- Opowiadanie: MarBac - W tym domu mieszka zło

W tym domu mieszka zło

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Gekikara, Użytkownicy III

Oceny

W tym domu mieszka zło

Ściskany w dłoni klucz jest zimny.

Jest to zimno lodowego sopla, lecz im dłużej i mocniej zaciskam na nim palce, nie nagrzewa się. Choć powinien, bo dłonie mam tak ciepłe, że czuję lepki pot… Nie pamiętam, jak klucz znalazł się w moim ręku. Nie pamiętam nawet drogi, która zawiodła mnie w to miejsce. Ostatnie, w jakim chciałabym się znaleźć…

Podnoszę wreszcie głowę i otwieram oczy.

Dom w świetle słońca pobladłego od jesiennych bolączek nie wydaje się straszny. Jest po prostu… nijaki. Szara fasada, spadzisty dach, kilka stopni prowadzących do drzwi. Zaokrąglone na szczytach murki po obu stronach schodów. Metalowa kratka do wycierania butów. Chałupa, jakich wiele na wsiach. Dlaczego więc, kiedy myślę o tym domu, na myśl przychodzi mi jedno określenie?

Ten dom jest po prostu „zły”.

Już jako dziecko to czułam. Nie umiałam tego wysłowić, ani tym bardziej zrozumieć. Dzieci po prostu czują takie rzeczy. Upływające lata zazwyczaj stępiają tę wrażliwość. Nazywa się to „wydorośleniem”. Czasem jednak ten wewnętrzny detektor tego, co inne, jest zdolny przetrwać na dnie serca. Albo i zatruć je na całe życie…

Podchodzę do schodów i lewą ręką dotykam murku z betonu zmieszanego z gruboziarnistym żwirem. W dzieciństwie udawałam, że to grzbiet konia. Siadywałam na nim okrakiem i galopowałam przez pola wyobraźni. Nagrzany słońcem był wtedy ciepły… Teraz kąsa chłodem spoconą skórę.

Odruchowo wycieram buty o kratkę. Dźwięk przyprawia mnie o ciarki. Największym przerażeniem napawają jednak drzwi. Matowa, aluminiowa klamka i farba odłażąca z drewna. Niby nic. Jednak wiem, że gdy wreszcie użyję klucza, nie będzie już odwrotu. Gdy otworzę drzwi, wypuszczę wszystkie demony, jakie od wielu lat spały, zamknięte w „złym domu”. Muszę jednak to zrobić. Nie mam pojęcia, dlaczego.

Po prostu tak każe mi dziecko uwięzione na dnie przerażonego serca.

 

Stoję w korytarzu, światło dnia zezuje przez okno na zakurzone deski podłogi. Na lewo kuchnia, na prawo do ściany tulą się schody na strych. Słońce doczołgało się tylko do dwóch pierwszych stopni.  Widzę drzwi pokoju, do którego nigdy nie mogłam wchodzić w dzieciństwie. W końcu „z pola” nie powinno się pchać do pokoju gościnnego. Raz udało mi się do niego zajrzeć. Pamiętam ciężką komodę i jakieś popiersie na niej.

Na wprost mnie białe drzwi z żółtawą, wytłaczaną szybką na wysokości oczu. Wciąż pamiętam, że jako kilkulatka puszczałam się biegiem przez korytarz, by dobiec do nich. W głowie kotłowało się jedno:

“Nie patrz w prawo. Nie patrz w prawo. Nie patrz…”

Ileż to razy wolałam iść za stodołę, by załatwić potrzebę, niż wchodzić do „złego domu”. Żeby dojść do łazienki trzeba minąć zejście do piwnicy. I chyba było to pierwsze miejsce, w którym wyczułam „zło”. Nie rozumiałam tego, nie znałam powodu. Dopiero niedawno, podczas rozmowy ze znajomą, która fascynuje się tematyką duchów i nawiedzonych domów, usłyszałam teorię w pełni oddającą to, co odbierało moje wrażliwe, dziecięce serce:

“Dom, który jest przesiąknięty złem, wyczuwa osoby wrażliwe. Takie, które poprzez serce widzą więcej. To nieprzybierające żadnej konkretnej formy zło wycofuje się, gdy takie osoby przebywają w nim. Przyczaja się, żeby nie zostać odkrytym”.

 Teraz wiem, że ten dom wstrzymywał oddech za każdym razem, gdy przekraczałam jego próg. Zło nie potrafiło jednak do końca się skryć pośród cieni i pomiędzy trzeszczącymi deskami podłogi. Czułam na sobie wzrok demonów, śledzących z ukrycia każdy mój ruch. Słyszałam ich ślinę kapiącą na podłogę. Pragnęły mnie rozszarpać. Ale i… bały się mnie. Czułam to…

 Pchnęłam małe drzwi prowadzące do piwnicy i ruszyłam na spotkanie pierwszego demona.

 

***

 

Leżałam na stole.

Ciężki obrus przykrywający jego blat przywodził na myśl ołtarz. Światło świec pieściło nagość mojego ciała. Drżałam. Wyschnięte wargi pękły, czułam smak krwi w ustach. Chciałam ją wytrzeć i wówczas okazało się, że ręce miałam skrępowane.

Podniosłam głowę. Ze ściany patrzyło na mnie wpisane w trójkąt oko. Pod nim dziwne pismo i więcej symboli. Na klęczniku pod malowidłem dostrzegłam naczynia. Kielichy, misy… i sztylet. Mierzył we mnie sztychem, jakby dobitnie chciał pokazać, kogo wybrał tej nocy na swoją oblubienicę.

Naraz wokół rozbrzmiały szepty. Nie rozpoznałam języka, czasem tylko w uszach syczały imiona biblijnych diabłów i demonów. Dostrzegłam postacie w czarnych szatach. Bijąc czołem o ziemię, klęczały wokół ołtarza, na którym leżałam. Nie miały twarzy. Pod kapturami kotłowała się fanatyczna, pełna nienawiści czerń piekieł.

Oko na ścianie mrugnęło, zapłonęło ogniem. Z płomieni zrodził się trójoki kozioł. Spłynął ze ściany jak krew z ostrza, które jednym cięciem przecięło nić życia. Okrążył ołtarz. W jego oczach płonęło pożądanie… Oblizywał wargi i przełykał ślinę, potęgując przerażenie i obrzydzenie, jakie czułam. Wiedziałam, o czym marzy bestia… Nawet zanim dotknęła mojej nogi, zanim przesunęła gorącym pazurem po wewnętrznej stronie uda, coraz wyżej, wyżej…

– Dość! – wrzasnęłam.

Demon zawahał się. Spojrzał na mnie, jakby ze zdziwieniem. „Przecież tego chciałaś”, mówiły ślepia płonące chucią. Chciałaś…

Zamknęłam oczy, byle uciec od tego spojrzenia. Nie widziałam jak bestia chwyciła sztylet. Jak wzniosła pokryte łuskami ramię nade mną. Jak ostrze wbiło się w młodą, białą pierś… Nie widziałam szkarłatnych strug spływających po ołtarzu.

Czułam na sobie tylko język demona zlizującego krew z mojej stygnącej, martwej skóry…

***

 

Otwieram oczy.

Żarówka kołysząca się na kablu wprawia w tan weki i butle – otulone kurzem, śpiące na półkach. Smród gnijących ziemniaków gryzie w nos. Ceglane ściany piwnicy pokrywa szary nalot pleśni. Nie ma już tajemniczych znaków, postaci w kapturach, ołtarza. Nie ma ofiary dla Złego.

Dlaczego więc boli mnie pierś?

Dotykam skórę w bolącym miejscu. Jest zimna jak u nieboszczyka. Jednak serce ukryte w klatce żeber wciąż bije. Tłucze jak oszalałe. Dobrze wie, że to nie koniec poszukiwań.

Wracam na parter. Zmierzcha… Czas w tym domu nie słucha się praw realnego świata. Kątem oka zauważam postać stojącą u szczytu schodów. Zamieram w bezruchu, może ona mnie nie…

A jednak widzi mnie. Z jej gardła dobiega głęboki, zwierzęcy warkot. Tak warczy wilk, który zwietrzył zagrożenie. Który ostrzega… Słyszę skrzypienie starych stawów, kiedy upiór schodzi o stopień niżej. W gasnącym świetle dnia widzę dłoń sunącą po poręczy jak blady pająk. To dłoń trupa…

– Nie ciebie szukam – szepczę w stronę zmory i nie patrząc na schody, opuszczam dom.

Wychodzę prosto w płonący świat.

 

***

Widnokrąg przypominał palenisko ogromnego kominka. Znalazłam się w upiornym teatrze cieni. Czarne sylwetki biegały na tle płomieni, kryjąc się, znikając co rusz, jakby pod ziemią. Te widmowe kukiełki wykrzykiwały coś pośród huku, nawoływały. Ludzie… Realni ludzie.

Ruszyłam w ich stronę, szukając ratunku. Coś z wizgiem przeleciało obok mojej głowy. Wybuch za plecami pchnął mnie na ziemię. Wpadłam do rowu wypełnionego wodą…

 Nie.

 To była krew.

Próbowałam wstać i wówczas wyczułam pod palcami zimne, metalowe tuleje. Podniosłam jedną do oczu. Eksplozja rozjaśniła niebo i w jej świetle dostrzegłam, że trzymam w ręku łuskę od pocisku karabinowego.

– Co ty tu robisz?!

Żołnierz stał tak blisko mnie, że jego ślina trysnęła na moją twarz. Trząsł się. W jego oczach widziałam zwierzęce przerażenie. Tak potężne, że od totalnego paraliżu nerwowego dzieliła tego chłopaka raptem chwila. Raptem jeszcze jedna śmierć, której byłby świadkiem.

– Szukam… – wybełkotałam półprzytomnie, urywając zdanie. Wszystko przez to, że w kolejnym świetlistym popisie artylerii dostrzegłam na dnie okopu krwawą papkę mięsa zmieszanego ze strzępami munduru. Oderwana w łokciu ręka wciąż ściskała kolbę mausera.

Drżące palce poruszały się.

Pełzły po zamku broni, jakby śmierć nie mogła powstrzymać żołnierza przed dalszą walką. W otwartej jak książka klatce piersiowej widziałam płuca. One wciąż oddychały. Serce pompowało krew, nie do żył, lecz w polską ziemię…

– Co tu robisz?! Uciekaj!

Oderwałam spojrzenie od makabry.

Żołnierz, którego dostrzegałam jako pierwszego, teraz nie miał połowy twarzy. Odłamek wielkości talerza ściął sklepienie czaszki i siedział na barku żołnierza jak karykaturalna papuga.

– Uciekaj, póki możesz. Bo ona cię pożre… Jest zachłanna – wydusił, nim zwalił się na twarz w krwawe błoto połykające poległych.

To Ojczyzna grzebała swoich synów, którzy o nią walczyli.

Wstałam, mimo kul świszczących wokół. Chciałam dać krok, lecz ugrzęzłam już po kolana. Ziemia łykała centymetr po centymetrze moje nogi, zachłannie wciągając mnie w wojenne trzewia. Strąciłam wciąż żywą dłoń z mausera, chwyciłam broń i wbiwszy bagnet na skos w ścianę okopu, wywindowałam się w górę. Zobaczyłam płonącą stodołę. Linia frontu była teraz oświetlana z dwóch stron, a ja utknęłam pomiędzy ścianami ognia. Ryczenie bydła palonego bezlitośnie na żywca wstrząsnęło sercem. Im bliżej pogorzeliska, tym mocniejszy smród palonego mięsa.

Dostrzegłam zarys wejścia. Prosto z płomieni wyszła ku mnie postać. Nie demon… Człowiek. Nie było na nim centymetra skóry. Z resztek spalonych włosów unosiły się smużki dymu. Tylko oczy należały do wciąż żywej istoty. Błyszczące, przekrwione białka łypały z oczodołów pozbawionych powiek.

Patrzyły na mnie z nadzieją skazańca idącego na śmierć.

– Powiesz im? – wychrypiał spalony upiór. – Powiesz?

– Co?

Ręka, na której wciąż pełgały płomienie, uniosła się. Wskazała płonący budynek.

– Że to nie moja wina.

– Czy to ciebie szukam? – zapytałam.

– Nie. Choć ON jest w każdym z nas.

Kiwnęłam głową, choć nie rozumiałam. Z dziwną pewnością siebie podniosłam do ramienia karabin, przeładowałam. Wypluta z zamka łuska błysnęła w świetle ognia niczym iskra nadziei. Albo przebłysk miłosierdzia.

Nie było jednak do kogo strzelać. Widmo znikło. Znikły też płomienie. Weszłam do zrujnowanego pożarem budynku i… znalazłam się w pięknym miejscu. Przede mną rysowały się gwiazdozbiory. Dziesiątki wąziutkich snopów światła przecinały mrok. Szłam wolno pośród nich, próbując łapać refleksy. Wiedziałam, że to kule karabinów maszynowych poszatkowały starą, ceglaną ścianę stodoły. Choć wybuchy wciąż na nowo rozświetlały ten teatrzyk, wewnątrz budynku było cicho.

Właśnie dlatego brzęk rozpinanego pasa zabrzmiał tak rozgłośnie.

– Chodź tu, mała…

Nie widziałam go w ciemności. Słyszałam tylko stukot podkutych butów. I odgłos rozpinanych spodni. Naparł na mnie całym ciałem, przycisnął do ściany. Jego oddech śmierdział padliną.

– Chodź tu, pokaże ci coś, co ci się spodoba – kusił demon.

– Dość… – jęknęłam czując, że coraz mocniej napiera na mnie podbrzuszem. – Odejdź…

Polizał mnie po szyi. Jego język palił skórę.

– Dość! – warknęłam, odpychając demona.

Seria z karabinu uderzyła o ścianę, dodając do upiornego gwiazdozbioru kolejne świetlne punkciki. Czułam, że kule przeszywają mnie na wysokości piersi. Teraz i ja stałam się płótnem, na którym wojna wymalowała ołowiem swoją historię. Gasnąca świadomość z ponurą satysfakcją odkryła, że spryskane moją krwią kule ukąsiły i demona.

Kolejnego, którego wywołałam w złym domu…

 

***

 

Otwieram oczy.

Tym razem nie pokaz ognia artylerii, a światło dnia wwierca się do wnętrza stodoły przez otwory po kulach – pamiątki po historii, której świadkami są już tylko stare ściany. I ziemia, która być może wciąż pamięta smak młodej, żołnierskiej krwi.

Czuję wilgoć ściekającą po lewej stronie szyi. Ścieram ją i patrzę na palce, spodziewając się zobaczyć czerwień. Nic takiego. Nie jest to też pot. Za bardzo się lepi…

Spycham na skraj świadomości wspomnienie dotyku języka na skórze karku i wychodzę na zewnątrz. Znów jest dzień. I to piękny, słoneczny. Złote promienie przewiercają się przez koronę starego orzecha, uroczo oświetlają murowaną kapliczkę. Stojąca w niej figurka Matki Boskiej wyblakła. Może od słońca, może ze wstydu. Jakby chciała zniknąć.

Ona też pamięta te wszystkie historie, które dręczyły mnie od dzieciństwa.

Ruszam wzdłuż ściany domu. Zaglądam w okna. Zatrzymuję się na dłużej przy jednym z nich. Widzę pokój z piecem. Kremowe kafle wyzierają zza woalki pajęczyn. Pamiętam, że w dzieciństwie unikałam wchodzenia do tego pomieszczenia.  I za nic w świecie nie chciałam w nim spać. Teraz widzę, dlaczego.

Zmarła leżąca na łóżku nie wygląda strasznie. Nie przypomina upiora czy demona. Po prostu… śpi. Lilie ułożone wokół mebla poczerniały. Zgniły. Najdziwniejsze jednak jest to, że w pokoju bawi się dziewczynka. Kręcone włosy opadają na okrągłą twarz, łaskoczą zadarty nosek.

Przyciskam czoło do szyby, osłaniam boki głowy dłońmi, by odgrodzić się od słońca i lepiej widzieć to, co dzieje się w środku.

Dziewczynka zamiera. Patrzy na łóżko… Jest ono puste. Nie ma lilii, gromnic, echa szeptanych przez żałobników modlitw. Jednak  po twarzy dziecka zaczynają płynąć łzy. Dygocze ze strachu. Do pokoju wchodzi kobieta. Bierze dziecko na ręce, rusza ku drzwiom. Dopiero wówczas zauważam, że dziecko nie ma ust…

Naprzeciw mnie staje zmarła starucha.

Odskakuję od okna. Nawet mimo szyby czuję chłód bijący od zmory. Pozbawione tęczówek oczy wwiercają się we mnie. Trup podnosi rękę. Z dłoni odpadają strzępy gnijącego mięsa, gdy kościsty palec wskazuje na… sąsiedni pokój? Nie…

Zmora rozciąga wargi w upiornym, pełnym satysfakcji uśmiechu.

Biegnę z powrotem na podwórko, kierowana nie strachem, a troską o los dziecka. Drzwi domu otwierają się. Kobieta sadza dziewczynkę okrakiem na murku, mówi coś, uśmiechając się. Wraca do środka, a dziecko ociera łzy, zadziera głowę i zerka na słońce. Choć wciąż nie ma ust, wiem, że się uśmiecha. Widzę to po oczach. W końcu to słońce zawsze jest tym dziecięcym lekarstwem na wszelkie strachy. Bronią w walce z upiorami czyhającymi nocami w szafach, czy pod łóżkami.

Dziewczynka „kłusuje” na betonowym koniu, klepaniem poganiając go do żywszego biegu. Szybko się jednak nudzi, więc zeskakuje na trawę po drugiej stronie murku i idzie w stronę chlewu. Nie tego spalonego. Zawsze czuła, że w budynkach na prawo od domu stało się coś strasznego, dlatego tam nie wchodziła. Tak, jak bała się piwnicy, pokoju z piecem kaflowym i ściany podziurawionej kulami. Idzie do nowej chlewni, nuci pod nosem. Wcale nie przeszkadza jej zapach gnoju i zwierząt.

Drabina na poddasze wygląda kusząco… Jest mocna, z grubych, okrągłych belek. I przyjemnie gładka, wypolerowana przez dłonie, które setki razy windowały właściciela na górę. Dłonie, które…

– Dość… – jęczę, śledząc dziewczynkę zza drzwi chlewu.

Mała wspina się odważnie, choć szczebelki są szeroko rozstawione. Jednak przygoda to przygoda… Lokowana główka już wygląda przez otwór. Wiem, że widzi podłogę zasłaną źdźbłami trawy, przypudrowaną kurzem. I kostki siana ułożone pod ścianą. Pewnie już planuje zabawę w zamek, kiedy słyszy głos mężczyzny.

Dobrze znajomy głos…

– Chodź, mała. Pokażę ci coś.

“Nie!” – chcę krzyknąć, ale z mojej piersi nie wyrywa się okrzyk, który wszystko by zmienił.

Unoszę dłoń do twarzy.

Nie mam ust…

 

***

 

Stanęłam na poddaszu. Spojrzałam w dół. Drabina ma sto metrów chyba. Super, że wlazłam sama na tę wysokość. Rozgarnęłam bucikiem źdźbła słomy. Kurz unosił się w powietrzu, wiercił w nosie. Myszki buszowały pośród kostek siana, pewnie grały w mysiego berka. Już miałam dołączyć do ich zabawy, chciałam je pogonić, gdy usłyszałam:

– Chodź, mała.

Zobaczyłam kształt człowieka na tle takiej dziury w ścianie, przez który wrzucano na górę siano. On był niewysoki, ale górował nade mną. Ten człowiek, oczywiście, nie dziura.

– Pokażę ci coś.

Podeszłam ochoczo, bo rozpoznałam go. On zachęcił, bym zbliżyła się do krawędzi dziury. Nie bałam się, bo jakby co, to przecież on by mnie uratował, żebym nie spadła, czy coś takiego. Z zachwytem oglądałam świat na dole. Na wprost spalona stodoła, na prawo dom. Murki – konie. Kratka do wycierania butów. Buda psa. Maszyny rolnicze upchnięte w każdy wolny kąt.

– Poczekaj…

Szczęknęła sprzączka odpinanego pasa. Pewnie on zapiął go za ciasno i teraz ciśnie w brzuch. Bury kundel na podwórku zobaczył nas, radośnie zamerdał ogonem. Szczeknął raz czy dwa. Pomachałam do niego, ale on chwycił mnie za rękę, wykręcił do tyłu. Ale tak delikatnie, że się nie wystraszyłam. Chyba bał się, że przywołam psa do chlewika i może on spłoszyć świnki.

– Trzymaj.

Dał mi do ręki coś. Było ciepłe, suche i miękkie. Jak ciasto drożdżowe. Chciałam obejrzeć się, żeby obejrzeć co to, ale on przytrzymał mnie za ramię. Drugą ręką pociągnął za gumkę wszytą w moje spodenki i zsunął je nieco. Dziwne, bo mnie nic nie piło w brzuszek. Puściłam ciasto, żeby poprawić spodenki, ale on znowu zacisnął moją rączkę na tym czymś.

– Ściskaj. O… tak. Tak dobrze.

Ściskałam to coś, bo chyba o to mu chodziło. Nie wiem, po co. On jeszcze bardziej zsunął moje spodenki. Opadły mi razem z majtkami do kostek. Pochylił się nade mną. Chuchnął oddechem, a nieładnie mu z buzi pachniało. Ale trudno. Fajnie wiało z dworzu, więc nie czułam tego aż tak bardzo.

Ręka jego dotknęła moje kolano. Powoli szła wyżej i wyżej… aż do miejsca, w które nie można się dotykać, gdy inni patrzą, bo to wstyd. A on teraz dotykał mnie tam. Nie wiem, czemu. Nie chciało mi się siusiu czy coś takiego. Teraz jednak to coś, co ja trzymałam, zrobiło się twarde. Jakby ożywało w mojej rączce. Może to było jakieś zwierzątko?

– Tak dobrze… Ściskaj… Ściskaj – dyszał tuż nad moim ramieniem. Jego ślina skapnęła na moją szyję, obrzydliwe, chciałam się wytrzeć, ale on znowu mocniej ścisnął moje ręce, aż zabolało i wtedy zaczęłam płakać…

Mam już dość” – pomyślałam, ale nie chciałam zrobić mu przykrości, temu nie powiedziałam na głos.

Mam już dość.

Mam…

Już…

 

***

 

Otworzyłam oczy.

Nad sobą miałam sufit obklejony niemodnymi już styropianowymi kasetonami. Leżałam na kanapie. Bolało mnie całe ciało. A najbardziej…

Najbardziej bolała dusza.

– Chyba mamy to.

Spojrzałam na mężczyznę siedzącego w fotelu przysuniętym blisko kanapy. W zamyśleniu stukała końcówką długopisu w notatnik leżący na kolanach.

– Tak, mamy to… – westchnął z ulgą.

Usiadłam. Byłam zmęczona jak… po walce.

Po walce z własnymi demonami.

– Dalej nie pamiętam – szepnęłam. – Czarna dziura. Jakby… skończył się film. Dlatego nie wiem, czy… Czy na dotykaniu się skończyło. I nie wiem, czy chcę wiedzieć…

Psycholog pokiwał głową, zamknął notes.

– Dojdziemy do tego. O ile będziesz chciała. I tak jest duży progres. Udało nam się oddzielić zasłyszane historie, które przerażały cię jako dziecko od…

– Od realnych wspomnień? – dopowiedziałam.

– Od traumy – poprawił mnie.

Spojrzałam na zegarek. Sesja powinna zakończyć się już dawno… Psycholog nie oponował, kiedy wstałam i zaczęłam zbierać się do wyjścia. Dopiero przy drzwiach powiedział:

– Wiesz, że teraz już masz usta. Nie jesteś już dziewczynką, która nie umiała tego powiedzieć. Nawet musisz to mówić za każdym razem kiedy czujesz, że znowu dopadają cię te wizje i myśli.

Nie odpowiedziałam.

 

Jechałam samochodem jak automat. Aż dziwne, że nie spowodowałam stłuczki. Ocknęłam się dopiero, gdy wyjęłam kluczyki ze stacyjki. Nie byłam jednak pod blokiem, w którym mieszkam. Nie byłam nawet pod domem, w którym od dawna mieszkało Zło.

 

Patrzyłam na nagrobek nie czując absolutnie niczego. Nie drażniły mnie nawet liczne znicze i kwiaty, mające zaświadczać o szacunku i miłości żywych do umarłego. Spojrzałam na medalion ze zdjęciem. Sportretowany wyglądał tak samo, jak obraz który głęboko wyrył się pod moimi powiekami i nie chciał zginąć, choć usilnie próbowałam. 

Otworzyłam dłoń, wypuszczając z dłoni klucz istniejący tylko i wyłącznie w mojej głowie.

– Dość – powiedziałam.

I chyba po raz pierwszy uwierzyłam w te słowa.

 

 

 

“Monsters are real, ghosts are real too.

They live inside us, and sometimes

they win…”

― Stephen King

 

Koniec

Komentarze

Witaj drogi anonimie. Chciałbym po wiedzieć, że interesującą historię nam tu przedstawiłeś, ale chyba lepsze będzie słowo: obrzydliwa.

Z początku nie za bardzo wiadomo co i jak, ale udaje ci się wciągnąć mnie w ten klimat złego domu i z zainteresowaniem śledziłem kolejne rozdziały. Podobały mi się te przeszkoki w czasie i przestrzeni, w pewnym momencie myślałem, że bohaterka naprawdę widzi to, co zdarzyło się w tym domu w trakcie wieku lat. Podejrzenie, że stoi za tym jakaś trauma, gwałt, przyszło do mnie wraz ze sceną w której demon chce "coś pokazać" bohaterce.

Historia poszła jednak w jeszcze bardziej traumatyczne rejony i słowo daję, cierpieniem było o tym czytać. I trochę żałuję, że właśnie w tym kierunku skręciła, a przede wszystkim, że zawarł się w niej tak sugestywny opis. Trochę dlatego, że po prostu nie można podejść do tego tematu bez emocji, a trochę dlatego, że jest to motyw jednak dość często wykorzystywany – przeczytaj Siedem dni stworzenia Ewy kam-mod; podeszła podobnie do tematu. 

Żałuję, że koniec okazał się tak prozaiczny tj. pokusiłeś się, anonimie, o racjonalizację tego co widzimy,, sprowadziłeś fabułę do hipnotycznego snu, zamiast pozostawić nas ze znakiem zapytania. 

 

Z kwestii technicznych zdecydowany nadmiar wielokropków, trochę powtórzeń i piękne fragmenty zdań w towarzystwie niezgrabności, co powoduje, że styl jest dość nierówny. Moim zdaniem też podajesz ciut zbyt wiele informacji, a czasem je jeszcze powtarzasz, zamiast zaufać domysłom czytelnika. 

 

Ogółem dobry tekst, czytało się świetnie, choć temat budzi jak najgorsze uczucia 

 

No i to pytanie napewno padnie, więc uprzedze fakty i zadam je sam:

Gdzie tu fantastyka? :P

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Cześć, Anonimie!

 

Uff, mocne to. A przede wszystkim smutne.

Muszę to napisać: brak tu fantastyki. I co w związku z tym? Nic. Absolutnie nic.

Konstrukcja tekstu mi się podoba, budujesz napięcie, zaciekawiasz. To duże plusy tego tekstu, ale przyczepię się do jednego:

Choć twórcy horrorów dwoją się i troją, największym złem w prawdziwym świecie zawsze był i będzie tylko człowiek.

To zdanie jest tak bardzo niepotrzebne. To wypłynęło z tego tekstu samo tak bardzo, że kiedy czytałem to zdanie aż się na Ciebie, Anonimie, wkurzyłem. Pozwól brzmieć swojemu dziełu. Nie siadaj obok czytelnika i nie mów mu: “Ej, ty! Teraz mówię to, a teraz tamto”. Moim zdaniem to co jest po zacytowanym wyżej zdaniu też jest do redakcji i mocnego przycięcia. Zaufaj swoim czytelnikom!

Technicznie nie jest to perfekcja, bywały zdania, które mi zgrzytały, można nieco pozmieniać składnię, ale na odbiór nie rzutowały.

Nie będę chciał wracać do tego tekstu, ale tylko i wyłącznie przez tematykę. Ale to nie znaczy, że jest w mojej opinii zły. Wręcz przeciwnie. Zachęcam do zmiany końcówki, by nie kładła nam pointy do głów szpadlem, tylko pozwoliła instrumentom brzmieć.

 

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Dziękuję za komentarze i rady, zaraz zastosuje się do nich. To moje pierwsze podejście do horroru, choć finalnie wątek fantastyczny (demony) był po prostu ułudą. I o to chodziło. Poprawię końcówkę, krokusie i zobaczę, jakie emocje jeszcze wywoła ten eksperyment ;)

Cześć,

 

Zręcznie napisane opowiadanie przedstawiające do bólu nieprzyjemny koszmar, oparty na traumatycznych przeżyciach. Mniej więcej od połowy miałem jednak wrażenie, że już gdzieś czytałem lub widziałem (ekranizację) niemal identycznej historii, włącznie z zakończeniem:)

 

Pozdrawiam!

JPolsky, dzięki za komentarz :) Moją inspiracją była prawdziwa historia osoby z mojego bliskiego otoczenia, nie tylko dotycząca molestowania, ale i historii o jej domu rodzinnym – każdy z "demonów" to jedna.

Hmmm. No tak, opowiadasz o ważnych rzeczach. Nieco chyba nadużywanych w literaturze, ale nadal ważnych. Pewnie literatura niewiele pomaga.

I prawdziwych, w sensie niefantastycznych. Ale początek, z dzieckiem instynktownie wyczuwającym zło domu, mi się spodobał.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka