiści. Zbyt łatwo przekraczałam granicę między dobrem i złem, jednak w moim poczuciu tego, co niegodne, było właśnie to, co teraz widziałam – zadawanie bólu i zabijanie dla przyjemności.

To dla siebie, nie dla niej, potrzebowałam jakiegoś gestu, który pozwoliłby mi wierzyć, że różnię się od oprawców Matildy. Coś zamiast obrzędów pogrzebowych, które mają dawać żywym złudne poczucie majestatu śmierci.

Zamknęłam jej powieki, wygładziłam porwaną halkę i wierzchnią suknię; dłonie skrzyżowałam na piersi w geście modlitwy – paciorki drewnianego różańca, dotąd zaciśnięte w pięści, nadal opla­tały drobne palce. Nie wiem jaką umowę miała Matilda ze swoim bogiem, ale nie był litościwą Istotą, nie wysłuchał jej próśb.

Napastnicy nie oszczędzili nikogo, ciała zbrojnej eskorty i zwykłych służą­cych leżały dookoła; zabrano cenne bagaże, broń i wszystkie konie. Odór krwi i mdlące trupie wyziewy mieszały się z zapachem mokrego igliwia i gnijących liści. Przeszukałam pobojowisko, w poszukiwaniu zwłok Claire de Tancré, kuzynki Matildy. Znalazłam ciała kilku młodych kobiet, ale były w stanie uniemożliwiającym identyfikację. Czy to właśnie dlatego, zapewniano mnie, że mam się tym nie martwić? Właściwie poczułam ulgę, nie chciałam myśleć o tym co z nią zrobiono.

 

Nie mogłam tu zostać, musiałam się oddalić jak najdalej stąd, bo nie wszystko poszło zgodnie z planem. Za dużo czasu zajęło mi przedzieranie się przez las, w ciemności straciłam orientację i nie zauważyłam odłamanego, ostrego konaru, paskudnie rozcinając sobie lewe ramię. Krew wsiąkała w gruby materiał sukni, ale nadal nie przestawała płynąć. Zerwałam delikatny muślinowy szal zakrywający głęboki dekolt i tym zaimprowizowanym opatrunkiem obwiązałam mocno ramię. Na razie musiało wystarczyć.

Ruszyłam na wschód, w kierunku Zedelgem. Opadłe z drzew liście tłumiły odgłos kroków; poranna mgła unosiła się nad ziemią, drzewa wyglądały w niej jak olbrzymie zaczajone sylwetki.

Wyglądałam absurdalnie na tej leśnej drodze, w strojnej dworskiej sukni z porwanym trenem, sięgającymi pasa włosami w nieładzie i uśmiechem na twarzy. Dotarło do mnie, że po raz pierwszy w życiu miałam możliwość, by uwolnić się od ograniczeń, konwenansów i cu­dzych oczekiwań; bez przeszłości, bez przynależności do nikogo i do niczego. W tym makabrycznym otoczeniu, przez chwilę poczułam się wolna.

 

Szłam kilka godzin, coraz bardziej znużona i spragniona, nie na tyle jednak by majaczyć. Mimo to, nieruchomą sylwetkę przy drodze, w pierwszym odru­chu, uznałam za zjawę.

Brakowało mu tylko rogu na środku czoła, a wyglądałby jak z gobelinu „Dama z jednorożcem”. Najpiękniejszy koń jakiego widziałam, o nieskazitelnie białym umaszczeniu, tylko końce grzywy i ogona miał jasnosiwe, lekko przydymione; oczy o nietypowej, niebieskiej barwie, wpatrywały się we mnie bez mrugnięcia.

Zbliżyłam się ostrożnie z wyciągniętą dłonią, pozwolił się dotknąć i zarżał cicho. Nosił ozdobne damskie siodło, więc to pewnie dlatego widok ko­biecej sylwetki go nie przestraszył. W jukach nie było nic cennego, znalazłam za to listy Hugo van den Ingelbreghta adresowane do Matildy de Tancré; dziwne miejsce na przechowywanie korespondencji od narzeczonego.

Najpewniej koń Matildy spłoszył się w czasie napadu. Ale nawet, gdyby zdołała jakimś cudem, bez niczyjej pomocy, sama go dosiąść, i tak nie uciekłaby na nim daleko – w tym siodle nie można było rozpędzić się do galopu.

Mnie też nie udało się wsiąść tak łatwo. Nie mogłam stanąć na jedyne strzemię, bo siodło przekręciłoby się pode mną. Próbowałam wskoczyć okrakiem; zawadzał krótki miecz, który miałam ukryty w fałdach sukni i wypchana sakwa przy­troczona do pasa; halki i tren krępowały nogi. Przewiesiłam miecz przez plecy, podwinęłam suknie wyżej i właściwie wczołgałam się na konia; siadłam bokiem, tylko górna część ciała skierowana była w kierunku jazdy, ale jechałam! I to niezłym kłusem.

 

Zbrojnych jeźdźców zobaczyłam z daleka, spora grupa w jednolitym umundurowaniu, oznaczonym szlacheckim herbem.

Był najwyższy czas; czułam, że zanieczyszczona rana zatruwa mi krew – ból narastał, a ręka stała się całkiem bezwładna – gorączka mąciła mi jasność umysłu, której tak teraz potrzebowałam.

Na mój widok, jadący przodem, potężny mężczyzna ubrany w półpancerz i lekki hełm, dał znak i oddział zatrzymał się.

– Pani, nie obawiaj się – powiedział po niderlandzku z dziwnym akcentem.

– Kapitan de Vries, dowódca gwardii hrabiego de Zedelgem – głos miał uprzejmy, ale patrzył czujnie i podejrzliwie, a dłoń trzymał w gotowości na rękojeści miecza.

Widoczna spod hełmu twarz, oszpecona wielką, poszarpaną blizną, przecinającą policzek od skroni do pod­bródka, nie była przyjazna; wyglądał na tego, kim pewnie był: najemnym żoł­dakiem, posłusznie wykonującym rozkazy, dopóki mu płacą.

– Jestem Claire de Tancré – odpowiedziałam po francusku. – Rozumiem niderlandzki, ale dawno się nim nie posługiwałam. Orszak mojej kuzynki napadnięto wczoraj wieczorem niedaleko stąd. Mój koń się spłoszył, zabłądziłam i straciłam orientację. Bardzo się niepokoję, co zaszło, bo eskorta Matildy powinna już mnie dawno odnaleźć.

– Orszak narzeczonej hrabiego de Zedelgem ochraniają najlepsi najemnicy, mój pan sowicie ich wynagrodził; z pewnością poradzili sobie z bandą rabusiów – jego nieufność do mnie jeszcze wzrosła.

Chyba, że natrafili na zorganizowany oddział kompanii najemników, którym przestano wypłacać żołd, więc zdesperowani grabią i mordują bez litości.

Kapitan być może pomyślał o tym samym, bo nie tracił więcej czasu na rozmowę, przyjrzał mi się za to uważniej.

– Jesteś ranna, nie dasz rady dalej jechać sama –nie pytając o pozwolenie, bezceremonialnie zsadził mnie z konia i postawił niezbyt delikatnie na ziemi.

– Olivier! – krzyknął. – Zawieziesz pannę Claire de Tancré do najbliższego zajazdu – powiedział do młodego żołnierza, który podjechał do nas. – Zabłądziła w lesie i trzeba opatrzyć jej ranę. Zaczekajcie tam na nas, powinniśmy być z powrotem pod wieczór. Weź dwóch ludzi: Colpiera i Sveermansa.

– Reszta za mną na koń. Galopem! – wrzasnął.

Wszystko trwało może minutę i już ich nie było – widać było tylko tuman kurzu na drodze.

– Panno de Tancré, proszę pozwolić, Olivier van Kerckhove do usług – żołnierz ukłonił się dwornie z ujmującym uśmiechem na przystojnej twarzy.

Nie nosił pancerza, tylko obcisły, grubo pikowany doublet z porządnego sukna, podbity futrem i wzmocniony małymi, metalowymi płytkami. Krótki, sze­roki płaszcz, spięty był na ramieniu ozdobną broszą, a jego broń: sztylet i miecz, wyglądała na kosztowną.

Zaczerwienił się, gdy delikatnie owijał mnie płaszczem i posadził przed sobą w siodle. Był bardzo młody, ale ja w jego wieku potrafiłam już całkowicie panować nad swo­imi emocjami; właściwie nawet jako dziecko, wiedziałam, że należy je ukry­wać; robili tak wszyscy, których znałam.

Powinnam być czujna, ale to, że ja udaję kogoś innego, nie oznacza, że wszyscy wokół robią to samo – ten chłopak po prostu taki był, doszłam do wniosku. Już mężczyzna, zdolny sprawnie zabijać, a jeszcze naiwny marzyciel, skrępowany bliskością kobiety z krwi i kości.

Jednak wydało mi się dziwne, że młody, elegancki i wytworny szlachcic może być szeregowym gwardzistą.

– Panie van Kerckhove, zawdzięczam wam ocalenie, jakim szczęśliwym zrządzeniem losu pojawiliście się właśnie tutaj?

– W zamku od wczoraj spodziewano się przybycia orszaku panny de Tancré; hrabia wysłał gwardię na spotkanie, bo niecierpliwi się bardzo. Nie dziwię mu się, powiadają, że jego narzeczona wyrosła na nadzwyczaj piękną kobietę; on sam widział ją ostatnio jak była dziesięcioletnią dziewczynką, to wtedy spisano intercyzę małżeńską. Ale nikt nie mówił, że panna Matilda ma kuzynkę, która dorównuje jej urodą – dodał z kurtuazją.

– Jesteśmy dalekimi kuzynkami i do niedawno nie znałyśmy się prawie wcale. Wcześniej przebywałam pod opieką sióstr zakonnych w klasztorze w Avignionie. Po nagłej śmierci pana de Tancré, Matilda została całkiem sama, bez bliskiej osoby. Wiem jakie to trudne, bo też jestem sierotą, więc przyjecha­łam do niej do Dijon.

Olivier był wyraźnie poruszony smutnym losem Claire de Tancré.

– Jednak i tak nie zostałabym dłużej w klasztorze, to życie niezgodne z moją naturą. Słyszałam opowieści o świetności i wytworności dworu burgundzkiego, o rycerzach Zakonu Złotego Runa. Marzyłam o tym, aby na własne oczy zobaczyć te wspaniałe turnieje i widowiska – wyznałam z odpowiednią dozą naiwnej egzaltacji.

– Dobrze cię rozumiem, pani. Moi mentorzy stawiają mi za wzór sławnego Jacquesa de Lalaing,  w nadziei, że zechcę pójść w jego ślady.

Musiałam wysłuchać szczegółowej historii życia szlachcica de Lalaing, spisanej przez herolda Zakonu Złotego Runa, opisu nadzwyczajnych umiejętności w walce lancą i mieczem, jego licznych cnót i pochwały dobrych manier, a także relacji z turniejów i pojedynków niezwyciężonego rycerza, 

Miałam dość. Udawanie impulsywnej, romantycznej panny było gorszą męką niż moje fizyczne dolegliwości.

Na widok zabudowań zajazdu, westchnęłam z ulgą.

Drewniany, niski budynek zbudowano w kształcie czworoboku, wjazdu na wewnętrzny podwórzec broniły solidne wrota z grubych bali. Niewielkie okna na piętrze były przeszklone małymi szybkami oprawionymi w ołów, te na parterze zabezpieczono drewnianymi okiennicami.

Właściciel powitał Oliviera gnąc się w ukłonach i bez pytania polecił przygotować dla mnie najlepszą izbę.

Powstrzymałam Oliviera, który za bardzo wczuł się w rolę obrońcy i nie wypuszczał mnie z objęć, zamie­rzając na rękach zanieść na piętro, jak niedołężną inwalidkę, ale byłam wdzięczna, że dopilnował, abym dostała niezbędną pomoc. Młoda dziewczyna natychmiast zjawiła się z czystymi płóciennymi bandażami i delikatnie przemyła ranę. Tak jak sądziłam, mimo, że rozcięcie nie było głębokie, sączyła się z niego ropa, a zaogniona skóra wokół była napięta i sina.

Patrzyłam zdziwiona, jak dziewczyna sięga po przyniesioną butelkę z winem. Gdy zorientowałam się, że zamierza polać nim ranę, zaprotestowałam.

– Nie. Mam swoje leki.

Wyjęłam z sakwy pojemnik z maścią i płócienny woreczek.

– Przyłóż maść na ranę. A wino lepiej wypiję – powiedziałam rozpuszczając w szklance z winem niewielką ilość proszku z woreczka.

Mikstura, jak zwykle podziałała natychmiast – stan narkotycznego odurzenia wypełnił błogim spokojem mój umysł i ukoił ciało. Drzemałam, na granicy między jawą a snem; moje ukryte strachy i koszmary też postanowiły chwilowo odpocząć.

Tym razem podświadomość była litościwa, stworzyła iluzję harmonii i szczęścia. Byłam w swoim własnym Shangri-La, ogromnym gmachu z długimi, szerokimi korytarzami, kręconymi schodami i jasnymi pomieszczeniami rozświetlonymi słońcem. Spotkałam ludzi dawno utraconych, znów śmiałam się z całego serca, czując ich miłość i zaufanie. Rozstaliśmy się bez żalu, bo byłam pewna, że kiedyś mnie odnajdą. Pozostała tylko, nieuświadamiana na jawie, słodka tęsknota za oczarowaniem drugim człowiekiem, wzajemną fascynacją i bliskością.

Wracałam powoli do rzeczywistości: widziałam, że nieludzkie postacie, które czają się w kątach izby, nie są prawdziwe – nie przerażały mnie, obserwowałam je spokojnie. Czasami coś do mnie mówiły natarczywym szeptem, ale potem nie potrafiłam sobie przypo­mnieć, co to było.

 

Delikatne migotanie światła za oknem ostatecznie wyrwało mnie z transu – na dziedzińcu zapalono pochodnie. Przez bramę z turko­tem wjechał powóz Matildy de Tancré i furgon załadowany zwłokami; eskortu­jący je żołnierze przyprowadzili też luzem kilka koni, widocznie spłoszyły się tak jak koń Matildy. Tylko kilku gwardzistów, w tym kapitan, zsiadło z koni; reszta oddziału po krótkiej przerwie ruszyła w dalszą drogę z ponurym ładunkiem.

Nie słyszałam rozmowy kapitana z Olivierem, ale w blasku pochodni widziałam wyraźnie reakcję chłopaka: niedowierzanie, zgroza, gniew. W takiej kolej­ności.

Rozmawiali też o mnie, obaj spojrzeli w okno mojej izby. Nie czułam niepokoju; wręcz przeciwnie, byłam ciekawa, co się wydarzy.

Miła odmiana po latach ponurej obojętności.

 

*

 

Rozbudzona, nie mogłam zasnąć. Pewnie już dawno minęła północ, a ja wciąż przewracałam się z boku na bok w niewygodnym łóżku, przegrywając nierówną walkę z jakimiś insektami, marząc o kąpieli w chłodnej wodzie. Najlepiej w krysta­licznie czystym jeziorze, chociaż nie pogardziłabym zwykłą balią.

W panującej ciszy odgłosy z podwórza słychać było bardzo wyraźnie. Zduszony głos kobiety i agresywny, władczy mężczyzny, który najwyraźniej ignorował jej protest.

Bez zastanowienia, zerwałam się z łóżka i zbiegłam na dziedziniec.

W kącie dziedzińca, pod zadaszeniem osłaniającym bele słomy: sytuacja wyglądała jednoznacznie. Mężczyzna był zdeterminowany, leżał na dziew­czynie ze zsuniętymi do kolan spodniami, pró­bując jednocześnie podwinąć wyżej jej suknię i halkę. Ona jednak nie była bezwolną ofiarą, albo też on był zbyt pijany, bo udało jej się wyswobodzić; odepchnęła go na bok i wyraźnie wściekła poprawiała suknię.

Już miałam wycofać się niezauważona, gdy w świetle księżyca zobaczyłam jego twarz. Olivier!

– Nie rozumiesz, jak kobieta mówi „nie”? – mój spokojny głos nie zabrzmiał oskarżycielsko, naprawdę chciałam wiedzieć.

Wstał przytrzymując w garści spodnie. Miał tyle przyzwoitości, że zmieszał się na mój widok.

– To tylko dziewka – uśmiechnął się niepewnie.

Nie zdołałam opanować nagłej wściekłości. Na niego i wszystkich jemu podobnych. Impuls był silny, w ciemności widać było dokładnie zygzakowate linie elektrycznych wyładowań, które z moich pal­ców dosięgły jego klatki piersiowej i zsunęły się niżej, prosto w krocze. Z jękiem zgiął się wpół i upadł na ziemię z głuchym stęknięciem.

Dziewczyna patrzyła na mnie oczami rozszerzonymi ze zdumienia.

Uwierz, jestem równie zdumiona jak ty. Nie tym, co zrobiłam, tylko z jakich pobudek. Przecież to nie pierwszy i nie ostatni „szlachetnie” urodzony, który uważa, że zwykłej dziewki można „użyć” w razie potrzeby. Jednocześnie nieprzerwanie wielbiąc swoją damę serca, romantycznym i wzniosłym uczuciem, pewnie najzupełniej szczerym.

Z zasady byłam obojętnym obserwatorem. Zajęło mi dużo czasu, aby nauczyć się nie ulegać takim kłopotliwym uczuciom jak litość czy współczucie.

Tę interwencję, uznałam za skutek uboczny zażytych leków. Bo nie chodziło o dziewczynę, tylko o niego. Każdy może mieć gorszy dzień – pocieszyłam się.

– Zacznij krzyczeć; powiedz, że w trakcie złapał się za pierś i stracił przytomność. Nic więcej nie wiesz i nikogo nie widziałaś – poinstruowałam ją przyciszonym głosem.

Kiwnęła głową na zgodę, nadal wpatrując się we mnie, tym razem chyba… z zachwytem?

Pospiesznie wróciłam do budynku, zanim rozpoczęło się zamieszanie. Na krzyk dziewczyny zbiegli się ludzie, zapalono pochodnie, ktoś próbował ocucić nieprzytomnego chłopaka.

W półmroku nie zauważyłam ciemnej sylwetki w korytarzu, dopóki nie zderzyłam się ze stojącym za drzwiami mężczyzną.

– Pani, nie powinnaś wychodzić samotnie w nocy. Jak sama dobrze wiesz, kobiety nie są tutaj bezpieczne bez męskiej opieki – zauważył kapitan de Vries.

– Jak na mój gust męska opieka za bardzo przypomina tu niewolę – wypali­łam bez zastanowienia, bo nadal czułam złość i frustrację.

Szedł za mną, najwyraźniej postanowił upewnić się, że bezpiecznie dotarłam do swojej izby.

Przed drzwiami zatrzymał się i gwałtownie obrócił mnie twarzą do siebie. W silnym uścisku wykręcił mi rękę do tyłu, aż syknęłam z bólu.

– Nie jesteś Claire – powiedział. – I uprzedzając zbędne wykręty, widziałem ją miesiąc temu, w czasie przygotowań do podróży. Jesteś do niej podobna, ale, aż tak nie mogła się zmienić. Co z nią zrobiłaś? Mów! – rozkazał.

– Nie wiem, co stało się z Claire –powiedziałam zgodnie z prawdą. – Gdy się tam pojawiłam, wszędzie leżały tylko trupy. Rozpoznałam Matildę, ale nie znalazłam nikogo podob­nego do jej kuzynki – wyjaśniłam, nie wdając się w szczegóły.

– To się zgadza, z tym co widziałem – przyznał niechętnie. –Właśnie przywieźliśmy ciało Matildy, ktoś po śmierci owinął jej dłonie różańcem. To ty? – zapytał.

Wzruszyłam ramionami.

– Jechałaś na koniu Matildy, a on nie pozwalał się dosiąść nikomu obcemu. Wiedziałaś, kto zginął. Nie uwierzę, że pojawiłaś się tam przypadkiem; nie możesz dalej udawać Claire – w jego głosie zabrzmiała groźba i ostrzeżenie. – Poza tym, oszukałabyś tylko tych, co jej nie widzieli. Ona była pło­chliwym dziewczęciem i nikt nie zwracał na nią uwagi, a ty… – zawahał się.

– Ty jesteś kobietą, która może doprowadzić mężczyznę do szaleństwa –

do­kończył cicho.

Staliśmy blisko siebie, byłam boleśnie świadoma, że mam na sobie tylko cienką koszulę. Czułam dotyk jego gorącej dłoni, napięte mięśnie, gwałtowne bicie serca tuż przy moim.

– Mnie też zabijesz, jak tego nieszczęśnika na dziedzińcu? – wyszeptał mi do ucha.

– Jeżeli pozwalasz swoim żołnierzom na gwałty, to pewnie to akceptujesz i zasługujesz na to samo co on. A Olivier żyje – powiedziałam, próbując wyswobodzić się z uścisku. – Ucierpiała tylko jego męskość, dosłownie i w przenośni. Chyba będzie miał jutro trudności z jazdą konną – dodałam z mściwą satysfak­cją.

– To był Olivier? – zapytał szczerze zdziwiony; tak jak przypuszczałam, nie widział szczegółów zajścia. – On nie jest moim żołnierzem, to powinowaty pana Hugo van den Ingelbreghta. Kawaler van Kerckhove chyba uważa się za rycerza, ale koń na którym jeździ ma więcej honoru od niego – powiedział z pogardą.

Odsunął się ode mnie.

– Przyznaję, wykorzystałam okazję, ale potrzebuję schronienia na kilka dni. I nie ukradłam konia – zapewniłam. – Musiał się spłoszyć; stał po prostu na tej drodze. Nie bał się mnie i chyba uznał za kogoś znajomego – dodałam niepewnie.

– Prawie mnie przekonałaś. Czy naprawdę sugerujesz, że powinienem brać przykład z głupiego konia? – zadrwił.

Nie potrafiłam ocenić, co postanowił.

– Jeżeli chcesz jechać dalej z nami, lepiej się zastanów – odezwał się po chwili. – To nie jest bezpieczne miejsce dla takiej kobiety jak ty. I zrób coś ze sobą, jesteś tak arogancka, że nie przeżyjesz nawet kilku dni, a ja bardzo chcę odkryć twoją tajemnicę zanim zginiesz. – Całkiem dobrze mówisz po niderlandzku.

Uśmiech na jego zdeformowanej twarzy nie wyglądał przyjemnie, ale może przed okaleczeniem też nie był przyjemną osobą.

 

W izbie rzuciłam się na łóżko, wściekła na swoją głupotę. Gdybym nie biegała po nocy w negliżu i nie postanowiła odgrywać bohaterki ratującej bezbronne dziewice, byłoby naprawdę dużo prościej. Chociaż nie wiem, jak zdoła­łabym przekonać kapitana, że jednak jestem „płochliwym dziewczęciem”, które poznał tak niedawno.

A teraz co? Myśli tłukły mi się w głowie jak jakieś oszalałe zwierzątka w ciasnej klatce. Może po prostu powiem:

Nazywam się Ursula Landin, przybyłam tutaj z XXI wieku, a moje zdolności nie są w przyszłości niczym nadnaturalnym. To skutek mutacji genetycznych po pandemii wirusów zapoczątkowanej w latach dwudziestych. Mojego wieku.

U większości osób mutacje genetyczne spowodowały degeneracje neurologiczne; nowy, wspaniały świat to społeczeństwo z nadreprezentacją psychopatów.

U nielicznych, takich jak ja, wykształciła się umiejętność sterowania impulsami elektrycznymi w komórkach nerwowych, zdefiniowana ogólnie jako endopatia. Granice psychostymulacji wła­snych połączeń neuronowych takich osób, nie zostały dotychczas określone, a ich indywidualne możliwości były bardzo różnorodne. Najczęściej występowała psychokineza, emopatia, hipnopatia i psychoportacja – to te oficjalnie potwierdzone.

Jak miałabym to wytłumaczyć temu prostemu żołdakowi?

Po pierwsze – większości tych pojęć nie mogłabym opisać w średniowiecz­nym niderlandzkim czy francuskim. Wirus, mutacja, neuroprzekaźniki, geny, synapsy?

Po drugie – jest jedno, dobrze mu znajome słowo, które wszystko wyjaśnia. Wiedźma. W zasadzie nie miałam nic przeciwko tej nazwie, jako kobiecie, która posiadła wiedzę niedostępną dla innych, tylko że w XV wieku bycie wiedźmą to kiepski wybór drogi życiowej.

Jeżeli kapitan uzna mnie za wysłanniczkę diabła, z pewnością nie zawaha się, jak najszybciej dostarczyć mnie do najbliższego wię­zienia i oddać w fachowe ręce inkwizytora. Wolałabym tego nie sprawdzać.

Lepiej, żeby uważał mnie za zwykłą oszustkę; z tym sobie poradzę.

 

Przeniosłam się w to miejsce: zachodnia Flandria, okolice Zedelgem, wrzesień 1479 roku, w ściśle określonym momencie życia, a raczej śmierci Matildy de Tancré i jej kuzynki Claire. Jako Claire, miałam dostać się na zamek Hugo van den Ingelbreght, hrabiego de Zedelgem i odnaleźć kon­kretne dzieło, o nic mi nie mówiącym łacińskim tytule „Dissertationes de natura et libertate” autorstwa Gustavusa Luucx.

Nie miałam złudzeń, że znam tylko niezbędne fakty. Tylko jakie to miało znaczenie? Tak jak nie miałam wyboru, mimo teoretycznej dobrowolności, co do udziału w eksperymencie, który w wersji oficjalnej ONZ, miał umożliwić w niedalekiej przyszłości rozwój podróży w czasie, oczywiście w imię pokoju, dobra ludzkości, nauki i ogólnej szczęśliwości. Amen.

Tak samo nie miałam wyboru, co do całego mojego życia. Takie osoby jak ja, z mutacjami generującymi nowe zdolności, były przedmiotem „szczególnej troski” ze strony IMHA, agencji ds. zdrowia psychicznego, działającej pod auspicjami ONZ. Wszystkie państwa po pandemii zgodziły scedować tej organizacji, nadzór nad endopatami, oficjalnie nazywany opieką. W zamian za tę opiekę: medyczną, ekonomiczną i gwarantowaną nietykalność osobistą, byliśmy uczestnikami wciąż nowych testów i badań; cennymi „przypadkami medycznymi”, które trzeba chronić przed wszystkim, co mogłoby je uszkodzić, włączając w to wszelkie autodestrukcyjne zachowania samych endopatów.

Po III wojnie światowej rola i charakter ONZ stopniowo ulegały zmianie. Obecnie była to faktycznie paramilitarna formacja, kontrolująca w mniejszym lub większym stopniu wszystkie rządy świata. Nie było tajemnicą, że we wła­dzach ONZ zasiadają endopaci i do tego, o nie znanych do końca zdolnościach.

Istniała alternatywa dla takiego życia. Zawsze jakaś jest. Z tym, że ukrywanie swoich zdolności wiązało się z niebezpieczeństwem; nie byliśmy akceptowani w społeczeństwie. O ironio, w opinii większości, w porównaniu z przeciętnym psychopatą, to nas uważano za zmutowane potwory. Wrogość wobec innych, obcych, jest taka sama od wieków, ale endopatów zaczęto się bać naprawdę, gdy zdobyli nieformalną władzę. Poza tym, przecież nie nosimy żadnych plakietek i etykietek z opisem, do czego jesteśmy zdolni, nie żyjemy w gettach. Sama praca dla IMHA o niczym nie przesądza, bo zatrudniani w niej są jako agenci również „zwykli ludzie”.

Nie uważałam się jednak za bezwolną ofiarę. Moje zdolności zostały zdefiniowane w dzieciństwie jako fluopatia – mogłam posługiwać się wytworzoną energią w różnej formie, lecz w ograniczonym stopniu. Jej użycie, było bardzo przydatne w celach obronnych i na pewno wyglądało to spektakularnie, zwłaszcza w ciemności. Inaczej mówiąc, mogłam porazić kogoś prądem z bliskiej odległości, jednak w walce z uzbrojonym przeciwnikiem musiałam polegać na klasycznych metodach, bo potężną barierę energetyczną byłam w stanie wytworzyć na krótko. Za to pole siłowe chroniące drobne przedmioty utrzymywało się dosyć długo. Moje inne pomniejsze umiejętności: psychokineza, kontrolowanie swojego tętna i pracy serca czy fotograficzna pa­mięć, to nic specjalnie ekscytującego.

Bo do czego mogło się przydać prze­mieszczanie niewielkich przedmiotów na bliskie odległości? No może, gdybym chciała zarabiać na życie jako iluzjonistka, to wtedy tak, byłoby, jak znalazł. Potrafiłam także posługiwać się wszystkimi znanymi językami, zarówno używa­nymi obecnie jak i w przeszłości. Jeśli nawet słyszałam jakiś język po raz pierwszy, aby go przy­swoić wystarczyła krótka rozmowa, urywek tekstu. To ewentualnie byłoby istotne, gdybyśmy w końcu nawiązali kontakt z pozaziemską cywilizacją. Zero problemów z komunikacją – wkracza Ursula Landin i voilà!

 

Dawniej nie umiałam maskować swoich zdolności. Teraz wiem – to jest proces, ewolucja, którą będę ukrywać ze wszystkich sił. Nie będą wiedzieli nic więcej, o ile będę ostrożna, a oni nie wynajdą sprawniejszej aparatury badaw­czej. Tak jak ukrywałam, że coraz lepiej potrafię blokować swoje emocje, a moje zdolności językowe to coś więcej niż szybka umiejętność zapamiętywania.

W zasadzie nie chciałam żyć inaczej. Teraz nie zależało mi na niczym i na nikim i z tą obojętnością było mi dobrze. Tak jak w głowie psychopaty, w mojej też są głębokie emocje, ból, cierpienie, empatia. Tak samo dobrze potrafimy nosić zimną maskę nieczułego, pozbawionego emocji twardziela. Różnica między nami jest taka, że oni nie są świadomi swoich ograniczeń – nie są zdolni do uczenia się na błędach, mają niski próg wyzwalania agresji i tolerowania frustra­cji.

Są amoralni i narcystyczni, dlatego nie do końca potrafią ukryć swoje słabe punkty i dzięki temu zdiagnozowanie ich zaburzeń psychicznych jest w ogóle możliwe.

Granice między moimi prawdziwymi a udawanymi uczuciami zacierają się czasami, ale wciąż potrafię je rozróżnić.

 

Zanim wybrano mnie do tego zadania, upewniono się, czy nie jestem, aby nadmiernie zdegenerowana emocjonalnie i najwyraźniej nie stwierdzono u mnie osobowości psychopatycznej w takim stopniu, który mógłby zagrozić realizacji celu. Oprócz oczywistych przesłanek, jak płeć, wiek, wygląd i zdolności językowe (bardzo szybko „nauczyłam się” niderlandzkiego i starofrancuskiego), przeważyły moje umiejętności fluopaty. Do uaktywnienia implantu, umożliwiającego nawiązanie połączenia z Agencją, niezbędna była niewielka dawka impulsów elektrycznych, taki naturalny rozrusznik.

Nie rozumiem istoty odkrytego mechanizmu transferu w czasie, w skrócie TT, tak jak nie rozumiem zasady działania podstawowych zdobyczy techniki: telefo­nów komórkowych, globalnej sieci, wirtualnej rzeczywistości. Działa to działa.

A że dla ludzi żyjących w przeszłości wygląda jak magia? Tak samo zareagowaliby ludzie z XIX wieku na widok holoportacji, gdyby zobaczyli, jak rozmawia­my wirtualnie z kimś z drugiego końca świata, widzimy jego postać w trzech wymiarach.

Również niewielu ludzi współczesnych rozumie teorię względności, praktyczne wykorzystanie zjawiska dylatacji czasu czy kwantowej natury przestrzeni i czasu.

Jako laik rozumiałam tyle: „procesy fizyczne mogą prowadzić do zjawisk emergentnych, zwłaszcza ludzkich pragnień i intencji”. Złożone systemy mogą powstać z oddziaływania pomiędzy bardzo wieloma prostymi neuronami. Wszystko jest fizyką, człowiek zbudowany jest z cząsteczek.

 

Moje zadanie wydawało się takie niewinne i takie altruistyczne w zamyśle.

Tylko, że IMHA nic nie robi z pobudek altruistycznych. Powiedziano mi, że książka została przeniesiona w to miejsce ze współczesności. Pod pozorem średniowiecznego rękopisu, zaszyfrowano w niej informacje cenne dla IMHA, a księga jest chroniona polem siłowym.

Oczywiście zapytałam, po co ta cała maskarada z Claire de Tancré, jak z holofilmu szpiegowskiego klasy B. Nie prościej wysłać zwykłego agenta, który przenosi się konkretnie do biblioteki, zabiera co trzeba i wraca?

Agencja przenosiła takich agentów – jednak TT do miejsca, w którym fizycz­nie nigdy się nie było, w połączeniu z problemami w określeniu precyzyjnej lokalizacji transferu powodowało, że dla wielu z nich, te próby kończyły się nieprzyjemnie: lądowali w dziwnych miejscach natrafiając np. na mur lub inne przeszkody w terenie.

Przekonałam się o tym sama. Mimo że obszar mojej lokalizacji określono z dużą tolerancją – puste, niezamieszkane tereny –znalazłam się w gęstym lesie i tylko szczęściu zawdzięczałam, że moje obrażenia nie były poważniejsze.

Moi poprzednicy, którym udało się trafić do zamkowej biblioteki, nie zlokalizowali księgi, a kontakt z nimi się urywał.

Postanowiono więc spróbować innej metody. Wykorzystując do tego historyczny przekaz o tragicznej podróży młodej narzeczonej hrabiego, ulokować mnie w zamku jako Claire, jedyną ocalałą z napadu. Miałam znaleźć księgę, a ponadto zdobyć zaufanie hrabiego i dowiedzieć się jaka jest jego rola w tej historii.

Jeżeli potrzebna im była ta konkretna książka, to najpewniej była warta takich metod. Opcję, że Agencja jest odpowiedzialna za napad i gwałty, wykluczyłam. Nie dlatego, że nie mieliby oporów, bo tak nie jest. Agencja nie zaryzykowałaby jednak utraty księgi, gdyby okazało się, że teoria o niemożliwości zmiany linii świata nie jest prawdziwa. Zgodnie z teorią paradoksu, podróżnik w czasie nie może ingerować w przeszłość w takim stopniu, który uniemożliwiłby jego przyszłe działania. Dopóki nie wiemy, czy możemy zmienić przeszłość i w jakim stopniu, ostrożność Agencji jest zrozumiała.

Chrzanić to. Po prostu znajdę tę książkę.

 

 

 

Dzień drugi

 

Rano na krześle znalazłam wyczyszczoną suknię, rozdarcia też zostały naprawione. Założyłam ją nie bez trudności, a i tak potrzebowałam pomocy przy zapięciu z tyłu. Zaplotłam włosy w warkocz i przyjrzałam się krytycznie swojemu odbiciu w niewielkim pociemniałym lustrze. Nadal wyglądałam zbyt „arogancko”. Suknia była piękna, ale nie pasowała do skromnej kuzynki panny de Tancré. Do tej pory sądziłam, że Agencja upodobniła mnie do Claire i gdyby nie kapitan, nie nabrałabym podejrzeń – prawdziwa Claire, zgodnie z tym, co mówił de Vries, była przeciętną, zwykłą dziewczyną. Kobieta, którą widziałam w lustrze, na pewno nie – moje naturalne blond włosy przefarbowano na rudo, miedziany połysk ciężkich splotów efektownie kontrastował z zielenią adamaszkowej sukni, wykończonej czarnym futrem przy głębokim dekolcie karo i mankietach wąskich rękawów. Moja, zazwyczaj blada karnacja, w tym zestawieniu nabrała blasku i podkreślała barwę ciemnoniebieskich oczu.

To nie był przypadek; zamiast zwykłego podróżnego ubrania, wystrojono mnie w tę wyzywającą, podkreślającą talię i biust, dworską suknię elegantki z burgundzkiego dworu. Jaka agentka, której powierzono delikatną, wymagającą dyskrecji misję, przybrałaby taki wizerunek? Przychodziły mi do głowy dwie opcje: albo sądzili, ze zostanę średniowieczną Matą Hari, albo miałam odwrócić uwagę od prawdziwego celu zadania – w obu przypadkach nie podobała mi się rola przynęty.

 

Usłyszałam delikatne pukanie i po chwili do izby ostrożnie zajrzała znajoma dziewczyna.

Mevrouw, jestem Johana Bekker – ukłoniła się lekko. – Ten żołnierz niewiele pamięta, jest przekonany, że to przez mocną okowitę stracił przytomność – mówiła jak onieśmielona służąca, ale mowa jej ciała i wyraz oczu przeczył słowom. To na pewno nie było pokorne dziewczę.

– Sugerujesz, że było inaczej? – spytałam wyzywająco. – Nie jestem żadną madame. Nie musisz się tak płaszczyć.

– Nie miałam takiego zamiaru. I wcale nie prosiłam o pomoc. Nie chcę wiedzieć, dlaczego postanowiłaś ukarać tego chłopaka – odpowiedziała hardo.

– A czego chcesz? Tylko zastanów się dobrze, zanim odpowiesz.

– Słyszałam wczoraj, jak ten pijany dureń o tobie mówił; jak o delikatnym aniele, który go zauroczył – powiedziała drwiąco. – Ale ty na pewno nie jesteś aniołem. Mnie nie oszukasz, bo chcę być taka jak ty.

– Czyli?

– Pewną siebie kobietą, której boją się mężczyźni. Żołnierze zastanawiają się, jakim cudem udało ci się uciec z pogromu, mówią o cudzie. A ja czuję, że to coś więcej. Ty jesteś kimś więcej – mówiła z podziwem. – Weź mnie ze sobą! Mogę ci się przydać

– Nie potrzebuję służącej – powiedziałam z ociąganiem, zastanawiając się na ile mogę jej zaufać.

– Jedziesz do zamku Zedelgem; przyda ci się osoba, która uważnie słucha, co ludzie mówią o tobie. A ja to potrafię. – Błagam, tu nic dobrego mnie nie czeka! Ojczym chce, żebym była „miła” dla gości, następnym razem mogę się nie obronić. Po śmierci brata nic mnie tu nie trzyma.

Zaskoczyła mnie jej żarliwa prośba, ale właściwie, co mi szkodziło?

– Jeśli chcesz jechać ze mną, mów do mnie po prostu Claire.

W odpowiedzi kiwnęła energiczne głową.

– Zacznijmy od tego, że potrzebuję męskiego siodła i męskiego ubrania. Czy to będzie dziwacznie wyglądać?

– Może trochę – odpowiedziała z namysłem. – Ale właściwiej jest jechać w takim siodle w odzieży męskiej, skoro będzie się mieć do czynienia z mężczyznami.

Wyciągnęłam z sakiewki florena. Agencja wyposażyła mnie w idealne duplikaty niderlandzkich monet. Srebrne flamandzkie grosze i złote floreny św. Andrzeja z popiersiem świętego i krzyżem na odwrocie, zawierały czysty kruszec, bez żadnych domieszek.

– Wystarczy?

– Aż nadto – sapnęła na widok monety. – Za to można kupić siodło razem z koniem. Tylko mój ojczym nie ma ani konia ani siodła na sprzedaż – dodała markotnie. – Ale przyniosę ubranie mojego brata: jakę i nogawice.

 

Spodziewałam się, że ubranie brata Johany, będzie czymś w rodzaju szerokiej, związywanej w pasie, grubej koszuli do kolan noszonej przez wieśniaków. Tymczasem dziewczyna przyniosła wojskową watowaną kurtkę i wąskie, wełniane spodnie przystosowane do końskiej jazdy. Do tego płócienna bielizna: koszula i coś w rodzaju spodenek. Tych ostatnich nie potrzebowałam.

Przed transferem uparłam się założyć bieliznę ze spandexu: szorty i sportowy biustonosz, dobrze podtrzymujący piersi. Nie zgodziłam się na tak daleko posuniętą dbałość o zachowanie realiów epoki, aby zdać się tylko na gorsety. Nie sprawdzają się podczas jazdy na koniu, ani w walce. Zamierzałam sama się rozbierać, a jeżeli ktoś będzie próbował bez pozwolenia dobrać się do moich majtek, to go po prostu zabiję.

Tylko buty nie pasowały. Zostałam w swoich, zapinanych na paski, płaskich, skórzanych pantoflach.

 

Poszłam do stajni, a właściwie zadaszonego miejsca na dziedzińcu, stanęłam przed koniem Matildy, patrząc z niesmakiem na to nieszczęsne damskie siodło leżące obok na ziemi. Młody, jasnowłosy gwardzista, który siodłał pozostałe konie podszedł do mnie. Pamiętałam go z wczoraj: Colpier albo Sveemans.

– Panno de Tancré, wczoraj mieliśmy duży problem z tym ogierem, on jest bardzo nieufny, gdyby nie tutejsza dziewczyna, nie byłoby łatwo go okiełznać. Johana umie obchodzić się z końmi – powiedział z podziwem.

–Ten koń toleruje tylko kobiety – odpowiedziałam zadowolona. – A to dla ciebie za dobre chęci – wyjęłam z sakiewki srebrnego grosza i podałam chłopakowi. – Colpier, tak? – zapytałam niepewnie.

– Martin Sveemans, panienko – uśmiechnął się. – Po prostu Martin.

– Martin, zastanawiam się, czy mogę cię prosić jeszcze o inną przysługę. Johana pojedzie z nami; bardzo mi zależy, aby żaden z twoich kolegów nie próbował jej skrzywdzić, tak jak to było zeszłej nocy. Zapłacę za jej ochronę – tym razem wyjęłam z sakiewki złotego florena.

Chłopak zaczerwienił się i spuścił głowę zmieszany.

– Nie wszyscy z nas są takimi ku …, grubianinami – poprawił się, nie patrząc mi w oczy. – Obiecuję, że będę na nią uważał, ale proszę o wybaczenie, pieniędzy za to brać nie chcę – teraz patrzył otwarcie.

Miałam nadzieję, że się tym razem nie pomyliłam.

 

– Panie de Vries, słyszałam, że macie zapasowe konie? – krzyknęłam do kapitana, który właśnie pojawił się na dziedzińcu. – Pojedzie ze mną dziewczyna z zajazdu, Johana Bekker; jej pomoc mi się przyda – wyjaśniłam.

– Czy umie aby jeździć konno w męskim siodle? – zainteresował się.

– Siodło jest dla mnie, kapitanie. Ona pojedzie na damskim, albo może któryś z pańskich żołnierzy będzie tak łaskawy, że weźmie ją ze sobą.

– Olivier! Zamień siodło z wałacha i zapytaj uprzejmie panienkę Johanę, czy pojedzie z tobą. Będzie szybciej.

Kapitan miał beznamiętny wyraz twarzy, ale przecież musiał słyszeć docinki gwardzistów, jak to kawaler van Kerckhove tak się spił, że nawet nie zdołał wykazać się jurnością i trzeba go było w nocy nieprzytomnego ściągać z dziewczyny, której nie potrafił dogodzić.

Po minie Oliviera widziałam, że uznał ten rozkaz za osobisty afront – uprzejmość wobec „dziewki”, która na dodatek była świadkiem jego poniżenia.

Mimo pozornego spokoju rozmowy, ich wzajemna niechęć była wyczuwalna; Olivier nie zdecydował się jednak na konfrontację z kapitanem:

– Tak jest, kapitanie. Wedle rozkazu – powiedział tylko.

Szczęśliwie dla Oliviera i Johany, wspólna jazda tych dwojga nie była konieczna. Johana nie tylko znała się na koniach, doskonale radziła sobie z jazdą i jak stwierdziła dumnie, pojechałaby nawet na oklep. Faktycznie, jej praktyczna, prosta suknia, miała sznurowane rozcięcia po bokach, a pod spodem nosiła męskie nogawice.

Przyglądałam się, jak sprawnie osiodłała mojego konia, na nowo podziwiając jego szlachetną sylwetkę i rozumne, piękne oczy.

Z daleka Olivier ocenił, że potrzebuję pomocy przy wsiadaniu; podszedł do mnie z niepewną miną człowieka, który nie wie jak się zachować wobec osoby pogrążonej w żałobie. Zanim zdążył otworzyć usta, wskoczyłam na siodło i patrząc na niego z góry, powiedziałam:

– Oszczędź mi, proszę, kurtuazyjnych kondolencji. Żadne słowa nie cofną tego, co się stało.

Nie interesowało mnie, czy mój naturalny, zimny dystans i nieprzystępność, uzna za skutek szoku. Nikt, oprócz kapitana, nie znał prawdziwej Claire; równie dobrze mogła być nieczułą suką.

Odszedł bez słowa, zatrzymał się za to przy Johanie i pomógł jej wsiąść na konia. Widziałam, że mówi do niej coś przyciszonym głosem, co bardzo wzburzyło dziewczynę, bo zaczerwieniła się mocno.

Gdy wyjechaliśmy na drogę, podjechałam do Johany: – Czy Olivier znów próbował cię obrazić? – zapytałam ostrym tonem.

– Nie. On mnie przeprosił – odpowiedziała zdumiona. – Prosił o wybaczenie, jakbym była damą, a nie zwykłą dziewczyną.

 

Okolice zajazdu sprawiały ponure wrażenie, lasy ustąpiły nizinnym, bagiennym nieużytkom, z rzadka porośniętymi rachitycznymi drzewami.

Nie mogliśmy jechać tak szybko, jak planowaliśmy. Droga, nie dość że błotnista, zatłoczona była tłumem wieśniaków: mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy z całym swoim dobytkiem powoli wędrowali na zachód.

– Przed czym uciekają? – zapytałam Johanę.

– Oni wracają. Wcześniej uciekli z Pikardii przed francuskimi żołnierzami, którzy palili pola i pustoszyli wsie. Będzie miesiąc jak Francuzi wycofali wojska po klęsce pod Guinegate. Chłopi chcą w pokoju żyć u siebie.

Na przedzie naszej rozciągniętej kolumny zrobiło się zamieszanie, słychać było głośne krzyki rozwścieczonego tłumu.

Do przydrożnego drzewa przywiązany był mężczyzna, z wyglądu szlachcic; miał podarte ubranie i liczne rany od uderzeń. Otaczała go spora grupa mężczyzn uzbrojonych w pałki, noże i kamienie: zamierzali dokonać samosądu.

– Stać! – krzyknął de Vries w stronę chłopów. – Jakim prawem wymierzacie sami karę i za co? To ziemie hrabiego de Zedelgem i on jest tu sędzią, a w tej chwili, w jego imieniu ja, jako kapitan straży hrabiego.

Chłopi spoglądali wrogo, a jeden z nich wystąpił naprzód i wyjaśnił łamanym niderlandzkim: – Złapaliśmy francuskiego szpiega, Pierre go rozpoznał. Przez takich jak on, straciliśmy naszych bliskich i nasze domy. Zasłużył na śmierć – splunął na ziemię, a jego towarzysze przytaknęli gniewnie.

– Zjawiłeś się w samą porę, kapitanie – odezwał się mężczyzna. – Porozmawiajmy jak szlachcic ze szlachcicem. Nazywam się François de Bataille, w jukach mojego konia znajdziesz listy, które wszystko wyjaśnią.

– Olivier, przeczytaj te listy – polecił kapitan.

– Ludwik XI własnoręcznie poświadcza, że czcigodny François de Bataille jest na jego usługach i gwarantuje wysoki okup za tego szlachcica. To glejt francuskiego króla, honor nakazuje się do niego zastosować – to mówiąc Olivier wyciągnął miecz i stanął naprzeciwko tłumu chłopów.

– Zitten, Kindt: powstrzymajcie kawalera van Kerckhove. Sveemans do mnie – kapitan zastanawiał się przez chwilę, patrząc jak jego ludzie rozbrajają Oliviera.

Potem powiedział do Sveemansa: – Zakończ to szybko.

Na te słowa Sveemans podszedł do Francuza i bez uprzedzenia wbił mu w brzuch sztylet aż po rękojeść, przekręcił nim kilka razy w ranie, patrząc beznamiętnie, jak mężczyzna przez dłuższą chwilę kona w cierpieniu.

To jest szybko? Wolałabym nie wiedzieć jak Sveemans zabija powoli.

– Zakopcie ciało – polecił żołnierzom kapitan. – A wy wynoście się stąd natychmiast, jeżeli nie chcecie skończyć tak jak on! – krzyknął wściekły do chłopów, którzy niechętnie zaczęli się cofać i dołączać do kolumny wędrowców.

Zostaliśmy sami, nikt się nie odzywał; w ciszy słychać było tylko parskanie koni i odgłosy kopania w błotnistej mazi. Z daleka, płytki grób prawie nie odróżniał się od nizinnego otoczenia.

Olivier patrzył z pogardą na kapitana, żołnierze, łącznie ze Sveemansem, nie wyglądali na poruszonych, a ja próbowałam zrozumieć co tu się wydarzyło.

Wyglądało na to, że kapitan kazał zamordować tego człowieka tylko na złość Olivierowi. Utwierdziły mnie w tym jego słowa:

– Kawalerze van Kerckhove, na przyszłość, nie wyciągaj broni bez mojego pozwolenia. Po powrocie możesz poskarżyć się wujowi, ale to on oddał cię pod moje rozkazy i tylko on może to zmienić. A teraz zajmij się panną de Tancré, bo gotowa tu omdleć.

Mylił się bardzo. Z natury wyglądam blado, a moje nieruchome spojrzenie nie było wynikiem szoku. Myślałam o tym, czy sama będę zdolna walczyć i zabijać w ten sposób. Technikę miałam opanowaną bardzo dobrze, wirtualna rzeczywistość, w której trenowałam, do złudzenia przypominała tę średniowieczną. Nie mogła jednak jej zastąpić – zapach krwi, widok masakrowanego, cierpiącego człowieka, który kona w męce od twojego ciosu – na to trudno się przygotować. W moich czasach mordujemy higienicznie, nie brudząc rąk. Ale wcale nie mniej okrutnie – czy człowiek, któremu podrażnia się impulsami elektrycznymi ośrodek bólu w płacie ciemieniowym, cierpi mniej niż na średniowiecznych torturach? Czy użycie broni masowego rażenia jest bardziej „humanitarne” niż wyrzynanie mieczami i wbijanie na pal?

Cywilizowani ludzie różną się od barbarzyńców tylko postępem technicznym w udoskonalaniu sposobów zabijania.

 

Ruszyliśmy dalej galopem; zaczęło padać, a po chwili deszcz przeszedł w ulewę, pioruny uderzały całkiem blisko nas.

Olivier jechał obok mnie, wyglądał markotnie i nie odzywał się wcale. Nagle zobaczyłam, że słania się w siodle i powoli osuwa z konia.

– Pomocy! – na mój krzyk dwóch żołnierzy ściągnęło nieprzytomnego chłopaka z siodła; położyli go na poboczu.

– To pewnie piorun go trafił, trzeba szybko do medyka! – krzyknął któryś z żołnierzy.

Jakie było prawdopodobieństwo, że człowieka trafi piorun, który uderzył co najmniej sto metrów obok? Zerowe. Jakie szanse, że to był atak serca, w wyniku arytmii wywołanej zeszłej nocy zbyt dużą dawką impulsów elektrycznych? Całkiem spore.

Pierwszy przy Olivierze znalazł się kapitan, uklękłam z drugiej strony, wszyscy tłoczyli się wokół nas.

– Odsuńcie się, on potrzebuje powietrza – poleciłam.

Posłuchali wszyscy, oprócz kapitana.

– Przynajmniej zasłoń mnie przed nimi! Mogę go uratować – wysyczałam wściekłym szeptem do kapitana.

– Za późno – powiedział. – Nie oddycha.

Rozerwałam kurtkę i koszulę Oliviera, położyłam ręce na jego obnażonej piersi – niewielka dawka ładunku elektrycznego z obu dłoni spełniła rolę defibrylatora, jego ciałem wstrząsnęły drgawki, ale serce nie podjęło pracy. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Pozostało tylko jedno – z sakwy wyjęłam metalowe pudełko, a z niego niewielką ampułkostrzykawkę z adrenaliną i energicznie wbiłam igłę w serce Oliviera.

Nic…nic…nic…Jest! Słabe poruszenie klatki piersiowej i potem lekki, ale równomierny oddech. Zrobiło mi się słabo z ulgi.

– Najpierw próbowałaś go zabić, a teraz ratujesz mu życie? – zapytał cicho kapitan.

To był cały komentarz do tego, co widział, a przecież powinien być, co najmniej zdumiony. Albo miał nerwy ze stali, albo zero ludzkich odruchów.

– Kobieta zmienną jest – warknęłam.

– To pewnie dlatego, że taki piękny z niego młodzieniec – powiedział z udawaną wyrozumiałością. – Ale niech tak będzie. Uratowałaś go; daję ci dwa dni, a potem wynoś się stąd, bo pożałujesz – dokończył już na poważnie.

– Wszystko dobrze, tylko omdlał. Ugodził go piorun, ale lekko – odezwał się do żołnierzy.

– Hej, Olivier, chłopie, ty to masz szczęście; czego się nie robi, żeby zwrócić uwagę pięknych dam – żartowali, podnosząc oszołomionego chłopaka.

 

Ufortyfikowany zamek z czterema narożnymi wieżami widać było z daleka. Górował nad okolicą, wieloboczna obudowa z kamienia była przedłużeniem naturalnego wzniesienia, między dwoma odnogami rzeki i okolona fosą zasilaną wodą z rzeki.

Do jedynej bramy prowadziła wąska brukowana droga, zakończona zwodzonym mostem, opuszczonym na nasze przybycie. Sam zamek był kamienną bryłą o nielicznych oknach, ale wykuszowe wieżyczki o bielonych i oszalowanych drewnem ścianach, dodawały mu uroku. Od całości odróżniała się, dobudowana od strony urwiska, okrągła baszta bez okien. Tylko tuż pod spiczastym dachem widać było wąskie szczeliny, wychodzące na drewnianą galeryjkę.

Na murach i wieżach powiewały czarne, żałobne chorągwie. Z wyjątkiem baszty. Tam, na wszystkich występach muru, siedziały chmary kruków; widocznie niezamieszkana baszta stała się ich siedliskiem, ale widok był upiorny, tym bardziej, że nie słychać było żadnego krakania; tylko trzepot skrzydeł, gdy podrywały się do lotu.

– Te ptaki od dawna tak siedzą na baszcie? – zapytałam Sveemansa, który trzymał się blisko mnie i Johany. A raczej Johany i mnie, bo jego podziw dla niej przeszedł w następną fazę; tę w której, nie spuszcza się oka z postaci dziewczyny, wdzięcznie ujeżdżającej konia.

– Nikt chyba tego nie pamięta. Już za poprzedniego właściciela nazwano ją Kruczą Basztą. – Hrabia zabrania się do niej zbliżać, bo schody grożą zawaleniem. Ale nikt i tak by tam nie poszedł z własnej woli; ludzie mówią, że tam straszy.

 

Osada na terenie podzamcza była całkiem spora. Zauważyłam liczne stragany i warsztaty rzemieślnicze, uliczki pełne były ludzi zajętych codziennymi czynnościami. Rozstępowali się usłużnie na boki, robiąc przejście naszemu oddziałowi, ale przyglądali się nam z natarczywą ciekawością; wiadomość o tragedii musiała dotrzeć już do każdego z mieszkańców podzamcza.

 

Na dziedzińcu zamkowym czekał na nas starszy mężczyzna w czarnej liberii i dwie młode służące.

– Witamy w Zedelgem, panno de Tancré. Jestem Symoen Ercke, majordomus tego zamku. Messire Hugo van den Ingelbreght nakazał, by najpierw zbadał cię medyk, pani – skłonił się sztywno.

– Jestem wdzięczna, ale to nie będzie konieczne – odpowiedziałam, zeskakując z konia, demonstrując tym samym swoją sprawność.

– Hrabia specjalnie posłał po dyplomowanego lekarza, który gości na dworze księcia d' Audenaerde. Mistrz Giacomo Santini już przybył do zamku – oznajmił tonem, wskazującym, że nikt mnie nie pyta o zdanie, a z rozkazami hrabiego się nie dyskutuje.

– Lynn zaprowadzi cię do komnaty, a Anette zaopiekuje się twoją służącą – skinął na stojące obok niego dziewczyny. – Hrabia spotka się z tobą jak odpoczniesz, pani.

– Kapitanie de Vries, ciebie hrabia oczekuje niezwłocznie.

 

Wnętrza zamku były ciemne i posępne. Ale komnata, do której zaprowadziła mnie Lynn, była obszerna i komfortowa. Spore okno, ozdobione szklanym witrażem doświetlało pomieszczenie, składające się z umieszczonej we wnęce alkowy z łożem i osobnego pokoju toaletowego, w którym przygotowywano dla mnie kąpiel. Na fotelu, obok kominka, leżały czyste suknie i bielizna.

Z ulgą wyciągnęłam się w wannie, podczas gdy Lynn zajęła się moim ubraniem.

– Co mam zrobić z tym męskim odzieniem, panienko – Lynn przyglądała się trzymanym w ręku nogawicom.

– Tylko je pożyczyłam, nie będzie mi już potrzebne. Oddaj je właścicielce, Johanie Bekker, to ta dziewczyna, co zajmuje się moim koniem. – Ale bielizna jest moja; trzeba ją prać delikatnie, bo jest bardzo cenna. Pochodzi z dalekiego Orientu i uszyto ją z materiałów u nas niespotykanych.

To powinno wystarczająco wyjaśnić dziwność moich majtek i stanika – wszystko co pochodziło z Orientu było cudowne i magiczne.

 

Siedziałam owinięta w prześcieradło kąpielowe, gdy przybył zapowiadany lekarz. Wyglądał dziwacznie – z bujną siwą brodą, ubrany w długą szkarłatną szatę z kapturem, haftowane złotą nicią rękawice – dokładnie tak jak na średniowiecznych miniaturach, które uważałam za wytwór fantazji autorów malowideł.

Tylko uniwersyteccy lekarze, arystokracja wśród medyków, mieli prawo nosić takie szaty. Byli uczonymi mędrcami z zakresu medycyny i astrologii, zajmowali się oddziaływaniem planet i gwiazd na organizm człowieka, a ich znajomość anatomii ludzkiej była czysto teoretyczna i abstrakcyjna; części ciała ludzkiego uważano za odpowiedniki części kosmosu.

Diagnoza lekarska ograniczyła się do zmierzenia mojego pulsu i uporczywego wpatrywania w szklane kuliste naczynie, które na polecenie medyka napełnione zostało moim moczem. Na tej podstawie uczony zalecił ścisłą dietę i wymamrotał po łacinie, że układ ciał niebieskich nie sprzyja upuszczaniu krwi.

Przynajmniej gwiazdy były dziś po mojej stronie.

 

Zdążyłam się sama ubrać, zanim Lynn wróciła. Na mój widok w nowej sukni, znieruchomiała przestraszona. Nie rozumiałam tej reakcji, bo wyglądałam skromnie i całkiem korzystnie. Suknia była z delikatnego, czarnego sukna, wykończonego na dole srebrną lamówką; miała prosty krój, lekko rozszerzała się od bioder, dekolt odsłaniał tylko obojczyki.

– Nie wiesz może, komu mam podziękować za pożyczenie tej pięknej sukni? – zapytałam, w nadziei, że to coś wyjaśni.

Pytanie jeszcze bardziej wytrąciło Lynn z równowagi. Przyszło mi do głowy, że może to była jedna z sukien, które hrabia kupił dla narzeczonej.

– Nie, panienko. Ja nic nie wiem o tej sukni.

Ręce jej się trzęsły, gdy zajęła się moją fryzurą, ale powoli się opanowała i po chwili całkiem szczerze zaczęła zachwycać się moimi włosami. Ułożyła je w fale luźno spływające na plecy, na głowie przytrzymane srebrną, delikatną siateczką.

 

Po wyjściu Lynn, na wszelki wypadek zabezpieczyłam sakwę z podręczną apteczką. Niewielkie pole siłowe, skutecznie odstraszy ciekawskie służące.

Po namyśle, to samo zrobiłam z mieczem; lepiej, żeby nikt dokładnie mu się nie przyglądał – miecz był bardzo lekki, wykonany ze stopu stali, nieznanego w średniowieczu. Dawał mi znaczną przewagę w walce, ale mógł wzbudzić niepotrzebne podejrzenia.

 

*

 

Zapadł zmierzch, gdy przysłano po mnie lokaja; stanął na progu sztywno wyprostowany i z nadętą miną oznajmił: – Jaśnie pan Hugo van den Ingelbreght, hrabia de Zedelgem, prosi panienkę na wieczerzę.

W obszernej sali zamkowej, było tylko kilka osób, nie widziałam ich dokładnie w półmroku. Hrabia, bo to on wyszedł mi naprzeciw, był wysokim mężczyzną w średnim wieku. Szpakowate, krótko przycięte włosy, wychudła twarz z wydatnym nosem, bladoniebieskie oczy – ogólne wrażenie zimnego dystansu i arystokratycznej wyniosłości. Nosił żałobny, czarny strój z kosztownego adamaszku o wyrafinowanym kroju – z ozdobnymi guzikami i bufiastymi rękawami. Okazałe sygnety na palcach obu dłoni, zdradzały zamiłowanie do zbytku.

Obok niego stała kobieta w ciemnej, obficie drapowanej, jedwabnej sukni; na głowie nosiła wysoki czepiec z batystu w formie ściętego stożka, szczelnie ukrywający włosy. Z wierzchołka czepca zwisał długi woal z delikatnej tkaniny, sięgający do krańca sukni. Wiedziałam, że jego długość świadczyła o społecznej randze – takie do pasa nosiły żony mieszczan, do pięt – żony rycerzy, a jeśli welon ciągnął się po ziemi, niosła go albo królowa, albo księżniczka.

Kobieta była niewiele młodsza od hrabiego; miała bladą twarz, nienaturalnie wysokie, wypukłe czoło – włosy zostały z niego trwale usunięte zgodnie z obowiązującą modą.

– Panno de Tancré, z pewnością, tak jak i my wszyscy, jesteś poruszona nieszczęściem, które nas spotkało. Tym bardziej jestem rad, że czujesz się na siłach dotrzymać mi towarzystwa w gronie bliskich domowników. Zapewniam, że jesteś tu mile widziana i bezpieczna pod moją opieką – gładkie, dworne słowa, ale nie miałam żadnych powodów, aby wątpić w szczerość jego żałoby. Nie wyglądał na potwora, pozbawionego ludzkich uczuć.

Podprowadził mnie bliżej kominka: – Poznaj panią Agnes van Kerckhove, moją kuzynkę, która po śmierci męża, zgodziła się zostać gospodynią tego domu.

Jej syna, Oliviera van Kerckhove już poznałaś, tak jak i kawalera de Vries.

A więc, nie najemny żołdak, tylko zaufany strażnik hrabiego.

Bez pancerza, w prostym czarnym kaftanie sięgającym bioder, kapitan nie wyglądał tak przerażająco, ale nadal był zagrożeniem – nie wiedziałam, co zamierza, a któryś z nich był hipokrytą; albo hrabia, który traktuje mnie jak prawdziwą Claire, albo kapitan, który nic mu nie powiedział o swoich podejrzeniach.

– Jean jest równie dobrym żołnierzem, jak jego ojciec, mój nieodżałowany druh, który poległ w ostatniej bitwie księcia Karola pod Nancy – hrabia położył dłoń na ramieniu kapitana w przyjacielskim geście.

– Książę Karol Śmiały zginął bohaterską śmiercią jak przystało na prawdziwego rycerza, umrzeć dla niego to honor i zaszczyt – entuzjazm Oliviera van Kerckhove nie była udawany. Matka spoglądała na niego z dumą i bezkrytyczną miłością.

– Mój ojciec był honorowym człowiekiem – odezwał się kapitan. – Ale uważam, że to wątpliwy zaszczyt umrzeć za człowieka, który był nieodpowiedzialnym ryzykantem i nie cenił życia swoich żołnierzy. Gdyby książę nie był taki zuchwały, nie wszczynałby wojen ze wszystkimi dookoła i nie doprowadził do militarnej zagłady Burgundii.

Mimo, że nikt z obecnych mężczyzn nie miał przy sobie broni, widziałam, że Olivier sięgnął do pasa – bezwarunkowy odruch na słowa zniewagi. Zimne spojrzenie hrabiego ostudziło jego zamiary.

– Jean, mój drogi chłopcze, rozumiem, że rozgoryczenie po śmierci ojca, nie pozwala ci jasno ocenić sytuacji – powiedział łagodnie hrabia. – Jednakże, ty sam, nie zawahałeś się bronić córki księcia Karola i niezależności prowincji niderlandzkich; dzielnie walczyłeś pod Guinegate: twoje blizny są najlepszym dowodem chwały.

– Skończmy jednak te niepotrzebne rozważania – to mówiąc hrabia podał ramię pani Agnes i ceremonialnie poprowadził ją do stołu, zastawionego srebrnymi półmiskami i ozdobnymi lichtarzami. Olivier poszedł w ślady hrabiego i dwornie skłonił się przede mną, a kapitan podążył za nami jak ponury cień.

 

Przyniesiono pieczone mięso, chleb, wino i inne potrawy, których nie potrafiłam rozpoznać, tak były przyozdobione owocami, kwiatami i bażancimi piórami.

Olivier usługiwał mi przy stole, wybierał najlepsze kawałki mięsa, podawał chleb i dolewał wina. Odniosłam wrażenie, że pani van Kerckhove nie była zadowolona z galanterii, jaką okazywał mi Olivier.

Mile zaskoczyły mnie maniery biesiadników – wzorem dworskich zwyczajów z dworu burgundzkiego, korzystano z widelców i specjalnych mis, w których można było obmyć końce palców w razie potrzeby.

 

Niezobowiązującą konwersację przerwał w końcu hrabia, czekałam na to od pewnego czasu.

– Panno Claire, mój kapitan straży, jak to żołnierz, nienawykły do wyrażania subtelnych uczuć, ograniczył się tylko do suchych faktów, relacjonując to co się stało. Z jednej strony, doceniam to, ale moje serce domaga się czegoś więcej. Wiem za to od Oliviera, w którego szczery podziw dla ciebie nie wątpię, że wykazałaś się wielkim hartem ducha, jak na kobietę.

– Powiesz mi, co ty widziałaś?

 

Pochyliłam głowę i spuściłam skromnie oczy. Nie chciałam patrzeć na kapitana, który z naprzeciwka przyglądał mi się z krzywym uśmieszkiem; miałam wrażenie, że dobrze się bawi, czekając na mój występ.

– Nie wierzę w przypadki – zaczęłam. – Myślę, że moje ocalenie niektórzy uznaliby za cud. Gdy zatrzymaliśmy się na krótki postój, oddaliłam się między drzewa, niedaleko od szlaku – tu zarumieniłam się, dając, mam nadzieję, do zrozumienia, że damy też mają fizjologiczne potrzeby. – Wtedy napastnicy zaatakowali orszak, uciekłam w popłochu w głąb lasu, potem zabłądziłam, w ciemności zraniłam się o ostry konar. Nad ranem natrafiłam na drogę i tam, co muszę szczerze przyznać, początkowo uznałam za dowód tego, że oszalałam, zobaczyłam konia Matildy. Wierzę, że to jej duch mnie prowadził i natchnął odwagą. Hrabio, nie powinieneś wątpić, że twoja narzeczona była niepospolitą osobą i nie zasłużyła na to co ją spotkało.

W to ostatnie szczerze wierzyłam.

 

Spojrzałam wyzywająco na kapitana – teraz widziałam, że ten niby drwiący uśmiech, w istocie, był wynikiem deformacji twarzy – blizna spowodowała zrosty skóry i stałe, nienaturalne wykrzywienie ust. Przyglądał mi się z namysłem; wyglądał na człowieka, który właśnie zdał sobie sprawę, że nie docenił przeciwnika.

Ciszę przerwał hrabia: – Dziękuję, panno Claire. W każdej chwili możesz pomodlić się za spokój duszy kuzynki. Matilda spoczywa w zamkowej kaplicy.

Mówił o niej jakby nadal żyła.

– Rozejdźmy się teraz, spokojnej nocy.

 

Olivier towarzyszył mi na korytarzu i po chwili zapytał:

– Czy nie miałabyś ochoty przespacerować się przed snem? Noc jest ciepła, a widok z zamkowych murów w świetle księżyca, bardzo malowniczy.

Tak faktycznie było, ale czułam, że nie przyszliśmy tu podziwiać widoków. Olivier wyglądał, jakby układał w duchu przemowę i nie wiedział jak zacząć.

– Panno Claire, ze wstydem przyznaję, że nie poznałaś mnie od najlepszej strony – zaczął nieśmiało. – Zeszłej nocy zachowałem się w sposób niegodny szlachcica i pragnę, byś mi uwierzyła, że szczerze tego żałuję.

Rozbroił mnie. Musiał to zauważyć, bo przyklęknął na jedno kolano, ujął moją dłoń i pocałował koniuszki palców.

– Może na początek, powinieneś pić mniej okowity, jeżeli chcesz panować nad swoimi popędami.

– Jestem wdzięczny za twoją wyrozumiałość – wyznał.

Moją wyrozumiałość! Obyś się nigdy nie dowiedział, jak blisko byłeś śmierci.

– Opowiedz mi coś o sobie – zaproponowałam.

–Niedługo stąd wyjeżdżam, będę giermkiem na dworze księcia d’Audenaerde. Moje przyszłe życie zostało już dawno ustalone; zostanę rycerzem, wiernie walczącym dla swojego seniora, a jak przeżyję, poślubię bogatą pannę. Fascynujące, nieprawdaż?

Nie był taki naiwny, stać go było na dystans do samego siebie.

 

To była miła rozmowa. Oparci o mur zamkowy podziwialiśmy rozgwieżdżone niebo; Olivier śmiał się z moich fantazji o tym, że ludzie kiedyś polecą do gwiazd.

– Wiesz, czasami w noce takie jak ta, ośmielam się marzyć o innym życiu. Czytałem dzieła mistrza Rogera Bacona, jego wiedza z dziedziny optyki i geometrii jest ogromna, a wizja świata i nieodkrytych możliwości porywająca; ale przez to, tym bardziej czuję, że to, co mam, mi nie wystarcza.

– Nie tylko ty czujesz niedosyt. Może nie masz wyboru, tego nie wiem. Ale twojego umysłu nikt nie zniewoli, jeśli na to nie pozwolisz – przekonywałam bardziej siebie niż jego.

– Nigdy nie spotkałem takiej kobiety jak ty, pięknej i mądrej równocześnie. Jesteś inna niż myślałem.

– Ja też oceniłam cię zbyt pochopnie.

– Chciałbym jeszcze z tobą porozmawiać przed wyjazdem – powiedział, odgarniając jednocześnie moje włosy, którymi wiatr przesłonił mi policzek i usta.

A potem pocałował mnie delikatnie i niespiesznie.

– Tak było dobrze? – zapytał z uśmiechem.

– Lepiej, o wiele lepiej – przyznałam. – Jeżeli lubisz czytać księgi, to zaufaj starożytnym mistrzom i w tej dziedzinie: „Najwyższe szczęście wówczas w duszy nam zagości, gdy w pieszczotach szukając rozkoszy prawdziwej, słodki wstęp przedłużymy do nieskończoności.”[1]

– Zostań moją nauczycielką, Claire – poprosił gorąco.

– To byłby dla mnie zaszczyt, ale z żalem muszę odmówić. Za to na dworze księcia, nie będziesz mógł się opędzić od dam, biegłych w sztuce kochania. Jesteś urodziwym młodzieńcem i będziesz bardzo przystojnym mężczyzną.

Naprawdę zarumienił się uroczo, aż przez moment pożałowałam, że nie mogę spełnić jego prośby.

Bo tego byłam pewna, zasługiwał na kogoś lepszego niż ja.

 

 

 

 

Dzień trzeci

 

Ze snu wyrwało mnie gwałtowne szarpnięcie za kotary zasłaniające łoże. Otworzyłam oczy, zaciekawiona, kto tak bezceremonialnie mnie budzi.

Johana.

– Jaki gustowny masz kapturek – powiedziałam na widok jej nakrycia głowy. Niewielki biały czepiec nie zakrywał wszystkich włosów, skromnie związane spływały na plecy.

– Jestem twoją fille de chambre. Powiedzieli, ze jak się sprawdzę, to będę mogła zostać tu na stałe na służbie – po jej minie wywnioskowałam, ze nie jest zachwycona.

Johana rozsiadła się wygodnie obok mnie na łóżku: – Na pewno zainteresuje cię, o czym plotkuje służba – stwierdziła z satysfakcją.

– Widziano cię wczoraj w nocy jak flirtujesz z Olivierem. Tu się nic nie ukryje, wszyscy już o tym wiedzą, że chcesz uwieść niewinnego chłopca.

A chcesz? – zaciekawiła się.

Pokręciłam energicznie głową: – Zdecydowanie nie. Mów dalej.

– Ich zdaniem, nie zdołasz usidlić Oliviera; ani jego matka, ani hrabia nigdy nie da zgody na wasze małżeństwo. Nie masz posagu i koneksji; wszyscy jednomyślnie uznali cię za awanturnicę, no wiesz: jesteś ładna i te rude włosy. – Podsłuchano też rozmowę pani Agnes z panem Hugo; robiła mu wymówki, że jest wobec ciebie nazbyt uprzejmy. On kazał jej się opamiętać, bo jest coraz bardziej nieostrożna i szalona.

– O, to ciekawe. Ale czy ich nie łączy zbyt bliskie pokrewieństwo?

– Bogaci się tym nie przejmują, na wszystko mogą dostać dyspensę od biskupa.

– A kapitan?

– O nim mówią niechętnie. Tylko tyle, ze jest ponurakiem i mrukiem. Żeńska służba go unika. On częściej przebywa ze swoimi żołnierzami niż w zamku, albo wyjeżdża z poufną misją na polecenie hrabiego. – Ale naprawdę, to wszyscy boją się hrabiego. Nie pisną nawet jednego słówka na jego temat i wykonują bez komentarza jego rozkazy. Jak ten o zakazie zbliżania się do Kruczej Baszty. Tylko na osobności, w cztery oczy, ta służąca, co cię wczoraj ubierała, Lynn, opowiedziała mi, że podobno, w baszcie hrabia spotykał się ze swoimi kochankami. One przyjeżdżały i odjeżdżały w nocy, usługiwała im tylko jedna stara służąca, która nigdy o tym nic nie mówi. Chyba uważają, że hrabia je więził, maltretował i żadna z nich nie opuściła żywa tej baszty. Ta Lynn jest święcie przekonana, że widziała ducha jednej z nich, w takiej samej sukni jak twoja.

– Czyli czarnej ze srebrną lamówką? Faktycznie, bardzo niespotykane. Nie może być dwóch podobnych. – Lynn jest znerwicowaną dziewczyną o wybujałej wyobraźni. A wyjaśnienie tych makabrycznych plotek może być bardzo prozaiczne. Na przykład, że to były szanowane damy z towarzystwa, które chciały zachować incognito. – Spróbuj dowiedzieć się więcej szczegółów.

– Lynn wyjechała dzisiaj rano, wróciła na wieś do rodziny. Muszę podpytać kogoś innego. – A teraz pomogę ci się ubrać; tych sznurowań z tyłu sukni nijak nie da się samemu zawiązać.

 

*

 

Biblioteka nie była zbyt obszerna, ale ilość woluminów, świadczyła o zamożności właściciela. Hrabia niedawno odziedziczył ten zbiór po swoim dalekim krewnym, razem z zamkiem i posiadłością, mógł nie być świadomy zawartości wszystkich książek. Stały w równych rzędach; sprawiały wrażenie, jakby nikt nie czytał ich od lat.

Oprócz jednej, z boku na niższej półce; niewielki tomik był niedokładnie wsunięty, wyróżniał się formatem i świeżą oprawą z mosiężnymi okuciami. Wyjęłam go z ciasnego szeregu – pięknie iluminowany manuskrypt: Księga Godzin. Dekoracje szerokich marginesów – precyzyjnie i realistycznie odwzorowane kwiaty, owady, ptaki i zwierzęta, namalowano w czystych, żywych kolorach. Jednak w przeciwieństwie do typowych średniowiecznych Godzinek, czyli podręcznych psałterzy, ten nie zawierał żadnych modlitw ani obrazów o charakterze religijnym.

Był raczej osobistym kalendarzem, z miejscem na własnoręczne zapiski właściciela.

Wszystkie inicjały pergaminowych kart ozdobiono znakami zodiaku. Miniaturowe obrazy przedstawiały sceny rodzajowe właściwe dla danej pory roku, pokazujące zajęcia mieszkańców, swojskie okoliczne krajobrazy: łąki, lasy i wzgórza z gotyckimi zamkami. Szczegółowe i realistyczne obrazy architektury zamkowej, ale także chłopskie zagrody, zwierzęta gospodarskie.

Dalej robiło się dziwniej, niektóre sceny były wręcz obsceniczne.

Jak rycerz odcinający własne genitalia, zakonnica prowadząca zakonnika na postronku przywiązanym do jego obnażonego członka, czy ilustracja owocującego drzewa, z którego gałęzi zwisały nabrzmiałe penisy z mosznami.

A także realistyczne sceny seksu w pozycjach zakazanych przez kościół.

Księga nie zawierała informacji identyfikujących właściciela, herbów, żadnych odręcznych adnotacji, marginalii czy zapisków. Za to niektóre karty były pogrubione, zostały misternie sklejone na brzegach, a pozostawiona przy grzbiecie, prawie niewidoczna szczelina, umożliwiała ukrycie luźnej karki.

 

– Widzę, że znalazłaś coś interesującego wśród tych starych ksiąg – usłyszałam uprzejmy głos hrabiego za plecami.

Odwróciłam się, zatrzaskując tę dziwną Księgę Godzin. Po jego minie na widok woluminu w moich rękach, zrozumiałam, że dobrze zna jego treść i bardzo uważnie obserwuje moją reakcję.

Nie wyczułam w tej książce nic nadnaturalnego, podobnie jak w całym księgozbiorze. Nie potrzebowałam przeglądać każdej ze zgromadzonych tu ksiąg, aby zorientować się, że nie ma tu tej, której szukam. Jeżeli została przeniesiona z naszych czasów i wyposażona w pole siłowe przez fluopatę, powinnam była to wyczuć.

Podobnie jak najmniejszy ślad oddziaływania psychicznego na moją świadomość.

Taki jak w tej chwili.

Czułam narastający nacisk i próbę odczytania moich emocji przez hrabiego.

Prawdziwy średniowieczny empata? Byłam zafascynowana – tak musiałby się czuć każdy etnozoolog, jeśli natrafiłby na egzemplarz wyginionego gatunku. Coś z mojej ekscytacji dotarło do hrabiego, ale odczytał to w najbardziej przewidywalny dla męskiego ego sposób: uznał, że nie potrafię się oprzeć jego urokowi oraz sugestii hipnozy.

– Ach, właściwie to trafiłam tutaj przypadkiem; szłam właśnie do kaplicy i zabłądziłam – uśmiechnęłam się nieśmiało.

– Wybacz, jaśnie panie, przybył posłaniec od księcia d’Audenaerde. Prosi pilnie o rozmowę – w drzwiach biblioteki stał służący.

Hrabia zawahał się, ale przerwał swoją ingerencję. W praktyce zawsze odczuwam to tak, jakby ktoś pstryknął przełącznikiem i wyłączył światło punktowo skierowane w moją stronę.

– Panno Claire, nie skończyliśmy jeszcze rozmowy. Joseph wskaże ci teraz drogę do kaplicy, a potem przyprowadzi do mojej komnaty –powiedział wychodząc pospiesznie z biblioteki.

 

Służący bez słowa poprowadził mnie krętymi korytarzami w głąb zamku.

Nisko sklepione łukowate sufity tonęły w półmroku, niesiony przez Josepha lichtarz oświetlał tylko drogę tuż przed nami. Ta część zamku musiała pochodzić z wcześniejszych wieków, bardziej przypominała lochy niż pomieszczenia mieszkalne. W ciszy słychać było szelest trenu mojej sukni oraz trzask ognia w kagankach zawieszonych na kamiennych, omszałych murach.

 

Przed drzwiami kaplicy Joseph zatrzymał się i stanął przy wejściu, zgodnie z poleceniem hrabiego oczekując, by eskortować mnie w drodze powrotnej.

Kaplica nie miała okien, na środku niewielkiego pomieszczenia, rozświetlonego dziesiątkami woskowych świec i wypełnionego duszącym zapachem lilii, stała otwarta trumna. Zwłoki Matildy ubrano w ślubną suknię, szczelnie zapiętą pod szyję; delikatny welon i pasma włosów przysłaniały drobną twarz.

W głębi, w cieniu, zauważyłam pogrążoną w modlitwie kobietę w czarnej pelerynie, na pochyloną głowię miała nasunięty kaptur –nie widziałam jej twarzy, tylko bardzo jasne włosy, przerzucone przez ramię –blask świec nadał im srebrnego połysku.

 

Mimo woli poddałam się nastrojowi miejsca. Tajemnica, mistycyzm, rytuały – to wciąż za mało by zrozumieć, jak to możliwe, że przez wieki ludzie wierzyli w obecność swoich bogów, gotowi w ich imieniu na największe poświęcenie i największą podłość. Rozumny człowiek, nie może przecież zaakceptować do końca dogmatów jakiejkolwiek religii. Kierując się konsekwentnie racjonalizmem, nie powinien też negować faktu wiary w Istotę, której człowiek nie jest w stanie pojąć swoim umysłem.

Reszta to niewiadoma. Agnὁsis.

Nigdy nie byłam zwolennikiem determinizmu, ale nie przekonuje mnie też pogląd, że to co nam się przytrafia, jest w całości wynikiem przypadku.

Abstrahując od tego, ze ludzie, którzy w to wierzą mają dziwną wizję świata, niewiele różniącą się od średniowiecznej kosmologii, to naprawdę nie potrafię zrozumieć, że akceptują brak wolnej woli, jako „logicznie niespójnego nonsensu”.

Nie wierzę, że coś takiego jak los, przeznaczenie, kieruje naszym życiem.

Nasze zachowanie, jest wypadkową podejmowanych wyborów lub ich braku i w jakiejś części przypadku. Będę się tego trzymać, bo potrzebuję chociaż odrobiny sensu w tym, co robię.

 

Oparłam się o jeden z klęczników i otworzyłam Księgę Godzin.

Przejrzałam wszystkie schowki; były puste, poza jednym – wyjęłam ze środka cienki arkusik. Wiersz?

Dwa ukochania, rozpacz niosąc i otuchę,

Wabią mnie, jak dwa duchy, w dwie przeciwne strony:

Jasnym aniołem jest mi mężczyzna; złym duchem –

Kobieta, której włos jest mrokiem nasycony.

Na stronę piekła chcąc mnie zwerbować, diablica

Pokusami odciąga od mojego boku

Anioła, pragnąc skazić jego czyste lica

Szatańską czernią swego niecnego uroku.”[2]

 

Znałam ten wiersz – sonet 144 – widziałam nawet kiedyś faksymile rękopisu autora. Ten, kto przepisał w oryginale początek sonetu, miał mniej wyrobiony charakter pisma, popełnił też kilka błędów.

Nie to było istotne. Ten wiersz nie powinien się znaleźć w piętnastowiecznym manuskrypcie i nie dlatego, że był wyznaniem homoseksualnej miłości.

Po prostu, nikt w tym wieku nie miał prawa znać sonetów Shakespeare’a, napisanych i wydanych drukiem dwa wieki później. Jedynie ktoś, kto tak jak ja przybył z przyszłości. Nie pozostawił jednak żadnych śladów nadnaturalnych zdolności, które mogłabym wyczuć.

Zastanowię się nad tym później – schowałam kartkę w najbardziej bezpieczne miejsce, jak przystało na średniowieczną kobietę – w staniku gorsetu.

Teraz dalsze domysły były tylko stratą czasu.

 

Nie wiedziałam dokładnie, jakie zdolności psychiczne ma hrabia, ale na pewno nie był telepatą, nie umiał czytać w myślach. Gdyby tak było, sprawdziłby mnie już wczoraj. Oceniałam, że jako empata potrafi jedynie wykrywać szczerość emocji drugiej osoby, jak naturalny wariograf.

 

Obejrzałam się, aby sprawdzić, czy tajemnicza kobieta nadal się modli, ale już jej nie było; zaaferowana lekturą, nie zauważyłam jak wychodziła.

Skinęłam na służącego: – Joseph, zaprowadź mnie do komnaty hrabiego. Powiedz, kim była ta dama, która modliła się w kaplicy? byłam zaciekawiona.

– Nikogo nie widziałem, pani – spojrzał na mnie, jak zwykle bez najmniejszego przebłysku inteligencji i skłonił się sztywno.

To nie musiała być prawda, ten człowiek nie budził mojego zaufania, a może po prostu zdrzemnął się na stojąco.

 

Gdy zamknęły się za mną ciężkie drzwi komnaty, hrabia zapytał bez żadnych wstępów:

– Jesteś szpiegiem inkwizycji? – Matilda pisała mi, że jesteś fałszywa, nie ufała ci. – Zabiłaś ją, bo cię zdemaskowała?

– To przerażające co mówisz, hrabio! Nie zabiłam Matildy i nie mam nic wspólnego z inkwizycją – szczera odpowiedź na szczere pytanie.

Potem wzmocniłam swoją blokadę.

– Nawet jeśli to prawda, wiem, że przysłał cię ktoś inny. Kazałem cię szpiegować służącej Matildy; doniosła mi, ze nie rozstajesz się ze swoją Księgą Godzin, chociaż nie widziała, byś kiedykolwiek się modliła. To akurat mnie zainteresowało. Bardzo się zmartwiłaś, gdy twoja księga zaginęła? – patrzył na mnie ze złośliwą satysfakcją. – Przejrzałem ją dokładnie, to rzeczywiście zdumiewające dzieło.

Na te rewelacje nie byłam przygotowana.

Milczałam przez dłuższą chwilę, wpatrując się bezmyślnie w książkę, którą ściskałam w rękach, jakbym mogła z niej wyczytać, kim naprawdę była Claire i do czego miała jej posłużyć ta cała Księga Godzin.

– Nie dziwię się twojemu milczeniu. Wiedz, że rozpoznam, kiedy kłamiesz i jestem pewien, że w końcu powiesz prawdę. Masz szansę po dobroci wydać swojego mocodawcę, bo zaręczam, że nie spodobają ci się sposoby zadawania pytań przez mojego kata – zasugerował, a jego uprzejmość była bardziej upiorna niż pospolite groźby.

– To nie będzie potrzebne – odpowiedziałam spokojnie.

Odechciało mi się już udawać naiwne dziewczę. Nie przejmując się brakiem zaproszenia, rozsiadłam się wygodnie w fotelu przy kominku z buzującym ogniem i rozejrzałam po obszernej komnacie. Kamienną podłogę wyścielały skóry zwierząt, pod przeciwległą od okna ścianą majaczyło w półmroku łoże z opuszczonymi kotarami, a obok stał zgrabny sekretarzyk zasypany arkuszami pergaminu i przyborami do pisania. Teraz to wyczułam – księga była tutaj; hrabia musiał być świadomy, że nie jest to niewinne dzieło i dlatego obawiał się inkwizycji. Miał też zdolności, których ujawnienia na pewno by nie chciał.

– Przyjechałam tu z konkretną misją. Mój mocodawca jest zainteresowany pewną księgą, którą posiadasz i proponuje współpracę. Ty masz księgę, a on ma klucz do szyfru. Moja Księga Godzin to cenny prezent, mam do niej sentyment, ale zapewniam, nie ma w niej żadnych zaszyfrowanych wiadomości. Mój pan nie jest tak naiwny, aby powierzyć mi swoje sekrety.

– Popatrz, nie mamy nic wspólnego z inkwizycją – dla wzmocnienia efektu, wykonałam zupełnie zbędny teatralny gest i na niskim stoliku przede mną pojawił się wolumin w grubej oprawie. Wpatrywałam się w wytłoczone w skórze złocone litery „Dissertationes de natura et libertate”. Przeniesienie tomu z sekretarzyka nie było trudne.

– To za mało. Chcę dowodów. Jeśli odważysz się i przy mnie otworzysz księgę, zastanowię się co dalej. Jednak najpierw przeczytaj uważnie inskrypcję, dobrze radzę. Kilku śmiałków próbowało, po śmierci wyglądali jak usmażeni ogniem. Nawet byłoby mi cię szkoda – westchnął.

 

Łaciński tekst umieszczony poniżej tytułu, w patetycznym i wzniosłym stylu obwieszczał, że tylko wybrańcy mogą posiąść tajemną wiedzę, a niegodni, nigdy nie zdobędą klucza i za próbę kradzieży zostaną ukarani śmiercią.

W tym przynajmniej Agencja się nie myliła, to eufemistyczne określenie o urwaniu kontaktu z agentami potwierdził dosadnie hrabia – zostali porażeni, próbując pokonać pole siłowe chroniące wolumin.

Może jednak miałam w sobie więcej z psychopaty niż sądziłam, bo nie czułam lęku i dłonie mi nie zadrżały, gdy położyłam je na księdze.

Pokonałam pole siłowe i nie poraził mnie prąd.

Ale to co poczułam było równie gwałtowne. Potężna fala energii przełamała wszystkie zapory w moim mózgu, byłam bezwolnym naczyniem, do którego na siłę wdzierała się obca świadomość, bez umiaru, jak żywioł, psychiczne tsunami. Chyba krzyczałam, sadząc, że to moje ostatnie chwile, a mózg za chwilę mi eksploduje, gdy wszystko ucichło tak nagle jak się zaczęło. Półleżałam w fotelu, próbując opanować drżenie wszystkich mięśni. Z rozcięcia nad brwią obficie spływała krew, plamiąc dekolt mojej sukni. Ale żyłam.

Komnata wyglądała jak po ataku szaleńca, wszystkie drobne przedmioty: książki, bibeloty, lichtarze leżały rozrzucone po całej komnacie. To musiało być moje dzieło. W ciągu ostatnich kilku minut, gdy walczyłam o życie, nie panowałam nad swoją psychokinezą

– Jedna z książek, która przeleciała blisko twojej głowy, miała masywne okucia – wyjaśnił hrabia, w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. Na jego beznamiętnej dotychczas twarzy widać było ekscytację.

– Jesteś pierwszą, która przeżyła – mówił z namysłem. – To mnie przekonuje, że wiesz i potrafisz coś więcej niż twoi poprzednicy, a ja zamierzam się dowiedzieć, co. Zastanów się czy nie lepiej pracować dla mnie z własnej woli.

– Nie boisz się, że jestem wiedźmą? – zaschło mi w gardle, gdy powoli podchodził do mnie. Pozwoliłam, by poczuł mój strach, nie był do końca udawany; nie wiedziałam do czego hrabia jest zdolny.

– Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że nią jesteś – jego oczy lśniły z podniecenia; moim strachem? widokiem krwi? Nie potrzebował większej zachęty.

Przeważyło coś innego – nieufność, wyrachowanie?

– Pozwól, że wrócimy do tego za kilka dni. Im dłuższe czekanie tym słodsza nagroda – obiecał, uśmiechając się lekko, jakby z rozbawieniem. Gdy już odkryję, kim naprawdę jesteś i co mogę z tobą zrobić. Jeśli będziesz lojalna, zyskasz coś więcej niż ochronę. Może nawet zechcę ci udowodnić, na jak wiele sposobów umiem zadowolić kobietę. – Ale do tego czasu będziesz pod ścisłą strażą mojego kapitana.

– Przyślę niezwłocznie chirurga do twojej komnaty.

 

*

 

Nie czekając na chirurga, przyłożyłam do rany środek tamujący krwawienie i wstrzyknęłam znieczulenie miejscowe. Poleciłam zagotować wodę, przygotowałam też antyseptyczny roztwór do dezynfekcji. Rozcięcie było głębokie, wymagało szycia.

Człowiek, którego przyprowadził Sveemans, przynajmniej wyglądał zwyczajnie, nie jak ten nawiedzony mistrz specjalizujący się we wróżeniu z moczu. Miał ze sobą walizeczkę z narzędziami, z której wyjął niezbędne przyrządy. Bez słowa obejrzał ranę i wziął igłę do ręki.

– Stop! Najpierw umyj dokładnie ręce i zanurz igłę i przyrządy w tej cieczy – wskazałam mu antyseptyk.

– Leczę ludzi bez takich fanaberii – odpowiedział gniewnie.

– A ilu z nich umiera? – To nie są żadne fanaberie, czytałam Chirurga Magna sławnego Guya de Chauliac. Dowodzi, że zachowanie czystości w trakcie zabiegów i odkażanie ran, znacznie przyspiesza proces leczenia. Chyba nie zaszkodzi spróbować.

Posłuchał mnie niechętnie, jednak szwy założył bardzo sprawnie i był pod wrażeniem, że nawet nie skrzywiłam się z bólu.

Sveemans przyglądał się temu w milczeniu, a na koniec zapytał:

– Kapitan polecił, abym dowiedział się, co ci się przytrafiło, pani.

– Hrabia go nie poinformował? – Nieszczęśliwy wypadek, księga spadła z półki, a miała masywne okucia.

 

*

 

Miałam to wszystko w pamięci.

Każde słowo, rysunek, najdrobniejszy znak z „Dissertationes…” były wyryte w moim umyśle, jakby istniały tam od zawsze.

Równie dobrze mogłabym spokojnie poczekać na kontakt z Agencją, a potem podyktować im wszystko. Pewnie tak zrobiłby lojalny agent, ale ja nim nigdy nie byłam. Dlatego, oni też nie darzyli mnie zaufaniem, wysyłając jako przynętę dla średniowiecznego psychopaty. Być może, gdzieś tutaj jest ten prawdziwy agent IMHA, mój „anioł stróż” obserwujący rozwój wypadków i realizujący swoje zadanie. On na pewno wiedziałby, kim była Claire i dlaczego zginęła.

Ale głównym powodem, dla którego nie zamierzałam się z niczym zdradzić nie był brak zaufania. Gdybym odkryła przed Agencją moje zdolności, nie byłabym już człowiekiem, tylko obiektem doświadczeń, warzywem z umysłem kontrolowanym przez IMHA – śmierć byłaby zdecydowanie lepszym wyjściem. Albo dezercja do średniowiecznej Flandrii, co na jedno by wyszło.

 

I jeszcze do tego sama treść tej „cennej” księgi to był jakiś ponury żart.

Czarodziejskie zaklęcia? Serio?

Poczynając od niewinnych formuł, mających uzdrawiać różnego rodzaju drobne dolegliwości i poważne obrażenia, poprzez takie, których efekt był porównywalny z mocą fluopatów i innych endopatów z XXI wieku, aż po „zaklęcia”, które brzmiały jak wytwór majaczeń obłąkanego średniowiecznego alchemika. Przepis na kamień filozoficzny! Autor miał dziwne poczucie humoru, szyfrując prawdziwe wiadomości w takiej postaci.

Chociaż, jeżeli postanowił ukryć je w XV wieku, trudno było uznać to za całkiem nielogiczne. Ci ludzie naprawdę wierzyli w czary.

Również inkwizycja papieska nie negowała ich istnienia i tak naprawdę przez wieki nie prześladowała zbyt gorliwie „czarowstwa” (Hexerei), traktując je za herezję, wymagającą w pierwszej kolejności nawrócenia grzeszników. Inkwizytorzy, zwłaszcza hiszpańscy, często próbowali ratować oskarżonych, którzy w trakcie procesu mogli korzystać z pomocy prawnej, a wyrzeczenie się zakazanych praktyk i wyrażenie skruchy było okolicznością łagodzącą.

Wszystko zmieniło się z początkiem XVI wieku – to wtedy stosy zapłonęły w całej Europie. W głównej mierze dzięki upowszechnieniu się chorych poglądów Heinricha Krammera, który w swoim traktacie „Młot na czarownice” postulował, by Hexerei traktować jako przestępstwo, wyjęte spod jurysdykcji inkwizytorów i skazywać oskarżonych na karę śmierci bez prawa do procesu i obrony. Aby stanąć przed świeckim sądem wystarczyła zwykła plotka, a stosowanie tortur było nieodłącznym elementem postępowania i zawsze kończyło się „dobrowolnym” przyznaniem do winy.

 

Może ja również powinnam potraktować średniowieczne czary bardziej serio,

w końcu współcześni endopaci umieli to samo co czarownicy z powieści fantasy.

Nie można było wykluczyć, że ci czarownicy faktycznie istnieli w przeszłości i byli ludźmi z mutacjami genetycznymi. Tylko mutacje pojawiały się losowo i bardzo rzadko, a nie globalnie w wyniku pandemii wirusa jak w XXI wieku.

 

Przerzucałam w myśli karty księgi: moją uwagę zwróciła fantastyczna formuła odwracająca proces starzenia, niestety z dopiskiem: „do zastosowania wobec kobiet w dojrzałym wieku”.

No naprawdę szkoda, że mam tylko dwadzieścia sześć lat.

Ale na przykład takie wzniecanie płomienia na odległość. Całkiem przydatne przy zapalaniu świecy. Zgodnie z instrukcją powtórzyć dwa razy, jednocześnie wskazując dłonią w kierunku obiektu i gestem określając siłę płomienia.

To akurat rozumiałam –powtarzalność pozbawia słowa pierwotnego znaczenia. Rytualne gesty i słowa mają jakąś uwodzicielską siłę – to odrębna logika, a nie kwestia wiary.

Cóż, jak było do przewidzenia, knot świecy wyglądał na równie zgaszony, jak moje nikłe nadzieje, że „czary” podziałają.

Zaraz. Łacińskie słowo incantatio to zaklinanie, ale też recytowanie. Powtórzyłam to samo półgłosem, delikatnie muskając dłonią powietrze w kierunku świecy.

Zapłonęła silnym płomieniem.

To nie były moje zdolności. Impulsy elektryczne, które potrafiłam wzmocnić siłą umysłu działały w niewielkiej odległości, wywoływały iskrę, która mogła wzniecić płomień jak zapalniczka. Teraz stałam w drugim końcu komnaty, co najmniej dziesięć metrów od świecy.

Nie mogłam się powstrzymać. Wyjrzałam przez okno – z zamkowych murów naprzeciwko zwisał smętnie proporzec. W kamiennej ścianie nie było żadnych okien, a fosę w dole wypełniała mętna woda. Żadnego ryzyka pożaru.

Wypowiedziałam formułę, tym razem wykonując energiczniej gest. Proporzec zapalił się gwałtownym płomieniem, spłonął dosłownie w kilka sekund. Gdyby nie puste miejsce na murze i fruwające w powietrzu strzępy sadzy, mogłabym uznać, że mi się przywidziało.

To co zrobiłam wymagało przewartościowania moich sądów, zaakceptowania tego, co nieracjonalne i przekonania samej siebie, że nie oszalałam.

Zwyczajnie bałam się próbować dalej.

 

Tak jak zazwyczaj w przypadku zbyt silnych bodźców, aby ratować spokój umysłu, odcięłam się od swoich emocji, zwolniłam tętno i pracę serca – dla postronnych wyglądało to tak, jakbym zapadła w letarg.

Tuż przed zapadnięciem w medytację, pomyślałam, że przynajmniej nie musiałam już obawiać się szantażu kapitana. Nic, ale to nic, co powiedziałby hrabiemu na mój temat, nie mogło mi zaszkodzić. Wręcz przeciwnie, tylko bardziej by go podekscytowało. Również deadline, jaki mi wyznaczył kapitan przestał istnieć – byłam teraz „gościem” pod specjalną ochroną.

 

 

 

Dzień czwarty

 

Hrabia dotrzymał słowa. Gdy przekroczyłyśmy z Johaną bramę zamku, eskorta już czekała – dwaj gwardziści pozdrowili nas uprzejmie i ruszyli w ślad za nami, trzymając się kilka kroków z tyłu. A po chwili dogonił nas też Sveemans. Johana obejrzała się przez ramię i zwolniła kroku na jego widok, słyszałam jak rozmawiają. O niczym specjalnym, to bardziej ton głosu i intonacja zdradzały, że są sobą zainteresowani.

W miasteczku nie ominęłyśmy żadnego straganu, obie autentycznie podekscytowane, tyko każda z innego powodu. Johana szukała nowej sukni, bo właśnie stała się posiadaczką garści srebrnych groszy, tyle zaczerpnęłam z sakiewki, wypłacając jej z góry miesięczną pensję. Ja czułam się jak w skansenie z cennymi eksponatami.

Martin trzymał się blisko nas, a gwardziści snuli się z tyłu znudzeni.

– Czemu kapitan wyznaczył aż trzech żołnierzy do naszej ochrony? – spytałam Martina.

– To Jorgis i Claus są na służbie. Ja mam wolne, jestem tu dla przyjemności – wyjaśnił, nie odrywając wzroku od Johany.

Rzeczywiście, przyjemnie było na nią popatrzeć. Zaaferowana, z wypiekami na twarzy i błyszczącymi oczami, buszowała miedzy straganami, oglądając błyskotki i kolorowe chustki. Ciemne kręcone włosy, przewiązane nową, czerwoną wstążką okalały drobną twarz, a kilka piegów wokół nosa tylko dodawało jej uroku. W sukni dworskiej pokojówki wyglądała zgrabnie, gorset podkreślał miłe dla męskiego oka krągłości, szerokie biodra i kształtne piersi.

Mnie zainteresował warsztat snycerski. Nie zamierzałam niczego kupować, chciałam tylko przymierzyć, jak leżą w dłoni oryginalne sztylety z epoki. Ale urzekło mnie co innego – na ścianie na wprost wejścia zawieszono kompletny strój do konnej jazdy: czarna skórzana kurtka, nabijana srebrnymi ćwiekami, spodnie, pas z mosiężną, ozdobną klamrą; były nawet wysokie buty do kompletu.

Tego właśnie potrzebowałam – zrzucić kobiece fatałaszki, wsiąść na konia i pognać galopem bez celu, nie myśląc o niczym.

– Szanowna pani sobie życzy obejrzeć bransolety? – głos właściciela wyrwał mnie z marzeń. W sklepiku, oprócz broni były też ozdoby z miedzi i srebra.

– Nie. Chcę przymierzyć ten skórzany doublet. I buty.

Nawet nie mrugnął okiem, tylko bez słowa pomógł mi założyć kurtkę. Tak jak myślałam, to był mój rozmiar, bo jak na średniowieczne standardy byłam rosłą kobietą. Kazałam wszystko zapakować i odesłać do zamku. Nie pytając o cenę, dałam mu florena. Przyzwyczaiłam się już, że to dużo, a w roli wielkopańskiej bogaczki czułam się bardzo dobrze.

Humor jeszcze bardziej mi się poprawił na widok moich strażników smętnie podpierających ściany przed wejściem. Udręczone miny mężczyzn czekających na kobiety, robiące zakupy, wyglądają tak samo w każdej epoce.

– Panowie, pewnie jesteście spragnieni, tak gorąco dzisiaj. Wypijcie za moje zdrowie po kufelku piwa. I dogońcie nas zaraz, będziemy na rynku.

Zawahali się tylko przez moment, ale pokusa była silniejsza: – To potrwa chwilę – zapewnił Jorgis za nich obu, zręcznie chwytając srebrnego grosza.

 

Na środku niewielkiego rynku, obok pręgierza, umieszczono drewniane dyby. Zakuty w nie mężczyzna był w opłakanym stanie.

­– Sveemans, za co ten człowiek został ukarany? – zapytałam, podchodząc bliżej pręgierza.

– To złodziej, został złapany na próbie kradzieży w zamku. Jakiejś cennej rzeczy, dlatego kara taka surowa – już od tygodnia tak kona. Normalnie hrabia kazałby mu tylko rękę uciąć i puściłby go wolno.

Mężczyzna miał poparzoną twarz, a z prawej ręki pozostał zwęglony kikut. Ubrany był w ciemne spodnie i bluzę, a na nogach miał zupełnie zwyczajne w XXI wieku, sportowe buty do biegania. Agenci, którzy przybywali tylko na krótkie zadania, nie maskowali się zanadto, bo nie planowali konfrontacji z tubylcami.

Widziałam w jego zamroczonych bólem oczach błysk rozpoznania. Fluopaci jakoś wyczuwają się nawzajem. Ale czemu nie był w stanie się uwolnić? Czyżby porażenie polem siłowym księgi ograniczyło jego naturalne zdolności?

To, dlaczego nie mógł nawiązać połączenia z Agencją, było oczywiste – implant lokalizacyjny zazwyczaj umieszczany jest w prawym ramieniu, niezbyt głęboko pod skórą. On w tym miejscu miał tylko resztki zwęglonych mięśni.

– Zabij mnie – bardziej wyczytałam z ruchu jego warg niż usłyszałam.

Tak, mogłam to zrobić.

Chciałabym móc powiedzieć, że z litości. Ale tak nie było, bo czułam tylko złość i wściekłość.

Złość na niego, że nie zdołał sam uwolnić się z dybów, schować gdzieś, albo po prostu popełnić samobójstwo, oszczędzając mi tego widoku.

Wściekłość na Agencję, że nie uznała za stosowne szukać swoich zaginionych agentów, choćby w celach badawczych, aby odnotować stan liczbowy personelu. Kontakt się urwał – czyli nie żyje, właśnie umiera albo umrze wkrótce. Co za różnica.

A jeśli to pułapka? Podejdę do niego i skrócę jego cierpienia, a wtedy zdemaskuję się na oczach wszystkich i sama nie zdołam uciec?

Z daleka, tak, że nikt nie powiązałby tego ze mną, mogłam tylko zapalić jego dyby, a wtedy spłonąłby razem z nimi jak pochodnia. Chyba nie o taką śmierć mu chodziło.

W ciągu następnych paru minut wydarzyło się kilka rzeczy naraz.

Poczułam ruch powietrza, jak wtedy, gdy ktoś gwałtownie bierze zamach, by wyprowadzić cios. Zadziałałam instynktownie, uruchomiłam barierę energetyczną, obracając się w stronę zagrożenia. Tylko, że tym razem, pole siłowe było o wiele silniejsze i miało większy zasięg. Na tyle, ze odrzuciło napastnika o kilka metrów, a na linii jego ciosu znalazła się Johana. Uniesiony sztylet, ugodziłby ją z pewnością, ale w tym samym momencie miecz Sveemansa opadł na rękę zabójcy, odcięta w łokciu, razem ze sztyletem w zaciśniętej dłoni, upadła u stóp zmartwiałej z przerażenia dziewczyny.

– Sveemans! Nie zabijaj go – krzyknęłam w tym samym momencie, gdy Martin z rozmachem przebił mężczyznę mieczem.

– Panno de Tancré, to zbędna litość dla takiego jak on. Już nic wam nie zrobi.

– I nic już nie powie. Miałam zamiar dowiedzieć się, kto go przysłał, a nie darować mu życie – wyjaśniłam ze złością, odwracając się z powrotem w stronę nieszczęsnego więźnia w dybach.

Patrzyłam z niedowierzaniem na swoje mimowolne dzieło. Stałam blisko pręgierza i fala pola siłowego, po prostu zmiażdżyła ciało agenta.

Ludzie, którzy zbiegli się na widok zamieszania, zaczęli szeptać, a potem głośno pokrzykiwać, że gwardzista zabił czarownika, który przed śmiercią zdołał rzucić zaklęcie, ale szczęśliwie dosięgło tylko więźnia.

Czyje czary, tego wina.

 

Sveemans stał wpatrzony w Johanę i w końcu zdołał wydusić z siebie:

– Ta krew; nic ci nie jest?

– To nie moja – odpowiedziała z tak samo lunatycznym spojrzeniem.

Przecież widać było, ze chcieli się sobie rzucić w ramiona. Ale do tego, potrzebowali chyba większej odwagi niż do zaszlachtowania człowieka.

– Lepiej chodźmy stąd – przywróciłam ich do rzeczywistości. – Może Johana odpocznie w karczmie i napije się czegoś na pokrzepienie?

– Powiedz Martin, gdzie się nauczyłeś tak walczyć? Szybki jesteś – przysunęłam się blisko do niego, gdy podał usłużnie ramię mnie i Johanie.

Rozważałam, czy to możliwe, że IMHA umieściła agenta wśród gwardzistów.

Martin na przykład, sprawny zabójca bez skrupułów i mógł bez problemu śledzić każde moje posunięcie.

– Kapitan de Vries uczył mnie od najmłodszych lat. Pochodzimy z tych samych stron. Gdy wyjeżdżał do Zedelgem dwa lata temu, zabrał mnie ze sobą do swojego oddziału.

To nie ten gwardzista. Martin na pewno nie był fluopatą, a jeśli agencja wysyłała też innych endopatów, o czym mogłam nie wiedzieć, wyczułabym jego lokalizator. Jeśli stanie się bardzo blisko takiej osoby, tak jak ja teraz przy Martinie, oparta o jego prawe ramię, pulsowanie implantu brzmiałoby jak uderzenie tętna.

No i Martin rzeczywiście zadurzył się w Johanie, czego żaden profesjonalny agent na pewno by nie zrobił.

Jeżeli IMHA faktycznie kogoś jeszcze tutaj zakonspirowała, to raczej ta osoba nie rzuca się w oczy. Może wśród służby zamkowej, nikt nie zwraca uwagi na służących i nie interesuje się zanadto przeszłością nowoprzyjętych.

 

Zostawiliśmy Johanę i Martina w karczmie, potrzebowali samotności.

Byliśmy już na moście pod zamkiem, gdy zapytałam:

– Co się właściwie stało, widzieliście wcześniej tego człowieka?

– Staliśmy z tyłu za wami, Martin był bliżej Johany – wyjaśnił Claus.

– Jak to Martin – filozoficznie przytaknął Jorgis.

– To musiał być kolejny z nich.

– Co masz na myśli Claus?

­– No, ostatnio pojawiło się kilka takich dziwnych osób. Podobno szukają czegoś w zamku. Czego nie wiadomo, bo nikt z nich nie przeżył. A ten z rynku, też nic nie powiedział.

Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że naszą przyjacielską pogawędkę obserwuje z murów zamkowych kapitan de Vries. Jorgis i Claus przekonali się o tym boleśnie, gdy wymyślał im od półgłówków, co było najdelikatniejszym określeniem. Jak zrozumiałam oberwało im się za spoufalanie ze mną i brak czujności, o czym dobitnie świadczył bijący od nich odór piwa.

Dopóki nie skończył sztorcować żołnierzy, mnie kapitan nie zaszczycił nawet spojrzeniem. Za wcześnie się jednak ucieszyłam. Dołączył do mnie na murze, gdzie postanowiłam poczekać na Johanę.

– Rozkazy się zmieniły. Zdajesz sobie sprawę, że twoja swoboda poruszania się jest bardzo ograniczona?

­– To oznakuj ścieżki, po których mogę stąpać – zaproponowałam uprzejmym tonem.

– Trzymaj się wschodniego skrzydła zamku. No, możesz jeszcze spacerować po murach zamkowych – zezwolił łaskawie. – A poza zamek, tylko w mojej obecności i jeśli to będzie konieczne.

– A do Kruczej Baszty?

– Niby po co? Tam nic nie ma, schody są zawalone. Chyba, że umiesz fruwać, jak te kruki.

– Tak naprawdę to chcę pojeździć konno.

Kiedy już straciłam nadzieję, że się zgodzi, powiedział: – Będę czekał na dziedzińcu jutro po śniadaniu.

No i nie byłby sobą, gdyby mnie nie pouczył na odchodnym.

– I nie mąć więcej w głowie moim żołnierzom. Nic ciekawego się od nich nie dowiesz.

 

*

 

Johana wróciła dopiero po kilku godzinach. Rozmarzona i milcząca.

W końcu nie wytrzymałam.

– Czego się dowiedziałaś?

– Martin mówi, że niedługo stąd wyjeżdża. Odsłużył już dwa lata z kontraktu, a kapitan nie będzie mu robił problemów.

– To miło. A coś więcej, o tym co się dzieje w zamku, na przykład?

– No… – stropiła się. – Hrabia wyjechał dzisiaj rano, ma wrócić na pogrzeb Matildy. – A Marin bardzo chwalił kapitana, że dba o swoich ludzi. Jest wymagający, ale oni go szanują.

– Że o swoich dba w to wierzę. Ale brak mu honoru. Kazał zamordować tego Francuza, mimo że nic o nim nie wiedział, chyba tylko na złość Olivierowi.

– Martin inaczej to widzi. Jego rodzina została wymordowana w Pikardii przez francuskich szlachciców bez powodu, tylko dla rozrywki. Kapitan o tym wiedział i pozwolił Martinowi się zemścić

– Na przypadkowym człowieku?

– Ale Martinowi pomogło – powiedziała z uporem Johana.

– Wiesz co, kobieto. Idź odpocznij, miałaś dzisiaj ciężki dzień.

 

Miłość to choroba. Słodkie katusze dla zakochanych, ale uciążliwa męka dla postronnych, którzy próbują się od nich dowiedzieć coś sensownego.

 

Czas mi się kończył, a ja zajmowałam się głupotami, bo nie miałam odwagi tego przyznać, że byłam zdana tylko na siebie. Nie znałam swoich wszystkich wrogów, a przyjaciół nie miałam. Wytycznych Agencji już wcześniej nie traktowałam serio, ale po dzisiejszej scenie na rynku, wiedziałam, że nie wykonam dla nich żadnego zadania więcej.

Nie miałam jeszcze konkretnego planu, co zrobię w dzień nawiązania kontaktu, za to byłam pewna, co chcę zrobić dziś w nocy.

 

Gdy zegar na wieży bramnej wybił północ, wzięłam z sakwy plastikowy lightstick, świetlik chemiczny był praktyczniejszy niż zwykła świeca, i wyszłam ostrożnie na mury zamkowe, w kierunku Kruczej Baszty.

Drzwi do baszty nie były zamknięte, a w środku, w seledynowym poblasku, rzucanym przez świetlik, zobaczyłam zburzone schody, tak jak mówił kapitan.

Tylko lekkie drganie powietrza wokół rumowiska, zdradzało działanie doskonałej iluzji. To nie mogło być dzieło hrabiego, gdyby miał takie umiejętności, już dawno by się nimi pochwalił.

Bez wahania postawiłam stopę na niewidocznym, ale fizycznie istniejącym schodku i weszłam na kondygnację, znajdującą się, chyba, w połowie baszty.

To była pracownia hrabiego: retorty, kolby, miedziany alembik, marmurowy moździerz, szklane naczynia wypełnione mętną cieczą, zdradzały jego mało oryginalne zainteresowania. On też musiał bawić się w alchemika, w nadziei odkrycia złotej przemiany.

Zakurzone księgi, rękopisy, słoje z zakonserwowanymi w formalinie narządami ludzkimi i zwierzęcymi. Nuuda.

A w kącie zestaw nieprzyjemnie wyglądających narzędzi z zaschniętą krwią. Tej wiedzy nie potrzebowałam zgłębiać szczegółowo.

Schody prowadziły wyżej. Zawahałam się, bo coś tam było. Coś żywego i niekoniecznie ludzkiego. Słyszałam wyraźnie szuranie i czułam silny odór gnijącego mięsa.

Uaktywniłam pole siłowe blisko siebie i powoli weszłam wyżej.

Ruszająca się pierzasta masa, wystraszona zielonkawym światłem, poderwała się w górę baszty. Ptaki w popłochu obijały się o ściany, niektóre atakowały mnie odbijając się od niewidzialnej bariery.

Ale to nie one zmroziły mi krew. Źródłem odoru były ludzkie szczątki w różnym stopniu rozkładu, na których żerowały setki kruków. Resztki odzieży, które zauważyłam, potwierdziły moje przypuszczenie. To w tym upiornym miejscu ostatecznie „urwał się kontakt” z zaginionymi agentami IMHA.

Wszystkie moje siły, naturalne i te z formuły, skumulowałam w płomień, który wystrzelił jak bomba zapalająca. W ciasnym pomieszczeniu słup ognia sięgnął wysoko, aż po dach, a palące się ptaki, nadaremnie próbowały się wydostać przez wąskie szczeliny w górze. Jednak umiały krakać.

Ogień przeniósł się na schody i podążał za mną do pracowni hrabiego, dla pewności tu też podsyciłam pożar.

Nikt nie zauważył mnie w zamieszaniu, jakie zapanowało na dziedzińcu. Ludzie tylko stali i przyglądali się gigantycznej pochodni, w jaką zamieniła się baszta. Nawet nie próbowali gasić pożaru, bo i po co. Baszta była wysunięta poza mury zamkowe, oddalona od zabudowań, a do ognia, wysoko w górze, nie było żadnego dostępu.

 

 

 

Dzień piąty

 

Okno komnaty było niewielkie, schowane w głębokim wykuszu, aby wyjrzeć na dziedziniec zamkowy musiałam się bardzo wychylić poza grube mury. Przyglądałam się codziennej krzątaninie służby zamkowej, młoda dziewczyna dźwigała drewniane wiadra z wodą, chłopak stajenny czyścił konia – kierat prostych fizycznych czynności na pewno nie pozostawiał im czasu na myślenie.

W przeciwieństwie do mnie.

Czułam, że coś się zmienia. Ja zaczynałam się zmieniać, a nie potrafiłam przewidzieć efektu końcowego. Tak jak wczoraj, gdy użyłam pola siłowego o mocy, jakiej nigdy do tej pory nie byłam zdolna wygenerować.

Założyłam mój gotycki skórzany kostium, przypasałam miecz, włosy zostawiłam rozpuszczone, chciałam poczuć w nich wiatr.

Kapitan czekał już z końmi na dziedzińcu.

Z satysfakcją rzuciłam okiem na osmalone pozostałości baszty, ale żadne z nas nie skomentowało nocnego pożaru, jakby nic się nie stało.

Bez słowa wyjechaliśmy poza zamek i ruszyliśmy od razu galopem.

Jechał tuż za mną, czułam jego posępny nastrój – bardzo mi to odpowiadało. Podobnie jak pochmurna, wietrzna pogoda.

Po kilku godzinach ostrej jazdy zatrzymaliśmy się na leśnej polanie. Konie pasły się ze zluzowanymi popręgami, przyglądałam się im leniwie, czując przyjemne zmęczenie wszystkich mięśni.

Kapitan usiłował rozpalić ogień, nie wiem po co to robił, może chciał się czymś zająć, żeby ze mną nie rozmawiać, jednak mokre gałązki tylko dymiły, ogień ledwo się tlił.

Westchnęłam zniecierpliwiona, przykucnęłam obok i zbliżyłam ręce do stosu; iskra przeskoczyła z moich dłoni i silny ogień strzelił wysoko.

Patrzył bez ruchu na ten pokaz i nic nie mówił.

– To tylko takie sztuczki – powiedziałam łagodnie. –Trudno je wyjaśnić, a chyba nie chce mi się już kłamać. Zresztą nie ma po co, niedługo wrócę do domu – dodałam, gdy nadal milczał.

– Wygląda to inaczej – powiedział gwałtownie. – Hrabia nakazał mi cię ochraniać, bo jesteś dla niego bardzo cenna. Znając jego reputację, to nie jest niewinna fascynacja. A z tego, co mówił wynika, że odwzajemniona.

– Rozumiem że jesteś zawiedziony; jestem potrzebna hrabiemu, a ty nie odkryłeś dlaczego. Twoje plany wykazania lojalności swojemu panu, nie powiodły się. Cóż, niewykluczone, że hrabia ma także zamiar udowodnić mi, jak wspaniałym jest kochankiem.

– Ja tylko powtarzam jego słowa – dodałam szybko na widok grymasu na jego twarzy.

– Ty naprawdę nic nie rozumiesz, czy tylko udajesz? Jesteś bardzo naiwna, jeśli myślisz, że swoimi wdziękami możesz, tak jak Oliviera, omotać każdego mężczyznę. Bo zatrzepoczesz rzęsami? – zadrwił. – Hrabia i tak zrobi z tobą, to co będzie chciał. Jest okrutny i to nie tajemnica, że ma szczególne upodobania. Jesteś pewna, że sobie poradzisz? A może lubisz tak? – zwrócił na mnie pociemniałe ze wzburzenia szare oczy, zatrzymując wzrok na bliźnie nad brwią.

Opuścił głowę; czarne, zmierzwione włosy opadły w nieładzie zasłaniając zdeformowany policzek. Widziałam jak mocno zacisnął szczęki, napiętą, pulsującą żyłę na szyi.

Jego reakcja mnie zaskoczyła, nie pasowała do wizerunku prostackiego żołnierza. Raczej do człowieka, świadomego, że wykonuje rozkazy, nie przynoszące mu chluby. Nie miałam moralnego prawa go oceniać; cokolwiek miał na sumieniu, nie było gorsze od moich własnych demonów.

I było mi wstyd, żałowałam swojej głupiej nonszalancji, niepotrzebnej i fałszywej brawury.

– Nie wiesz, czego ja chcę – powiedziałam cicho. Bo niby skąd, sama tego nie wiem.

– Nie chcę wiedzieć. Wracajmy – szybko zdusił ognisko i poszedł po konie.

 

*

 

Zobaczyliśmy ich, gdy wyjechali zza zakrętu leśnej drogi. Czterech rosłych mężczyzn, w ciężkich skórzanych kaftanach, uzbrojonych w krótkie miecze i sztylety. Wyglądali na doświadczonych najemników i zwolnili na nasz widok.

– Nie boicie się tak jeździć samotnie, czasy są niebezpieczne i ludzie nieprzyjaźni – zagaił jadący przodem zwalisty rudzielec.

Zdobył się nawet na krzywy uśmiech, odsłaniający braki uzębienia; mięśnie twarzy musiały go boleć, nienawykłe do takiego wysiłku. Jego towarzysze zarechotali.

– Nie mamy przy sobie żadnych kosztowności. A za nami jedzie reszta oddziału straży hrabiego de Zedelgem – powiedziałam spokojnie.

Teraz to już naprawdę ich rozbawiłam.

Rudzielec obrzucił mnie spojrzeniem: – Ty tak szybko nie zginiesz. Zaznasz przed śmiercią trochę przyjemności – obiecał łaskawie.

– To racja, klient nic nie mówił, że to ma być natychmiastowa śmierć – ochoczo potwierdził ogolony na łyso młodzik.

Wyciągnęli miecze i we trzech otoczyli kapitana. Czwarty, chudy, ze szramą na czole, złapał za uzdę mojego konia, lekceważąc mnie jako przeciwnika.

Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Gdy wyciągnęłam miecz i zadawałam śmiertelny cios w szyję chudzielca, kątem oka widziałam, że kapitan zabił jednego napastnika i odpiera ciosy dwóch pozostałych. Natarłam bokiem, odciągając uwagę tego mniejszego. Schyliłam się nisko nad grzbietem konia i wyprowadziłam cios sztyletem poniżej pasa, w okolice nerek. Ranny, z głośnym jękiem spadł z siodła; usłyszałam nieprzyjemny chrzęst kości tratowanych końskimi kopytami.

W tym samym momencie rudzielec powalił kapitana na ziemię, zeskoczył z konia i pochyliwszy się nad leżącym uniósł miecz do śmiertelnego pchnięcia.

Ugodziłam go z tyłu, cios na odlew od lewego barku prawie pozbawił mnie czucia w ręku, jego krew trysnęła na moją twarz. Widziałam, jak wsiąka w ziemię, gdy martwe ciało osunęło się bezładnie tuż przed kopytami mojego konia.

Kapitan nie wyglądał dobrze. Rana była głęboka, krew wypływała z uszkodzonej tętnicy szyjnej, a moje próby zatamowania krwotoku były nadaremne.

To już? Tak ma się skończyć? To pytanie było w jego oczach, gdy z żalem patrzył na moją pochyloną twarz. Ze ściśniętego gardła nie mogłam wydobyć żadnego słowa. Zresztą i tak nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłabym mu powiedzieć.

Błysk nie do końca uświadomionej myśli pojawił się nagle w moim zamroczonym umyśle. Ta księga, te „zaklęcia”, czymkolwiek je nazwać, te, które wypróbowałam przecież działały! Pozostałe, w większości mnie przerażały, poza tym wymagały niezwyczajnych okoliczności. Takich jak teraz.

Uchwyciłam się głupiej nadziei, bo nie chciałam patrzeć bezczynnie, jak się wykrwawia. Ucisnęłam mocniej ranę i z całą żarliwością, na jaką mnie było stać, powtarzałam zapamiętaną formułę raz po raz. Nawet jeśli jakaś część mojego umysłu zdawała sobie sprawę z absurdalności tego co robię, nie przestawałam.

I tyle. Nic spektakularnego się nie zadziało. Wyglądało na to, że ostatnie słowa, które usłyszał, to był jakiś popieprzony stek bzdur!

Prawie przeoczyłam ledwie zauważalne narastanie ciepła w miejscu, które wciąż uciskałam. Krew powoli przestawała płynąć, ale nadal czułam jego puls!

Z niedowierzaniem obserwowałam jak brzegi rany zasklepiają się nową zdrową tkanką. Jakbym oglądała film poklatkowy, z instruktażowego kursu pierwszej pomocy medycznej pod tytułem: „Proces gojenia ran ciętych w warunkach polowych”.

Byłam naprawdę bardziej oszołomiona niż Jean, który właśnie oprzytomniał. Przesunął dłonią po swoim barku i szyi, na której widać było pas świeżej blizny, poruszył ramieniem i spojrzał na mnie z namysłem.

– To tylko takie sztuczki, tak? – zapytał z uśmiechem. – Ciekawe, jakie są te naprawdę trudne. I do tego jeszcze umiesz walczyć. Byłaś jak bezlitosna furia – powiedział z uznaniem.

– Czy masz jeszcze inne blizny na ciele? – zapytałam patrząc ze zdziwieniem na jego twarz.

–Hola, chcesz wykorzystać bezbronnego mężczyznę? Nawet nie powiedziałaś, jak naprawdę masz na imię.

– Jakie ci się najbardziej podoba? Sam wybierz – zaproponowałam.

Gdy odwróciłam mu głowę na bok, znieruchomiał i wstrzymał oddech. Delikatnie przesunęłam palcami po tym, co zostało z poszarpanej szramy deformującej twarz: srebrzysta smuga na skórze kończyła się tuż przy kąciku ust.

– Blizna na policzku jest prawie niewidoczna. Twoja twarz wygląda… – chciałam powiedzieć „idealnie” – …mniej przerażająco – dokończyłam.

– Czyli piękne damy nie będą już uciekać z krzykiem na mój widok? Co za ulga.

Nie spuszczał ze mnie wzroku, gdy teraz oglądałam jego ręce. Tu szramy nie zniknęły, czułam pod palcami zrogowaciałą skórę dłoni, odciski od miecza i zgrubienia po zagojonych ranach.

– Sprawdzam tylko zakres mojej…ingerencji – wyjaśniłam. – Wygląda na to, że jest ograniczony. Jak wytłumaczysz, że twoja blizna na twarzy zniknęła?

­– Nie mam zamiaru przed nikim się tłumaczyć. Niech myślą co chcą. Zagoiło się i tyle.

Siedzieliśmy wysmarowani jego krwią, chwilowo nie zastanawiając się nad tym, co będzie dalej. Wszystko wskazywało na to, że spotkaliśmy się tylko na chwilę, ale i tak byłam głupio szczęśliwa; z jakiegoś powodu, jego uznanie i akceptacja stały się dla mnie bardzo ważne. To było dziwne uczucie: przyjemne, jak uniesienie w walce i straszne, jak zapowiedź kataklizmu, nad którym nie możesz zapanować.

 

Wracaliśmy w przyjaznym milczeniu.

– To jak to z tobą jest, de Vries? Też chciałbyś zostać sławnym rycerzem, czy coś? – podjechałam bliżej zrównując konie.

– Czy coś – wzruszył ramionami. – Naprawdę wyobrażasz sobie, że pasowałbym do takiego zakonu rycerskiego, biorę udział w tych wszystkich wydumanych rytuałach, składam śluby posłuszeństwa? Recytuję poezję? – dodał ze zgrozą.

– No, faktycznie brak ci romantyzmu i masz nieodpowiedni typ urody.

– Czyli jaki?

– Szlachetny rycerz, oprócz nieziemskiej urody, powinien być melancholijnie blady, bardzo uduchowiony, pobożny i cnotliwy. Wzniosła miłość do nieskazitelnej, pięknej damy i niespełniona namiętność, pozwalała mu wykazać się cnotami umiarkowania, panowania nad sobą i mądrości.

– To rzeczywiście nie ja – wybuchnął głośnym śmiechem, odrzucając głowę do tyłu.

Wyglądał beztrosko, jak młody chłopak; nie wiem jak mogłam wcześniej pomyśleć, że jest dużo starszy ode mnie, na pewno nie przekroczył jeszcze trzydziestki. Pierwsze wrażenie, gdy zobaczyłam go w pancerzu, ze zdeformowaną twarzą i oceniłam jako bezmyślnego żołdaka, bezwzględnego okrutnika – nic bardziej mylnego.

– Rycerze ze starych chansons dawno wyginęli razem ze swoimi cnotami. W rzeczywistości piękny i szlachetny rycerz chętnie odkładał pas, miecz i złocone ostrogi, aby zarządzać majątkiem księżniczki; one też zawsze były piękne i do tego bogate.

– Hej, a wasza księżna Maria i arcyksiążę Maksymilian? Czy nie przybył jak rycerz, z narażeniem życia bronić pięknej księżniczki, zaatakowanej przez smoka? Oboje młodzi, zakochani, a on właśnie pokonał króla Francji – nie dawałam za wygraną.

– Doprawdy? – Jean uniósł ironicznie brwi. – Maria Burgundzka, oprócz tego, że niewątpliwie wielkiej urody, jest też najbogatszą dziedziczką w Europie. Maksymilian Habsburg nie miał pieniędzy, dlatego jego podróż do narzeczonej, z Austrii do Gandawy, trwała prawie trzy miesiące. Księżna Maria musiała mu przesłać weksle na pokrycie długów, gdy utknął w Kolonii.

– Pod Guinegate walczyłem w oddziałach flamandzkiej jazdy. Widziałem, że arcyksiążę sam dowodził niemiecko burgundzkimi zbrojnymi i osobiście walczył w szeregach lancknechtów, uzbrojony w długą pikę. Nie przeczę, nie brak mu talentu wojskowego i odwagi. Niewielu wierzyło, że jego piesi najemnicy zdołają pokonać rycerstwo francuskie. Teraz wszyscy go uwielbiają.

 

W przeciwieństwie do kapitana, ja znałam dalszy ciąg historii. Arcyksiążę Maksymilian i jego ukochana Maria mieli dla siebie jeszcze tylko niecałe trzy lata szczęśliwego małżeństwa. Maria umrze w marcu 1482 roku, w wyniku wypadku podczas jazdy konnej w pobliżu zamku Wijnendale. Ten upadek z konia zmienił historię Niderlandów. Po śmierci Marii, stany niderlandzkie odmawiały uznania władzy Maksymiliana, uważali arcyksięcia tylko za wdowca po ich księżniczce i ojca ich księcia Filipa. Wojna domowa trwała następne dziesięć lat. Maksymilian surowo stłumił zbrojne rebelie, przejął kontrolę nad regencją swojego kilkuletniego syna i ostatecznie unieważnił Wielki Przywilej, ustanawiając silną monarchię książęcą. Jego autorytarne rządy rozpoczęły okres ponad trzystu lat panowania Habsburgów.

Romantyczna wersja tragicznej miłości młodych małżonków posłużyła zbudowaniu legendy: choć żyjący im współcześnie byli tylko subiektywnymi obserwatorami, ich przekaz był zgodny – Maksymilian i Maria pobrali się z powodów politycznych, ale połączyło ich szczere uczucie. Maksymilian aż do starości żył wspomnieniami o szczęśliwych latach w Burgundii, swoje serce nakazał pochować w sarkofagu Marii.

Ludzie zawsze będą potrzebowali takich opowiadań: o bohaterskich, szlachetnych wojownikach i miłości, której śmierć nie rozłączy.

 

Przed transferem musiałam poznać ogólne tło historyczne epoki, ale to wszystko było takie nudne, pewnie źle umiejscowiłam w czasie rozkwit kultury rycerskiej, a zapamiętałam dobrze to, co mnie zaciekawiło: historię Marii Burgundzkiej i Maksymiliana Habsburga. Widziałam nawet stary film o nich; ciekawe byłoby porównać to z rzeczywistością. Albo i nie – aktor grający Maksymiliana był bardzo przystojny i charyzmatyczny, po co się rozczarować. Prawdziwy Maksymilian był odważnym wojownikiem, rycerskim i honorowym mężczyzną, ale jak naprawdę wyglądał w młodości nie wiadomo. Jego słynny portret, przedstawiający postawnego mężczyznę o ostrych rysach i bardzo aroganckim wyrazie twarzy, namalowany został przez Dürera w 1519 roku, cesarz miał wtedy sześćdziesiąt lat.

Zresztą ideał męskiej urody to rzecz subiektywna, ja swojego jeszcze nie spotkałam, to pewne. Bo nie wystarczy tylko zgrabna sylwetka, przystojna twarz, liczy się jeszcze to coś, czego nie umiem do końca określić: sposób bycia, mimika, gesty, intonacja głosu, jakiś magnetyzm, czy cholera wie, co.

 

– Jestem synem szlachcica – głos Jeana wyrwał mnie z rozmyślań. – Jak powiadają, istnieją trzy honorowe sposoby wzbogacenia się, jak przystoi szlachcie: służba na dworze, dobry ożenek i wojna. Ja nigdy nie chciałem zostać niczyim wasalem, ale był nim mój ojciec. Przed śmiercią nie zdążył spłacić długów, jakie miał wobec hrabiego van den Ingelbreght. Honor nakazuje mi je odsłużyć. Potem będę wolnym człowiekiem, zostanę najemnym żołnierzem.

– Wolnym od wszystkiego? „Bez Boga, bez litości, bez miłosierdzia”? To miał wyryte na pancerzu dowódca wolnej kompanii najemników Werner von Urslingen – wyjaśniłam w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie.

A w myśli dodałam: IMHA mogłaby sobie tę dewizę wyhaftować na sztandarach, gdyby je miała.

Tacy jak Urslingen i ich zleceniodawcy mieli ze sobą wiele wspólnego. Jedni i drudzy napadali na innych dla własnej żądzy i nadziei zysku. Różnica była taka, że rycerze na wojnie szukali chwały i majątku, a potem wracali do domu – najemni bandyci walczyli dalej. Gdy nie zarabiali na wojnie, plądrowali i mordowali, zajmowali wsie i miasteczka dla okupu.

– Jako szlachcic nie uważasz walki dla pieniędzy za niehonorową?

– Idee rycerstwa, sławiące męstwo i odwagę, to tylko wymówki i pozory, aby bez skrupułów gromadzić łupy. Inaczej rozumiem honor.

– Bardzo dumnie i szlachetnie, de Vries. Tak samo się czułeś, gdy kazałeś zamordować tego bezbronnego Francuza, złapanego przez wieśniaków?

– Tak to oceniłaś? – wcale się nie zmieszał. – Twoim zdaniem, bardziej honorowe byłoby wyrżnięcie w jego obronie, połowy tych wieśniaków? Widocznie też uważasz, jak Olivier, że życie szlachcica było tego warte. Nie wspominając o „honorowym” okupie za jeńca, na pewno sporym. Ten człowiek był szpiegiem, a nie niewinną ofiarą. Okazałem mu litość, umarł szybko, a nie rozerwany na kawałki przez tłum.

1:0 dla kapitana de Vries?

Miałam o czym pomyśleć.

 

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w karczmie w podzamczu.

Usługująca dziewczyna była całkiem ładna i świadoma swojej urody. Sukienka podkreślała wąską talię, spory dekolt odsłaniał obfity biust, do tego zalotnie kręciła zgrabnymi biodrami lawirując między ławami, w obu rękach niosąc po kilka glinianych kufli pełnych piwa.

Kapitan wpadł jej w oko; mnie obrzuciła tylko krótkim spojrzeniem i oceniła, że nie stanowię żadnej konkurencji.

Dziewczyna, wołano na nią Margaretta, coraz niżej pochylała się nad stołem przynosząc zamówienie: prawdziwy taniec godowy spojrzeń, uśmiechów i gestów.

Nie wiadomo, jak dalej rozwinęłaby się sytuacja, gdy do oberży wkroczyła grupa mężczyzn, najwidoczniej dawno niewidzianych miejscowych kmieciów, bo powitały ich radosne okrzyki. Margaretta rzuciła się na szyję jednemu z nich, a pocałunek był bardzo namiętny.

– Popatrz Margit, przywiozłem ci z miasta jedwabne wstążki, o które prosiłaś – usłyszałam czułe wyznanie.

– To jest jej chłopak? – zapytałam zaciekawiona. – Przed chwilą chciała ci się oddać na tym stole; już miałam uprzątać półmiski, żeby było wam wygodniej.

Nie docenił mojego żartu; poinformował mnie za to uprzejmie: – Bez obaw, zdołalibyśmy dotrzeć w bardziej intymne miejsce.

 

Gwar głosów, szczęk naczyń, delikatne brzdąkanie na lutni dochodzące z kąta sali, apetyczny zapach pieczonego mięsa i kilka szklanic wina – czułam się jak w najlepszym z moich wirtuali. Jean też wydawał się bardziej rozluźniony, na smagłej twarzy miał rumieńce, oczy jakby trochę zamglone.

– Thomas – krzyknął do grajka. – Chodź, napij się z nami; i zagraj jakąś piosenkę o miłości. Moja towarzyszka na pewno takich nie słyszała – uśmiechnął się do mnie kpiąco.

Thomas podszedł do nas i z zakłopotaniem podrapał po głowie.

– Znam dużo miłosnych pieśni, ale większość z nich nie jest odpowiednia dla takich delikatnych niewiast, jak ty, pani – uprzedził.

Na te słowa Jean parsknął szczerym śmiechem.

– To zabolało, de Vries. Może w głębi duszy jestem subtelną i wrażliwą osobą, tylko dobrze się maskuję?

– Wybacz, nie miałem zamiaru urazić twoich uczuć. Po prostu, na słowo „delikatna” przypomniałem sobie, jak dzisiaj walczyłaś w lesie.

– Jedno nie wyklucza drugiego – pouczyłam go z godnością.

– Śmiało Thomas, chętnie posłucham.

Po takim wstępie, oczekiwałam wesołych, sprośnych kupletów, ale zamiast tego Thomas zaczął grać nastrojową balladę, jako akompaniament do starofrancuskich strof „Le Roman de la Rose”, które same w sobie brzmiały jak muzyka.

Et quant du baisier me recors,

Qui me mist une odor où cors

Assés plus douce que n'est basme,

Par ung poi que ge ne me pasme:

Car encor ai où cuer enclose

La douce savor de la Rose

Mar toucha la Rose à mon vis

Et à mes yex et à ma bouche,

S'Amors ne sueffre que g'i touche

Tout de rechief autre fiée,

Se j'ai la douçor essaiée,

Tant est graindre la covoitise

Qui esprent mon cuer et atise.[3]

 

Gdy wybrzmiały akordy, Jean rzucił Thomasowi srebrnego grosza.

– Ty stary oszuście, nie wiedziałem, ze potrafisz tak śpiewać.

– Młody jesteś, przyjacielu, i bardzo dumny z tego, że złudzenia nie mącą ci umysłu. Możesz mi nie wierzyć, ale każdy, kto zasługuje na miano mężczyzny, pragnie posiąść tę jedyną, którą tylko jego dotyk będzie doprowadzał do największej rozkoszy, tak, że nie będzie chciała już oddawać się żadnemu innemu. Kobiety pragną tego równie mocno. Ludzie nazywają to miłością i dlatego układają tęskne pieśni, w daremnej nadziei, że kiedyś jej doświadczą. „En joie ai mon espoir; Fin coeur et ferme vouloir.”[4]

 

– Thomas, przemówił przez ciebie duch wina – powiedział uroczystym głosem Jean, ponownie napełniając szklanice. – Wypijmy za to.

Potrzebowałam tego pokrzepienia, jakie czasami przynosi alkohol i miłe towarzystwo. W zasadzie nie mogłam narzekać ani na jedno ani na drugie. Wino w karczmie było mocne, a kapitan mimo, że w większości milczał, był dobrym kompanem. Nawet nie skomentował, tego, że bez jego pomocy nie mogłam potem wsiąść na konia.

Jak już mówiłam, wino było mocne.

 

*

 

Byłam w tak dobrym nastroju, że nawet widok Agnes van Kerckhove w moim pokoju, tego nie zmienił. Ani pogardliwy wzrok, jakim obrzuciła mój męski strój ani dezaprobata, gdy zdała sobie sprawę, że jestem pijana, nie skłoniły jej niestety do wyjścia.

– Nie wiem, czym urzekłaś mojego syna. Powinien cię zobaczyć w takim stanie, może by mu przeszło – powiedziała cierpkim tonem.

– Olivier nie zamienił ze mną ani słowa od wieczerzy; więc, bez obaw, nie stracił dla mnie głowy – uspokoiłam ją.

– Nie jestem tego taka pewna; nie spotyka się z tobą, bo go o to prosiłam. Ale melancholia go nie opuszcza.

– Niech zgadnę, przyszłaś mnie przekupić, żebym przestała bałamucić twojego niewinnego chłopca. Ile proponujesz? – chyba za bardzo wczułam się w rolę z jakiegoś starego melodramatu, ale naprawdę wydawało mi się to zabawne.

– Jesteś taka głupia. Pewnie mi nie uwierzysz, ale radzę ci wyjechać, ze względu na twoje bezpieczeństwo i na pewno nie zamierzam ci za nic płacić.

– Moje bezpieczeństwo? Czy raczej twoje zawiedzione nadzieje? – Wiem dobrze, co cię łączy z hrabię. Naprawdę nie oceniam. Szczerze; jest mi obojętne, co robicie razem w sypialni, dopóki krzywdzicie tylko siebie nawzajem.

Chciałam ją wyprowadzić z równowagi tymi zmyślonymi na poczekaniu insynuacjami, bo była taką drętwą matroną, która pewnie dawno nie pozwoliła sobie na odrobinę szaleństwa. Ujarzmiła je, jak swoje włosy pod czepcem.

Więc teraz patrzyłam zdziwiona, jak ciemny rumieniec rozlewa się po jej twarzy i dekolcie.

– Jeśli myślisz, ze zdołasz nas szantażować, to jesteś jeszcze głupsza, niż myślałam – wysyczała gniewnie. – Nie wiesz, co nas naprawdę łączyło. Tylko ja go zawsze rozumiałam, umiałam zaspokoić jego potrzeby. Te głupie dzierlatki mogłyby żyć, gdyby umiały to co ja.

Już mi nie było do śmiechu. W miarę jak trzeźwiałam, powoli docierało do mnie, że plotki o kobietach z baszty nie były zmyślone. A ta podstarzała kobieta, wzgardzona przez kochanka, widziała we mnie zagrożenie. Byłam inna niż tamte, hrabia mnie nie uwięził i nadal żyłam.

To, co potem zrobiłam, nie wynikało z racjonalnych pobudek, kierowało mną silne przeczucie, intuicja, której postanowiłam zaufać.

Podeszłam do Agnes, położyłam dłonie na jej twarzy. Przyznaję, była odważna, nie cofnęła się i nie okazała strachu, gdy wypowiadałam inkantację odwracającą proces starzenia. Mimo, że nie mogłam tej formuły wypróbować na sobie, niczym nie ryzykowałam. Gdyby nie zadziałało, mogłam wmówić pani van Kerckhove, że to dowolne zaklęcie z opóźnionym działaniem.

Ale to okazało się zbędne.

Podprowadziłam Agnes do lustra, patrzyła z niedowierzaniem na swoje odbicie; gładka, olśniewająca skóra, błyszczące oczy, pełne usta. Jej uroda była w rozkwicie, zmysłowa i bardzo erotyczna.

Energicznym ruchem zerwała czepiec z głowy; kaskada ciemnobrązowych loków, bez najmniejszego śladu siwizny, sięgała do smukłej talii. Poluzowała też gorset, bo jędrne piersi wypełniały stanik, aż trzeszczał w szwach

– Czemu to zrobiłaś? – patrzyła na mnie oszołomiona. – I czego chcesz w zamian?

– Potraktuj to jako zaliczkę; chcę sprawdzić, czy możesz mieć wpływ na hrabiego. Ale tak samo łatwo odwrócę ten proces, jeśli twój „ukochany” skrzywdzi jeszcze choćby jedną kobietę.

– Nie dowiesz się czym jestem i do czego jestem zdolna, ale będziesz wiedziała, kiedy mnie rozczarujesz. Staniesz pewnego dnia przed lustrem i na swój widok oszalejesz z przerażenia – to mówiąc, skierowałam swoje dłonie w kierunku lustra: szklana tafla rozsypała się na drobne kawałki, a drewniana rama stanęła w płomieniach.

Uwierzyła mi. I bardzo dobrze, bo w tej chwili nie przychodziło mi do głowy, jak mogłabym spełnić swoją groźbę.

 

*

 

Wieczorem służąca przyniosła mi zwinięty w rulon pergamin, zabezpieczony okazałą pieczęcią, przytwierdzoną do sznurka.

– Pani van Kerckhove, prosiła przekazać, że to zachęci panienkę do podróży – dygnęła, podając mi rulon.

– Podziękuj uprzejmie swojej pani, na pewno nie będę zwlekać z wyjazdem.

 

Istotnie, to co czytałam, mogło ułatwić życie w tych czasach. Miałam przed sobą list bankierski. Wielmożny Ulryk Fugger, bankier z Augsburga, oświadczał własnoręcznym podpisem i pieczęcią, że otrzymał 1420 guldenów, za które Dom Bankierski Braci Fuggerów z Brugii, temu, kto niniejszy kwit okaże, wypłaci 900 florenów w złocie.

Weksel był in blanco, wystarczyło wpisać imię i nazwisko okaziciela, aby otrzymać tę kwotę z kantoru domu bankierskiego.

Najwyraźniej pani van Kerckhove wolała pozyskać moją przychylność dodatkowymi, materialnymi środkami. Szkoda tylko, że ta fortuna nie była mi do niczego potrzebna.

 

 

 

Dzień szósty

 

Postanowiłam wypróbować formuły w ustronnym miejscu, bez świadków.

Wymknęłam się jeszcze przed świtem z zamku, sama osiodłałam konia i ruszyłam w kierunku ruin jakiejś budowli, właściwie kupy kamieni, położonej w niedalekiej okolicy od podzamcza. Nie wiem, dlaczego uznałam, że to dobry plan.

Ujechałam może kilometr, gdy usłyszałam za sobą jeźdźca. Kapitan gwałtownie osadził swojego konia, zagradzając mi drogę. Chwycił za uzdę mojego ogiera, aż ten przysiadł na zadzie, ledwie utrzymałam się w siodle.

– Tak bez żadnego pożegnania, panno Claire? – zapytał drwiąco.

– Witam, kapitanie– zasalutowałam niczym współczesny marine.

– Wiesz, mam naprawdę dość twoich gierek, tego jak próbujesz mną manipulować. Nie życzę ci źle, ale rozkaz hrabiego jest jasny, nie możesz stąd wyjechać z jego własnością, a konkretnie z pewną bardzo cenną księgą – był rozdrażniony, nic nie zostało z tego sympatycznego chłopaka z wczoraj.

– Jadę tylko do tych ruin. Chcesz mnie zrewidować? – zaproponowałam.

Wzruszył ramionami. Wyglądał na zirytowanego i jednocześnie znudzonego rolą mojego strażnika, a może po prostu miał kaca.

Wciąż jeszcze nie rozwidniło się na dobre, ruiny wyglądały malowniczo w porannej mgle. Nie po to przyjechałam, by zachwycać się wschodem słońca; musiałam pomyśleć, usiadłam na trawie na szczycie wzniesienia. Widok na rozległe zielone łąki, drzewa w jesiennych już barwach różnokolorowych liści, nie natchnął mnie spokojem.

– Widziałam kiedyś, jak taka dolina w ułamku sekundy wyparowała w powietrze, razem z ludźmi, którzy się tam znajdowali. To było miejsce wypoczynku: całe rodziny przychodziły tam w wolny dzień, siedzieli na słońcu, rozmawiali, śmiali się, a dzieci biegały wokół jak szczęśliwe psiaki.

Nigdy o tym nie mówiłam, teraz tez nie zamierzałam się zwierzać, raczej powiedziałam na głos swoje myśli.

Nie chcę pamiętać o tym czerwcowym dniu sprzed kilku lat; byliśmy tam wszyscy umówieni na piknik: moja siostra z mężem i ich dwuletnimi bliźniaczkami, nasi przyjaciele, no i Theo, mój chłopak. Pewnie wszyscy żartowali ze mnie, że jak zwykle się spóźniam.

Do zamachu przyznała się organizacja wojujących o swoje „prawa obywatelskie” fanatycznych psychopatów. To wtedy zdecydowałam się zostać agentką IMHA do zadań specjalnych – likwidowanie celów wskazanych przez Agencję pozwoliło mi przetrwać najgorszy okres. Czasami tylko żałowałam, że chociaż raz, tamtego dnia, nie mogłam być punktualna. Oni i tak nic nie poczuli, tylko podmuch; ja żyłam i pamiętałam.

Od tamtej pory naprawdę było mi wszystko jedno, jakie zdania wykonuję dla Agencji.

Aż do teraz. Wciąż nie mogłam jednak podjąć decyzji, co zrobić.

A ten milczący mężczyzna obok, który słuchał mnie, nie zdradzając żadnej emocji, był jednym z powodów mojego niezdecydowania.

– Coś ci zademonstruję, może zrozumiesz moje intencje – czekałam, co postanowi.

– Mówisz zagadkami. Po prostu popatrzę – stał obok swojego konia i gładził go uspokajająco po chrapach.

Te formuły nazwałam umownie „bojowymi”. Nie wymagały inkantacji ani specjalnych gestów, właściwie ich stosowanie było takie samo, jak moje naturalne zdolności. I bardzo dobrze – w walce nie ma czasu na mamrotanie pod nosem i teatralne gesty – przeciwnik nie poczeka uprzejmie na zakończenie takiego przedstawienia.

Zaczęłam od formuły maskowania. Stałam nieruchomo, kierując energię w kierunku konia kapitana. Po chwili na miejscu widać było lekko drgające powietrze, ale i to za chwilę zniknęło. Wyglądało to groteskowo, bo kapitan nadal gładził niewidzialnego konia.

– Wiem, że potrafisz robić dziwne rzeczy. Mam nadzieję, że zdołasz to odwrócić, lubię tego konia – mówił nonszalanckim tonem, ale widziałam, że napiął mięsnie przygotowany na niewiadome zagrożenie.

Usunęłam maskowanie, za to konia przeniosłam o jakieś sto metrów dalej i sama pojawiłam się koło niego. Co prawda próbowałam to zrobić z kapitanem, ale formuła nie zadziałała w jego przypadku. Stał w tym samym miejscu, co poprzednio i patrzył na nas ze zmarszczonymi brwiami.

Zastanowił mnie stoicki spokój z jakim obserwował moje pokazy. Na pewno był opanowany na co dzień, musiał też być dobrym żołnierzem, wyszkolonym w walce z różnego rodzaju niespodziewanym przeciwnikiem, ale to i tak było dziwne. Czy to dlatego, że średniowieczni ludzie nie byli świadomi istnienia wyraźnej granicy między tym co widzialne i co niewidzialne, naturalne i ponadnaturalne? Tak samo żarliwie wierzyli w cuda, ingerencje boskie wbrew naturalnemu porządkowi, jak w magiczne praktyki. To się po prostu zdarzało, mogło budzić grozę, ale nie zdziwienie. Relikwie świętych też czczono niczym przedmioty pełne magicznej mocy.

W dalszej kolejności zniszczyłam spore drzewo, wyglądało teraz jak rozłupane siekierą przez olbrzymiego drwala. Z satysfakcją stwierdziłam, że moje ograniczenia w przemianie energii na kinetyczną właśnie zostały pokonane. Czułam euforię, jakby nic nie było niemożliwe i nikt nie mógł mnie pokonać. Postanowiłam, zakończyć pokaz mocnym akcentem i wysadziłam w powietrze te ruiny, a właściwie największy odłam skalny z pozostałości muru. Ostatnie, co zapamiętałam, to silny błysk, który rozsadził mi czaszkę przeszywającym bólem.

 

Gdy oprzytomniałam, chwilę zajęło mi, zanim przypomniałam sobie co robię w tym miejscu, skulona na trawie i przykryta ciepłą opończą.

Głupio ryzykowałam, świadomie zlekceważyłam granice swoich możliwości. Jeszcze nie chciałam umierać, ale jeśli tak postanowię, nie zrobię tego w ten sposób, przypadkiem. To będzie na pewno coś widowiskowego, co zaboli Agencję. Może wysadzę którąś tajną bazę albo centrum dowodzenia podczas narady wszystkich ważniaków? Kto wie?

 

Jean siedział obok i w zamyśleniu żuł w ustach źdźbło trawy.

Przyglądałam się jego profilowi: cień zarostu na silnie zarysowanej szczęce, zapadnięte policzki i prosty nos, gęste brwi; włosy miał dłuższe, ciemne kosmyki odsunięte z czoła, sięgały kołnierza skórzanego kaftana. Ciekawe, czemu nie strzygł się tak jak większość żołnierzy, wygolone karki i okrągła kępa włosów na czubku? Nie był próżny, więc to pewnie dlatego, że tak mu było wygodniej.

Przestań, idiotko – skarciłam się. Ta historia nie ma żadnej przyszłości. Nie odjedziemy razem w promieniach zachodzącego słońca i nie będziemy żyli długo i szczęśliwie. Krótko i szczęśliwie też nie.

Owszem, był inny, niż go oceniłam na początku, ale wciąż nie znałam granic jego lojalności wobec hrabiego.

– Późno już. Musimy wracać – odezwał się nie odwracając głowy.

Więc wiedział, że się na niego gapię i nie dał nic po sobie poznać.

– Dasz radę? – stanął nade mną i wyciągnął dłoń.

– Czuję się dobrze – skłamałam.

Zakręciło mi się w głowie, gdy wstałam, ale zignorowałam to. Nic nie było ze mną dobrze, a w pierwszej kolejności powinnam pozbyć się głupich pragnień. Zatruwały mnie i osłabiały, bo na to pozwalałam.

– Twoje lewe oko wygląda jakby cię ktoś uderzył pięścią, będziesz miała potężnego siniaka, kiedy już zejdzie opuchlizna. Na policzku masz ślad po oparzeniu. A ja nadal czekam na wyjaśnienia – powiedział suchym tonem.

– Wyjaśnienia. Sama ich potrzebuję. Zanim tu przyjechałam, nie potrafiłam robić takich rzeczy; możliwe też, że mogę zrobić jeszcze bardziej niebezpieczne. Żaden człowiek nie powinien mieć takich możliwości, a tym bardziej taki, który działa w złej wierze.

Oh, fuck it! Łącznie z fucking Hugo jak mu tam i jego shitty księgą – puściły mi nerwy, a angielskie przekleństwa bardziej mi pasowały.

Ale Jean chyba i tak zrozumiał ekspresję angielskich słów. Wulgaryzmy w każdym języku mają coś wspólnego – po prostu wie się, że to bluzgi i już.

 

W powrotnej drodze konie przeszły w stępa, nie poganialiśmy ich.

Jean kierował koniem z leniwym wdziękiem, tylko kolanami, prawie bez użycia wodzy, które niedbale trzymał w jednej ręce, nieświadomy całej tej swojej atrakcyjnej męskości i moich myśli.

Przecież wcale się nie zmienił w ciągu tych kilku dni, poza brakiem blizny oczywiście, ale nie o to chodziło. To ja reagowałam na niego inaczej i nawet wiedziałam dlaczego. Hormony, wszystkiemu winne były hormony.

Współcześnie nie jesteśmy niewolnikami hormonów, kontrolujemy to całkowicie. Wskutek globalnych mutacji, naturalne popędy seksualne zanikły u większości ludzi. Niektórzy ubolewali nad tym szczerze, ale panowało ogólne przekonanie, że ludzkość w końcu uwolniła się od najbardziej destrukcyjnej siły, prowadzącej do upadku i upodlenia człowieka. Nic dziwnego, że ci nieliczni, którzy nadal odczuwali pragnienia seksualne, nie chwalili się tym. Seks dla przyjemności stał się ekstrawagancką formą ludzkiej aktywności, niezrozumiałą i tolerowaną jak wstydliwa choroba. Pozytywnym skutkiem tych przemian, był upadek seks biznesu w każdej postaci, bo jaki sens miało oglądanie na zimno tej dziwnej gimnastyki miedzy dwojgiem ludzi. Lecz z drugiej strony, ta część dziedzictwa kulturowego: literatura, sztuka filmowa, natchniona namiętnością ich twórców, straciła siłę rażenia. Nadal mogliśmy podziwiać geniusz klasyków, zachwycać się pięknem strof „Dziejów Tristana i Izoldy” czy „Romea i Julii”, ale nie byliśmy w stanie zrozumieć ich męki niespełnienia cielesnych pragnień i siły pożądania.

Jakże zdumieni byliby wszyscy religijni przywódcy, od wieków sławiący wyższość pozbawionej żądzy, „czystej” miłości. Platońska idea miłości duchowej zrealizowała się z końcem XXI wieku bez boskiej ingerencji, samoistnie, jak zmiany klimatyczne czy globalne ocieplenie, ale raczej w wynaturzony sposób.

Prokreację, skutek uboczny niepohamowanych popędów, zastąpiły procedury medyczne, bo ludzie nie mogli się rozmnażać bez farmaceutycznego wsparcia. IMHA zyskała kolejne narzędzie kontroli społeczeństwa, a reglamentacja i selekcja umożliwiła modyfikowanie zmian genetycznych. Oczywiście powstał podziemny rynek, w jakimś stopniu tolerowany jako wentyl bezpieczeństwa – dla chętnych i wystarczająco bogatych dostępne były tabletki z odpowiednim zestawem hormonów na każdą okazję.

Zespół naukowców, przygotowujący mnie do transferu, nie pominął tej kwestii.

W ramach, powiedzmy, rozpoznania przeciwnika, umożliwiono mi zdobycie doświadczeń seksualnych. To było przyjemne, prawie tak samo odprężające, jak wysiłek po pełnym zestawie ćwiczeń cardio. Doceniłam praktyczną prostotę „Kamasutry” i piękno sanskryckich słów: yoni i lingam. W żadnym ze znanych mi języków nazwy genitaliów nie brzmią tak poetycko.

Uprzedzano mnie, że średniowieczni ludzie podporządkowani są działaniu emocji w stopniu niezrozumiałym dla współczesnych: egzaltacja religijna, wiara w cuda boskie, mistycyzm, a jednocześnie prymitywne zaspokajanie popędów, rozwiązłość, żądza, przemoc seksualna.

Przekonałam się o tym sama; tutaj wszystko było takie do bólu naturalne i eko, bardzo dziwaczne, jak jazda bez trzymanki na rollercoasterze.

Mój organizm musiał się rozregulować, stąd ta huśtawka nastrojów. To nic, po powrocie zażyję małą, różową tabletkę i po kłopocie.

 

– Nie boli cię twarz? – zapytał nagle Jean. – Potrafisz przecież coś na to zaradzić; w zamku pomyślą, że to ja cię pobiłem.

– Boisz się, że hrabia będzie zły, bo go wyręczyłeś? To prawdopodobne, bo miałeś rację, strach kobiety go podnieca.

To miało go zaboleć. Nie wiedziałam, co musiał, a co chciał robić dla hrabiego. Może to ktoś inny tak dobrze zacierał ślady po zaginionych kobietach, jakby nigdy nie istniały.

I wcale nie poczułam się lepiej, widząc, że moja złośliwość ugodziła celnie; osiągnęłam tylko tyle, że był teraz równie wściekły i sfrustrowany, co ja.

 

Po chwili napiętego milczenia, odezwałam się pojednawczym tonem:

– Powiedz mi, tak szczerze, co widzisz, gdy używam swoich zaklęć? – specjalnie użyłam tego średniowiecznego określenia.

– Włosy stają ci dęba, robisz zeza, a z ust cieknie ci strużka śliny – powiedział bardzo poważnie, a ja przez ułamek sekundy mu uwierzyłam.

– Żebyś widziała swoją minę – roześmiał się.

To miłe, że w końcu poprawiłam mu humor.

– A poważnie, wygląda to tak, jakbyś miała zemdleć, jesteś blada, twoje oczy robią się całkiem czarne. Nadal wyglądasz pięknie; to taki przerażający, demoniczny rodzaj piękna.

Po namyśle, postanowiłam uznać to za komplement.

 

Gdy wjeżdżaliśmy na zamkowy dziedziniec, jakiś rozbłysk, uchwycony kątem oka, zwrócił moją uwagę –na murze, z prawej strony, zobaczyłam tę samą kobietę, co w kaplicy. Też w czarnej pelerynie, tym razem z odkrytą głową – to jej piękne, srebrne włosy zalśniły w słońcu.

– Hej, de Vries, widzisz tę kobietę na murze zamkowym?

W pierwszym, niekontrolowanym odruchu spojrzał zaniepokojony w kierunku Kruczej Baszty; dopiero, gdy pociągnęłam go za rękaw, odwrócił głowę w przeciwną stronę.

– Tak, ale nie wiem kto to jest. Nie rozpoznaję jej twarzy z daleka – powiedział obojętnie.

– No nie – jęknęłam zawiedziona. – Nie mów, że nie zapamiętałeś takiej Izoldy Srebrnowłosej.

Popatrzył na mnie z politowaniem.

– Rzadko bywam w zamku, a może ona niedawno przyjechała.

Ciekawe, co bardziej wytrąciło go z równowagi. Czy to, że hrabia nie uprzedził go o przyjeździe tej kobiety. Czy to, że nikt jej nie pilnował, poruszała się swobodnie po zamku i wyglądała na całkiem żywą.

 

*

 

W komnacie ostrożnie sprawdziłam, czy odzyskałam już utraconą energię.

Najpierw delikatnie przesunęłam lichtarz na stole. Czułam się dobrze, ten ostry ból głowy nie pojawił się. Ale gdy wypowiedziałam formułę uzdrawiającą drobne obrażenia, stan mojej twarzy nie uległ zmianie.

Na widok Johany wchodzącej do komnaty, zapytałam gwałtownie:

– Boli cię coś? – aż się cofnęła na te słowa.

– Nie mów, ze chcesz mi zrobić krzywdę, żebyśmy cierpiały wspólnie – popatrzyła znacząco na moją twarz.

– Bardzo śmieszne. Muszę coś sprawdzić – wyjaśniłam.

– No tak po prawdzie, to boli mnie ząb, a boję się iść do cyrulika – wyznała, bezwiednie dotykając lewego policzka.

Też bym się bała.

Podeszłam do niej, dotknęłam bolącego policzka i wypowiedziałam tę samą formułę, co przed chwilą. Podziałało od razu, bo aż się rozjaśniła z ulgi, a ja właśnie odkryłam granice swoich możliwości: sama siebie nie mogłam uleczyć.

– Wiesz, że nie pytam, co potrafisz i dlaczego, ale zastanawiam się czy to dobra czy zła magia – zapytała ostrożnie, niepewna mojej reakcji.

– To zależy od intencji, tego, kto się nią posługuje. Jeżeli pytasz naprawdę, czy jestem złą wiedźmą, to uczciwie mówiąc, mogę nią być, jeżeli to będzie potrzebne. Na pewno nie krzywdzę nikogo dla przyjemności, ale z drugiej strony, dobre uczynki to też nie moja bajka. – Johana, lubię cię, to nie mnie musisz się obawiać. Lepiej wyjedź stąd jeszcze dzisiaj. Ufasz temu Sveemansowi?

– Tak. Martin i ja…no… – zarumieniła się.

– Cieszę się razem z wami. Weź te pieniądze, to wam ułatwi wspólne życie – wcisnęłam jej do ręki sakiewkę.

– To cała fortuna! Dlaczego mi to dajesz – spytała podejrzliwie.

– Bo mogę. A tak teoretycznie, co byś z nią zrobiła?

– Kupiłabym karczmę w Brugii – rozmarzyła się. – Rozmawialiśmy o tym z Martinem, to on zaproponował Brugię, a ma trochę odłożonych pieniędzy na początek.

– Więc potraktuj to jako pożyczkę, a mnie jako wspólnika. I jeszcze jedno. Przechowasz te weksle, są wystawione na okaziciela. Jeżeli nie zjawię się w ciągu pół roku, zrealizuj je. Kto wie, może kiedyś będę potrzebowała od ciebie pomocy, wtedy nie zawaham się odszukać w Brugii karczmy prowadzonej przez Johanę Bekker, a może Johanę Sveemans?

– Będą na ciebie czekały bezpiecznie. Obiecuję.

To było mało prawdopodobne. Nie bardzo wierzyłam, że oprze się pokusie zdobycia łatwych pieniędzy. Ja przynajmniej, nie miałabym na jej miejscu żadnych skrupułów.

 

Przez moment rozważyłam opcję, że zostaję tutaj. Technicznie było to łatwe do wykonania, wystarczyłoby zniszczyć implant i byłabym kolejnym zaginionym agentem.

Ale co niby miałabym tu robić? Też pojechać do tej „pieprzonej” Brugii, jak ją nazywał jeden z bohaterów filmu z początku XXI wieku – miał tytuł: „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” i był reklamowany jako komedia o perypetiach dwóch najemnych zabójców, wysłanych do Brugii po nieudanej akcji w Dublinie. Dla jednego z nich miasto było magicznym miejscem pełnym pięknych, sakralnych zabytków, dla drugiego czyśćcem za życia.

Film okazał się słodko gorzką opowieścią o winie i odkupieniu; tak mnie zauroczył, że nawet pojechałam zwiedzić Brugię.

 

Jednak prawdziwa średniowieczna Brugia nie wchodziła w grę, chociaż ciekawe byłoby zobaczyć te zabytki w wersji zero.

Bez odpowiedniej pozycji i majątku, życie tutaj wydawało się mało atrakcyjne. Zarazy, głód i wojny. Brak zdobyczy cywilizacji, to nie problem, w końcu można przywyknąć do nocników, o ile ktoś inny je opróżnia, ale bez XXI-wiecznej medycyny, zwłaszcza stomatologii, to byłby koszmar.

Poza tym, chyba brakowałoby mi niektórych rzeczy, choćby starych filmów. To było moje ekstrawaganckie, oldskulowe hobby. Zwłaszcza te wyprodukowane na początku wieku przed pandemią miały nostalgiczny urok, były świadectwem tego co utraciliśmy. Holofilmy i wirtualna rzeczywistość, chociaż doskonałe technologicznie, były marną imitacją tamtego świata.

 

Naprawdę chciałam wrócić po to, by wypróbować swoje nowe moce w XXI wieku. Podpalić jakąś Kruczą Basztę IMHA i poczuć się tak samo, jak wtedy gdy spaliłam tę średniowieczną.

Musiałam tylko przekonać Agencję, że nadal jestem taką niegroźną idiotką, za jaką mnie uważają.

 

Potem zajęłam się moimi obrażeniami – współczesna „magia” w postaci koloidowego opatrunku z antybiotykiem i środkiem przeciwbólowym jest równie skuteczna jak średniowieczne zaklęcia. Do rana powinno się zagoić.

 

 

*

 

W nocy usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Na progu stał kapitan i patrzył na mnie w milczeniu. Czekał. W ciemności bielała jego koszula, szeroko rozpięta pod szyją.

– Więc jednak chcesz wiedzieć – w moim głosie usłyszał wystarczająco dużo, bo cicho zamknął drzwi za sobą i przekręcił klucz w zamku.

– To nieważne kim jesteś i jak naprawdę masz na imię – odpowiedział.

 Zbliżył się i zanurzył ręce w moich rozpuszczonych włosach.

– Chciałem to zrobić od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem, samotnie jadącą konno w tamtym lesie. Byłaś taka, jak w moich sennych marzeniach. Piękna, władcza, niezależna i arogancko ponętna – wyznał.

– Wyglądałaś jak barbarzyńska wojowniczka, z tym przewieszonym na plecach mieczem. Gdy się przedstawiłaś jako Claire de Tancré, wiedziałem, że kłamiesz. Ale to imię i tak nie pasowało do ciebie. W myślach nazwałem cię Blanką.

Powolnym ruchem zsunął ręce na moje ramiona.

W tej chwili nie pragnęłam niczego bardziej, jak być Blanką z jego marzeń. I tak się stało; granice między marzeniem, pragnieniem i posiadaniem zniknęły tej nocy. Nie spodziewałam się, aż takiej namiętności z jego strony i nie sądziłam, że sama do takiej jestem zdolna. Nie wiadomo, dlaczego ten właśnie mężczyzna sprawił, że pożądanie, rozkosz, przestały być dla mnie tylko pustymi słowami. Teraz nabrały nowej treści i zawsze już będą przypominać mi jego dotyk, pocałunki, gwałtowność i czułość jednocześnie.

 

Nad ranem, gdy wychodził, zapytał:

– To ty spaliłaś basztę?

– Tak – westchnęłam z satysfakcją. – Musiałam to zrobić, bo wiedz, że pracujesz dla totalnego, pojebanego świra. To znaczy…

– Wiem, co masz na myśli – przerwał mi gwałtownie. – Ale to nie hrabia nasłał na ciebie morderców. To byli opłaceni najemnicy, miałaś zginąć.

– Jesteś pewien, że chodziło o mnie, może to ty byłeś celem?

– Mieszkam tu od dwóch lat i jak dotąd nikt mi nie groził. Kłopoty pojawiły się razem z tobą. Lepiej wyjedź jak najszybciej – poprosił. – Nie wiem, czy zdołam cię ochronić.

 

 

 

Dzień siódmy

 

Przygotowania do pogrzebu i stypy były na ukończeniu. Jutro spodziewano się licznych żałobników, w większości okolicznych sąsiadów hrabiego, chociaż przybyć tez mieli jacyś dalecy krewni Matildy de Tancré, osiadli wiele lat temu niedaleko Gandawy. Ale spora grupa jeźdźców pojawiła się na dziedzińcu już dzisiaj, z samego rana, nie zauważyłam żadnych powozów.

– Kto przyjechał tak rano? – zapytałam służącej, która przyniosła mi śniadanie.

– Hrabia wrócił wcześniej niż zapowiadał, a razem z nim przyjechali jacyś cudzoziemcy – odpowiedziała dziwnie zmieszana, nie patrząc mi w oczy.

Gdy pospiesznie zamknęła za sobą drzwi, usłyszałam zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Teraz byłam prawdziwym więźniem, tylko na czyje polecenie?

Zresztą to już nie miało znaczenia, mogłam spokojnie wrócić do współczesności – przedział czasowy na nawiązanie połączenia i transfer właśnie się rozpoczął. Do powrotu niezbędne było zestrojenie urządzeń nadawczych Agencji z moim lokalizatorem – czas pobytu został zaprogramowany na maksymalnie siedem dni – miało to związek z ograniczeniami aparatury, to były wciąż eksperymentalne prototypy.

Problem w tym, ze wciąż nie byłam pewna, czy w ślad za mną nie wysłano „anioła stróża”. Wtedy nie wytłumaczyłabym powrotu bez księgi, do której miałam swobodny dostęp podczas nieobecności hrabiego.

Bo miałam dylematy moralne i doświadczałam burzy hormonalnej? Chyba rozśmieszyłabym nawet moich egzekutorów.

Cała ta wyprawa już dawno przestała mnie ekscytować, a moje nadzieje na odzyskanie wolności wydawały mi się teraz naiwne i infantylne.

Bo co zrobiłabym z tą wolnością? Do tej pory rozumiałam ją, jako wolność od więzi, pewności i przewidywalności. Ale co w zamian?

Wszystkie znane ludzkości sposoby na zdobycie szczęścia: bogactwo, władza, sława, seks, miłość, religia – to miraż. Są celem, którego osiągnięcie zajmuje ludziom nieraz całe życie i dzięki temu nie zostaje czasu na zbędne filozofowanie. Ci, obdarzeni talentem przynajmniej przetworzyli swoje niespełnione pragnienia w arcydzieła sztuki. Tylko wielcy myśliciele podejmowali masochistyczne próby objaśnienia sensu, tworząc swoje skomplikowane systemy filozoficzne, które dawały im uspokojenie; większość z nich doszła do tego samego prostego wniosku – rozumny człowiek nie jest w stanie być szczęśliwy, życie tylko chwilami bywa znośne.

Ten stan, którego teraz doświadczałam, był klasycznym bólem fantomowym – cierpienie było realne, ale jego źródło niezdefiniowane, nieistniejące.

Oczywiście, ludzie, którzy cierpią fizycznie, walczą o życie, nie zgodziliby się ze mną. Dla nich szczęściem jest brak bólu.

Marna pociecha, moim zdaniem. Nie zamierzałam się umartwiać fizycznie, aby poczuć taki rodzaj ulgi; istnieją mniej inwazyjne sposoby na znieczulenie umysłu. Po to mądrzy ludzie wymyślili antydepresanty.

 

Chociaż, nie oszukując siebie samej, musiałam przyznać, że obawiałam się o bezpieczeństwo Jeana. Jeżeli hrabia odczytał jego emocje, to musiał dowiedzieć się, ze właśnie stracił lojalność swojego strażnika.

 

Już wcześniej próbowałam teleportować się do komnaty hrabiego; bez powodzenia. Nie udało mi się też przenieść stamtąd księgi; być może to mury zamkowe były przeszkodą nie do pokonania. Pozostały więc tradycyjne metody i tylko teraz miałam szansę. Ten śmieszny zamek w drzwiach mogłam pokonać jednym niewielkim impulsem energii. Wzięłam Księgę Godzin; na wszelki wypadek nie chciałam jej tutaj zostawić.

W tym samym momencie usłyszałam, że ktoś otwiera kluczem drzwi.

– Jestem więźniem? – zapytałam mężczyzny, który stanął w progu.

– To dla twojego bezpieczeństwa – odpowiedział po francusku.

Przez ułamek sekundy, pomyślałam, że to człowiek z Agencji, przysłany z pomocą; nie można było tak całkiem wykluczyć, że im na mnie zależało.

– Hrabia przysłał mnie, żebym z tobą porozmawiał – wyjaśnił. – Ale nie tutaj. Pójdziemy w odpowiedniejsze miejsce.

To nie był służący. Nie zachowywał się też jak wytworny szlachcic, żadnych pozorów galanterii, tylko obcesowe, taksujące spojrzenie fachowca, specjalisty od „rozmowy” z trudnymi więźniami.

Wyglądał egzotycznie: długie czarne włosy związane z tyłu głowy wstążką, ciemne podłużne oczy, smagła cera, cudzoziemskie ubranie – szerokie spodnie, sięgające kolan i buty z wysokimi cholewami; zamiast miecza przy boku przypasany miał wysmukły rapier z misternie zdobionym, wygiętym w kabłąk jelcem.

Może być hiszpańskim hidalgo, z domieszką berberyjskiej krwi – oceniłam.

Gdy wahałam się, co powinnam z nim zrobić – zabić teraz, za chwilę, czy poczekać na więcej informacji, uprzedził mnie:

– Ostrzegam, nie próbuj żadnych swoich sztuczek. Poradzę sobie z tym.

Żeby zrealizować swój plan, musiałam trochę zyskać na czasie, wystarczyłoby jakieś piętnaście minut w komnacie hrabiego, pod warunkiem, że on sam będzie gdzie indziej. Jeżeli teraz okazałoby się, że ten hidalgo nie blefuje i faktycznie potrafi się przede mną obronić, wszystko byłoby stracone. Potrzebowałam cudu. Który właśnie się objawił pod postacią dziewczyny.

– Miguel, skarbie, nastąpiła mała zmiana planów – powiedziała po hiszpańsku.

A jednak!

– Czekają na ciebie w bibliotece, hrabia ci wszystko wyjaśni – uśmiechnęła się promiennie do nas obojga, a do mnie powiedziała po francusku:

– Mam na imię Inéz. Chodź ze mną, poczekamy razem na Miguela.

Nie podobał mi się jej fałszywy głosik, traktowała mnie jak przerażonego królika, którego trzeba zapędzić do klatki.

Wyszliśmy razem, Miguel skręcił w stronę biblioteki, a Inéz skierowała się ku schodom, którymi można było dojść do komnaty hrabiego, albo zejść w dół do zamkowych piwnic. Zostawiłam ją tam bez żalu; rozglądała się wokół oszołomiona, gdy nagle zniknęłam bez śladu.

Przed komnatą hrabiego usunęłam maskowanie, nikogo nie było w pobliżu, a nie chciałam marnować energii. Drzwi nie były zamknięte na klucz, nie straciłam czasu na dewastację zamka.

 

Niepotrzebnie się martwiłam. Jean na pewno nie wyglądał na więźnia, ani na zaskoczonego moim widokiem; spokojnie siedział w fotelu hrabiego, jakby na mnie właśnie czekał.

– Wierny strażnik księgi, jak widzę. Zaraz pewnie powiesz, że muszę cię zabić, aby ją zdobyć, chociaż miałam nadzieję, że oszczędzisz mi takich melodramatycznych scen. Poza tym nie masz przy mnie szans – powiedziałam drwiąco.

– A ty zaczęłaś się modlić, jak widzę. Pozwolisz? – zapytał sięgając po Księgę Godzin; przeglądał ją uważnie przez dłuższą chwilę.

– Wiesz, naprawdę nie chciałbym patrzeć jak giniesz – popatrzył mi prosto w oczy.

Czułam, że właśnie podjął decyzję.

Czyli mamy się pozabijać dla głupiej księgi? Jak mam go jeszcze przekonać, żeby po prostu wsiadł na konia i pojechał jak najdalej stąd?

– Nie ma już czasu. Domyśliłem się, że przeczytałaś księgę; pomóż mi ją zniszczyć.

Naprawdę mnie zaskoczył.

– Potem odwrócę ich uwagę i będziesz mogła uciec – tłumaczył pośpiesznie.

– To co proponujesz, to tylko inny rodzaj samobójstwa, trochę odroczonego w czasie. Ci, którzy poszukują księgi, zorientują się, kto to zrobił i dlaczego. Nie ukryjemy się nigdzie.

Naprawdę nie chciałam widzieć tego rozczarowania w jego oczach, ale jego szlachetna Blanka była tylko marzeniem.

– Nie patrz tak, jestem pragmatyczna aż do bólu i nie zamierzam bezsensownie umierać. Mam lepszy pomysł. Zaufasz mi?

– Już się boję, co wymyśliłaś. Jesteś jak cyrulik, który zapewnia, że nie będzie bolało. A potem jego ofiara, w najlepszym przypadku traci przytomność z bólu – powiedział ponuro.

 

Wyjęłam księgę z sekretarzyka hrabiego, tak jak poprzednio położyłam na niej obie dłonie. To samo wrażenie chaosu i fali energii rozsadzającej mój mózg. Teraz byłam lepiej przygotowana i mogłam zastosować wewnętrzną zaporę, chociaż w niewielkim stopniu. Na tyle, abym mogła otworzyć księgę i porównać jej treść, z tym co wyryło się w mojej pamięci.

Zostawiłam nienaruszone strony z formułami, głównie dotyczącymi leczenia niegroźnych urazów, brzmiały jak przepisy z zielnika aptekarza. Pozostałe karty niszczyłam metodycznie, pergamin tlił się pod moim dotykiem i zamieniał w szary popiół.

– Potrzebuję czegoś w miejsce zniszczonych kart, o podobnej wielkości i fakturze – powiedziałam przeszukując sekretarzyk hrabiego.

– Weź tę – Jean podał mi Księgę Godzin.

– Nie! Jest zbyt piękna; poza tym ma nieodpowiednie wymiary.

Ale księga rachunkowa hrabiego, dlaczego nie? – kolumny cyfr i dziwnych zapisków. To było to! Wyobrażałam sobie frustrację wszystkich analityków i kryptologów, którzy będą rozkładać te teksty na czynniki pierwsze i do upadłego próbować złamać szyfr.

Podziwiałam swoje dzieło, piękny egzemplarz średniowiecznego rękopisu o niespójnej treści, nadal chroniony polem siłowym.

To co zostało ze spalonej książki starannie zniszczyłam. Co prawda, nikt tutaj nie był zdolny do zastosowania w praktyce zasady nieodwracalności w czasie, ale wolałam nie ryzykować. Gdyby Agencja miała do dyspozycji nawet odrobinę spalonych kart, endopata z odpowiednimi zdolnościami z łatwością odtworzyłby informacje; te prawa mechaniki kwantowej zostały potwierdzone empirycznie już dawno.

 

Została tylko nierozwiązana zagadka sonetu.

– Znasz może angielski?

Moje pytanie wyrwało go z odrętwienia. Zawahał się widocznie, zanim powiedział:

– Niezbyt dobrze, rozmawiałem trochę z angielskimi kupcami i marynarzami. Wielu z nich przybywa do Flandrii po sukno.

– Weź to zamiast pożegnania. Nie jestem w tym dobra – wyjęłam kartkę z wierszem zza gorsetu i uruchomiłam połączenie z Agencją.

Przycisnęłam mocniej zgrubienie z na prawym ramieniu, uruchamiając niewielkim impulsem elektrycznym implant lokalizacyjny.

Pod pachą trzymałam oba woluminy: „Dissertationes…” i Księgę Godzin.

Tę drugą raczej z sentymentu.

 

Widziałam jak Jean ze zmarszczonymi brwiami wpatruje się w kartkę.

Nic dziwnego, takie specyficzne wyznanie miłosne, którego zapewne nawet dobrze nie zrozumiał. Potem podniósł wzrok, twarz miał już spokojną, beznamiętną.

W ostatnim momencie, powiedział:

– Bardziej podoba mi się zakończenie tego wiersza:

 

O to czy anioł stanie się sam jak szatani,

Myśl może pytać trwożnie, lecz tego nie zgadnie:

Oboje są daleko, przyjaźnią związani,

I drżę, iż anioł z dawna w jej piekle tkwi na dnie.

Lecz nie dowiem się; będę trwać w zwątpieniu smętnem,

Póki zły duch anioła nie naznaczy piętnem.”

 

– Pomyśl o tym, Ursulo – dodał z naciskiem, bezbłędnym angielskim.

 

I tak go zapamiętałam. Mojego średniowiecznego rycerza, Jeana de Vries.

Kłamcę i oszusta.

 

 

 

 

 

[1] Gajusz Petroniusz „Prawdziwa rozkosz”

[2] William Shakespeare, Sonet 144 w przekładzie Stanisława Barańczaka

[3]Guillaume de Lorris i Jean de Meung „Powieść o Róży” w tłumaczeniu

Małgorzaty Frankowskiej-Terleckiej i Teresy Giermak-Zielińskiej

 

„Kiedy zaś wspomnę pocałunek,

wonność przenika mnie do głębi;

wonność, co słodsza od balsamu

sprawia, że prawie zmysły tracę.

W sercu na zawsze już zachowam

tę Róży słodycz niezrównaną.

O ja nieszczęsny, po cóż Róża

dotknęła moich ust i oczu,

jeśli Amora brak mi wsparcia,

bym mógł jej dotknąć choć raz jeszcze.

Zakosztowałem już słodyczy,

tym większe teraz mam pragnienie

i większy w sercu czuję płomień.”

 

 

[4]W nadziei szczęścia moje serce szczere

 Nieustanne pragnienie i nienasycenie

 

Koniec

Komentarze

Publikowanie opowiadania na 150k w tym miejscu to nie jest najlepszy pomysł. 

To właściwie już minipowieść. Szkoda palić.

Lepiej zacząć krótszą formą, a to schować na razie do szuflady (do czasu aż będziesz wiedziała, co chcesz z tym zrobić) … zwłaszcza że to dopiero część pierwsza, więc docelowo materiał na powieść. 

 

NB.

Wygląda obiecująco.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

rodynnte, skoro na końcu mamy “koniec części pierwszej”, to powinnaś oznaczyć ten tekst jako “fragment”. Poza tym, jak już Ci napisał przedpiśca, tekst na 150k nie znajdzie wielu czytelników.

 

Sama przejrzałam, a że nie przepadam za średniowieczem, w którym jest mowa o antyseptyce i implantach, a sama akcja od początku nie wciągnęła, to raczej nie wrócę.

Może lepiej napisz krótkie opowiadanie choćby i z tego świata, żeby dało się go poznać na czymś, co można wciągnąć na jeden raz i ocenić, czy chce się więcej.

 

I łap poradnik surivalu portalowego: Portal dla żółtodziobów

 

Powodzenia!

http://altronapoleone.home.blog

Mnie wciągnęło i przeczytałam w nocy z komórki całość. Ciekawy pomysł i sprawnie zrealizowany, napisany niezłym stylem. I ładny cliffhanger na koniec ;) Imo, nie trzeba oznaczać jako fragment, całość się broni jako samodzielna, główny wątek jest domknięty. Niestety, przy tej długości, tekst nie będzie miał szans dostać żadnych portalowych wyróżnień, to mikropowieść, nie opowiadanie. Radziłabym dopisać kontynuację i próbować zrobić z tego pełnoprawną książkę/ebook

Rzeczywiście jestem żółtodziobem. Dziękuję za rady i słowa zachęty. Faktycznie to będzie książka.

Po opinii Belli nadal i tym bardziej zachęcam do napisania opowiadania (tak do 30k) z tego świata. Nie wykluczam, że zauważone przy przeglądaniu tekstu anachronizmy mają w Twoim świecie uzasadnienie, ale mnie akurat nie wciągnęło od pierwszych zdań, więc wolałabym poznać Twoje autorskie założenia dla tego świata z czegoś krótszego :)

 

PS. W kwestii oznaczeń. Skoro to jest zamknięta całość, to zostaw opowiadanie, ale raczej wyrzuć to “koniec części pierwszej”. Możesz to zaznaczyć w przedmowie, niemniej zaznacz też, że jakkolwiek jest to część pierwsza, stanowi fabularnie zamkniętą całość.

http://altronapoleone.home.blog

Tak, anachronizmy mają uzasadnienie, bo bohaterka została cofnięta w czasie wraz z podręcznym pakietem pierwszej pomocy :)

anachronizmy mają uzasadnienie

 

Tak podejrzewałam, ale ponieważ nie wciągnęło, a rzuciły się w oczy, to nie drążyłam lekturowo ;) Ale nie wykluczam, że jeśli Autorka zachwyci mnie opowiadaniem w tym samym świecie i z tą samą bohaterką – jakimś epizodem spoza głównej fabuły na przykład – to przeczytam i tę kobyłę, jak będę znów w miejscu, gdzie dużo korzystam ze zbiorkomu XD

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka