- Opowiadanie: Seener - Demon ognia

Demon ognia

Opo­wia­da­nie po­wsta­ło na za­koń­czo­ny dawno kon­kurs ‘Za­mia­na’. Po­wsta­ło po cza­sie. Zgod­nie z ideą kon­kur­su może się oka­zać, że ewen­tu­al­ne sko­ja­rze­nia ze zna­ny­mi opo­wie­ścia­mi nie są zu­peł­nie przy­pad­ko­we.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Demon ognia

Po la­tach mó­wio­no, że Dziergwa na­de­szła od pół­no­cy, od bramy Po­wroź­ni­czej. Mi­nę­ła stra­ga­ny rze­mieśl­ni­ków i roz­sia­dła się pod ścia­ną, w kącie cuch­ną­cym uryną, bo tylko tam zo­sta­wa­ło jesz­cze miej­sce dla prze­ku­pek, które han­dlo­wa­ły byle czym. 

Może wszyst­ko po­to­czy­ło­by się ina­czej, gdyby nie ta ruda, która od razu ją prze­go­ni­ła, twier­dząc, że to jej stałe miej­sce. Prze­kup­ki nie miały swo­ich miejsc, a jeśli były wy­jąt­ki, to ruda do nich z pew­no­ścią nie na­le­ża­ła, bo za­glą­da­ła nie czę­ściej niż raz na ty­dzień. Przy­no­si­ła zgni­łe grusz­ki albo ro­ba­czy­we grzy­by, cza­sem wie­cheć pod­wię­dłych kwiat­ków i wy­słu­chi­wa­ła plo­tek, które póź­niej mogła po­wta­rzać w innym miej­scu. Każda inna baba ofuk­nę­ła­by ją od razu, ale Dzier­gwa była tu pierw­szy raz, więc nie chcąc z nikim zwady, po pro­stu się prze­su­nę­ła koło rogu chaty. Aku­rat tam, gdzie zbie­ga­ły się ulicz­ki. 

Rzu­ci­ła brud­ny to­bo­łek za sie­bie, a przed sobą roz­ło­ży­ła płach­tę, na któ­rej po­ukła­da­ła zioła. A miała ich cał­kiem sporo. Świe­że i su­szo­ne. Po­spo­li­te, jak choć­by mnisz­ka, po­krzy­wa czy le­bio­dek, ale i te bar­dziej wy­szu­ka­ne, jak ze­mdlik, mor­muł­ka, a zwłasz­cza naj­cen­niej­sza i naj­trud­niej­sza do zdo­by­cia, bo zbie­ra­na tylko nocą w głębi lasu, jesz­cze nie­star­ta per­ty­mon­ka. Za ten ostat­ni okaz jakiś al­che­mik mógł­by syp­nąć sporo gro­sza. Gdyby któ­raś z prze­ku­pek wie­dzia­ła coś o ta­kich ra­ry­ta­sach, poza ba­ja­nia­mi po­wta­rza­ny­mi przy oka­zji Nocy Błęd­nych Ogni, od razu zo­rien­to­wa­ła­by się, że Dzier­gwa zna się na rze­czy. Ale że nie wie­dzia­ły, to tylko zer­k­nę­ły z po­wąt­pie­wa­niem, czy ktoś się schy­li po te więd­nie­ją­ce wiąz­ki, co to ani dla ko­chan­ki, ani dla krowy. Ruda po­zwo­li­ła sobie nawet na jakiś przy­tyk, ale zaraz zmie­ni­ła temat, bo po­dob­no król miał ogło­sić, że do ta­la­rów rękę księż­nicz­ki do­ło­ży, jeśli kto w końcu zgła­dzi tę prze­klę­tą be­stię. Po­dob­no był już pierw­szy chęt­ny. 

Po­łu­dnie mu­sia­ło minąć, kiedy w ulicz­ce za ple­ca­mi Dzier­gwy po­ja­wi­li się konni i w gwa­rze zwy­czaj­nych prze­ko­ma­rzań po­wtó­rzy­ło się parę razy imię Ostry­ka. Roz­mo­wy przy­ci­chły, a miej­sce, w któ­rym jesz­cze nie­daw­no sie­dzia­ła ruda, zro­bi­ło się nagle puste. 

Trzej konni wy­je­cha­li Dzier­gwie jakby zza ple­ców i skie­ro­wa­li się do stra­ga­nów. Przy sio­dłach mieli mie­cze, a z tyłu prze­rzu­co­ne szare płasz­cze z błę­kit­nym pasem, więc od razu po­zna­ła, że to kró­lew­scy. Za­trzy­ma­li się przy stra­ga­nach i ten naj­pierw­szy, któ­re­go naj­wy­raź­niej na­zy­wa­no Ostry­kiem, zsiadł i ru­szył mię­dzy kup­ców. Twarz miał spa­lo­ną słoń­cem, ko­ści­stą, oczy nie­wiel­kie, a spoj­rze­nie nie­przy­jem­ne. Zło w nim było ja­kieś i na oko Dzier­gwy jedno z naj­gor­szych, bo nie takie co przy­no­si ucie­chę, ale co naj­wy­żej ulgę. A i to pew­nie nie za­wsze. 

Ostryk szedł mię­dzy stra­ga­na­mi, gdzie było już pra­wie pusto. Uci­chły wszel­kie roz­mo­wy. Po­wta­rzał co chwi­lę o po­dat­ku na smoka, a potem sły­chać było brzęk monet. Po­zo­sta­li dwaj sie­dzie­li w sio­dłach i pa­trzy­li za nim. 

W końcu wró­cił z sakwą w ręce i już miał chyba wsia­dać na konia. Omiótł wszyst­ko gniew­nym spoj­rze­niem, żeby wie­dzie­li, że tylko jego zda­nie się tu liczy i za­trzy­mał wzrok na prze­kup­kach. 

Rzu­cił sakwę jed­ne­mu ze swo­ich i pod­szedł bli­żej. 

– A wy co? Was prawo też obo­wią­zu­je? Po­da­tek na smoka bę­dzie – za­wo­łał. 

Chyba nawet ci jego kom­pa­ni byli za­sko­cze­ni, ale nic się nie ode­zwa­li, nawet nie ru­szy­li wą­sa­mi. Ostryk tym­cza­sem pod­szedł do pierw­szej ko­bie­ty i wy­cią­gnął rękę. Tamta ze zbo­la­łą miną się­gnę­ła pod za­pa­skę i wy­sy­pa­ła mu parę gro­szy. Dużo tego nie mogło być, ale jemu prze­cież nie o pie­nią­dze szło. 

Pod­szedł do dru­giej z wy­cią­gnię­tą ręką. 

– Li­to­ści, panie – za­wo­ła­ła ża­ło­śnie, choć nie­zbyt gło­śno. 

– Dawaj, nie jęcz mi tutaj. 

– Nic nie sprze­da­łam dzi­siaj – pró­bo­wa­ła się bro­nić. 

– To po co tu sie­dzisz? Wy­no­cha. 

Ko­bie­ta się roz­pła­ka­ła, co jesz­cze bar­dziej ze­zło­ści­ło Ostry­ka. 

– Dawaj! – krzyk­nął już na­praw­dę roz­gnie­wa­ny, a tamta opu­ści­ła głowę i za­czę­ła się trząść i szlo­chać. 

– Wy­no­cha stąd! 

Nie cze­kał, aż wsta­nie tylko zła­pał ją za ka­ftan na ple­cach i po­de­rwał do góry. Silny był bez wąt­pie­nia, ale ko­bie­ta do naj­lżej­szych nie na­le­ża­ła. Wsta­jąc nie­zgrab­nie za­to­czy­ła się na niego, a Ostryk, żeby zła­pać rów­no­wa­gę od­stą­pił do tyłu. Na nie­szczę­ście Dzier­gwy noga mu się omsknę­ła. Za­to­czył się w stro­nę płach­ty z zio­ła­mi. 

Nie było czasu, żeby ra­to­wać wszyst­ko, więc zła­pa­ła tylko parę wią­zek i pod­nio­słą się tak szyb­ko, jak mogła, żeby od­sko­czyć, zanim na nią wpad­nie. Ja­kimś cudem tylko się o nią otarł, a zaraz potem klap­nął na bruk. 

Wszy­scy za­mar­li. Ktoś par­sk­nął, ale zaraz ucichł. Ostryk spą­so­wiał, małe oczy zro­bi­ły mu się jesz­cze mniej­sze, usta za­ci­snę­ły tak, że nie było widać warg. Pod­niósł się szyb­ko, wpa­trzył w miej­sce, z któ­re­go, jak mu się zda­wa­ło, do­bie­gło owo par­sk­nię­cie i coś miał krzyk­nąć – zło­wiesz­cze­go pew­nie, ale za­miast tego za­czął po­trzą­sać prawą ręką. 

Po­tarł wierzch dłoni i znów nią po­trzą­snął, pa­trząc ze zdzi­wie­niem. Na za­czer­wie­nio­nej skó­rze za­czę­ły wy­cho­dzić pierw­sze bąble. Po­ma­so­wał ją jesz­cze raz, strzep­nął znów, a potem wbił wzrok w sto­ją­cą pod ścia­ną Dzier­gwę. Dłoń skła­dał w pięść i pro­sto­wał, i pa­trzył raz na jej twarz, a raz na zioła, które trzy­ma­ła w ręce. 

– Coś ty mi zro­bi­ła – wy­sy­czał w końcu. – Coś ty zro­bi­ła, wiedź­mo stara? 

– To tylko po­krzy­wa, panie. – Dzier­gwa zbla­dła, ale dała radę ode­zwać się przy­tom­nie. – Na napar, dla zdro­wia. 

Ostryk chciał ją przy­naj­mniej zdzie­lić po gło­wie. Pie­ką­cy ból w dłoni go po­wstrzy­mał. A jeśli stara na­praw­dę była wiedź­mą? Wiedź­ma się nie przy­zna prze­cież. Nie mógł jej tego pu­ścić pła­zem, żeby się potem ostat­ni za­pi­ja­czo­ny włó­czę­go wy­śmie­wał z niego za ple­ca­mi. 

– To wiedź­ma! – krzyk­nął do swo­ich. – Brać ją do lochu. 

Sie­dzą­cy w sio­dłach kró­lew­scy do­pie­ro teraz zdzi­wi­li się na­praw­dę. Nie w gło­wie im było bro­nić Dzier­gwy, ale my­śle­li już o karcz­mie i winie za ze­bra­ne przed chwi­lą pie­nią­dze. Ostryk wi­dząc ich wa­ha­nie wściekł się jesz­cze bar­dziej. 

– Wo­łaj­cie miej­skich – wy­du­sił przez ści­śnię­te gnie­wem gar­dło. 

* * * 

Ve­lard za­mknął oczy i po­tarł twarz dło­nią z góry do dołu li­cząc, że może dwaj straż­ni­cy i stara znik­ną. Nie znik­nę­li. 

– Za co? – za­py­tał dla pew­no­ści. Jako gro­do­dzierż­ca zaj­mo­wał się tylko po­waż­ny­mi spra­wa­mi. Niań­cze­nie bez­dom­nych przy­błęd nie było w jego obo­wiąz­kach, a w do­dat­ku kiep­sko się czuł i po gło­wie cho­dzi­ła mu drzem­ka w kan­tor­ku. 

– Czary i brak opła­ty za han­del – po­wtó­rzył bez­na­mięt­nie wyż­szy ze straż­ni­ków. 

Czary były po­waż­nym oskar­że­niem. Ko­bie­ta sto­ją­ca mię­dzy straż­ni­ka­mi nie była za wy­so­ka, może przez to, że się gar­bi­ła. Nie mogła też być bar­dzo stara, bo wy­sta­ją­ce spod chust­ki włosy do­pie­ro pod­da­wa­ły się pierw­szym pa­smom si­wi­zny. Wpa­try­wa­ła się po­kor­nie w pod­ło­gę, nie mając śmia­ło­ści pod­nieść wzro­ku i nie wy­glą­da­ło na to, żeby zaraz miała rzu­cić jakąś klą­twę. 

– Daj­cie jej na pod­pło­myk i wy­rzuć­cie za drzwi. Mam waż­niej­sze spra­wy na gło­wie. 

– Ostryk kazał ją za­trzy­mać. 

To po­gar­sza­ło sy­tu­ację. Wszy­scy po­wo­li mieli go dość. Chyba nawet król za­czął już po­dej­rze­wać, że w plot­kach o jego nik­czem­no­ściach musi być coś z praw­dy. No ale to jed­nak kró­lew­ski. I zna­jąc go, może się do­py­ty­wać o starą.

– Sia­daj­cie. – Ve­lard ru­chem głowy wska­zał starą ławę pod ścia­ną. – A wy na ulicę, po­rzą­dek musi być. 

Straż­ni­cy wy­szli. 

– Jak was zwą? – za­py­tał. 

– Dzier­gwa – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie. – Dzier­gwa Ja­ku­bo­wa. 

– A gdzie wasz Jakub? 

– W mo­gi­le. 

Ve­lard po­ki­wał głową. 

– Umie­cie cza­ro­wać? 

– Nie bar­dzo, panie. 

– Tak mi się też zdaje. Ale to po­waż­ne oskar­że­nie. Po­sie­dzi­cie w losz­ku ze dwie noce. Jak się Ostryk nie upo­mni to was wy­pusz­czę. 

– Ja nie­win­na, panie. – Dzier­gwa nie bała się lochu. W róż­nych miej­scach już nocowała a cza­sem i pod gołym nie­bem w desz­czo­we noce musiała sobie ra­dzić. Ale jakby miała przed osąd tra­fić, to bez chło­sty się pew­nie nie obej­dzie, a może i co gor­sze­go. – Zioła tylko sprze­da­wa­łam. 

– Nie po­ra­dzę. – Szcze­rze roz­ło­żył ręce. 

Dzier­gwa przy­pa­try­wa­ła mu się przez chwi­lę uważ­nie. 

– Macie panie oczy na­bie­głe krwią i za­puch­nię­te po­wie­ki. Skóra wam po­sza­rza­ła, a głos ochrypł. Nie spa­li­ście po no­cach, ale nie czuć go­rzał­ką. Cho­ru­je­cie na co? 

Gro­do­dzierż­ca zmie­rzył ją uważ­nie spoj­rze­niem. Może zbyt łatwo osą­dził, że stara nie zna się na cza­rach? Z dru­giej stro­ny mo­gła­by na niego rzu­cić urok, za­miast się łapać ta­kich sztu­czek, je­śli­by umia­ła. 

– Może bym po­mo­gła? – spy­ta­ła, wi­dząc jego za­wa­ha­nie. 

– Nic mi nie jest – od­po­wie­dział bar­dzo po­wo­li i po dłuż­szym wa­ha­niu dodał: – Ale moją ko­bie­tę zmo­gło. 

– A co jej do­le­ga? 

Żona Ve­lar­da trzy dni i trzy noce już w bo­le­ściach się zwi­ja­ła, a on trzy noce pra­wie oka nie zmru­żył. Medyk do niej za­cho­dził, ale nic nie po­ma­ga­ło. Żal było pa­trzeć na te jej mę­czar­nie. 

– W trze­wiach ją pali, ból do­ku­cza. Śpi mało, jak tro­chę usta­je. 

– Sika? 

– A mnie skąd wie­dzieć – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą, bo sam przy niej nie sie­dział za wiele, tylko jej sio­stry. Ale w nocy z łóżka nie wsta­wa­ła. 

– A co jej po­da­ją. 

– Medyk coś tam wa­rzył. Potem pi­jaw­ki przy­ło­żył. Pie­nią­dze za­brał, a ona chora tak samo, tylko słab­sza coraz. 

– A jak leży to na wznak, czy na boku? 

– Na boku. 

Dzier­gwa po­ki­wa­ła głową. Po­chy­li­ła się do swo­je­go to­boł­ka, który straż­ni­cy za­bra­li jako dowód na czary, po­grze­ba­ła chwi­lę i wy­cią­gnę­ła dwie wiąz­ki. 

– Trze­ba ugnieść w ręce i wrzu­cić do go­rą­cej wody na jeden pa­cierz. Potem prze­lać przez czy­stą szma­tę i samą wodę wypić. Niech wy­pi­je od razu, jak nie po­mo­że to jesz­cze raz z wie­czo­ra. I potem jesz­cze jutro z rana, w po­łu­dnie i z wie­czo­ra. I kaszę jeść, nic in­ne­go. A, ko­la­na do pier­si niech pró­bu­je pod­ku­lać. Tro­chę po­win­no ulżyć. 

– Co to jest? – Ve­lard pa­trzył po­dejrz­li­wie. 

– Jak się na zio­łach nie zna­cie to i na­zwa­nie nic wam nie powie. 

Stara miała rację, ale i tak nie za­mie­rzał ry­zy­ko­wać. Za­pa­rzył mały gar­nek i kazał jej wypić bez ce­dze­nia przez szma­tę. Wy­pi­ła. Pach­nia­ło przy­jem­nie. 

– Wiesz, że jak się jej co złego sta­nie to za­pła­cisz gar­dłem? 

– Nic jej nie bę­dzie, panie. – Stara mó­wi­ła spo­koj­nie i z prze­ko­na­niem. 

Wahał się chwi­lę, ale w końcu scho­wał zioła. Za­mknął ją w ciu­pie, bo tam było cie­plej niż w ka­mien­nych lo­chach. To­bo­łek z zio­ła­mi za­mknął na klucz w kre­den­sie. 

Sam cza­sem za­ży­wał na­pa­rów z ziół. Może nie za­wsze po­ma­ga­ły, ale jesz­cze nie za­szko­dzi­ły. I do­brze jej z oczu pa­trzy­ło. 

* * * 

Na­za­jutrz gro­do­dzierż­ca przy­szedł do­pie­ro przed po­łu­dniem. Kazał straż­ni­ko­wi przy­nieść dwie miski ka­pu­sty, ćwierć chle­ba i piwo. A potem kazał mu pil­no­wać drzwi i trzy­mać gębę na kłód­kę, bo jak nie to wy­szo­ru­je jego za­ro­śnię­tym łbem ka­mien­ne scho­dy przy wej­ściu tak, że się w nich słoń­ce przej­rzy. Straż­nik po­słu­chał. 

Sam wy­cią­gnął Dzier­gwę z ciupy i usie­dli przy stole pod oknem. Stara od razu rzu­ci­ła się na ka­pu­stę. 

– Po­pra­wi­ło się – ode­zwał się Ve­lard zanim ugryzł pierw­szy kęs chle­ba. Od­po­wie­dzia­ła mu tylko ski­nie­niem głowy, mla­ska­jąc i ciam­ka­jąc przy tym gło­śno. – Ból ze­lżał w nocy i spała. Na wznak. Cią­gle boli, ale już mniej. 

Dzier­gwa prze­łknę­ła gło­śno łyżkę ka­pu­sty. 

– Nie zagoi się tam wszyst­ko w środ­ku tak od razu, ale za parę dni wsta­nie z łóżka. 

– Skąd się na tym znasz? 

Dzier­gwa nie od­po­wie­dzia­ła od razu, bo prze­żu­wa­ła aku­rat skórę chle­ba. W końcu prze­łknę­ła. 

– Jak się pod lasem miesz­ka to czło­wiek tam za­wsze co znaj­dzie. Babka moja mnie uczy­ła. Na me­dy­ka nas nie było stać, a Jakub cho­ro­wał długo. 

– A czym się ten twój Jakub zaj­mo­wał? 

– Tro­chę był szew­cem, potem żoł­nie­rzem, potem na po­wrót szew­cem, ale nie­dłu­go. Z bitew z raną wró­cił i pod­upadł na zdro­wiu. 

Ve­lard po­ki­wał głową. 

– Pod na­szym panem wal­czył? 

Dzier­gwa tylko przy­tak­nę­ła, bo znów miała usta za­pcha­ne je­dze­niem. 

– Takie życie żoł­nie­rza. Muszę cię za­mknąć cho­ciaż do jutra. Jak Ostryk się nie upo­mni to cię pusz­czę. Pew­nie się nie upo­mni, bo wie­czo­rem uczta się za­po­wia­da. – Gro­do­dzierż­ca po­tarł po­li­czek i za­pa­trzył się gdzieś za okno. – Król już nie tylko sakwę, ale też rękę córki w nagrodę daje i jakiś her­bo­wy śmia­łek chce naprze­ciw be­stii sta­wać. Utra­pie­nie z ta­ki­mi, bo trze­ba eskor­tę i wspar­cie na bło­niu za­pew­nić, ale co po­ra­dzić. 

– Ale może w końcu spo­kój bę­dzie. 

– Eeee – Ve­lard mach­nął ręką. – Na po­cząt­ku może i było tro­chę stra­chu, ale teraz? Krowę się rzuci i śpi toto trzy dni. Już nawet nie wiem, kiedy się tu ostat­nio co spa­li­ło. Chy­trych na ta­la­ry było tro­chę, ale teraz, jak jesz­cze kró­lew­nę można zdo­być, to się pew­nie za­mie­sza­nie zrobi jak na targu. 

– To le­piej be­stię przy życiu zo­sta­wić? – Dzier­gwa nie bar­dzo mogła zro­zu­mieć. 

Gro­do­dzierż­ca po­ki­wał głową, po­pi­ja­jąc piwa. 

– Le­piej by było usiec, to pewne. Tylko by się mu­siał zna­leźć taki, co by usiekł. Ci w zbro­jach, durni, myślą, że na sam widok po­czwa­ra się do góry brzu­chem ułoży. Trze­ba potem wy­sy­łać swo­ich, żeby ta­kie­go z bło­nia przy­wle­kli, a nikt się do tego nie pali, nawet jak ga­dzi­na śpi. I jesz­cze potem wy­grze­by­wać tru­chło z pan­ce­rzy, żeby eg­ze­kwie można było od­pra­wić. To już le­piej jak chłop­ki przy­cho­dzi­li, przy­naj­mniej po wszyst­kim nie ma za­cho­du. Ptaki co naj­wy­żej mają żer. 

Dzier­gwa wy­sior­ba­ła wodę z miski po ka­pu­ście, bek­nę­ła prze­cią­gle, otar­ła usta rę­ka­wem i spy­ta­ła: 

– A czemu to nikt ga­dzi­ny przez tyle czasu nie usiekł? To już lata. Że nawet ry­ce­rze dać rady nie mogą? 

Ve­lard za­śmiał się i pod­su­nął sta­rej swoją miskę, w któ­rej było wię­cej jak po­ło­wa. 

– A ty my­ślisz, że to takie pro­ste? Stwór skrzy­dla­ty i ogniem zieje. Szpo­ny ma jak szty­le­ty, a kor­pus łuską po­kry­ty. Nie­ła­two z niego pie­czy­ste zro­bić. Po­wiem ci w se­kre­cie, że nawet pan nasz szu­kał ta­kich co niby moce ta­jem­ne mają na usłu­gach. Przy­szedł jeden w śpi­cza­stej czap­ce, o kiju i po no­cach coś tam dziam­do­lił na skale. W końcu prze­padł. Ga­da­ją, że ktoś cier­pli­wość stra­cił i go z tej skały ze­pchnął. A, smok jak był, tak jest. 

– To może otruć ga­dzi­nę? – Dzier­gwa już wol­niej sior­ba­ła ka­pu­stę, bar­dziej na zapas, bo głód za­spo­ko­iła. 

– Ktoś tam pró­bo­wał, ale be­stia go­rze­je w trze­wiach więc się trut­ka musi po­pie­lić pew­ni­kiem, bo nic z tego nie wy­szło. 

– Jak prze­mo­cą nie idzie, to trze­ba by spo­so­bem. 

– Ta­kich od spo­so­bów też było paru. Nie­któ­rzy nawet uszli z ży­ciem. Bu­do­wa­li pu­łap­ki, ma­szy­ny mio­ta­ją­ce strza­ły, doły ko­pa­li, był nawet taki co na po­stro­nek chciał na spa­niu gada zła­pać. Przy­naj­mniej ra­do­ści z ta­kich jest tro­chę, ale po­żyt­ku żad­ne­go, ot. – Ve­lard popił znów piwa i wes­tchnął. – Trze­ba chyba przy­wyk­nąć, bo ani mie­czem, ani spo­so­bem, nawet z har­ma­ty nie idzie ga­dzi­ny ustrze­lić. 

Dzier­gwa od­su­nę­ła pustą miskę. Ka­wa­łek chle­ba, który jej zo­stał, wsu­nę­ła za pa­zu­chę. 

– No wła­śnie, har­ma­ty – ode­zwa­ła się po­wo­li, mru­żąc przy tym jedno oko. – Jakub opo­wia­dał, że po no­cach wy­pra­wia­li się roz­sa­dzać wro­gie har­ma­ty. 

– Tak się cza­sem robi przy ob­lę­że­niu – po­tak­nął Ve­lard. 

– To może smoka roz­sa­dzić od środ­ka? 

Gro­do­dzierż­ca uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem. 

– Może by i dało radę, ale kto mu rękaw z pro­chem do pasz­czy wsa­dzi, to nie wiem. 

Dzier­gwa po­dra­pa­ła się po uchu. 

– Nie trze­ba wsa­dzać. Za­miast rękawa, zwie­rzę ja­kieś trze­ba by wy­pchać. Tylko nie za duże, bo jak ugry­zie to się wszyst­ko roz­sy­pie. I nie za małe, bo zdzier­żyć może. Ja­gnie by się nada­ło. I smal­cem wy­sma­ro­wać, żeby po za­pa­chu nie po­miar­ko­wał. 

Ve­lard uśmiech­nął się tym razem przy­jaź­nie, bo stara mu się wy­da­ła bar­dzo po­ciesz­na, kiedy o ta­kich spra­wach roz­pra­wia­ła. 

– To z cie­bie nie tylko medyk, ale jesz­cze smo­ków gro­mi­ciel. Gad by mu­siał stać potem po­tul­nie i cze­kać, aż mu kto lont pod­pa­li. A to nie po­dob­ne rze­czy. 

– Ej tam. Nic cze­kać nie trze­ba. Skoro go­rze­je w trze­wiach to samo się zaj­mie. 

Gro­do­dzierż­ca par­sk­nął i chciał coś po­wie­dzieć kpią­ce­go, ale nic mu na myśl nie przy­szło. Za to jakby głową nie krę­cił, ukła­da­ło mu się, że kto wie, może i nawet stara mo­gła­by mieć rację. Ale prze­cież nie pój­dzie roz­gła­szać, że leśna babka spo­sób na smoka wy­my­śli­ła. Par­sk­nął więc tylko jesz­cze raz i dopił resz­tę piwa. 

– Wró­cisz do ciupy. Uczta dziś bę­dzie, czy się tam­te­mu uda smoka po­ko­nać, czy nie. Ostryk tu nie zaj­rzy. A jutro cię pusz­czę wolno. 

* * * 

Na­stęp­ne­go dnia Ve­lard po­ja­wił się do­pie­ro wedle po­łu­dnia. Oczy znów miał pod­krą­żo­ne i na­bie­głe krwią, twarz szarą i na­brzmia­łą, ale od­dech prze­siąk­nię­ty winem dało się wy­czuć z kilku kro­ków. 

Wy­cią­gnął Dzier­gwę z ciupy i po­sa­dził przy misce kaszy ze skwar­ka­mi. Zdał spra­wę z po­pra­wy u żony i wziął dwie gar­ście ziół na nowy napar. 

– Zjedz i idź w swoją drogę. – Rzu­cił na stół małą sa­kiew­kę. – Dał­bym ci wię­cej, ale jak kto po­miar­ku­je, żeś przy gro­szu, to ci łeb ukrę­ci, a ta­kiej przy­słu­gi ci nie życzę. 

Stara scho­wa­ła pie­nią­dze, a gro­do­dzierż­ca upił spory łyk piwa. Pa­trzył na nią, jak łap­czy­wie zja­da­ła ko­lej­ne łyżki kaszy. W końcu, żeby prze­rwać ciszę, ode­zwał się: 

– No i spraw­dzi­ły się moje słowa wczo­raj. Oj, nie­pręd­ko kró­lew­na za­mąż­pój­ścia do­cze­ka. Smród pie­czo­ne­go mięsa pew­nie do tej pory nad bło­niem się nie­sie. 

Dzier­gwa miała pełne usta, więc się nie ode­zwa­ła. Za to za drzwia­mi hałas się jakiś pod­niósł i po­krzy­ki­wa­nia. Ve­lard na­słu­chi­wał chwi­lę, aż w końcu wstał, żeby po­rzą­dek ze straż­ni­ka­mi zro­bić, kiedy drzwi otwar­ły się sze­ro­ko. 

Sta­nął w nich Sa­glin, wiel­mo­ża kró­lew­ski z wło­sa­mi czar­ny­mi, za­cze­sa­ny­mi na bok i w czy­stym ka­fta­nie w błę­kit­no-czer­wo­ne pasy. Nic nie po­wie­dział, tylko prze­stą­pił próg, roz­sta­wił sze­ro­ko nogi i ro­zej­rzał się. Po­miesz­cze­nie wy­stro­jo­ne było bar­dziej po żoł­nier­sku niż po kró­lew­sku, co od razu za­uwa­żył i wy­czuł. Od­po­wie­dział ski­nie­niem na po­wi­ta­nia Ve­lar­da. 

– Król chce zo­ba­czyć tego two­je­go smo­ko­bój­cę. – Bar­dziej za­wo­łał niż po­wie­dział. Straż­ni­cy, któ­rzy stali za nim w drzwiach spoj­rze­li po sobie. Ve­lard mil­czał za­sko­czo­ny. – No? Gdzie go masz? Mam go spro­wa­dzić do zamku. 

Gro­do­dzierż­ca miał wra­że­nie, że wpadł w po­trzask. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć co i komu wczo­raj wie­czo­rem opo­wia­dał, kiedy już wypił za dużo wina i za dużo piwa, i za dużo go­rzał­ki, i kto wie czego jesz­cze. 

– Prze­mó­wisz wresz­cie, mości panie? – Sa­glin wziął się pod boki. – Bo nie śni mi się tu prze­stać cały dzień. Gdzie ten twój spe­cja­li­sta. 

– Tutaj – wy­du­sił z sie­bie w końcu Ve­lard, wska­zu­jąc ru­chem głowy Dzier­gwę. 

– Nie rób ze mnie bła­zna. 

– Kiedy praw­dę mówię. – Gro­do­dzierż­ca sku­lił się w sobie, jak pies cze­ka­ją­cy na razy. 

Sa­glin nie są­dził, żeby Ve­lard kła­mał, tym bar­dziej że nie miał po co, ale praw­da też mu się w gło­wie nie chcia­ła zmie­ścić. 

– To? – Pod­szedł do sta­rej i zmie­rzył ją wzro­kiem od czub­ka głowy po stopy i z po­wro­tem. Po­ki­wał głową. – To wy chce­cie smoka fa­sze­ro­wa­nym ja­gnię­ciem roz­sa­dzać? 

Trud­no po­wie­dzieć, kto z całej trój­ki był naj­bar­dziej zdzi­wio­ny, ale moż­li­we, że Dzier­gwa była naj­mniej. Nie dla­te­go, żeby się ta­kie­go ob­ro­tu spraw spo­dzie­wa­ła, po pro­stu przy­wy­kła, że ma­lucz­kich los rzuca, gdzie chce. A że i za kłam­stwo, i za praw­dę za­rów­no można było po grzbie­cie ze­brać, to za­zwy­czaj wo­la­ła po­wie­dzieć praw­dę. 

– Tak panie. – Ski­nę­ła jesz­cze głową na po­twier­dze­nie. 

Sa­glin zmarsz­czył brwi i po­dra­pał się po rów­nie czar­nej i rów­nie, co czu­pry­na modnie ułożonej bro­dzie. 

– W takim razie idziesz ze mną, Ve­lard. Sam się bę­dziesz spo­wia­dał. 

* * * 

Król Fa­lest wy­glą­dał mło­dziej niż się można było po królu spo­dzie­wać. Tak się przy­naj­mniej zda­wa­ło Dzier­gwie. Po­licz­ki miał gład­kie, skórę jasną. Oczy pa­trzy­ły uważ­nie, cho­ciaż nie wy­glą­dał na mę­dr­ca. Stał przy ko­min­ku i przy­glą­dał się jej, więc szyb­ko opu­ści­ła wzrok. 

Kiedy się już przyj­rzał, po­pa­trzył na Sa­gli­na, a potem na gro­do­dzierż­cę. 

– Czy ty, Ve­lard, chcesz ze mnie po­śmie­wi­sko przed całym świa­tem zro­bić? Może tobą po­wi­nie­nem smoka na­kar­mić, żeby zdechł z bo­le­ści? 

– Ale to praw­da, panie. 

Gro­do­dzierż­ca stał dwa kroki przed Dzier­gwą i bez­wied­nie spla­tał palce dłoni. Nie mógł sobie przy­po­mnieć, kiedy i komu zwie­rzył się z po­my­słu sta­rej, ale widać po któ­rymś dzba­nie wina, zła­mał swoją za­sa­dę, żeby przy waż­niej­szych od sie­bie nie gadać za dużo. A może wy­ga­dał przy swo­ich, a oni roz­nie­śli dalej? Za późno było, żeby się nad tym za­sta­na­wiać. 

Fa­lest mach­nął ręką, po­ki­wał głową i pod­szedł do Dzier­gwy, która też spla­ta­ła i wy­gi­na­ła sobie z nerwów palce, bo nigdy jesz­cze przed takim ma­je­sta­tem nie stała. 

– Jak was zwą. 

– Dzier­gwa. Dzier­gwa Ja­ku­bo­wa. 

– Ubi­li­ście kiedy ja­kie­goś zwie­rza? 

– Kurę umiem za­rżnąć, kozę… – Nie do­koń­czył, bo Fa­lest znów mach­nął ręką i od­szedł w stro­nę Sa­gli­na. 

– Ale ze smo­ka­mi nie mie­li­ście do czy­nie­nia? 

– Nie, panie. – Głos miała spo­koj­ny. 

– To skąd wie­cie, że można ta­kie­go wzo­rem har­ma­ty ubić? 

– Nie wiem panie. Skoro har­ma­tę można od środ­ka roz­sa­dzić, to może i be­stię by się udało. 

Król oparł się o ko­mi­nek, w któ­rym o tej porze się nie pa­li­ło i za­śmiał w głos. 

– To by była heca, jakby się udało. Tożby chyba całe ry­cer­stwo z wście­kło­ści i wsty­du się roz­puk­nę­ło. Co my­ślisz o tym, panie Sa­glin? 

Sa­glin zro­bił jakąś minę, która chyba miała wy­glą­dać mą­drze i po­gła­dził się po wło­sach. Czoło mu się wy­raź­nie zmarsz­czy­ło, ale poza sap­nię­ciem z jego ust nie wydobyło się nic. 

– Ano wła­śnie. Nie wia­do­mo co my­śleć. – Fa­lest po­ki­wał głową. – Przy­da­ło­by się po­zbyć tego gada i na stary zamek wró­cić. Przy­da­ło­by się za­koń­czyć to za­mie­sza­nie. Skoń­czyć z pi­jaw­ka­mi, które żer sobie na nas przez to robią i mę­tlik wpro­wa­dza­ją. Tylko czy spo­sób dobry? Nie wia­do­mo. Ale czy zły? – Tu znów za­wie­sił głos przy­glą­da­jąc się Dzier­gwie. – Też nie wia­do­mo. 

Usiadł na zrobionym z czar­ne­go drze­wa, rzeź­bio­nym w li­ście i głowy szcze­rzą­cych kły zwie­rzy krze­śle, które nie było tro­nem tylko dla­te­go pew­nie, że nikt go nie po­zło­cił. Przy­wo­łał ski­nie­niem ręki gro­do­dzierż­cę i starą. 

– Nikt się nie dowie o tej roz­mo­wie. To ostrze­że­nie i po­trak­tuj­cie je po­waż­nie. Je­śliś już był uprzej­my ta­kie­go po­grom­cę smo­ków nam spro­wa­dzić, Ve­lard, to zaj­miesz się nim i całą spra­wą. Jeśli co­kol­wiek ma z tego być, to samej babki na smoka pu­ścić nie mo­że­my, więc ty jej we wszyst­kim masz pomóc. Jak się po­wie­dzie, sławą i na­gro­dą mo­że­cie się dzie­lić wedle woli. A, naj­waż­niej­sze. Ręka mojej córki nie jest czę­ścią umowy. 

Dzier­gwa nie śmia­ła się nawet ru­szyć. Stała z opusz­czo­ną głową i zer­ka­ła spod oka w stro­nę gro­do­dzierż­cy. On zaś stał za­sko­czo­ny i czu­jąc na sobie spoj­rze­nie ma­je­sta­tu sam nie wie­dział co ma zro­bić. Może pro­sto­wać, może się jakoś z tego wy­wi­nąć? Nie wy­da­wa­ło mu się, żeby to był dobry po­mysł. Co­kol­wiek na­opo­wia­dał po pi­ja­ne­mu, król pod­jął de­cy­zję i trze­ba się było z tym po­go­dzić. 

– A jeśli się nie po­wie­dzie? – od­wa­żył się spy­tać. 

– Zo­sta­niesz na gro­dzie, a co zro­bisz z nią, to nie moja spra­wa. Sam się potem martw, jak cię wezmą na ję­zy­ki, bo tej roz­mo­wy nie było. 

To było jasne, że król swo­je­go imie­nia nie chciał­by kłaść na szali. 

– Zgoda – po­wie­dział to nie­zbyt gło­śno. 

– Czego wam trze­ba? – Te słowa Fa­lest wy­po­wie­dział już do Dzier­gwy. 

– Skóry z ba­ra­na, nici gru­bej, pro­chów wo­jen­nych, ta­kich z węgla i siar­ki… 

Fa­lest prze­rwał jej. 

– Do­sta­nie­cie, co trze­ba. Dam wam kogoś do po­mo­cy. – Zwró­cił się do Sa­gli­na. – Jest już? 

– Czeka za drzwia­mi – od­po­wie­dział wiel­mo­ża. 

– Wołaj. 

Sa­glin po­szedł do drzwi w tyle kom­na­ty. 

– Zaj­mie się wami mój czło­wiek. – Król znów zwró­cił się do Dzier­gwy i Ve­lar­da. – Na­kar­mi was i da co po­trze­ba. Nie zwle­kaj­cie zbyt długo, żeby się plot­ki nie za­czę­ły nosić. Oto i on. – Z drzwi wy­ło­nił się rosły męż­czy­zna. Wy­chy­nął z mroku końca kom­na­ty ze swo­imi wą­ski­mi usta­mi, ko­ści­sty­mi po­licz­ka­mi i spoj­rze­niem prze­siąk­nię­tym złem. – Pan Ostryk. 

* * * 

Ostryk mu­siał stać czas jakiś pode drzwia­mi, bo zdą­żył już ze­brać paru swo­ich. Ve­lard za­mie­rzał jakoś się z nim do­ga­dać, coś wy­tłu­ma­czyć, ale gdy tylko wszedł w ko­ry­tarz i drzwi się za­mknę­ły, po­pchnę­li go na ścia­nę. Prze­ciw­ko trzem nie miał szan­sy naj­mniej­szej. Wy­krę­ci­li mu ręce i ze­brał parę bar­dzo nie­przy­jem­nych razów. Ostat­ni, który za­pa­mię­tał zanim padł bez czucia, był w plecy, po­ni­żej żeber. 

Ock­nął się na wil­got­nej ka­mien­nej po­sadz­ce. Znał to miej­sce. Różne są lochy w zam­kach. W nie­któ­rych śmierć miesz­ka tuż za pro­giem, w in­nych trze­ba cze­kać na nią długo, na tyle długo, że czło­wiek za­czy­na się o nią mo­dlić. To było takie miej­sce, w któ­rym nie­szczę­śnik miał mieć czas na prze­my­śle­nia. 

Ve­lard ręce miał skute z tyłu, ale łań­cuch był po­pusz­czo­ny luźno. Ktoś go uło­żył na boku, na gar­ści brud­nej słomy. Usta miał spierzch­nię­te i bo­la­ły go chyba wszyst­kie mię­śnie i kości. Naj­bar­dziej plecy. Z nie­wiel­kie­go otwo­ru pod su­fi­tem są­czy­ło się tro­chę świa­tła. Nie wie­dział czy to jesz­cze dziś, czy już jutro. Z tru­dem, ale udało mu się usiąść i oprzeć o ścia­nę. 

Dzier­gwa sie­dzia­ła na drew­nia­nej ławie po dru­giej stro­nie. Na gło­wę zarzucono jej worek, ręce skuto z tyłu, a w pasie przykuto łań­cu­chem. Przy­pusz­czał, że na szyi ma klam­rę, bo opuszczona głowa nie dotykała chyba podbródkiem piersi. Na po­cząt­ku pomy­ślał, że nie żyje, ale usły­szał ciche po­sa­py­wa­nie. 

Nim zdą­żył po­my­śleć o swoim po­ło­że­niu usły­szał kroki zbli­ża­ją­ce się ko­ry­ta­rzem. Przy kra­cie prze­sła­nia­ją­cej ob­szer­ne wej­ście po­ja­wi­ło się paru zbroj­nych. Klucz­nik otwo­rzył zamek i od­szedł, a do celi we­szło dwóch kró­lew­skich, któ­rych nie znał z twa­rzy. Obaj mieli małe kusze. I obaj wy­ce­lo­wa­li je w Dzier­gwę. 

Ve­lard już my­ślał, że to bę­dzie eg­ze­ku­cja, że pew­nie on bę­dzie na­stęp­ny, ale nic ta­kie­go nie na­stą­pi­ło. Stali nie­ru­cho­mo, cze­ka­jąc nie wia­do­mo na co. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li po­ja­wił się trze­ci. Ubra­ny w długi płaszcz do ziemi, z kap­tu­rem za­rzu­co­nym na głowę, tak, że w miej­scu twa­rzy była tylko wiel­ka ciem­na plama. 

Nie miał żad­nej broni. Sta­nął w wej­ściu i też stał czas jakiś. Kap­tur ob­ró­cił się w stro­nę Ve­lar­da, który mi­mo­wol­nie opu­ścił głowę. Po­stać po­de­szła do Dzier­gwy. W pra­wej ręce bły­snę­ło ostrze szty­le­tu. Ciął ją przez pierś po lewej stro­nie. Nie ska­le­czył ciała. Roz­ciął tylko część ubra­nia. Potem wy­cią­gnął lewą rękę, w któ­rej coś trzy­mał. Ve­lar­do­wi zda­wa­ło się, że to ka­mień. Przy­ło­żył do ciała. Prze­su­nął nad od­kry­tą czę­ścio­wo pier­sią, jakby kre­ślił jakiś znak. Cof­nął się o krok i cze­kał, trud­no po­wie­dzieć na co. Gro­do­dzierż­ca nic z tego nie mógł zro­zu­mieć. Kulił się w sobie i bez­wied­nie na­pie­rał ple­ca­mi na ścia­nę z tyłu, jakby li­czył, że go wchło­nie i obro­ni. 

Za­kap­tu­rzo­na po­stać tym­cza­sem pod­nio­sła do góry rękę. Straż­ni­cy wy­szli z celi i są­dząc po kro­kach, ode­szli w głąb ko­ry­ta­rza. Do­pie­ro teraz zdjął kap­tur, od­sła­nia­jąc swoje ob­li­cze. To był Fa­lest. 

Zdjął Dzier­gwie worek z głowy. Wyglądała jeszcze starzej niż wczoraj. Otwo­rzy­ła po­wo­li oczy. Fa­lest zdjął jej klam­rę z szyi i od­piął łań­cuch w pasie. Nie roz­kuł dłoni, ale po­mógł jej się po­ło­żyć na ławie. Wes­tchnę­ła. Z bólu albo z ulgi. 

– Ostryk mówi, że­ście wiedź­ma. Cza­row­ni­ca. Praw­da to? 

– Nie, panie – wy­chry­pia­ła. – Zioła tylko zbie­ram. 

– Wody! – Fa­lest krzyk­nął w stro­nę ko­ry­ta­rza. – Tak mi się zdaje, że łże ten pies. Ka­mień we­spi­su was nie parzy. Wi­dzia­łem, że się go wy­stra­szy­li­ście, kiedy wszedł do kom­na­ty. Czemu to Ostryk na was na­sta­je? 

Przy­szedł klucz­nik z drew­nia­nym kub­kiem. Fa­lest po­mógł się unieść Dzier­gwie i przy­ło­żył kubek do ust, żeby mogła upić parę łyków. Za­krztu­si­ła się. 

– Kazał ją aresz­to­wać za czary przed­wczo­raj. – Ve­lard ze­brał się w sobie i od­zy­ski­wał już po­wo­li rezon. – Zbie­rał po­da­tek od kra­ma­rzy przy pół­noc­nej bra­mie. – Gro­do­dzierż­ca spe­cjal­nie za­ak­cen­to­wał ten po­da­tek. – Po­szar­pał kogoś i upadł na jej zioła. Opa­rzył się ostem albo po­krzy­wą, ale że na ludz­kich oczach to było, to kazał ją do lochu wtrą­cić. 

– Po­da­tek. – Król po­tarł dło­nią po­li­czek. – A cie­bie mocno obili? 

– By­wa­ło się w gor­szych ter­mi­nach. 

– Trze­ba tu zro­bić po­rzą­dek, Ve­lard. Ze smo­kiem, z Ostry­kiem, z po­dat­ka­mi i z in­ny­mi, co nam źle życzą. Ja się zajmę Ostry­kiem. Po­sie­dzi tro­chę w piw­ni­cach o suchym chle­bie, to może zmą­drze­je. Ty w tym cza­sie zaj­miesz się smo­kiem. O resz­tę się nie martw. 

* * * 

Król ma taką wła­ści­wość na tym świe­cie, że nawet jakby o co pro­sił, to wcale nie prosi, tylko na­ka­zu­je. 

Gro­do­dzierż­cę opa­trzo­no i wró­cił od razu na swoje miej­sce, żeby plot­ki uciąć. We­zwał ludzi do ra­por­tu, wydał po­le­ce­nia, przy­cze­pił się tam, gdzie trze­ba i tam, gdzie nie trze­ba, czyli wszyst­ko wy­glą­da­ło jak zwy­kle. Dzier­gwą zajął się medyk, bo cho­ciaż mniej obe­rwa­ła, to znio­sła to go­rzej. 

Ve­lard tym­cza­sem wró­cił do domu, gdzie dzię­ku­jąc wszyst­kim bogom od­krył, że jego ko­bie­ta już stanęła na nogi i wszyst­ko zmierza ku do­bre­mu. Wi­dząc, że spra­wy idą pomyślnie, roz­ło­żył się na tra­wie pod ścianą i po­pi­ja­jąc wino, wy­grze­wał obite kości na słoń­cu. 

Kiedy smok się po­ja­wił, sporo ludu z mia­sta ucie­kło. Sam król do pa­ła­cu za za­ko­lem mu­siał się prze­pro­wa­dzić, który to pałac teraz roz­ra­stał się z każ­dym ro­kiem, bo nie wia­do­mo było czy do zamku da się po­wró­cić. Z cza­sem to tutaj część co moż­niej­szych się prze­nio­sła, cho­ciaż teren otwar­ty, bo nowe mury do­pie­ro w bu­do­wie. Jak już wszy­scy do po­czwa­ry przy­wy­kli, to za­czę­li wra­cać na stare śmie­ci, ale gro­do­dzierż­cy tak się spodo­ba­ło życie z dala od gwaru i smro­du, że mimo drwin, ani my­ślał o po­now­nej prze­pro­wadz­ce. 

Dru­gie­go dnia po po­wro­cie przy­je­chał konny z we­zwa­niem. Dzier­gwa mu­sia­ła sobie do­brze pod­jeść, bo od­zy­ska­ła wigor. Z po­mo­cą kogoś z zamku za­szy­to nie­wy­pra­wio­ną ja­gnię­cą skórę, w któ­rej upcha­no tyle pro­chu, że mo­gło­by star­czyć na dzie­sięć strza­łów albo i wię­cej. Na­tar­to go z wierz­chu smal­cem i cho­ciaż czło­wiek by się od razu po­znał, to smok po­wi­nien się po­ła­ko­mić. 

Do sta­re­go zamku do­je­cha­li za­kry­tym wozem w asy­ście Sa­gli­na. Brama głów­na była od stro­ny mia­sta, więc w miarę bez­piecz­nie. We­wnątrz wciąż sie­dzia­ła za­ło­ga. Tak po praw­dzie, to wcale im się źle nie dzia­ło. Przy­dział do­sta­wa­li so­lid­ny, a odkąd zwierz prze­sy­piał więk­szość czasu, nie­wie­le im gro­zi­ło. 

Sa­glin chyba ży­czył im po­wo­dze­nia. Potem brama się za nimi za­mknę­ła i lejce prze­jął jeden z miej­sco­wej za­ło­gi. Prze­je­cha­li wozem na mały dzie­dzi­niec, a z niego na połać mię­dzy zam­kiem a ze­wnętrz­nym murem. Dzier­gwa sie­dzia­ła spo­koj­nie, może nie wie­dzia­ła, gdzie do­kład­nie się znaj­du­ją, ale Ve­lar­do­wi dreszcz prze­szedł po ple­cach. Za murem roz­po­ście­ra­ło się bło­nie aż do rzeki, a u pod­sta­wy skar­pa. Na dole skar­py zaś była pie­cza­ra, a w niej cza­iło się smo­czy­sko. 

Straż­nik za­trzy­mał wóz. 

– Do zmierz­chu bli­sko, ale jesz­cze trze­ba po­cze­kać. Zrzu­ci­li­śmy mu wczo­raj krowę, więc po­wi­nien spać. Le­piej iść za wi­do­ku, czy po ciem­no­ści? 

Ve­lard nie wie­dział co od­po­wie­dzieć. Spoj­rzał py­ta­ją­co na Dzier­gwę. 

– Jak śpi, to wszyst­ko jedno. Dwa dni do pełni zo­sta­ło, więc widać coś bę­dzie. Le­piej po­cze­kać. 

Spę­dzi­li ten czas w zamku. Gro­do­dzierż­ca od­mó­wił piwa, za to stara chęt­nie przy­ję­ła pajdę chle­ba z oma­stą. W końcu uzna­li, że już czas. 

Dwóch straż­ni­ków zdję­ło ja­gnięcą skórę z wozu, a swoje wa­ży­ła takia wy­pcha­ne. Sa­piąc, po­nie­śli je do furty w murze. Zer­ka­li na Ve­lar­da, ale pew­nie nie mieli od­wa­gi pro­sić go o pomoc, a on się nie ofe­ro­wał. Za furtą wszy­scy stą­pa­li ci­szej i ostroż­niej. Żwi­ro­wa ścież­ka wy­krę­ca­ła się pro­wa­dząc w dół, aż do kępek trawy zwie­sza­ją­cych się nad skar­pą, która oglą­da­na od stro­ny rzeki, bie­li­ła się po­ni­żej zam­ko­wych murów. W jed­nym miej­scu trawa była wy­tar­ta moc­niej. 

Straż­ni­cy przy­sta­nę­li na ostat­nim za­krę­cie zdy­sza­ni. Nie wy­glą­da­li na zde­ner­wo­wa­nych. Sa­pa­li gło­śno, cho­ciaż Ve­lard pra­wie wstrzy­my­wał od­dech, żeby cza­sem nie zbu­dzić zwie­rza. Dzier­gwa czła­pa­ła po­wo­li i kiedy tak wszy­scy stali, wy­da­wa­ło się, że chrzęst żwiru pod jej sto­pa­mi musi być sły­chać w całym kró­le­stwie. 

W końcu pod­nie­śli wy­pcha­ne ja­gnię za nogi i prze­su­nę­li do brze­gu urwi­ska. Ścież­ka szła dalej, wijąc się i ginąc w mroku. Widać było, że nikt jej od dawna nie używa, bo trawa wy­ro­sła buj­nie. 

– Smoka się tutaj karmi – po­wie­dział jeden ze straż­ni­ków. 

Ve­lard wyj­rzał za brzeg urwi­ska. Skar­pa nie szła pio­no­wo w dół, ale i tak była zbyt stro­ma, żeby po niej zejść. Mu­sia­ła być wy­so­ka na sied­miu, może nawet na ośmiu chło­pa. Na dole zda­wa­ły się bie­leć szkie­le­ty by­dląt. 

– Ro­ze­rwie się – wtrą­ci­ła Dzier­gwa, która też pa­trzy­ła w dół przy­trzy­mu­jąc się rę­ka­wa gro­do­dzierż­cy. – Roz­le­ci się i pro­chy wiatr roz­wie­je. 

– Tędy nie da rady. Ścież­ka idzie do sa­me­go dołu? – Z tym py­ta­niem Ve­lard zwró­cił się do straż­ni­ków. 

– Tak, ale za­ro­sło. Trze­ba iść po­wo­li i uwa­żać, żeby drogi nie zgu­bić, bo można zle­cieć szyb­ciej niż by się chcia­ło. 

– No dobra. – Gro­do­dzierż­ca po­dra­pał się po czole. – To bierz­cie i idzie­my po­wo­li. 

– Nasza ro­bo­ta się tu koń­czy, panie. Myśmy się na po­je­dyn­ki ze smo­kiem nie pi­sa­li. Furtę w murze zo­sta­wi­my otwar­tą… jak­by­ście wró­ci­li. 

I po­szli. Ve­lard nawet nie pró­bo­wał ich za­trzy­my­wać. Nie prze­wi­dział ta­kie­go ob­ro­tu spra­wy. Dzier­gwa pa­trzy­ła na niego wy­cze­ku­ją­co. Sama na pewno nie po­ra­dzi­ła­by znieść ja­gnię­cia. Może prze­cią­gnę­ła­by go tro­chę po tra­wie na ja­kiejś szma­cie, ale i to wąt­pli­we. Gro­do­dzierż­ca to ro­zu­miał, bo tylko wes­tchnął, zła­pał wy­pcha­ne­go zwie­rza za nogi i z cięż­kim stęk­nię­ciem, czu­jąc jesz­cze obite mię­śnie, po­de­rwał i za­rzu­cił sobie na plecy. Be­bech z pro­chem oparł się na karku, a nogi zwi­sa­ły mu po obu stro­nach szyi. 

– Idzie­my po­wo­li. Urwi­sko się wy­płasz­cza ku do­ło­wi. Zrzu­ci­my go gdzieś niżej i wró­ci­my. 

Dzier­gwa mu przy­tak­nę­ła. Lep­sze­go po­my­słu nie było. Co praw­da naj­bar­dziej by się jej po­do­ba­ło nie to­wa­rzy­szyć mu już, ale nie od­wa­ży­ła­by się tego po­wie­dzieć. Ru­szy­ła przo­dem, żeby trawę przy­dep­ty­wać i szu­kać ścież­ki. Na pierw­szym na­wro­cie tro­chę po­czła­pa­ła w miej­scu, ale przy księ­ży­co­wej po­świa­cie nie było tak trud­no zna­leźć dal­sze­go biegu. Nie spie­szy­li się, żeby nie spaść i nie ha­ła­so­wać za bar­dzo. 

Do­szli już do dru­gie­go końca i zdą­ży­li za­wró­cić, gdy usły­sze­li nad sobą cichy chrzęst żwiru i kroki. Za­dar­li głowy ku górze, ale z tego miej­sca, nawet syl­wet­ki nie było za bar­dzo widać. 

– Widać na­my­ślił się któ­ryś – wy­szep­tał do sta­rej. – Dobre i tyle. Jesz­cze z raz za­krę­ci­my i może wy­star­czy. 

Kroki uci­chły kiedy po­stać do­szła do za­krę­tu, po czym znów za­czę­ły przy­bie­rać na sile. Naj­pierw w mroku za­ry­so­wał się je­dy­nie kształt ludz­kiej po­sta­ci. Stą­pał ostroż­nie i nie­spiesz­nie, krok za kro­kiem. W dłoni ko­ły­sał się miecz. Gro­do­dzierż­ca w pierw­szej chwi­li po­my­ślał, że to tak na wszel­ki wy­pa­dek, jakby się smok obu­dził, ale zaraz potem wy­da­ło mu się to dość dziw­ne. 

Po­stać tym­cza­sem zbli­ży­ła się już na tyle, że dało się roz­po­znać kon­tu­ry twa­rzy. Świe­cą­cy od góry księ­życ roz­ja­śniał czoło i czu­bek nosa, oczo­do­ły po­zo­sta­wia­jąc w cie­niu, przez co można by po­my­śleć, że wcale nie ma oczu w tej twa­rzy, a je­dy­nie ja­kieś bez­den­ne, nie­wi­dzą­ce ot­chła­nie. Pod nosem, le­d­wie wi­docz­ne, ry­so­wa­ły się usta i ka­wa­łek pod­bród­ka, a po bo­kach wy­sta­ją­ce ko­ści­ste po­licz­ki. 

Sto­ją­ca z tyłu Dzier­gwa nie wi­dzia­ła tego tak do­kład­nie, ale Ve­lard stru­chlał. To był Ostryk. 

Za­trzy­mał się parę kro­ków przed nimi i oparł miecz o zie­mię. 

– Nie da­ru­ję wam tego. Nie da­ru­ję. – Od­dy­chał gło­śno, jakby coś du­szą­ce­go ugrzę­zło mu w gar­dle. Dzier­gwa od razu po­zna­ła, że to musi być nie­na­wiść. – Za­rżnę was i na­kar­mię smoka. Mnie miał kto po­ra­to­wać, a was? Gdzie wasz król? O świ­cie będę cze­kał spo­koj­nie na wol­ność w swo­jej celi, a po was nie zo­sta­nie nic. – Uniósł miecz . – Opę­ta­ła cię ta wiedź­ma, Ve­lard. Ale zaraz cię wy­zwo­lę. Oboje was wy­zwo­lę. 

I mó­wiąc te słowa, ru­szył. 

Dzier­gwa już wcze­śniej za­czę­ła się cofać, choć miej­sca zbyt wiele nie było. Z boku skar­pa, a z tyłu droga na bło­nie, pro­sto pod smo­czą pie­cza­rę. Ve­lard w pierw­szej chwi­li po­my­ślał, żeby ja­gnię­ciem ci­snąć w na­past­ni­ka, ale było za cięż­kie, a on sam już nie miał tyle siły co daw­niej. Ostryk mimo wście­kło­ści, nie mógł się na nich pu­ścić bie­giem na tej wą­skiej ścież­ce, ale z mie­czem wy­ce­lo­wa­nym w pierś gro­do­dzierż­cy szedł ener­gicz­nie, mio­ta­jąc przy tym prze­kleń­stwa. 

Ve­lard zrzu­cił ja­gnię z ple­ców i od­wró­cił się do uciecz­ki. W parę kro­ków do­padł do Dzier­gwy. Mógł ją wy­mi­nąć, ale wtedy Ostryk ją wy­pa­tro­szy, a jemu zo­sta­nie tylko droga w dół, do smoka. Od­wró­cił się. 

Ostryk po­dą­żał za nimi. Na ścież­ce nie było już wy­pcha­ne­go pro­chem zwie­rzę­cia, za to z ciem­no­ści gdzieś po­ni­żej po­nio­sło się szu­ra­nie. Mu­siał spaść ze skar­py. 

Dzier­gwa zro­bi­ła jesz­cze parę kro­ków, a Ve­lard, sto­jąc twa­rzą do Ostry­ka ugiął ko­la­na i po­chy­lił się nieco do przo­du. Nie za­mie­rzał dać się po­żreć smo­ko­wi ani ginąć z mie­czem w ple­cach. Wpa­try­wał się w wy­mie­rzo­ne w sie­bie ostrze, które było już tylko parę kro­ków od niego. Nie za­mie­rzał się bro­nić. 

Li­czył rytm gniew­ne­go mar­szu prze­ciw­ni­ka i cze­kał na chwi­lę, kiedy tam­ten bę­dzie miał tylko jedną stopę na grun­cie, kiedy bę­dzie naj­bar­dziej po­dat­ny na atak. Tak go uczo­no. Ostrze ko­ły­sa­ło się przy każ­dym stąp­nię­ciu. Kiedy było dwa kroki od niego sko­czył do przo­du. Na tyle, na ile wi­dział, na tyle, na ile po­zwa­la­ły jesz­cze mię­śnie. Ce­lo­wał bar­dziej od stro­ny ścia­ny, tak żeby być dalej od pra­wej ręki Ostry­ka, od jego mie­cza i od skar­py. 

Ostryk, za­sko­czo­ny tym ma­new­rem pchnął mie­czem, ale tra­fił tylko ciem­ność. Zwar­li się młó­cąc w po­wie­trzu rę­ka­mi, ką­sa­jąc i dra­piąc co się tra­fi­ło. Miecz spadł w trawę. Osu­nę­li się w zwar­ciu na ścież­kę. Za­sty­gli na chwi­lę. Pierw­szy ze­brał się Ostryk. Ro­zej­rzał się za orę­żem, ale nie mogąc go doj­rzeć, na­parł na po­wsta­ją­ce­go gro­do­dzierż­cę. Zwar­li się na po­wrót i tym razem prze­wa­żył impet Ostry­ka. Ze­pchnął go parę kro­ków w dół ścież­ki, aż Ve­lard tra­fił ple­ca­mi w coś mięk­kie­go i ułom­ne­go. Coś, co pod­da­ło się pod jego cię­ża­rem i wszy­scy ru­nę­li znów na zie­mię. 

To była Dzier­gwa. W ciem­no­ści roz­szedł się jej za­wo­dzą­cy jęk. Potem uci­chła nagle i po urwi­sku znów ro­ze­szło się szu­ra­nie, kiedy zsu­wa­ła się na bło­nie. 

Ve­lard za­trzy­mał się na samym brze­gu. Jeden krok dalej i le­ciał­by teraz w dół tak samo. Sły­szał bli­sko sa­pa­nia i prze­kleń­stwa Ostry­ka, pod­niósł się więc tak szyb­ko jak umiał, cho­ciaż ciało bła­ga­ło go bólem, żeby już się nie ru­szał. 

Ostryk szu­kał w tra­wie mie­cza. Znów za­gra­dzał drogę ku górze. Hałas na dole ustał, ale nie dało się po­wie­dzieć czy Dzier­gwa wciąż żyje. Tu, w tym miej­scu mógł cze­kać tylko na śmierć. Od­wró­cił się i ru­szył ścież­ką w dół. Za­wsze była na­dzie­ja, że Ostry­ko­wi za­brak­nie od­wa­gi. 

Nie­ste­ty nie za­bra­kło. Kro­czył za nim i na tyle, na ile dało się doj­rzeć, znów miał miecz. Zbo­cze ła­god­nia­ło tu na dole i mimo, że ścież­ka wciąż była za­ro­śnię­ta, za na­stęp­nym na­wro­tem nie bał się już, że upad­nie. Pod­nó­że było tuż, dało się nawet w księ­ży­co­wej po­świa­cie roz­róż­nić nieco kształ­tów. 

Zbiegł w końcu na rów­ni­nę bło­nia i od­wró­cił się. Ostryk był bli­sko, ale szedł ostroż­niej. Co in­ne­go prze­ję­ło go trwo­gą. W skal­nej ścia­nie czer­nił się wiel­ki otwór pie­cza­ry, w któ­rej mu­siał być smok. Stwór strasz­ny, z któ­rym nikt ro­zum­ny z wła­snej woli nie chciał­by się spo­tkać. Ale to nie on był teraz za­gro­że­niem. 

Ve­lard ru­szył wzdłuż pod­nó­ża skały, chcąc uciec jak naj­da­lej od tego miej­sca. Po­tknął się o coś i runął na trawę. I wtedy w końcu uśmiech­nę­ło się do niego tro­chę szczę­ścia. To były reszt­ki zbroi po ja­kimś nie­szczę­śni­ku. Ciała w niej już nie było, ale przy boku wciąż tkwił miecz. Wy­szedł za trze­cim szarp­nię­ciem. 

Uciecz­ka nie wcho­dzi­ła w grę. Tu, na rów­nym, młod­szy i spraw­niej­szy Ostryk na pewno by go do­go­nił. Gro­do­dzierż­ca czasy wo­jacz­ki miał dawno za sobą, ale po­dob­no mie­cza się nie za­po­mi­na. Pod­niósł go nad głowę, za­mach­nął się parę razy, żeby ręka po­czu­ła oręż i przy­po­mnia­ła sobie co nieco. Miecz żył wła­snym ży­ciem, nie bar­dzo chcąc się słu­chać. Ve­lard po­my­ślał, że przy­naj­mniej nie umrze jak tchórz, tylko z bro­nią w ręku. Dobre i tyle, jak się wię­cej nie ma. 

Ostryk wi­dział już, że na­prze­ciw­ko sie­bie nie ma bez­bron­ne­go. Uśmiech­nął się, ale zwol­nił. Niech bę­dzie po­je­dy­nek. Gro­do­dzierż­ca czę­ściej ostat­ni­mi laty ma­chał łyżką niż mie­czem. Nie po­win­no to po­trwać długo. Za­ata­ko­wał. 

Mie­cze zwar­ły się ze szczę­kiem, a w ciem­ność wy­sko­czy­ły iskry. Ve­lard, ode­pchnię­tym im­pe­tem, zro­bił parę kro­ków do tyłu. Spa­ro­wał ko­lej­ny atak i jesz­cze jeden. Jego głowa pa­mię­ta­ła dawne po­tycz­ki, ale ręka naj­wy­raź­niej nie­wie­le. Przy ostat­nim na­tar­ciu po­czuł jak miecz Ostry­ka prze­śli­zgu­je mu się po spodniach, na wy­so­ko­ści uda. Mało bra­kło. Ramię za­czę­ło palić z wy­sił­ku. 

Uska­ki­wał przed ko­lej­ny­mi pchnię­cia­mi, albo je strą­cał, ale obaj wie­dzie­li, że nie po­trwa to długo. Ostryk spy­chał go z po­wro­tem na skal­ną ścia­nę. W końcu noga za­cze­pi­ła się o coś, pew­nie o reszt­ki bydła albo ja­kie­goś daw­ne­go śmiał­ka i gro­do­dzierż­ca po­le­ciał do tyłu. Zdą­żył jesz­cze prze­to­czyć się na bok, uni­ka­jąc pchnię­cia w brzuch. Miecz wy­padł w trawę. 

Ve­lard dy­szał cięż­ko, oczy za­szły mu mgłą od potu i łez. Leżąc na wznak pod księ­ży­co­wym nie­bem, w samym środ­ku tej cie­płej nocy, u pod­nó­ża zamku swo­je­go króla, wi­dział po­stać, która staje nad nim okra­kiem i z twa­rzą ukry­tą w ciem­nym cie­niu, unosi miecz, aby zadać ostat­ni cios. Robi to po­wo­li, sycąc się chwi­lą trium­fu i pro­mie­nie­je. Pro­mie­nie­je po­ma­rań­czo­wym bla­skiem, jakby na­tchnio­na przez bogów i de­mo­ny. Blask roz­le­wa się po­świa­tą na tra­wie i roz­ja­śnia blade skały u pod­sta­wy urwi­ska. I robi się go­rą­co. 

Ve­lard nie wie­dział, jak się umie­ra, ale cie­szył się, że jest mu cie­pło w tych ostat­nich chwi­lach. Po­stać nad nim wciąż tkwi­ła nie­ru­cho­mo, aż zło­wiesz­czy miecz wy­su­nął się z dłoni. Ostryk od­wró­cił się ple­ca­mi do Ve­lar­da. Po­ma­rań­czo­wa po­świa­ta zni­kła, a w jej miej­sce po­ja­wił się ogrom­ny cień, który przy­sło­nił księ­życ, gwiaz­dy i pół nieba. Cień roz­po­starł skrzy­dła, które za­sło­ni­ły resz­tę świa­ta. Mię­dzy nimi wy­cią­ga­ła się szyja, a na jej końcu głowa, w któ­rej ża­rzy­ły się dwa po­ma­rań­czo­we śle­pia. 

Ostryk za­krzyk­nął nagle i rów­nie nagle ten krzyk za­marł. Wiel­ka smo­cza głowa po­chwy­ci­ła go w pół i unio­sła w po­wie­trze jakby był le­d­wie szma­cia­ną pa­cyn­ką. Smok szarp­nął się raz w lewo, raz w prawo i rzu­cił nim w bok, wprost na skałę. Odgłos pękających kości i ciała poddającego się pod im­pe­tem uderzenia przej­mo­wał trwo­gą. 

Zwierz za­char­czał i spoj­rzał na Ve­lar­da. Gro­do­dzierż­ca, nawet nie my­ślał o uciecz­ce. Leżał cały czas bez ruchu nie czu­jąc trwo­gi, nie czu­jąc stra­chu, nie czu­jąc nawet wła­sne­go ciała. Wiel­ka czar­na głowa po­chy­li­ła się nad nim i cho­ciaż widać było nie­wie­le, to do­strzegł dłu­gie za­krzy­wio­ne kły. Nie za­mknął oczu. Cze­kał na swój los. 

Smok po­cią­gnął nosem, jakby go ob­wą­chi­wał. Raz, drugi, trze­ci. Cof­nął łeb. Znów po­cią­gnął nosem i prze­chy­lił się w bok. Wę­szył, cze­goś szu­kał. I naj­wy­raź­niej zna­lazł. 

Ve­lard za­mru­gał parę razy i zmru­żyw­szy oczy, zo­ba­czył co to jest. Jesz­cze chwi­lę temu po­tknął się o to, koń­cząc uciecz­kę przed Ostry­kiem. W tra­wie le­ża­ło Dzier­gwo­we ja­gnię wy­sma­ro­wa­ne smal­cem. 

Smok ob­wą­chi­wał je do­kład­niej z każ­dej stro­ny ni­czym gość w go­spo­dzie, który spraw­dza czy aby com­ber jest do­brze przy­rzą­dzo­ny. To danie chyba było, bo w końcu gad roz­warł szczę­ki i chwy­cił je zę­ba­mi. Pod­niósł łeb ku górze, szarp­nął parę razy i ja­gnię osu­nę­ło się w gar­dziel. 

Ve­lard do­znał na­głe­go, nie­po­ję­te­go przy­pły­wu siły. Pod­niósł się na łok­cie, od­wró­cił i po­ty­ka­jąc się, pod­pie­ra­jąc rę­ka­mi, w po­ło­wie na czwo­ra­kach ru­szył nie­zgrab­nie do uciecz­ki. 

Zwierz prze­łknął ten tro­chę przy­du­ży kęs, ob­li­zał się i spoj­rzał w kierunku grododzierżcy. Zro­bił krok w jego stronę, a potem kolejny. Szedł coraz szybciej i znów rozpostarł skrzydła, przysłaniając pół świata. Rozwarł już paszczę, chcąc pewnie spalić kolejnego nieszczęśnika, lecz jakby się zakrztusił przy tym. I w jednej chwili, z gło­śnym hu­kiem, który po­bu­dził śpią­cych w mie­ście, z bla­skiem rozlewającym się po błoniu i z gło­śnym echem, które od­bi­ja­jąc się od domów, przemknęło za­uł­ka­mi, trwo­żąc psy i małe dzieci, rozerwał się na strzępy. Pierś rozpękła się na dwoje, głowa od­le­cia­ła na bok, a resz­ta tu­ło­wia ru­nę­ła bez­wład­nie na trawę. Smród spa­le­ni­zny rozszedł się w po­wie­trzu. Na bło­niu po­zo­stał je­dy­nie dy­mią­cy kor­pus, w któ­rym tliła się po­ma­rań­czo­wa po­świa­ta. 

Po­dmuch uderzył Ve­lar­da w plecy i ci­snął nim o zie­mię, po­zba­wia­jąc przytomności. 

* * * 

Ve­lard wy­bu­dzał się po­wo­li. Nad sobą zo­ba­czył po­bie­lo­ne bel­ko­wa­nie la­za­re­tu. Pod ple­ca­mi czuł mięk­ki sien­nik. Roz­po­znał też, cho­ciaż z tru­dem i nie od razu, głowę, która się nad nim po­chy­la­ła. 

– Ży­jesz – wy­szep­tał spierzch­nię­ty­mi usta­mi. 

– Ży­je­my – od­po­wie­dzia­ła Dzier­gwa. 

– A smok? 

– Miał mniej szczę­ścia od nas. Po­dob­nie jak Ostryk. 

– Czyli już po wszyst­kim. 

Dzier­gwa nie od­po­wie­dzia­ła, tylko uśmiech­nę­ła się krzy­wo. 

Ve­lard spró­bo­wał się po­de­przeć na łok­ciach i o dziwo mu się udało. 

– Mu­sisz się tro­chę wzmoc­nić, ale nic ci nie jest. – Zza głowy ode­zwał się zna­jo­my głos. To był medyk, ten sam który ku­ro­wał jego żonę. – Mia­łeś sporo szczę­ście, panie Ve­lard. Oboje mie­li­ście. – Za­śmiał się w głos. – Nie do po­my­śle­nia, że tylu śmiał­ków po­le­gło pod zam­kiem, a jedna stara babka wy­my­śli­ła, jak się po­zbyć smoka. 

* * * 

Przez na­stęp­ne dni pu­sto­sza­ły spi­chle­rze i becz­ki z na­pit­ka­mi. Dnie zle­wa­ły się z no­ca­mi, a śnia­da­nia – o ile kto miał o nich pa­mięć – prze­cho­dzi­ły w ko­la­cje. Król już w dzień po po­ko­na­niu smoka, przy akom­pa­nia­men­cie dzwo­nów i trąb wje­chał pa­rad­nie do sta­re­go zamku, a w noc na­stęp­ną za­czę­to zwo­zić wszystko, co lata temu wy­wie­zio­no do let­nie­go pa­ła­cu za za­ko­lem. 

Szcząt­ki Ostry­ka za­sy­pa­no po cichu w ja­kimś dole, razem z dwoma jego kom­pa­na­mi, któ­rzy go z lochu wy­pu­ści­li. Uro­czy­ste wrę­cze­nie na­gro­dy, dzięk­czyn­no­ści i szla­chec­twa miano roz­dać do­pie­ro jak dwoje śmiał­ków wy­do­brze­je. 

Dzier­gwa szyb­ko do­szła do sie­bie, bo tylko się obiła tro­chę, kiedy spa­dła ze skar­py. Nie stra­ciw­szy nawet przy­tom­no­ści, scho­wa­ła się za ja­kimś krza­kiem, gdzie ścię­ta trwo­gą do­cze­ka­ła świ­ta­nia. Chcia­no jej dać kom­na­tę w zamku, ale ku uldze dwo­rzan, a pew­nie i sa­me­go króla, wy­bła­ga­ła, żeby mogła zo­stać na pod­gro­dziu. 

Przy­gar­nę­ła ją żona Ve­lar­da i od­da­ła jej całą izbę w nie­wiel­kiej cha­cie, gdzie daw­niej sie­dział świ­nio­pas razem z ich stad­kiem. Skoro tylko ostat­nia świ­nia padła na za­ra­zę ze­szłej je­sie­ni, chata opu­sto­sza­ła. Na pod­gro­dziu może cał­kiem cicho nie było, jed­nak więk­szość świę­tu­ją­cych trzy­ma­ła się w mu­rach. Dzier­gwy nie cią­gnę­ło ani do wina, ani do bitki, ani do in­nych uciech, więc chwa­li­ła sobie to lokum, tym bar­dziej, że do lasu też było o krok. 

Ve­lard po­trze­bo­wał ca­łe­go dnia i całej nocy, ale i on w końcu do­szedł do sie­bie. A kiedy już otwarł oczy, nie dał się w za­mknię­ciu trzy­mać i po­tłu­czo­ny, po­obi­ja­ny, ale o wła­snych no­gach rów­nież do domu wró­cił. 

Dzier­gwa po­zbie­ra­ła mu ja­kieś zioła i na­stęp­ne­go dnia po po­wro­cie siły mu już wró­ci­ły znacz­ne. Wciąż tylko słuch szwan­ko­wał od tego huku, jak się smok roz­puk­nął, ale i tu było coraz le­piej. 

Gro­do­dzierż­ca, w prze­ci­wień­stwie do Dzier­gwy, nie szu­kał spo­ko­ju. W końcu mu­siał prze­cież wró­cić do swo­ich obo­wiąz­ków, które spro­wa­dza­ły się do snu­cia opo­wie­ści o po­ko­na­niu smoka, prze­pi­ja­nia z każ­dym, prze­spa­nia dwóch nocy na gołej ziemi i kto wie jesz­cze na czym. Nie było chyba ta­kie­go w oko­li­cy, co by o na­gro­dzie nie wspo­mniał. Co i rusz jakiś za­zdro­śnik wspo­mi­nał, że się Ve­lard na sta­rej babce wzbo­ga­cił. Na trzeź­wo może by zdzie­lił jed­ne­go i dru­gie­go po pysku, ale na trzeź­wo pew­nie nie od­wa­ży­li­by się ta­kich rze­czy przy nim po­wta­rzać. 

Pią­te­go dnia wró­cił w końcu nad ranem na pod­gro­dzie, ale do domu nie udało mu się do­trzeć. Na­tra­fiw­szy na gro­ma­dę kom­pa­nów, roz­siadł się z nimi przy po­se­sji kogoś za­cniej­sze­go i tak do wie­czo­ra Ve­lard znów przy­snął z twa­rzą opar­tą o po­bie­lo­ną ścia­nę. 

Ściem­ni­ło się już, kiedy się obu­dził. Nie cał­kiem jesz­cze, więc po­znał, że to do­pie­ro wie­czór. Ktoś go po­cią­gnął za rękaw i wci­skał kie­lich z winem, ale wy­szarp­nął się, śmie­jąc się przy tym. Od­szedł w bok, w krza­ki za po­trze­bą. Są­dząc po odo­rze, nie był tu pierw­szy w ta­kiej spra­wie. 

Nie chcia­ło mu się wra­cać tak od razu, więc od­szedł parę kro­ków w bok, mię­dzy drze­wa, żeby od­sap­nąć. Roz­wa­żał, czy by może nie wró­cić do domu i wy­spać się w końcu po­rząd­nie. Ktoś za­czął wołać jego imię i chyba ru­szy­li go szu­kać, bo głosy się przy­bli­ża­ły. Chciał odejść jesz­cze parę kro­ków, ale usły­szał trzask ga­łę­zi ła­ma­nej tuż obok. 

Od­wró­cił się. Dwie syl­wet­ki szły wąską ścież­ką w jego stro­nę. Prze­szło mu przez myśl, że to ja­kieś leśne licho, albo zwidy, ale z bli­ska roz­po­znał tę czar­ną modną czu­pry­nę. 

– Wy­spa­łeś się, panie Ve­lard? – spy­tał Sa­glin. Nie cze­kał na od­po­wiedź. – Cze­ka­my na cie­bie już kawał czasu. Prze­trzeź­wia­łeś tro­chę? 

– Do jutra stanę na nogi. 

Ve­lard są­dził, że cho­dzi o uro­czy­sto­ści. Nie bar­dzo po­tra­fił po­ra­cho­wać, ile to już dni mi­nę­ło. 

– Nie ma czasu do jutra. – Sa­glin ści­szył głos. – Jest kło­pot, gro­do­dzierż­co. 

Ve­lard nie bar­dzo mógł zro­zu­mieć. Na­wo­łu­ją­ce go głosy od­da­li­ły się na chwi­lę, ale znów za­czę­ły się zbli­żać. 

– Wieść się nie­sie po świe­cie – kon­ty­nu­ował Sa­glin ści­sza­jąc głos jesz­cze bar­dziej. – Wieść się nie­sie, że baba króla na­sze­go z opre­sji wy­ra­to­wa­ła, ro­zu­miesz. 

– No, jakby nie pa­trzeć, ona spo­sób wy­na­la­zła. 

– I razem z tobą do smoka po­szła. Rzecz w tym – Sa­glin po­stą­pił krok do przo­du – że teraz ostat­nia za­pi­ja­czo­na i za­szcza­na morda bę­dzie sobie z króla dwo­ro­wać i na ję­zy­ki go brać. Wie­ści o smoku już się pew­nie ro­ze­szły na kraj cały, a może i dalej. Fa­lest sza­cu­nek cały za­tra­ci. – Zro­bił pauzę. – A kto za nim pój­dzie wtedy? Kto się z nami li­czył bę­dzie? 

– Ale co ja mam na to po­ra­dzić? – Ve­lard prze­trzeź­wiał nagle, ale wciąż nie ro­zu­miał. 

– Ty po­ko­na­łeś smoka, ro­zu­miesz? Ty je­steś na­szym bo­ha­te­rem! – Sa­glin po­wie­dział to już gło­śno. 

– A Dzier­gwa? 

– Trze­ba się po­zbyć tej sta­rej wiedź­my. A potem wy­ru­szysz w świat z całym or­sza­kiem i bę­dziesz bo­ha­te­rem. Je­dy­nym bo­ha­te­rem, ro­zu­miesz? 

– Ale… – Gro­do­dzierż­ca nie wie­dział co po­wie­dzieć na te nie­do­rzecz­no­ści. 

– Masz czas do rana. Ty jej teraz da­jesz kąt, więc ty to za­ła­twisz. A od jutra bę­dziesz na­szym bo­ha­te­rem. To roz­kaz króla. I pa­mię­taj, jak się nie wy­wią­żesz, może się oka­zać, że oboje po­le­gli­ście na bło­niu. 

Ve­lard ro­zu­miał to co sły­szy, ale nie chcia­ło mu się to zmie­ścić w gło­wie. 

– Ja? – wy­stę­kał przez ści­śnię­te gar­dło. 

– Ty! – nie­mal wy­krzyk­nął te słowa Sa­glin. – Trze­ba się po­zbyć tej wiedź­my. 

– Ja­kiej wiedź­my? – za­wo­łał jakiś głos zza Sa­gli­na. 

Po­szu­ki­wa­cze Ve­lar­da mu­sie­li ich w końcu usły­szeć, bo kilku z nich po­de­szło w mię­dzy­cza­sie ścież­ką na tyle bli­sko, żeby do­sły­szeć ostat­nie zda­nie. Sa­glin spoj­rzał na niego z tym swoim czar­cim uśmie­chem, a potem od­wró­cił się do nich. 

– Dzier­gwy trze­ba się po­zbyć. To wiedź­ma. 

Tamci uci­chli i spo­glą­da­li po sobie. 

– Mówię wam. Jak ina­czej smoka by po­ło­ży­ła, jak nie cza­ra­mi. Ry­ce­rze ca­ły­mi la­ta­mi nie mogli, a stara babka dała radę? To wiedź­ma. 

Ktoś przy­tak­nął, że może tak być, ktoś inny stęk­ną z po­wąt­pie­wa­niem. 

 – Sam sły­sza­łem. – Kon­ty­nu­ował Sa­glin. – Sam sły­sza­łem jak króla o siar­kę pro­si­ła. 

– Nie może być? – ode­zwał się ktoś z tyłu grupy. – Sa­me­go króla? 

– Tak sły­sza­łem. – Sa­glin od­wró­cił się znów do gro­do­dzierż­cy. – Ve­lard może po­twier­dzić, też tam wtedy był. 

Ve­lard stał odrę­twia­ły. Chciał krzyk­nąć, żeby po­wstrzy­mać te bred­nie, ale tamci za­czę­li się prze­krzy­ki­wać mię­dzy sobą, że nie­po­dob­ne to rze­czy, żeby czar­ty mieć na usłu­gach i wobec mi­ło­ści­wie pa­nu­ją­ce­go moce ich uży­wać. 

– Trze­ba zro­bić z tym po­rzą­dek – za­wo­łał Sa­glin i wszy­scy ru­szy­li na po­wrót ku domom. – Z wiedź­ma­mi nie ma żar­tów – za­wo­łał za nimi. 

Ve­lard ru­szył, chcąc ich po­wstrzy­mać, ale Sa­glin zła­pał go za rękaw. 

– Nie mie­szaj się już do tego le­piej. To już nie twoja spra­wa. Kie­dyś po­dzię­ku­jesz, że nie mu­sisz sobie bru­dzić rąk. 

Gro­do­dzierż­ca wy­szarp­nął mu się i mio­ta­jąc prze­kleń­stwa po­gnał za tam­ty­mi. Oni tym cza­sem do­pa­dli ja­kiejś chaty, wy­cią­gnę­li widły i kosy. Ktoś przy­niósł ża­gwie, które od­pa­la­li jedna od dru­giej. Ve­lard chciał ich po­wstrzy­my­wać. Pró­bo­wał wy­rwać widły pierw­sze­mu z brze­gu, ale tam­ten chwy­cił je mocno. 

– Nie przej­muj się, Ve­lard – po­wie­dział pełen gnie­wu. – Roz­pra­wi­my się z wiedź­mą. Wiem, że chcesz pomóc, ale teraz nasza kolej. Ty już za­ła­twi­łeś swoje ze smo­kiem. 

Udało mu się, wy­rwać ża­giew jed­ne­mu ze straż­ni­ków, ale ktoś inny zaraz mu ją za­brał. 

– Zo­stań tu Ve­lard, nie ry­zy­kuj. My się z wiedź­mą roz­pra­wi­my. Od po­cząt­ku mi to nie pa­so­wa­ło. 

Ktoś w końcu za­wo­łał, że wiedź­ma śpi pew­nie w sta­rej chlew­ni i ru­szy­li. Ve­lard biegł za nimi, ale nic nie mógł wskó­rać. Nikt nie chciał słu­chać, nikt nie chciał się za­trzy­mać. Po­krzy­ki­wa­li i po­pę­dza­li się na­wza­jem, od­py­cha­jąc go. 

W końcu pierw­sza po­chod­nia po­le­cia­ła na strze­chę, a za nią na­stęp­ne. Ogień roz­szedł się szyb­ko i pierw­sze wiąz­ki słomy za­czę­ły spa­dać do środ­ka. Z okien dy­mi­ło. Roz­sta­wi­li się do­oko­ła z wi­dła­mi i ko­sa­mi. 

Ve­lard ukląkł. Z oczu pły­nę­ły mu łzy. Nie miał siły krzy­czeć. Po­ma­rań­czo­wa po­świa­ta znów roz­go­rza­ła na nie­bie, a na jej tle cza­iły się czar­ne syl­wet­ki. Tym razem nie smok, ale lu­dzie. Na skra­ju bla­sku, który roz­świe­tlił oko­li­cę zo­ba­czył sto­ją­ce­go z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi Sa­gli­na. Po­przy­siągł mu śmierć. 

Ogień roz­sza­lał się na dobre. Ję­zy­ki wy­peł­za­ły przez drzwi i wszyst­kie okna. Ścia­ny dy­mi­ły. Dach za­wa­lił się cał­kiem. A Dzier­gwa nie pró­bo­wa­ła uciec. Wiatr niósł dym, smród, trza­ski pę­ka­ją­cych od go­rą­ca żer­dzi i huk pło­mie­ni. Zro­bi­ło się go­rą­co. 

Lu­dzie od­stą­pi­li od po­żo­gi. Wcze­śniej po­chy­le­ni, go­to­wi do ataku, teraz pro­sto­wa­li się, a nie­któ­rzy nawet opie­ra­li się o swoje widły. Po chwi­li ze­szli się w jedną kupę, przy­glą­da­jąc się swo­je­mu dzie­łu. 

Ve­lard po­czuł odro­bi­nę na­dziei. 

– Nie wy­szła – ode­zwał się w końcu ktoś. 

– Może ucie­kła? Ule­cia­ła z dymem, jak to czar­ci po­miot. 

– Eeee, dach się za­pa­lił pierw­szy, nie da­ła­by rady. 

– Pew­nie scze­zła w środ­ku. 

Stali tak wpa­trze­ni w spek­takl wi­ją­cych się pło­mie­ni, wsłu­chi­wa­li się w trzesz­czą­ce ścia­ny, z któ­rych jedna wy­raź­nie po­chy­la­ła się do środ­ka. W końcu ode­zwał się któ­ryś. 

– A może jej tam nie było? 

Zda­wa­ło się, że nawet pło­mie­nie uci­chły w tej jed­nej chwi­li. 

– Prze­sia­dy­wa­ła ostat­nio u Ve­lar­do­wej ko­bie­ty. 

Od­wró­ci­li się wszy­scy w stro­nę jego do­mo­stwa. 

Twa­rze mie­ni­ły im się w po­ma­rań­czo­wej po­świa­cie, ciem­nie­jąc i ja­śnie­jąc na prze­mian. Cie­nie na po­licz­kach drga­ły w rytm wi­ją­cych się pło­mie­ni. W oczach od­bi­jał się ogień. 

Koniec

Komentarze

Na początku wciągnęło mnie natychmiast. Dobry klimat, lekkie pióro, fajnie skomponowane dialogi. Jestem z Krakowa, więc temat dość banalny ale nieżle ujęty. Niestety scena walki z Ostrykiem była po prostu słaba, przewidywalna i nierówna. Zakończenie udało mi się przwidzieć w połowie opowiadania co nie zmniejsza jego wartości. Za styl i język moje pięć.

Nad scenami walki musisz popracować i wnieść nieco więcej dramatyzmu, bo trochę takie nijakie. Muszę zaytować najsłabszy fragment , chociaż powinien być kulminacją całego opiwadania: Zwierz przełknął ten trochę przyduży kęs, oblizał się i spojrzał w jego stronę. Zrobił pierwszy krok i zrobił drugi. A potem się rozpuknął…..tez fragment rozwalił cały klimat jak dla mnie. Czasem lepiej zostawić sobie trochę czasu żeby nie zespuć takim fragmentem naprade dobrego opowiadania. 

Miś lubi smoki i szkoda mu smoka, a ludzie, jak to ludzie, bywają gorsi od smoków. Dobrze się czytało mimo wszystko. 

Uch, och, ach. Fajnie to napisane; i szybko się to czytało, i “czuć” było klimat. Może nie było to do szpiku tym przesiąknięte, może dałoby się więcej starego słownictwa i czynności wynaleźć, ale na pewno na zadowalającym poziomie.

Konstrukcyjnie też to ładnie rozplanowane. Czasowo mniej więcej wstęp trwa ile powinien, sceny się ze sobą wiążą, impet opowieść też odpowiednią ma. Chociaż trochę, jakbym miał narzekać, można byłoby chyba poprawić wątek Ostryka. Bo gdy pojawia się po audiencji króla, zbija Velarda i chwilę później jest już “załatwiony” przez króla, to sprawia to wrażenie trochę zbyt nagłego i łatwego. Tym bardziej szkoda, że zawiązanie wątku Ostryka było całkiem zgrabne:)

No i końcówka z wściekłym tłumem trochę nagła i nie wiem na ile realistyczna. Żeby tak grododzierżcy dom chcieli spalić? I to tak nagle i szybko się zebrali, żeby Velard nie mógł za nimi nadążyć? :P

Natomiast sam pomysł, by na końcu zwrócili się przeciwko Dziergwie mi się podoba. Takie gorzko-słodkie zakończenie całej historii jest dobre.

Technicznie miejscami parę rzeczy można byłoby poprawić, ale to takie drobnostki, że w sumie już zapomniałem co.

No i walka w sumie rzeczywiście ciut przewidywalna. Zresztą tam można byłoby się pokusić i o więcej detali, jakbyś chciał zgłębić sztukę średniowiecznej walki, bo tak miecz na miecz bez osłony czy czegoś takiego, to się chyba nie zdarzało :P I takie coś mam wrażenie, że Velard prędzej jakąś tarczę by podniósł, niż miecz :P

Na ogół jednak dobre, zaraz polecę do biblioteki. Z drugiej strony to trochę długa przygodówka o pokonaniu smoka (z końcówką próbującą wnieść coś więcej) i nigdzie wyżej mi nie wypada zgłaszać – chociaż sądzę, że jakbyś chciał, to byś z tym mógł w jakichś zewnętrznych naborach rywalizować :P Tak czy inaczej zachęcam do dalszego pisania, bo ładnie to wygląda:)

 

– A Somk? 

A nie smok?

Слава Україні!

Było już wiele opowiadań o smokach dających się we znaki całym królestwom i wielu śmiałków stawało do walki, by je pokonać, jednak nie przypominam sobie, aby w roli pogromczyni smoka wystąpiła niewiasta, w dodatku nie pierwszej młodości, a i urody pośledniej. Bardzo spodobał mi się pomysł z zamianą szewczyka na zielarkę, zwłaszcza że opisałeś rzecz w sposób nader zajmujący, urozmaicając historię zwrotami akcji i zaskakującymi wydarzeniami. Co prawda zaskoczył mnie finał i brak wieści o losie Dziergwy, ale z drugiej strony dobrze jest myśleć, że kobiety w czasie pożaru nie było w domu, że ocalała i nie spotkało ją nic złego. I tego będę się trzymać. :)

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale mam nadzieję, że poprawisz błędy i usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadania do Biblioteki.

 

Omiótł wszyst­ko swoim gniew­nym spoj­rze­niem… → Zbędny zaimek – czy omiatałby coś cudzym spojrzeniem?

 

– To wiedź­ma! – Krzyk­nął do swo­ich. – Brać ją do lochu.– To wiedź­ma! – krzyk­nął do swo­ich. – Brać ją do lochu

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

a w do­dat­ku kiep­sko się czół i po gło­wie… → …a w do­dat­ku kiep­sko się czuł i po gło­wie

Seenerze, bój się bogów!

 

prze­tka­ne były spło­wia­ły­mi pa­sem­ka­mi si­wi­zny. Była tro­chę wy­stra­szo­na… → Nie brzmi to najlepiej.

 

– Medyk coś tam ważył.– Medyk coś tam warzył.

Sprawdź znaczenie słów ważyćwarzyć.

 

–Dzier­gwa nie bar­dzo mogła zro­zu­mieć. → Brak spacji po półpauzie.

 

nawet z char­ma­ty nie idzie ga­dzi­ny ustrze­lić. […] – No wła­śnie, char­ma­ty […] roz­sa­dzać wro­gie char­ma­ty. → …nawet z har­ma­ty nie idzie ga­dzi­ny ustrze­lić. […] – No wła­śnie, har­ma­ty […] roz­sa­dzać wro­gie har­ma­ty.

 

Oj, nie pręd­ko kró­lew­na za­mąż­pój­ścia do­cze­ka.Oj, niepręd­ko kró­lew­na za­mąż­pój­ścia do­cze­ka.

 

– Ale to praw­da, Panie.– Ale to praw­da, panie

Ten błąd pojawia się kilkakrotnie.

 

– Kurę umiem za­rżnąć, kozę… – nie do­koń­czył, bo Fa­lest… → – Kurę umiem za­rżnąć, kozę… – Nie do­koń­czyła, bo Fa­lest

 

– To skąd wie­cie, że można ta­kie­go wzo­rem char­ma­ty ubić? 

– Nie wiem Panie. Skoro char­ma­tę można… →

– To skąd wie­cie, że można ta­kie­go wzo­rem har­ma­ty ubić? 

– Nie wiem panie. Skoro har­ma­tę można

 

Czoło mu się wy­raź­ni zmarsz­czy­ło… → Literówka.

 

Usiadł na wy­rzeź­bio­nym z czar­ne­go drzew­ca, zdo­bio­nym w li­ście ro­ślin i głowy szcze­rzą­cych kły zwie­rzy krze­śle… → Obawiam się, drzewce nie było materiałem, z którego wyrzeźbiono krzesło. Zdobienie może sugerować, że krzesło mogło byś ustrojone girlandą z liści. Czy mogły to być inne liście, nie roślin?

Proponuję: Usiadł na krześle z czarnego drewna, rzeźbionym w liście i głowy szcze­rzą­cych kły zwie­rzy

 

Je­śliś już był uprzej­my ta­kie­go po­grom­cę smo­ków nam spro­wa­dzić, Ve­lard, to zaj­miesz się nią i całą spra­wą. → Król mówi o pogromcy, więc: Je­śliś już był uprzej­my ta­kie­go po­grom­cę smo­ków nam spro­wa­dzić, Ve­lard, to zaj­miesz się nim i całą spra­wą. Lub: Je­śliś już był uprzej­my ta­ką po­grom­czynię smo­ków nam spro­wa­dzić, Ve­lard, to zaj­miesz się nią i całą spra­wą.

 

– Zgoda – Po­wie­dział to nie­zbyt gło­śno.– Zgoda – po­wie­dział to nie­zbyt gło­śno

 

Ostryk mu­siał tam stać czas jakiś pode drzwia­mi… → Ostryk mu­siał stać czas jakiś pode drzwia­mi

 

– Nie, panie.Wy­chry­pia­ła. – Zioła tylko zbie­ram.– Nie, panie – wy­chry­pia­ła. – Zioła tylko zbie­ram.

 

i wró­cił od razu na swoje miej­sce, żeby plot­ki uciąć. We­zwał swo­ich ludzi… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Za murem było bło­nie aż do rzeki, a u pod­sta­wy skar­pa. Na dole skar­py zaś była pie­cza­ra… → A może: Za murem rozpościerało się bło­nie aż do rzeki, a u pod­sta­wy skar­pa. Na dole skar­py zaś była pie­cza­ra

 

Żwi­ro­wa ścież­ka wy­krę­ca­ła się scho­dząc w dół… → Masło maślane – czy mogła schodzić w górę?

Proponuję: Żwi­ro­wa ścież­ka wy­krę­ca­ła się prowadząc w dół

 

Po­stać tym cza­sem zbli­ży­ła się już na tyle… → Po­stać tymcza­sem zbli­ży­ła się już na tyle

 

dało się roz­po­znać ko­nu­ry twa­rzy. → Literówka.

 

Uniósł miecz ku górze. → Masło maślane – czy mógł unieść miecz ku dołowi?

 

Zwar­li się młó­cąc w po­wie­trzy rę­ka­mi… → Zwar­li się, młó­cąc w po­wie­trzu rę­ka­mi…

 

Ro­zej­rzał się za orę­żem, ale nie mogąc go doj­rzeć. Na­parł na po­wsta­ją­ce­go gro­do­dzierż­cę.Ro­zej­rzał się za orę­żem, ale nie mogąc go doj­rzeć, na­parł na po­wsta­ją­ce­go gro­do­dzierż­cę.

 

Zbiegł w końcu na rów­ni­nę bło­nia i od­wró­cił. → Co odwrócił?

Pewnie miało być: Zbiegł w końcu na rów­ni­nę bło­nia i od­wró­cił się.

 

za­mach­nął się parę razy, żeby ręka po­czu­ła oręże… → …za­mach­nął się parę razy, żeby ręka po­czu­ła oręż

 

że na prze­ciw­ko sie­bie nie ma bez­bron­ne­go. → …że naprze­ciw­ko sie­bie nie ma bez­bron­ne­go.

 

Jego głowa pa­mię­ta­ła dwane po­tycz­ki… → Literówka.

 

unosi miecz ku górze… → Masło maślane.

 

– A Somk? → Literówka. Dlaczego wielka litera?

 

Na­tra­fiw­szy na gro­ma­dę kom­pa­nów roz­sie­dli się przy po­se­sji… → Na­tra­fiw­szy na gro­ma­dę kom­pa­nów, roz­siadł się z nimi przy po­se­sji

 

Sa­glin od­wró­cił się znów do Gro­do­dzierż­cy. → Dlaczego wielka litera?

 

– Nie przej­muj się Ve­lard.Po­wie­dział pełen gnie­wu.– Nie przej­muj się, Ve­lard  – po­wie­dział pełen gnie­wu.

 

– Eeee, dach się za­pa­lił pierw­szy, nie da­ła­by rady, → Zdanie powinna kończyć kropka, nie przecinek.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Prawdę mówiąc początek twojego opowiadania zniechęcił mnie do lektury. Przeczytałam już na wstępie: „Po latach mówiono, że kobieta ta weszła przez bramę od strony północy.” i zobaczyłam babinę w pocie czoła wdrapującą się na bramę (prawdopodobnie zamkniętą, bo chyba nie byłaby na tyle głupia, żeby to robić, gdyby była otwarta) i przełażącą na drugą stronę. Zastanawiałam się również, czy fakt jej przybycia do miasta akurat od strony północnej odegra w tekście jakąś istotną rolę. Nie odegrał. Mocno się też zdziwiłam, gdy wredny nerwus Ostryk dramatycznie poparzył sobie łapę suszonymi pokrzywami, skoro mnie się to nigdy nie przydarzyło, choć  herbatki z pokrzywowego suszu często popijam. Powtórnie zdziwiłam się, gdy dowiedziałam się, że przekupki nie miały bladego pojęcia o ziołach i zamiast z szacunkiem, patrzyły na zielarkę z pogardą. To czym się głupie leczyły, przepraszam? Polopiryną? Czy z byle biegunką dymały do królewskiego internisty?

Zachęcona entuzjastycznymi komentarzami postanowiłam się jednak w tekst zagłębić i owszem, czytało mi się wcale nieźle, choć to i owo (czyli to co wyłuszczyłam poniżej) nie ułatwiało lektury. Przyznaję, że pióro masz całkiem dobre, szewczyka Dratewkę i wawelskiego smoka przenicowałeś  zgrabnie, ale niedoróbek zostawiłeś, delikatnie mówiąc, sporo. Finał mi się podoba. Ale jest późno i tej refleksji rozwijać już nie będę.

 

a w dodatku kiepsko się czół i po głowie chodziła mu drzemka w kantorku. 

„czół” Uuuch! Grubo!

Po głowie chodziła mu raczej „myśl o drzemce”, niż „drzemka”. Tak to czuję!

 

W różnych miejscach bywało (zdarzało się jej)mieszkać, a czasem i pod gołym niebem w deszczowe noce trzeba było (musiała) sobie radzić.

Marne zdanie.

 

– Król rękę córki do sakwy z talarami dołączył i jakiś herbowy śmiałek chce na przeciw bestii stawać.

Brzmi to dość makabrycznie! Jakby papa-król uchlastał córce rękę i dołączył/dorzucił do sakwy z talarami. Ortografami znowu dajesz.

 

Ptaki co najwyżej mają pożywkę. 

Żer miały, bo pożywka to jednak coś innego.

 

Velard zaśmiał się i podsunął starej swoją miskę, w której było wciąż więcej jak połowa. 

Podsunął starej swoją, wciąż do połowy pełną/zaledwie do połowy opróżnioną, miskę, jak sądzę.

 

Trzeba chyba przywyknąć, bo ani mieczem, ani sposobem, nawet z charmaty nie idzie gadziny ustrzelić. (…) No właśnie, charmaty – odezwała się powoli, mrużąc przy tym jedno oko. – Jakub opowiadał, że po nocach wyprawiali się rozsadzać wrogie charmaty.

Znowu grubo! I to po wielokroć! Harmata jak Hanna – może się pozbyć „h”, dzięki czemu mamy  Hannę i Annę/archaiczną harmatę i nowoczesną armatę.

 

– Zjedz i bywaj w swoją drogę.

No, nie! „Bywaj” ma co prawda kilka znaczeń – można regularnie bywać gdzieś lub u kogoś, można użyć w formie życzliwego pożegnania –  „Bywaj, dziewczę, zdrowe, ojczyzna mnie woła”, albo przywołania np. „Bywaj tu duchem!/Przybądź natychmiast”. Nie da się go jednak użyć w miejsce „idź w drogę, ruszaj swoją drogą”.

 

Saglin zmarszczył brwi i podrapał się po równie czarnej i równie, co czupryna modnej brodzie.

Modnie utrefionej/ułożonej/modnie wyglądającej brodzie? Bo w obecnej formie brzmi to „goło”.

 

– Ale to prawda, Panie. 

Niby dlaczego „Panie” wielką literą? Brak uzasadnienia.

 

i bezwiednie splatał palce dłoni, nie mogąc zapanować nad ich ruchem. Nie mógł sobie przypomnieć…

Powtórzenia.

 

podszedł do Dziergwy, która też splatała i wyginała sobie palce z nerwów

Zastosowany szyk wyrazów sugeruje, że Dziergwa miała palce z nerwów.

 

Saglin zrobił jakąś minę, która może miała wyglądać mądrze i pogładził się po włosach. Czoło mu się wyraźni zmarszczyło, ale poza sapnięciem nie powiedział nic

Sapnięcia także nie powiedział, bo to niemożliwe. Przemeblowanie niezbędne.

 

Usiadł na wyrzeźbionym czarnego drzewca, zdobionym w liście roślin i głowy szczerzących kły zwierzy krześle, które nie było tronem tylko dlatego pewnie, że nikt go nie pozłocił.

„Drzewce” ma przypisane konkretne znaczenie – prostacko rzecz ujmując jest odpicowanym kijem do umocowania na nim np. sztandaru. Gdyby krzesło zostało wykonane z „drzewca” byłoby krzesłem, owszem, ale dla kury i nazywałoby się grzędą. Ponadto wyrzeźbione zostały elementy roślin i łby zwierząt, zdobiące krzesło, a nie ono samo. Sugerowałabym przemeblować (sic!) pierwsze zdanie składowe.

 

Ostatni, który zapamiętał zanim stracił jaźń, był w plecy, poniżej żeber. 

Świadomość własnej osobowości stracił? Nie przesadzajmy, jak mówią ogrodnicy!

 

Na głowie miała zarzucony worek, ręce skute z tyłu, a w pasie przepasana była łańcuchem. Przypuszczał, że na szyi ma klamrę. Głowę miała opuszczoną na pierś.

Bardzo często używasz czasownika „mieć” choć przecież można go zastąpić innym czasownikiem, precyzyjniej określającym dany stan – na głowę zarzucono jej worek, głowę opuściła. Sposób unieruchomienia kobiety bardzo dziwny – w sumie, to jedynie ręce jej skuto. Łańcuch w pasie i klamra na szyi to tylko obciążniki? Brak informacji, że była nimi np. przykuta do ściany, więc wydają się zbędnymi gadżetami.

 

Zdjął Dziergwie worek z głowy. Nie było chustki, włosy miała zmierzwione, a twarz jeszcze starszą niż wczoraj.

No, nie brzmi to dobrze, a prawdę mówiąc brzmi źle.

 

Velard tymczasem wrócił do domu, gdzie dziękując wszystkim bogom odkrył, że jego kobieta już o własnych nogach chodzi i wszystko poszło ku dobremu. W końcu, widząc, że sprawy po myśli idą, rozłożył się na trawie pod domem i popijając wino, wygrzewał obite kości na słońcu.

Kobieta porusza się// wszystko zmierza//idą po jego myśli.

 

Dwóch strażników zdjęło jagnię z wozu, a swoje ważyło takie wypchane.

Jakie jagnię? Przecież owcze dzieciątko świętej pamięci już było i tylko wypchana skórka po niebożęciu została!

 

Żwirowa ścieżka wykręcała się schodząc w dół, aż do kępek trawy zwieszających się nad skarpą, która oglądana od strony rzeki, bieliła się poniżej zamkowych murów.

Myślę, że ścieżka się po prostu wiła. Nie była wkręcona, więc nie miała powodów, aby się wykręcać.

 

Rozejrzał się za orężem, ale nie mogąc go dojrzeć. Naparł na powstającego grododzierżcę.

A tu się coś rozdzieliło i sypnęło.

 

Tu, na równym, młodszy i sprawniejszy Ostryk na pewno by go dogonił. Co innego miecz.

Faktycznie, miecz raczej nie miał szans, żeby dogonić poczciwego Velarda.

 

Ostryk widział już, że na przeciwko siebie nie ma bezbronnego

Byk jak byk.

 

Dźwięk kości poddających się pod impetem przejmował trwogą. 

To zdanie kuleje, dyszy i przejmuje trwogą.

 

Zwierz przełknął ten trochę przyduży kęs, oblizał się i spojrzał w jego stronę.

Skoro zwierz już przełknął ów wielki kęs, to po kiego, a nade wszystko w jaki sposób spojrzał w jego – czyli kęsa – stronę?

 

który nagle rozlał się po błoniu i nagle zniknął chwilę później

To w końcu jak było? Nagle nagle zniknął czy zniknął chwilę później?

 

Smród spalenizny z dymem uniósł się w powietrze.

Bardzo niezgrabnie powiedziane –  smród hula tutaj sobie a dym sobie, choć to przecież dym śmierdzi: Cuchnący spalenizną dym uniósł się w powietrze.

 

Podmuch trafił Velarda w plecy i cisnął nim o ziemię, pozbawiając jaźni. 

Podmuch raczej „uderzył” Velarda. I znowu mamy jaźń! Tę z Junga czy z doktryny chrześcijańskiej?

 

Pod plecami miał miękki siennik.

Przesadnie lubisz to nieszczęsne „mieć”. Nie prościej napisać „czuł miękki siennik”? Konkretnie!

 

a w noc następną zaczęto zwozić kobierce, łoża szafy, stoły zastawy i cokolwiek lata temu wywieziono do letniego pałacu za zakolem. 

Zdanie do remontu.

 

***

O! Regulatorzy rzuciła okiem. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że niektóre uwagi się zdublują. Trudno.

 

 

 

 

Seenerze, bój się bogów!

Znowu grubo! I to po wielokroć!

Bogów się boję, ale nie pomaga :/

W pozostałych kwestiach uwagi należy kierować do Reja i Parkoszowica. Ja robię co mogę :( I nie robię tego specjalnie.

Nie moja wina, że durna autokorekta “czuł” i “czół” uznaje za poprawne.

Nic nie poradzę i pozostaje mi jedynie prosić o wyrozumiałość.

A… i dziękuję, że mimo tych “niedogodności” przeczytaliście.

Posprzątałem, co umiałem.

Myślę, że ścieżka się po prostu wiła.

Może i tak, ale ta “powykręcana” tak mi się spodobała, że prowokacyjnie zaryzykuję tym razem… :)

Seenerze, wyrozumiałości mam pod dostatkiem, więc niezależnie od tego, jak złośliwa okaże się autokorekta, przeczytam Twoje przyszłe opowiadania. ;)

A skoro posprzątałeś, udaję się do klikarni. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mocno powykręcaną ścieżką biegnie Twoje opko ;) Historia staruszki przymkniętej za pokrzywę bardzo mi się spodobała, kiedy doszło do rozmów o smoku, brawka mi podskoczyła, bo ileż w końcu możma. Pomyślałam sobie jednak, że do końca jeszcze daleko i może coś wymyślisz. I nie zawiodłam się :) A na dodatek zakończenie mnie zaskoczyło, bo sądziłam, że wszystko skończy się z rozpuknięciem smoka. Pociągnąłeś dalej, przydając historii gorzki smak.

No, podobało mi się, wciągnęło. Kliczek ode mnie :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Naprawdę fajnie się czytało.

 

Dużo zostało już powiedziane i wszystko bardzo rzeczowo.

Dodam, wiec tylko, że nie każdy ma talent do pisania, a ty masz. Tylko trochę go oszlifować. 

Jestem pod wrażeniem zastosowanego stylu użytego języka. Wydaje mi się, że to twój atut. Chyba bym nie potrafił pisać w ten sposób. Nawet nie próbuje, bo wiem, że wyszedłby niezły pasztet.????

Z radością udam się teraz do innych twoich tekstów.????

 

Cześć!

 

Wreszcie dotarłem. Bardzo klimatyczny tekst, z dużym nastawieniem na detale, które budują głębię średniowiecznego świata. Zioła, wymuszenia Ostryka, lochy. Bardzo detalicznie pokazujesz ten seting, przez co historia rozwija się dosyć powoli i momentami dłuży. Ale to kwestia gustu, a te czytelnicy mają różne.

Historię zamieniłeś niby dosyć klasycznie, lwia część tekstu nie niesie większych zaskoczeń co do ogólnego kierunku, choć męski pomocnik, którego otrzymała bohaterka, jest ciekawym konceptem i punktem wyjścia do możliwości samostanowienia kobiet w tym świecie. Delikatnie przygotowuje także na finał, w którym dobitnie pokazujesz, co by się w historii zmieniło. Zakończenie jest okrutne, smutne i bardzo ludzkie. Bohaterkę spalić, by dobre imię króla nie ucierpiało zbytnio. Proza życia.

Udany, dosyć klasyczny i zdecydowanie fantastyczny tekst z nieco dołującym zakończeniem.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Polecam do biblioteki!

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

 

Styl masz fajny, nie pierwszy raz dobrze wpadasz w stylizację pasującą do opowieści, ale… Ale jak się okazało, że to wariacja “Szewczyka dratewki” i nic nie zapowiadało do połowy tekstu, że gdzieś może nastąpić znacząca różnica, to już nie kontynuowałem. retelingi są dobre, ale trzeba przy nich pilnować krótkiej formy – przy dłuższej trzeba dokładać więcej różnic.

 

"Dwaj, nie jęcz mi tutaj."

– literówka

 

"I znając go, może się dopytywać o starą"

Kropki na końcu brakło.

 

to już nie kontynuowałem

No i przegapiłeś lądowanie obcych na zakończenie :)

A z pierwszym Wiedźminem wcale się to nie kojarzy?

Miałem jeszcze zaczętą wersję pełną, w której Dziergwa mieszka w zapadłej dziurze i intencjonalnie rusza do króla, bo Ostryk daj im w kość. Pierwsze 50k miał nawet okazję przeczytać pewien Edward P. Zapowiadało się to na jakieś 150k i stwierdziłem, że trzeba upraszczać.

Dzięki za czytanie.

A z pierwszym Wiedźminem wcale się to nie kojarzy?

Nie, masz własny styl – i to dobrze :)

 

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

No bardzo pięknie tego Wiedźmina przerabiasz, tworząc paralelnych bohaterów (król, przeciwnik, pomocnik, wiedźmin/wiedźma), przetwarzając przy tym klasyczną legendę. LIteracko i stylistycznie jest bardzo dobrze, pomysł przedni, a i esencja tego, co miało być ważne w tamtym konkursie – zastąpienie postaci męskiej kobiecą i pokazanie, co się w historii zmieni – wyszło ci znakomicie. No i wybrałeś nieczęsty typ głównej bohaterki, starą kobietę, którą bardzo wiarygodnie i z empatią napisałeś. Wielkie, wielkie brawa i zasłużony klik.

ninedin.home.blog

W miejscach, gdzie odszedłeś od pierwotnej bajki, podobało mi się najbardziej. Końcówka gorzka, ale niestety prawdopodobna.

Jak dla mnie, trochę za dużo szczegółów i opisów, które rozwadniają historię. Ale to kwestia gustu.

Babska logika rządzi!

Dzięki za czytanie.

@ninedin

Spodziewałem się, że Smok Wawelski będzie bardziej widoczny niż Wiedźmin, ale mam wrażenie, że prawie nikt się tu tego Wiedźmina nie dopatrzył. A bez tego opowiadanie ląduje w koszu podpisanym “przegadany zmutowany smok”.

W każdym razie dopisuję Ci w tabelce plusik za spostrzegawczość i oczytanie ;)

@Finkla

Czasem mnie ponosi niepotrzebnie z detalem. Pracuję nad tym. W pierwszej wersji historia zaczynała się w jakiejś zapadłej dziurze z dala od królewskiego miasta i sam pierwszy akt miał 45k. To by dopiero był “przegadany smok”.

Nie no, pierwsze zdanie ewidentnie wiedźmińskie.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka