Płyń w górę rzeki przez trzy dni, przekrocz bramę małp i miasto gdzie krokodyle podróżują na lektykach. U wejścia do Czarciej paszczy pokłoń się przed statuą boga karaluchów i złóż mu w ofierze odrobinę słodkiego oudu, jego dzieci przeprowadzą cię przez labirynt bezpiecznie.
Tak dotrzesz do Od-a-od. Miejsca, gdzie ptaki przybywają wydać ostatni dech, by ich dusze mogły spleść się z gałęziami, wrosnąć w pień i plątaniną korzeni powrócić do wiecznie bijącego serca wszystkich serc.
Zetnij takie drzewo, a odkryjesz srebrzyste ślady, żyły cierpkiej, oleistej żywicy pozostawione przez najwspanialszą z pośmiertnych dróg.
Drewno oczyść i podpal żywicę od żagwi wykonanej z drzewa, które zrodziło agar.
Dym z kadzidła zsyła zawsze prawdziwe wizje, a destylowany oud odgania złe sny i melancholię.
***
Cesarska straż przybyła przez Czarcią paszczę o świcie i nie prosili o pomoc – oj nie – przecie jedyne co potrafią przybysze to żądać.
– Dekadę temu uleczyłeś kadzidłem jego ojca, a teraz przyszedł czas, by uleczyć i młodego cesarza – powiedział strażnik nawet nie w połowie moich lat.
Spojrzałem ponad głowy przybyszy, na agarowy zagajnik w oddali, gdzie spokojne gałęzie miały dać schronienie córce. Po czym przeniosłem wzrok z powrotem na żołdaka. W oczach przybyszów odnalazłem jedynie lód.
– Wiemy, że potrafisz. Odmowa oznacza…
– Zdradę – dokończyłem za niego.
– A zdrada oznacza…
– Śmierć – wyszeptałem. – Śmierć ludzi i śmierć lasu.
Przytaknął nieznacznie i zacisnął rękę na włóczni.
– To jak będzie? Podejmujesz się?
Skinąłem głową i oddaliłem się do domu po narzędzia.
Nie miałem innego wyboru.
***
Odnalazłem ją pochyloną nad grobem matki u stóp wielkiego, uschniętego drzewa z kikutami obciętych gałęzi.
– Ojcze? – zapytała zdziwiona.
– Spokojnie dziecko. Proszę, chodź ze mną.
Zaprowadziłem ją do polany gdzie oczyszczam drewno i wskazałem by usiadła na płaskim kamieniu w cieniu silnego agarowca. Miejsca kontemplacji i pracy.
– Obcy przyszli, bo pewien młody chłopiec jest bardzo chory.
Odłożyłem na kamień rzeźbione dłuto-symbol naszego rzemiosła. Dostałem je od ojca, a on od swojej babki, a ona od wsławionej w całym cesarstwie matki i tak od ponad dwunastu pokoleń.
– Co się mu stało Ojcze?
Spojrzałem w brązowe oczy córki, oczy tak łudząco podobne do spojrzenia jej matki i uśmiechnąłem się, próbując powstrzymać łzy.
– Zamknął się we własnych snach. Jedynym lekarstwem jest szkarłatny agar, który odgania złe sny niezależnie kto lub co je sprowadziło, nawet ty sam.
– Nie rozumiem, po co tutaj przyszli – odpowiedziała. – Mówiłeś, że taki agar skończył się lata temu i nie znalazłeś kolejnego źródła.
– Nie znalazłem, bo w całym lesie było tylko jedno drzewo, które rodziło taki agar. To gdzie pochowałem twoją matkę – odpowiedziałem i odłożyłem na kamieniu młotek ciesielski, dokładnie tuż obok dłuta.
– Powiedziałeś im to? Że nie możesz uleczyć chłopca?
– Uwierz mi, nie interesuje ich taka odpowiedź, Poprzednio nie odeszli, póki nie dostali lekarstwa. Karczowali drzewa prawie do ostatniego, torturowali mieszkańców wioski na moich oczach, a później i mnie. To wszystko, bo słyszeli, że nasza rodzina lata temu powstrzymała epidemię złych snów właśnie dzięki mocy szkarłatnego kadzidła. Na nasze nieszczęście te pogłoski są prawdziwe. – Zrobiłem krótką pauzę, słowa nie mogły przejść mi przez gardło.
– Trzeba znaleźć odpowiednie drzewo – kontynuowałem – niezasiedlone przez dusze ptaka i poświęcić przed nim… I poświęcić przed nim… coś ważnego. – Odwróciłem twarz, by nie widziała łez napływających do oczu. – Musisz uciąć gałąź drzewa i oczyścić, jak zwykły agar. To tyle. – Odpiąłem zapięcie na pochwie noża i obnażyłem długie ostrze.
– Jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało – wyszeptałem i zbliżyłem się o krok w kierunku córki.
– Tato? – zapytała.
– I kocham cię, bardziej niż cokolwiek innego. Jesteś zdolną, pracowitą młodą kobietą. – Postąpiłem kolejny krok, jakby obca dla mnie ręka zaciśnięta na rękojeści noża zaczęła się trząść.
– Tato, co robisz? – Córka cofnęła się i jej plecy dotknęły agarowego drzewa, wzrok biegał na boki, szukał odpowiedzi albo pomocy.
Stanąłem tuż przy niej, oparłam wolną rękę o pień drzewa i wyszeptałem:
– Przepraszam.
Chłód noża wszedł głęboko w moją szyję, gorący szkarłat jednocześnie chlusnął na korę i zalał mi płuca, ciało desperacko walczyło o oddech. Wiedziałem, że to nic nie da.
Po prostu wypuściłem z siebie ostatni świst powietrza i spokojnie wzniosłem się ponad martwą skorupę, przywitać zieleń gałęzi, pewność pnia i tętno świata płynące w korzeniach.
Mój nowy dom.
***
Zanim odszedłem widziałem jeszcze, że podnosi narzędzia i nadal szlochając ścina pierwszą z wielu moich gałęzi.
Jestem z niej taki dumny i wiem, że będę tęsknił.
Zawsze będę tęsknił.