- Opowiadanie: pingwiniamama - O człowieku który zszedł z góry

O człowieku który zszedł z góry

Cześć! To moje pierwsze opowiadanie dodane na forum. 
Nie jest ono fantastyczne sensu stricto, nie ma elementów nadprzyrodzonych, uprzedzam, żeby nie było rozczarowań :) Ale w moim odczuciu czas i przestrzeń, szczególnie odbierane przez głównego bohatera, są nieokreślone i zawieszone.

Z góry dziękuję za konstruktywną krytykę.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

O człowieku który zszedł z góry

 

Legenda głosiła, że przybysz pochodził zza góry. Widywano już wędrowców z innych miast, którzy okrążali wielką górę, dźwigając na swych barkach przedmioty na handel. Niektórzy przybywali obładowanymi wozami ciągniętymi przez wychudzone konie, których skóry parowały na mrozie i intensywnie pachniały w letnim upale. Większość mieszkańców była zgodna co do tego, że mężczyzna przybył z odległej krainy za górą. Byli też tacy, chociaż niewielu ich było, którzy twierdzili, że zszedł ze szczytu. Nie bądź głupcem, słyszeli wówczas, ta góra nie ma szczytu. Pnie się nieskończenie w górę aż do chmur. I z lękiem zerkali w jej kierunku, na potwierdzenie swoich słów wskazując niebo, na którym każdego dnia, niezależnie od pogody i pory roku, gromadziły się gęste obłoki, od zarania dziejów pokrywające tajemnicze szczyty wielkiej góry. Był to istotnie ogromny masyw, który górował nad krainą na wieki przed powstaniem ludzkich osad, i który miał trwać w swoim majestacie na długo po tym, jak zaniknie wokół wszelkie życie. Jego szczyty, tak odległe i niedostępne, rozbudzały wyobraźnię mieszkańców, którzy zgromadzeni w ciemności wokół płomieni ogniska, opowiadali o nich fantastyczne legendy. Każda następna opowieść coraz bardziej niemożliwa i mrożąca krew w żyłach, każda równie nieprawdziwa. Strach przed nieznanym jest głównym narratorem bzdur i uprzedzeń, które niczym nowotwór narastają na zdrową tkankę prawdy.

I chociaż tak wielu w to wątpiło, człowiek ten istotnie przybył ze szczytu góry. Nie wiedział jak się tam znalazł ani kiedy. Odkąd sięgał pamięcią, góra była tam gdzie była, a on znajdował się na jej szczycie, chociaż nie znał ani słowa góra, ani szczyt. Jego świat był tam gdzie jego stopy, a odległe krainy – daleko pod nimi, w dole, chociaż nie znał słowa dół. Kiedy było mu źle wędrował w stronę skały, wokół której chmury nie były tak gęste, a czasami nawet rozstępowały się, ukazując mu rozległy świat poniżej, pełen wijących się jak węże pasm ścieżek i szerszych, drgających w odległości jak przerażone istoty rzek. Wyobrażał sobie wtedy, że wędruje tymi maleńkimi dróżkami, a jego wielkie stopy rozdeptują ich granice, miażdżąc malutkie drzewka, kruche jak gałązki. Zimny dreszcz przechodził wtedy jego ciało, jakby sama myśl o takim okrucieństwie mogła go zatruć niczym toksyczny grzyb, które widywał czasami w lesie. Nie jedz tych grzybów, mówił wówczas swojemu psu, są niebezpieczne. Umarłbyś przed następnym świtem, a ja zostałbym sam. Pies patrzył na niego wtedy z przechyloną głową, jakby rozumiał wszystko, co do niego mówił. Może rozumiał. Człowiek nie był psem, skąd miał wiedzieć ile ten rozumie. Nie był zbyt mądry, inaczej człowiek nie znalazłby go dawno temu w lesie, wychudzonego i przerażonego, z pustym spojrzeniem i złamaną łapą. Człowiek z łatwością podniósł jego kościste ciało i przeniósł pod swoją chatę, gdzie podawał zwierzęciu wodę i rozgotowane mięso, aż ten nie wyzdrowiał, a gdy nabrał ciała, okazało się, że dorównywał mu wagą. Zwierze okazało się być wiernym towarzyszem, wytrwale polowało na zające i sarny, chociaż te pierwsze z reguły sam zjadał zanim człowiek zdążył nadbiec. Niewdzięczny łasuch, myślał wtedy człowiek, chociaż wiedział, że każdy sam powinien zapracować na swoją kolację. Wieczorami ogromny pies układał się obok niego przy ognisku, grzejąc i ochraniając człowieka przed zagrożeniem, które przybywało niekiedy z ciemności. Obaj uważali, że to sprawiedliwy układ.

Życie upływało człowiekowi zgodnie z rytmem przyrody, która zmieniała się cyklicznie. Najtrudniej było przetrwać okres, gdy z nieba spadał biały zimny puch, a ziemia skuwała się lodem. Przeraźliwy wiatr gwizdał wtedy w szczelinach jego jaskini, a on kulił się wokół ognia, który tlił się wątle, rzucając rozedrgane cienie na kamienne ściany. Gdy z nieba lał się żar, człowiek leżał przytulony do zimnego kamienia skały, przynosząc ukojenie swojemu rozgrzanemu ciału. Gdy czuł się samotny, przemawiał do swojego psa i chociaż zwierze cierpliwie przy nim trwało, czasami ogarniał go niezrozumiały dla niego gniew na psa za to, że nie odpowiada. Śmiał się potem sam z siebie za te głupstwa, a w nocy budził się zlany potem, z przerażającym poczuciem wyobcowania. Przypatrywał się wtedy śpiącemu obok siebie psu i zastanawiał się, czy on też czasami odczuwa rzeczy, których nie rozumie i których pochodzenie napawa go lękiem. Rankiem niczego już z tego nie pamiętał.

Las wokół niego ochraniał go i żywił. Człowiek uwielbiał wspinać się na najwyższe drzewa i znad ich koron obserwować okolice. Widział stamtąd swoją jaskinię, a kawałek dalej strumień, z którego czerpał wodę i znajdował ochłodę w dni, gdy powietrze parzyło jego skórę. Pod drzewem czekał pies, z góry niewiele większy od kruka, zawsze spokojny o powrót swojego towarzysza. Dalej za strumieniem drzewa rosły gęściej, formując nieprzerwany pas złożony z plątaniny gałęzi i liści, przez który człowiek mógł się przedzierać nie dotykając stopami ziemi. Śmiał się wówczas głośno, wywabiając ptaki z gniazd i wiewiórki z dziupli, które pierzchały w popłochu przed tym niespodziewanym atakiem radości.

Wszystko w naturze zmierza do entropii, zmienia się i starzeje. Wiedzą o tym wszystkie istoty, nawet jeśli nie mają tego świadomości. Każde życie jest w gruncie rzeczy zmaganiem się z entropią, próbą jednostkowego buntu, wyrażoną w prokreacji i instynkcie samozachowawczym. I choć człowiek nie uformował w swojej głowie myśli o konkretnym kształcie, rozumiał obserwowaną przez siebie postępującą słabość swojego psa. Najpierw przestał biegać, potem nie podejmował prób upolowania zwierzyny, by pewnego dnia w ogóle nie stanąć o własnych łapach. Człowiek polował więc dwa razy dłużej i przynosił dwa razy więcej mięsa, bo rozumiał, że teraz tylko on powinien pracować na kolacje dla ich obu. Gdy nadeszły mrozy to człowiek układał się przy ognisku obok psa, aby ogrzewać go swoim ciałem. Wciąż dużo do niego mówił, chociaż pies często zasypiał w trakcie tych opowieści. Człowiek nigdy się za to na niego nie gniewał.

W pierwszy dzień odwilży pies już się nie obudził. Człowiek wiedział to jeszcze zanim otworzył oczy, tak jakby nieobecność psa była materialnie odczuwalna w jaskini, która nagle wydała mu się bardziej zimna i pusta niż kiedykolwiek. Zakopał go pod jednym z najwyższych drzew, pod którym pies zawsze cierpliwie na niego czekał. Ciało psa wydało mu się nagle drobne, jakby przez noc skurczyło się do rozmiaru szczenięcia. Gdy skończył usypywać ziemię popatrzył smętnie na miejsce ostatniego spoczynku swojego wiernego towarzysza, westchnął i głośno powiedział: Nic tu po mnie. Po czym odwrócił się od kopczyka ziemi, od swojej jaskini, strumienia i gęsto rosnących drzew, których korony tworzyły nieprzerwany pas, i ruszył przed siebie. Dotarł na skraj krainy którą znał i, nie wahając się ani przez sekundę, poszedł dalej, schodząc w dół, a przed nim rozpościerało się morze wiecznych chmur. Krajobraz wokół niego zmieniał się bezustannie, to wznosząc się, to znów opadając, ale cały czas prowadząc w dół. Wędrował w słocie i skwarze, podczas wiatru i mrozu. To ślizgał się na mokrych kamieniach, to znów zapadał po kostki w błocie. Spał niewiele, tyle ile musiał, i jadł co napotkał po drodze. Pchany jakimś nieokreślonym przeczuciem zmierzał wciąż przed siebie, i tylko gdy opadał już z sił, leżąc w ciemnościach, kontemplował nad celem swojej wędrówki, nie formując do końca myśli i przerywając w połowie, jakby w lęku przed własną zmianą decyzji. Słyszał wokół siebie dźwięki lasu i jego mieszkańców, zanurzał się w nich, pozwalał im się obejmować, jakby były parą dużych, ciepłych ramion, których nigdy nie zaznał. Zastanawiał się wówczas jak to możliwe, że otoczony zewsząd istotami, czuł się tak bardzo samotny.

Wędrował tak w dół góry przez siedem lat.

Człowiek przekroczył granicę miasta o świcie. Jego dziki wygląd nie wzbudzał większego zainteresowania, bo niewiele było wówczas na ulicach ludzi, a ci nieliczni których mijał spieszyli się do swych porannych zajęć. Wpatrywał się w nich z lękiem, nie wiedząc czego oczekiwać po tym najdzikszym z gatunków. Obok strachu odczuwał też przedziwną fascynację i coś, czego nazwać nie potrafił, a co sprawiało, że po trudach długiej wędrówki czuł, że dotarł do celu. Wszystko w tym dziwnym miejscu było inne, surowe i szare, tak odmienne od górskiego krajobrazu. Miał wrażenie jakby oglądał świat wokół siebie ze środka wielkiej chmury, wszystkie elementy były jak wypłowiałe, kolory blade, a krawędzie przedmiotów rozmyte. Pospiesz się, warknął mu do ucha nieznajomy, po czym odepchnął go w bok, gdzie człowiek zatoczył się na ścianę. Ramię pulsowało mu bólem ale nie zwracał na niego uwagi, pochłonięty bezsensem tego, co przed chwilą go spotkało. Jego pies nigdy go nie odpychał, nikt nigdy go nie odpychał. Poczuł się mały i odsłonięty, jakby obcy mężczyzna, znikający już pośród coraz gęstszej masy ludzkiej zajmującej ścieżkę, porozrywał jego skromne odzienie i obnażył jego nagie ciało. Nikt nie zwracał uwagi na przybysza, ciężko dyszącego pod szarą ścianą z zimnego kamienia. Człowiek ruszył dalej, tym razem ostrożnie wymijając przechodzących ludzi, aby nie znalazł się już nikt, kto by go popychał.

Z uchylonych okien jednego z budynków unosił się smakowity zapach. Człowiek miał wrażenie, że ta woń celowo wdziera się w jego nozdrza, paraliżując jego mózg i smyrając go w język. Całym sercem zapragnął skosztować tego, co wydzielało ten cudowny zapach. Nieśmiało uchylił drzwi i zajrzał do środka. Oczom jego ukazało się szerokie pomieszczenie, znacznie dłuższe niż jego jaskinia, pełne stołów, krzeseł i podłużnych ław, ciemne i zakurzone. Już otwarte, zapraszam, usłyszał głos, instynktownie obracając się w stronę źródła dźwięku, którym okazał się solidnej postury mężczyzna, stojący za długą ladą, w której wypolerowanej powierzchni odbijały się belki sufitu. Co tak pięknie pachnie, zapytał człowiek cichym i przerażonym głosem. Ah, to gulasz z dziczyzny drogi panie, życzy pan sobie miseczkę? Człowiek głęboko zaciągnął się tym obezwładniającym zapachem i rzekł: tak, proszę. Mężczyzna zniknął w pomieszczeniu za barem, a gdy wrócił, w ręku trzymał pokaźnych rozmiarów miskę, a na jego twarzy malował się szeroki, serdeczny uśmiech. Może pan zapłacić po jedzeniu, powiedział wyciągając do człowieka miskę. Ten zawahał się jednak. Zapłacić?, zapytał, bo nie znał tego słowa. Masz pan chyba przy sobie jakieś pieniądze, rzekł oberżysta. Pieniądze? Nie, nie mam pieniędzy. W jednej sekundzie uśmiech na twarzy mężczyzny ustąpił miejsce wściekłemu grymasowi. Stało się to tak nagle, że byłoby komiczne, gdyby nie przerażający wyraz pełen czerwieni w oczach mężczyzny. Ah tak? Myślisz, że możesz mnie oszukiwać, przychodzić tutaj i żebrać o jedzenie? Wynoś się!, ryknął mężczyzna tak głośno, że człowiek, przerażony, rzucił się do ucieczki, potykając się na progu i z hukiem wypadając na ulicę. Słyszał jeszcze pełen wściekłości głos oberżysty gdy biegł ile sił w nogach i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy ten ucichł. Pochylił głowę, ukrywając twarz przed innymi ludźmi, aby nie znalazł się już nikt, kto by na niego krzyczał.

Pragnął zniknąć z głównej drogi, wszedł więc w wąską uliczkę pomiędzy budynkami. Kluczył w labiryncie z cegły i kamienia, skręcając to w prawo, to w lewo. Mijał podwórka pozbawione zieleni, brudne szyby w oknach, biegnące z plecakami dzieci. W powietrzu mieszały się najróżniejsze, w większości obce mu wonie, za którymi starał się nadążyć jego nos, przez co obracał szyją jakby była na sprężynie. Kręciło mu się w głowie, gdy tak szedł owładnięty feerią zapachów i kakofonią najróżniejszych dźwięków, wdzierających się do jego umysłu wszystkimi porami ciała. W końcu oparł się wyczerpany o chłodną ścianę i zamknął oczy, tylko po to by pod powiekami oglądać dalszą część tego obezwładniającego spektaklu. Stopniowo zaczął się wyciszać, aż w końcu mógł otworzyć oczy. Świat wydał mu się teraz spokojniejszy, a wraz ze spokojem nadeszło znajome uczucie, które przyciągnęło tu człowieka z jego góry, aby uciszył w ten sposób dojmujące poczucie odosobnienia. Teraz jestem wśród swoich, pomyślał. I poczuł jeszcze większą samotność.

Chociaż wędrował ulicami bez celu, ten sam go odnalazł. Dotarł na skraj miasteczka, gdzie budynki nagle urywały się, tworząc pionową ścianę oddzielającą miasto i jego mieszkańców od reszty świata. To co przed sobą zobaczył przejęło go grozą. Ogromna połać, która dotychczas musiała być lasem, rozciągała się przed nim w całej swojej nagości, pozbawiona drzew, ogołocona z brązu i zieleni, pusta. Człowiek miał wrażenie, że ta ogołocona ziemia ciągnie się aż po horyzont, a może jeszcze dalej. Poczuł jak jego oczy zachodzą łzami. Dlaczego to robicie?, zawołał do najbliżej stojących osób. Mężczyźni odwrócili się zdziwieni, patrząc na niego nieufnie. Jak to dlaczego, odpowiedział jeden z nich, robimy miejsce pod budowę. A drzewa?, drążył człowiek, Co z drzewami? A co ma być? Spaliliśmy. Człowiek poczuł, że uginają się pod nim nogi, jakby nie mogły udźwignąć ciężaru tego co właśnie usłyszał. Odwrócił się od tego widoku, niezdolny wydusić z siebie żadnego słowa, i powlókł się z powrotem pomiędzy kamienne budynki.

Nie wiedział jak długo wędrował wzdłuż krętych ulic, ale słońce nieubłaganie przesuwało się po niebie, wkradając się w każdy zakamarek, za każdy kamień, w każdą szybę. Miasto wydało się teraz człowiekowi jeszcze bardziej niegościnne, szarość napierała na niego ze wszystkich stron, dusiła go swymi stalowymi ramionami. Ogromny ciężar przygniótł jego barki, jakby nagle podźwignął wyjątkowo ciężką kłodę drewna, którą już zawsze miał nosić przy sobie. Gdy podniósł wreszcie głowę, odkrył, że zawędrował pod drewniane ogrodzenie, wewnątrz którego gromadziły się dziesiątki, o ile nie setki świń. Powietrze przecinał zwierzęcy choć wcale nie nieprzyjemny dla człowieka zapach. Uśmiechnął się do siebie i pochylił nad ogrodzeniem, aby pogłaskać jedno ze zwierząt między uszami. Świnia chciwie wcisnęła się w belki, jakby spragniona dotyku, jakby cały jej świat skompresował się w jednej sekundzie w jego dłoni. Dziwiło go to, ale przynosiło też ukojenie. Nagle do jego uszu przedarł się porażający dźwięk, tak desperacki i pełen przerażenia, choć w żadnym aspekcie ludzki. Szybko cofnął dłoń, gdy świnia i jej towarzyszki rzuciły się w popłochu do ucieczki, ale przebywały w zagrodzie w takim ścisku, że zamiast biegać tylko taranowały się wzajemnie w panice. Człowiek, poruszony dźwiękiem, który usłyszał, ruszył szybko w kierunku budynku, z którego dochodził. Drzwi były uchylone, gdy zajrzał do środka w chwili, w której mężczyzna opuszczał z impetem ogromne narzędzie na głowę kulącej się u jego stóp świni. Zwierzę, powalone na ziemie najpewniej poprzednim ciosem, miotało się desperacko, częściowo porażone, tłukąc nogami o brudną ziemię. Po drugim ciosie jęknęło tylko cicho i poruszało się w miarowych spazmach. Mężczyzna z pomocą kolegi dźwignął ciało zwierzęcia i zawiesił na ogromnym haku pod sufitem. Śmiejąc się z czegoś co powiedział jego towarzysz zaczął rozcinać skórę na szyi wciąż żywej świni, niechlujnie podsuwając nogą wiadro, do którego spływała krew miotanego konwulsjami zwierzęcia. Co wy robicie, krzyknął przerażony człowiek, otwierając szeroko drzwi i patrząc z niedowierzaniem na mężczyzn. Jak to co, zapytał mężczyzna z nożem, zabijamy świnię. Przecież tak nie można, krzyczał człowiek, ona jest przerażona i cierpi. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Przerażona? Panie, przecież to świnia.

Człowiek odwrócił się na pięcie, wybiegł z budynku i zwymiotował pod jego ścianą. Jego żołądek skręcał się w przeraźliwym bólu, łzy niekontrolowanie płynęły po jego twarzy, z jego gardła wydobywał się rozdzierający serce krzyk, chociaż sam nie zdawał sobie sprawy, że krzyczy. Rzucił się na oślep w stronę ulicy i biegł, biegł, biegł przed siebie ile sił w nogach, biegł w stronę góry, mijał budynki, wąskie brukowane ulice, sklepy, karczmy i domy, i mijał ludzi, ich twarze wydały mu się wykrzywione w upiornych grymasach, z ich nozdrzy buchały kłęby dymu, z ich gardeł wydobywał się charkot, a człowiek biegł, wciąż z krzykiem na ustach, i całe miasto rozmyło się w jednej wielkiej plamie szarości, a on biegł w stronę rosnącej z każdym krokiem góry, w stronę zieleni drzew i chłodu strumienia.

Legenda głosiła, że przybysz pochodził zza góry. Byli też tacy, chociaż niewielu ich było, którzy twierdzili, że zszedł ze szczytu. A potem nikt już niczego nie twierdził, bo nie byłoby nikogo, kto by pamiętał o człowieku.

Koniec

Komentarze

Pingwiniamamo, na tym portalu szorty kończą się na dziesięciu tysiącach znaków, więc Twój tekst już szortem nie jest. Bądź uprzejma zmienić oznaczenie na OPOWIADANIE.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mówiono potem, że człowiek ten przyszedł zza góry.

Oj, nieładne, że się tak wyrażę wprost, zerżnięcie z klasyka. Wątpię, aby było to przypadkowe zdanie. I w dodatku jest zdaniem otwierającym, tak jak i w oryginale. 

Ode mnie, tak na szybko, jedna uwaga. Powtórzenia! Przejrzyj tekst pod tym względem, bo razi na dzień dobry. Góry i szczyty wyrosły w tym pierwszym fragmencie jak grzybki po deszczu. Co do fabuły i ogólnego komentarza jeszcze wrócę, a na dzień dobry zwróć uwagę na to:

 

 

Mówiono potem, że człowiek ten przyszedł zza góry. Widywano już przybyszów z innych miast, którzy okrążali wielką górę, dźwigając na swych barkach przedmioty na handel. Niektórzy przybywali obładowanymi wozami ciągniętymi przez wychudzone konie, których skóry parowały na mrozie i intensywnie pachniały w letnim upale. Większość mieszkańców była zgodna co do tego, że mężczyzna przybył z odległej krainy za górą. Byli też tacy, chociaż niewielu ich było, którzy twierdzili, że zszedł ze szczytu. Nie bądź głupcem, słyszeli wówczas, ta góra nie ma szczytu. Pnie się nieskończenie w górę aż do chmur. I z lękiem zerkali w jej kierunku, na potwierdzenie swoich słów wskazując niebo, na którym każdego dnia, niezależnie od pogody i pory roku, gromadziły się gęste obłoki, od zarania dziejów pokrywające tajemnicze szczyty wielkiej góry. Był to istotnie ogromny masyw, który górował nad krainą na wieki przed powstaniem ludzkich osad, i który miał trwać w swoim majestacie na długo po tym, jak zaniknie wokół wszelkie życie. Jego szczyty, tak odległe i niedostępne, rozbudzały wyobraźnię mieszkańców, którzy opowiadali o nich fantastyczne legendy, zgromadzeni w ciemności wokół płomieni ogniska. Każda następna opowieść coraz bardziej niemożliwa i mrożąca krew w żyłach, każda równie nieprawdziwa. Strach przed nieznanym jest głównym narratorem bzdur i uprzedzeń, które niczym nowotwór narastają na zdrową tkankę prawdy.

I chociaż tak wielu w to wątpiło, człowiek ten istotnie przybył ze szczytu góry. Nie wiedział jak się tam znalazł ani kiedy. Odkąd sięgał pamięcią, góra była tam gdzie była, a on znajdował się na jej szczycie, chociaż nie znał ani słowa góra, ani szczyt.

Faktycznie jest trochę powtórzeń, ale całość przynajmniej mi się fajnie czyta.

Dla mnie trochę nieprzekonująca taka wielka, niedostępna góra, na której spokojnie żyje sobie człowiek z psem. Przeglądnij tekst, bo się nieco rozjechał. 

 

Jego szczyty, tak odległe i niedostępne, rozbudzały wyobraźnię mieszkańców, którzy opowiadali o nich fantastyczne legendy, zgromadzeni w ciemności wokół płomieni ogniska.

 

Zmieniłabym szyk na:

Jego szczyty, tak odległe i niedostępne, rozbudzały wyobraźnię mieszkańców, którzy zgromadzeni w ciemności wokół płomieni ogniska, opowiadali o nich fantastyczne legendy.

 

Każda następna opowieść coraz bardziej niemożliwa i mrożąca krew w żyłach, każda równie nieprawdziwa. Strach przed nieznanym jest głównym narratorem bzdur i uprzedzeń, które niczym nowotwór narastają na zdrową tkankę prawdy.

Ta fraza jest dla mnie trochę nadmiarowa, może nawet niepotrzebna w tekście. 

 

Pospiesz się, warknął mu do ucha nieznajomy, po czym odepchnął go w bok, gdzie człowiek zatoczył się na ścianę.

Powinno być zapisane jako dialog. A dalej jest nieprawidłowy zapis, bo można odnieść wrażenie, że ramię bolało pijaka. 

 

Myślę, że brak imienia powoduje płytkie traktowanie człowieka i nie wciąga w jego losy.

 

Całość do przeczytania, ale nie porwała.

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Zmieniłam na opowiadanie.

 

Co do “zerżnięcia z klasyka” – rany, tak, ale wpadka! Jakoś mi tak wpadło, miało być roboczo, chciałam zrobić klamrę, a potem zostało i zapomniałam. Wstyd. Wymyślę nowe i zmienię. Powtórzenia, cóż… zabieg był celowy ale najwyraźniej marnie to wyszło. Dialogi także celowo wyglądają jak wyglądają – wbrew pozorom wiem jak zapisywać z języku polskim dialogi. Wymyśliłam sobie, że to będą takie dialogi-nie dialogi, trochę realne a trochę nie. Ale jeśli autor musi tłumaczyć swoje intencje, to raczej oznacza, że nie wyszło mu zbyt dobrze.

Wprowadzę poprawki.

Pamiętam, że też ukradłe… pożyczyłem sobie od kogoś zdanie otwierające, ciąg dalszy pisało się potem gładko. Nikogo nie potępiam. ;)

Witam,

 

Na wstępie chciałbym ogromnie pogratulować pierwszego opowiadania tutaj – sam jestem świeżakiem i rozumiem ile tremy może powodować odkrywanie części siebie na forum.

 

Co do samego opowiadania, główną rzeczą w samej historii która najbardziej zakuła mnie w oczy, jest to, że główny bohater, wg. narratora, mało wie, natomiast będąc w mieście doskonale rozumie co się do niego mówi (nie rozumie jedynie słowa pieniądze) a nawet odpowiada dialogiem. Kłóci mi się to z samą ideą zawartą na początku. Może lepiej jest trzymać się w tym wypadku konwencji, że narrator jest wszechwiedzący i opowiada o odczuciach bohatera. 

 

Opisy obowiązków w mieści troche zbyt płytkie, może warto byłoby patrzeć na nie przez pryzmat osoby która nie wychowała się w mieście a właśnie na górze, żeby czytelnik mógł spojrzeć na to z innej perspektywy? 

 

Czego uczy nas przypowieść o psie w tym wszystkim? Dobroci serca człowieka z góry i złego traktowania życia ludzi na dole? Co tak naprawdę chcesz przekazać czytelnikowi?

 

Jak już wcześniej zauważono, zbyt dużo jest filozoficznych wstawek które nie trafiają do mnie zwarzywszy na rodzaj historii. 

Czekam na dopracowanie, bardzo podoba mi się część kiedy człowiek żyje swoim prostym życiem, natomiast schodząc coraz niżej góry, jak i tekstu, pojawia się chaos który można by dopracować by wyglądał na zamierzony. 

 

Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka