- Opowiadanie: Folan - Optymalikon

Optymalikon

Opo­wia­da­nie jest bez­po­śred­nią kon­ty­nu­acją mo­je­go in­ne­go opka pod ty­tu­łem Nie­śmier­tel­ni. Dzię­ki Oidrin za betę, twoja pomoc była nie­oce­nio­na.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy III, Finkla

Oceny

Optymalikon

Stary pic­kup sunął po spę­ka­nej jezd­ni ku Na­mio­to­we­mu Mia­stu Labau, mimo oka­zyj­nie pry­cha­ją­ce­go sil­ni­ka. Todd uważ­nie ob­ser­wo­wał drogę i z nie­po­ko­jem spo­glą­dał na wska­zów­kę tem­pe­ra­tu­ry sil­ni­ka, która nie­bez­piecz­nie prze­chy­la­ła się w prawo. Tym­cza­sem sie­dzą­cy obok Jack wle­piał spoj­rze­nie za okno.

Pu­styn­na rów­ni­na, któ­rej na­tu­ra po­ską­pi­ła ja­kiej­kol­wiek zie­le­ni, za­czę­ła wzno­sić się i opa­dać, aż w końcu po­śród wzgórz na­ro­dzi­ły się stro­me klify i ni­zi­ny wy­peł­nio­ne nie­wiel­ki­mi je­zio­ra­mi. Szum opon, skrzy­pią­ca amor­ty­za­cja i kle­kot sil­ni­ka, po­łą­czo­ne z su­ną­cym za oknem kra­jo­bra­zem, dzia­ła­ły hip­no­tycz­nie. Nie wie­dzieć kiedy, umysł Jacka za­padł się w dusz­ną ciem­ność.

 

Je­steś, jak zwy­kle, w dro­dze, choć tym razem masz to­wa­rzy­stwo. Ko­le­je losu spra­wi­ły, że do­łą­czył do cie­bie Henry Todd Re­spol, far­mer z De­ku­gar­teń­skich ru­bie­ży.

Henry po­rzu­cił upra­wę roli na rzecz stu­dio­wa­nia magii z ksiąg swo­jej żony. Nie­ste­ty dla niego Wiel­kie Ży­cze­nie spra­wi­ło, że wszech­obec­ny Dwaal nie­mal­że znik­nął. Do­pie­ro gdy cię spo­tkał zro­zu­miał, że droga, którą po­dą­ża, to ślepy za­ułek. Wy­ru­szył z tobą mając na­dzie­ję, że od­czy­ni kie­dyś klą­twę.

– Znowu ta prze­klę­ta proza. Spro­wadź na mnie praw­dzi­wy sen. O da­le­kiej prze­szło­ści. Bła­gam.

Od dawna po­dą­żasz na wschód. Wy­pra­wa kosz­to­wa­ła cię wiele – stra­ci­łeś swo­ich bli­skich, któ­rzy ru­szy­li na piel­grzym­kę, ale ty sam, mimo wielu zgo­nów, wciąż brniesz na­przód. Jed­nak­że każda śmierć od­bie­ra ci na­dzie­ję a serce wy­peł­nia gnie­wem. Naj­gor­szy jest jed­nak głód, któ­re­go z ca­łych sił nie chcesz za­spo­ko­ić.

– Czemu mi to ro­bisz, nar­ra­tor­ko?  

Nar­ra­tor­ka miała imię, Jack. Miała ro­dzeń­stwo, miała ma­rze­nia i rów­nież śniła kosz­ma­ry. Dla­cze­go zwra­casz się do niej tak, jak Oni? Szko­da, że nie wiesz, iż czeka cię ten sam los. Wszy­scy będą mówić ci…

 

– Jack… Jack!

Do­pie­ro po chwi­li do­szło do niego, że Todd sztur­cha go w ramię. Wy­glą­da­ło na to, że za­trzy­ma­li się tuż przed drew­nia­ną za­po­rą, przy któ­rej stało kilku ludzi o he­ba­no­wej skó­rze. Ko­bie­ta, ubra­na w długą, czar­ną ko­szu­lę, stała przy oknie od stro­ny kie­row­cy. Jack od razu wy­czuł jej Dwaal i od­ru­cho­wo prze­łknął ślinę.

– Wat wil jy hier hê? – za­py­ta­ła ostro.

– Ek en my met­ge­sel soek an­two­or­de op 'n paar vrae. Ons hoop om hulle hier te vind – od­po­wie­dział Todd.

Roz­mo­wa, któ­rej Jack nie ro­zu­miał, trwa­ła jesz­cze chwi­lę. Ko­bie­ta wy­da­wa­ła się po­iry­to­wa­na, Todd za to uśmie­chał się jo­wial­nie i z na­tu­ral­ną obo­jęt­no­ścią od­po­wia­dał na za­da­wa­ne py­ta­nia. 

– Mo­że­cie przejść – po­wie­dzia­ła w zro­zu­mia­łym dla Jacka ję­zy­ku. – Ale śpiesz­cie się. Labau Trzy­na­sty zwija mia­sto z sa­me­go rana.

Jack ko­ja­rzył z lek­cji babci Ver­mont, że zimą całe mia­sto prze­no­si się na pół­noc, w oko­li­ce pół­wy­spu Mgieł, gdzie go­mo­wie kryją się wśród wzgórz po­kry­tych so­sna­mi. Nie by­ło­by więc ni­cze­go dziw­ne­go w sło­wach czar­no­skó­rej ko­bie­ty, gdyby nie fakt, że do zimy jesz­cze da­le­ko.

– Prze­cież jest śro­dek lata – za­uwa­żył Todd.

– To de­cy­zja Labau – od­par­ła zimno, po czym po­sła­ła Jac­ko­wi krót­kie, po­gar­dli­we spoj­rze­nie. – I uwa­żaj na swo­je­go to­wa­rzy­sza, synu Re­spo­la. – do­da­ła i mach­nę­ła do grup­ki sto­ją­cej przy za­po­rze.

Czte­rech ludzi zła­pa­ło drew­nia­ny za­siek i od­su­nę­ło z drogi. Sil­nik pic­ku­pa par­sk­nął jak zmę­czo­ny koń i sa­mo­chód ru­szył. Droga za za­po­rą skrę­ca­ła ostro w prawo i w dół, cho­wa­jąc się za kli­fem. Gdy brali po­wo­li łuk, ich oczom uka­za­ło się Na­mio­to­we Mia­sto Labau. 

Znaj­do­wa­ło się w nie­wiel­kiej ko­tli­nie, roz­po­star­te mię­dzy la­bi­ryn­tem skał na pół­no­cy i oczka­mi sło­nych je­zior na za­cho­dzie. W od­da­li, na ho­ry­zon­cie, skrzył się Ocean Za­ka­za­ny. Setki na­mio­tów o ostrych wierz­choł­kach i bo­ga­tych w ko­lo­ry płach­tach wy­glą­da­ło jak kon­fet­ti roz­sy­pa­ne na plaży. W tej cha­otycz­nej za­bu­do­wie krę­ci­li się ma­lut­cy jak mrów­ki miesz­kań­cy.

Stare, zie­lo­ne wal­kie–tal­kie, le­żą­ce na desce roz­dziel­czej, nagle ożyło. Wśród wzbu­rzo­nych fal morza sta­ti­ka prze­bił się do­brze znany Jac­ko­wi głos.

 

Znajdź mnie na wscho­dzie, Jack.

 

Klik. Radio uci­chło, wy­peł­nia­jąc ka­bi­nę ci­chym szu­mem. Jack spoj­rzał na Todda i za­klął w my­ślach, gdy do­strzegł zu­peł­ny brak re­ak­cji. Nie wie­dział, czy bar­dziej prze­ra­ża­ła go myśl, że zwa­rio­wał, czy to, że to nie ko­niec. Je­że­li prze­by­cie oce­anu nie było moż­li­we dla Kom­pa­nii Sze­ro­ko­mor­skiej, to jak to miał zro­bić w po­je­dyn­kę?

Zjazd trwał dobre pół go­dzi­ny i ob­fi­to­wał w ostre i stro­me za­krę­ty, w końcu jed­nak zna­leź­li się na za­ku­rzo­nym placu przed mia­stem. Jack wy­siadł z pic­ku­pa i ro­zej­rzał się do­oko­ła.

Go­ma­gar­teń­czy­cy (choć lud Labau woli, by na­zy­wać ich go­ma­mi) pre­fe­ro­wa­li luźny ubiór, no­si­li więc ko­lo­ro­we tu­ni­ki i cien­kie suk­ma­ny. Na ich tle wy­róż­nia­li się cu­dzo­ziem­cy, o ile można tak na­zwać przy­by­szy z in­nych pre­fek­tur. Ole­ja­ki, ka­mi­zel­ki i cięż­kie bo­jów­ki spra­wia­ły wra­że­nie na­rzę­dzi tor­tur w taką po­go­dę. Żar wciąż lał się z nieba i tylko chłod­ny wiatr znad oce­anu przy­no­sił nieco ulgi. Jack jed­nak czuł w po­wie­trzu coś in­ne­go. 

Dawno nie był wśród tylu ludzi, któ­rzy jesz­cze nie umar­li. Głód ssał go, ale nie w żo­łąd­ku. Jego całe ciało pra­gnę­ło tego, co mieli w sobie. Dwaal zda­wał się teraz mieć nawet za­pach i był słod­szy od no­va­gar­teń­skich per­fum. Jack za­ci­snął po­wie­ki i ob­li­zał suche usta. Krew za­czę­ła pul­so­wać w skro­niach, gwar do­oko­ła ucichł, za­mie­nia­jąc się w ledwo sły­szal­ny szmer.

 

Ciii… Je­stem przy tobie.

 

Kilka głę­bo­kich wde­chów póź­niej otwo­rzył ostroż­nie oczy i ro­zej­rzał się. “Zwy­kli lu­dzie”, po­wta­rzał sobie w my­ślach, “jak ja”. Po chwi­li głód był już le­d­wie echem, choć wciąż od­bi­jał się w pu­st­ce, któ­rej nigdy nie wy­peł­ni.

Todd z nie­skry­wa­ną przy­jem­no­ścią roz­pro­sto­wy­wał kości, Jack tym­cza­sem zdjął płaszcz i wrzu­cił go na pakę, zo­sta­jąc w prze­po­co­nej do gra­nic moż­li­wo­ści ko­szu­li. Po­pra­wił pas z ka­bu­rą, za­rzu­cił ple­cak na ramię i za­mknął drzwi pa­sa­że­ra, za­bie­ra­jąc przed­tem radio z deski roz­dziel­czej. 

Jack nie miał wąt­pli­wo­ści, że zde­cy­do­wa­na więk­szość ludzi przy­by­ła tu han­dlo­wać. Za­ska­ku­ją­co wielu nie po­sia­da­ło skazy, a ci, któ­rzy ją mieli, zda­wa­li się zu­peł­nie tym nie przej­mo­wać. Ozna­cza­ło to tylko, że nie umar­li zbyt wiele razy. Po pierw­szej śmier­ci ma się za­zwy­czaj nie­okre­ślo­ną “ocho­tę”, którą łatwo zi­gno­ro­wać. Praw­dzi­wy głód przy­cho­dzi do­pie­ro po paru zgo­nach, o ile nie ruszy się naj­pierw na piel­grzym­kę. 

Todd pod­szedł do jed­ne­go z na­mio­tów i wdał się w roz­mo­wę z chło­pa­kiem, który sie­dział w kucki przy sto­sie ksią­żek i prze­glą­dał ich za­war­tość. Tym­cza­sem Jack przy­glą­dał się lu­dziom, czu­jąc przy­jem­ny po­wiew nor­mal­no­ści w świe­cie zmie­nio­nym przez Wiel­kie Ży­cze­nie. Han­dlo­wa­no nie­mal wszyst­kim. Je­dze­nie i woda sta­no­wi­ły nie­wiel­ki pro­cent to­wa­rów, było za to sporo złomu, koni i tka­nin. Przez gwar roz­mów prze­bi­jał się dźwięk lo­re­nów ude­rza­ją­cych o stół, na któ­rym były do­kład­nie li­czo­ne.

– Nie zwi­ja­ją ca­łe­go mia­sta – po­wie­dział far­mer, gdy po­now­nie zna­lazł się przy Jacku. – Część Labau zo­sta­je. Resz­ta rusza na jakąś wy­pra­wę. 

– Dokąd?

– Chodź­my się do­wie­dzieć. 

 

***

 

Na obrze­żach mia­sta znaj­do­wał się nie­du­ży plac, po­środ­ku któ­re­go stał kryty pro­sto­kąt­nym da­chem pa­wi­lon. W jego cie­niu znaj­do­wa­ło się kilka osób ubra­nych w ko­lo­ro­we da­shi­ki, sie­dzą­cych na po­dusz­kach wokół misek z je­dze­niem i na­pit­kiem. Choć Jack ni­ko­go nie znał, to nie miał wąt­pli­wo­ści, który z nich to Labau.

Był krę­pym, może nawet nieco oty­łym gomem. Gła­dził łysą glacę dło­nią przy­ozdo­bio­ną zło­ty­mi pier­ście­nia­mi. Na twa­rzy ma­lo­wa­ło się zmar­twie­nie i jako je­dy­ny mil­czał, gdy inni dys­ku­to­wa­li mię­dzy sobą. Co jakiś czas wtrą­cał się i zda­wał się gro­zić pal­cem, ale po chwi­li Jack zro­zu­miał, że je­dy­nie pod­kre­ślał w ten spo­sób ja­kieś słowa. 

– Chyba są za­ję­ci – zauważył Jack.

– Nie przej­muj się. Każdy gom ma prawo brać udział w spo­tka­niach.

– Nie je­stem gomem. 

– Ale ja je­stem. No, w pew­nym sen­sie.

Dys­ku­sja nie zo­sta­ła prze­rwa­na nawet, gdy Jack i Todd za­sie­dli w kręgu. Labau za­wie­sił na dłuż­szą chwi­lę tak­su­ją­ce spoj­rze­nie na go­ściach, ale nie ode­zwał się nawet sło­wem. Jack nie znał ję­zy­ka gomów, mimo to in­tu­icyj­nie wy­czu­wał, kiedy pada py­ta­nie, a kiedy gniew­ne stwier­dze­nie, na które Labau zda­wał się nie re­ago­wać.

Dys­ku­sja mu­sia­ła jed­nak skrę­cić na inne tory, bo w pew­nym mo­men­cie Labau zwró­cił się do Todda, który od­po­wie­dział, po­cie­ra­jąc jed­no­cze­śnie wierzch raz jed­nej, raz dru­giej dłoni. Wy­mia­na zdań trwa­ła dłuż­szą chwi­lę, gdy w końcu Todd zwró­cił się szep­tem do Jacka.

– Twoja obec­ność wy­wo­ła­ła za­in­te­re­so­wa­nie. Wy­ja­śni­łem, że je­steś Spra­wie­dli­wym i mimo skazy masz czy­ste in­ten­cje. – Todd po­wtó­rzył za­pre­zen­to­wa­ny wcze­śniej gest. – Pytał o nasze za­mia­ry. Po­wie­dzia­łem, że muszą ci udzie­lić głosu.

– Mnie? A co mogę im po­wie­dzieć?

– Naj­le­piej praw­dę. – Todd wzru­szył ra­mio­na­mi. – Je­że­li zni­żysz się do kłam­stwa, ob­ra­zisz Labau. Nie rób tego, bo wy­wa­li cię z mia­sta.

Jack czuł na sobie świ­dru­ją­ce spoj­rze­nie star­szy­zny i sa­me­go Labau. Nikt już nie roz­ma­wiał, pa­no­wa­ła mar­twa cisza i Jack za­czął czuć się jak na prze­słu­cha­niu.

– Na­zy­wam się Labau – przy­wi­tał się wódz. – Trzy­na­sty tego imie­nia. Trud­no nie do­strzec skazy w two­ich oczach i choć ufam osą­do­wi mojej córki chciał­bym wie­dzieć, ile razy do­ko­na­łeś ży­wo­ta.

Jack zer­k­nął na Todda, który ski­nął za­chę­ca­ją­co głową.

– Ponad dwa­dzie­ścia razy.

Na­stą­pi­ła fala szep­tów, a sie­dzą­cy obok Jacka ne­stor od­su­nął się prze­stra­szo­ny. Labau nawet nie drgnął i zda­wał się nie zwra­cać uwagi na ro­sną­ce po­ru­sze­nie. Wy­star­czy­ło jed­nak, że pod­niósł dłoń i star­szy­zna za­mil­kła.

– Szan­sa na zo­sta­nie piel­grzy­mem ro­śnie lo­ga­ryt­micz­nie z każ­dym zgo­nem, Re­gver­dig. – Jack nie­mal pod­sko­czył w miej­scu sły­sząc ma­te­ma­tycz­ne po­ję­cie pa­da­ją­ce z ust wodza. – Czy mamy po­wo­dy do nie­po­ko­ju?

Jack po­krę­cił głową i pró­bo­wał ze­brać myśli. Jak mógł dać gwa­ran­cję, że ko­lej­na śmierć nie za­mie­ni go w piel­grzy­ma?

– Trud­no po­wie­dzieć. Nie wiem. Nie sądzę.

– Po­słu­chaj, Re­gver­dig – pod­jął Labau sta­now­czo. – Nie mogę po­zwo­lić ob­ce­mu ze skazą szwę­dać się po mie­ście… Tym bar­dziej, że dawno prze­kro­czy­łeś gra­ni­cę, zza któ­rej nie po­wi­nie­neś wró­cić. 

– Chyba… je­stem przez kogoś chro­nio­ny – wy­pa­lił Jack.

Labau pod­niósł głowę, co przy jego oszczęd­nej ge­sty­ku­la­cji i nie­zwy­kłym opa­no­wa­niu świad­czy­ło o do­zna­niu pew­ne­go ro­dza­ju szoku.

– Chro­nio­ny? – po­wtó­rzył jak echo, wpla­ta­jąc w swój ton mie­sza­ni­nę sar­ka­zmu i za­cie­ka­wie­nia.

Jack za­czął wal­czyć z my­śla­mi. Spoj­rzał w pew­nym mo­men­cie na Todda. W jego domu nie po­wie­dział mu całej praw­dy, ale teraz nie miał wyj­ścia. Je­że­li Labau wy­czu­je kłam­stwo, Jack zo­sta­nie wy­rzu­co­ny z mia­sta. “Co potem?”, za­sta­na­wiał się, “wpław przez ocean?”.

– Po­dą­żam na wschód – po­wie­dział w końcu. – Za gło­sem z radia, który za­pew­nia tą ochro­nę.

Labau za­my­ślił się na chwi­lę.

– W kla­sycz­nej lo­gi­ce ma­te­ma­tycz­nej ist­nie­ją dwie war­to­ści – po­wie­dział w końcu. – Praw­da lub fałsz. Zdaje się, wy­zna­jesz fi­lo­zo­fię Za­de­ha i pró­bu­jesz ukryć praw­dę w zbio­rze roz­my­tym. Ja i mój lud je­ste­śmy ludź­mi pro­sty­mi, dla­te­go optu­ję za zbo­rem kla­sycz­nym, gdzie nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak pół­praw­da.

Jack wziął głę­bo­ki od­dech i się­gnął po odra­pa­ne wal­kie–tal­kie, które po­sta­wił przed sobą.

– Ten głos z radia… Od ja­kie­goś czasu wiem, że nie po­cho­dzi z eteru. To głos w mojej gło­wie, głos… nar­ra­tor­ki. Tak go przy­naj­mniej na­zy­wam…

Labau wy­pro­sto­wał się za­sko­czo­ny, gdy do­oko­ła wy­bu­chła burza roz­mów w obcym dla Jacka dia­lek­cie. Todd prze­ska­ki­wał ocza­mi po­mię­dzy ko­lej­ny­mi ne­sto­ra­mi, pró­bu­jąc wy­ła­pać sens słów, a Jack wes­tchnął zre­zy­gno­wa­ny. Dys­ku­sja po­wo­li tra­ci­ła na sile, gdy nagle Labau wstał.

– Do­kończ na­ra­dę, moja droga – zwró­cił się do ko­bie­ty obok, po czym spoj­rzał na Jacka. Chodź ze mną.

 

***

 

Szli przez mia­sto, klu­cząc po­mię­dzy na­mio­ta­mi i mi­ja­jąc miesz­kań­ców, któ­rzy po­zdra­wia­li Labau w swoim ję­zy­ku. Wódz od czasu do czasu wda­wał się w krót­kie dys­ku­sje pod­czas gdy Jack spo­glą­dał ukrad­kiem w ich oczy. Sporo przy­jezd­nych po­sia­da­ło skazę, nie do­strzegł jej na­to­miast wśród gomów. Bał się jed­nak za­py­tać Labau, gdzie są nie­umar­li go­mo­wie, a sam wódz przez całą drogę nie ode­zwał się do niego ani sło­wem.

W końcu za­trzy­ma­li się przed nie­wy­so­ką pa­li­sa­dą. Labau wska­zał na dwa wy­róż­nia­ją­ce się spo­śród in­nych na­mio­ty, które (w prze­ci­wień­stwie do resz­ty) miały pła­ski dach. Stały na­prze­ciw sie­bie i zbu­do­wa­ne zo­sta­ły na pla­nie pół­ko­la, a na nie­wiel­kim placu mię­dzy nimi bu­zo­wał kok­sow­nik o nie­zwy­kle żywej, ama­ran­to­wej bar­wie.

– Wejdź do na­mio­tu po lewej – rzekł Labau. – Po­roz­ma­wiaj z męż­czy­zną w środ­ku.

Jack po­słusz­nie wy­ko­nał po­le­ce­nie. Z duszą na ra­mie­niu minął kok­sow­nik i wszedł do wska­za­ne­go na­mio­tu, od­chy­la­jąc cięż­kie ko­ta­ry. 

W środ­ku pa­no­wał dusz­ny pół­mrok. Za­pa­dłe ścia­ny na­mio­tu opie­ra­ły się o drew­nia­ny szkie­let, na któ­rym wi­sia­ły skó­rza­ne torby, koce i lampy naf­to­we. Mdłe świa­tło le­d­wie oświe­tla­ło niski stół z roz­ło­żo­ny­mi na nim gru­by­mi książ­ka­mi. Jack od razu za­in­te­re­so­wał się męż­czy­zną le­żą­cym na ko­zet­ce w głębi po­miesz­cze­nia. Czy­tał w sku­pie­niu opa­sły tom i zu­peł­nie nie zwró­cił uwagi na przy­by­sza. Na sto­li­ku obok niego le­ża­ła pół­ma­ska la­kier­ni­cza i bo­ga­ty pęk klu­czy. Jack nie­mal wy­pluł jego imię.

– Ver­se­bi­ter.

We­zwa­ny pod­niósł wzrok zu­peł­nie po­zba­wio­ny skazy, choć zie­leń jego oczu zda­wa­ła się ja­do­wi­ta nawet w pa­nu­ją­cym pół­mro­ku. Uroda Ver­se­bi­te­ra sta­no­wi­ła ogni­wo po­mię­dzy pięk­nym chłop­cem a przy­stoj­nym męż­czy­zną. Jack za­wsze za­sta­na­wiał się, na ile to za­słu­ga genów, a na ile bo­skie­go pa­tro­na­tu. Mimo to nie mógł uwie­rzyć, jak bar­dzo się zmie­nił.

Jack, jak rów­nież więk­szość miesz­kań­ców Ogro­du, ko­ja­rzył Ver­se­bi­te­ra głów­nie ze wzglę­du na złote włosy opa­da­ją­ce na ra­mio­na ni­czym cięż­kie ko­ta­ry. Teraz były przy­cię­te nieco po­ni­żej uszu przez ja­kie­goś rzeź­ni­ka z tępym nożem i za­far­bo­wa­ne na czar­no, a na do­da­tek zda­wa­ły się tłu­ste i po­skle­ja­ne. Trud­no było uwie­rzyć, że nie­gdyś był do­rad­cą Kanc­le­rza, bry­lo­wał na sa­lo­nach i upra­wiał po­li­ty­kę na samym szczy­cie wła­dzy Kon­gre­ga­cji.

Ver­se­bi­ter usiadł, oparł łok­cie na ko­la­nach i par­sk­nął pod nosem.

– Spo­dzie­wa­łem się wszyst­kie­go, ale nawet ja muszę przy­znać, że to nie­sa­mo­wi­ty zbieg oko­licz­no­ści.

– Z tobą w po­bli­żu rzad­ko kiedy można o nim mówić – po­wie­dział gniew­nie Jack.

– Ro­zu­miem twoją re­zer­wę, ale uwierz, że je­stem za­sko­czo­ny rów­nie mocno co ty. Spo­dzie­wa­łem się… kogoś. W naj­śmiel­szych snach nie przy­pusz­czał­bym, że to cie­bie zo­ba­czę. Zdaje się, że Cheon Prze­zna­cze­nia ma coś na wzór po­czu­cia hu­mo­ru.

Jack mil­czał przez chwi­lę, krę­cąc ner­wo­wo głową, po czym jego twarz wy­krzy­wił nie­szcze­ry uśmiech.

– Czyli to twoja spraw­ka? – po­wie­dział w końcu. – Głos w mojej gło­wie? – Po­pu­kał pal­cem w skroń i za­śmiał się smut­no. – Znowu pa­dłem ofia­rą two­ich ma­ni­pu­la­cji. 

– Po­zwól, że ci wy­tłu­ma­czę… – Ver­se­bi­ter wstał i za­marł, gdy Jack bły­ska­wicz­nie dobył re­wol­we­ru i wy­ce­lo­wał w jego głowę.

Miał dość. Za­wsze, gdy dzia­ło się coś złego, Ver­se­bi­ter De­lock rzu­cał na to swój długi cień. Dzia­łał na wy­da­rze­nia jak woda na świe­ży atra­ment – z po­zo­ru jasna sy­tu­acja za­mie­nia­ła się w roz­ma­za­ną plamę, w któ­rej cięż­ko było do­strzec, gdzie leży praw­da. Jack pre­fe­ro­wał czar­no–biały obraz świa­ta, Ver­se­bi­ter na­to­miast po­strze­gał go w bo­ga­tych od­cie­niach sza­ro­ści. Tym razem jed­nak Jack nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści. 

– To by­ło­by spra­wie­dli­we, wiesz? – szep­nął ner­wo­wo. – Wiele lat temu mie­li­śmy nie­pi­sa­ną umowę. Tam, gdzie nie sięga wasze prawo, my pil­nu­je­my po­rząd­ku… Pa­mię­tasz? – Twarz Spra­wie­dli­we­go stę­ża­ła od kwa­śne­go gnie­wu. – Nie ma już Kon­gre­ga­cji, więc ja sta­no­wię tu prawo… I wiem, że to wy spro­wa­dzi­li­ście na nas to prze­kleń­stwo… Ty to zro­bi­łeś… Ty i mój pie­przo­ny brat!

Ver­se­bi­ter drgnął ner­wo­wo, gdy Spra­wie­dli­wy na­ci­snął spust. Głu­che klik­nię­cie świad­czy­ło o tym, że kurek ude­rzył w pustą ko­mo­rę. 

– Gdzie jest krąg? 

Ver­se­bi­ter wpa­try­wał się w Jacka, jakby zo­ba­czył go pierw­szy raz w życiu.

– O czym ty mó­wisz? – za­py­tał, gdy od­zy­skał nieco re­zo­nu.

– O za­klę­ciu, któ­rym są­czysz tą prze­klę­tą prozę? – Jack ro­zej­rzał się do­oko­ła. – Skoro tu go nie ma…

Nim Ver­se­bi­ter zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć, Jack wy­szedł z na­mio­tu i ru­szył wprost do są­sied­nie­go, wciąż trzy­ma­jąc nie­na­ła­do­wa­ną broń. Był pewny, że ma­gicz­ny krąg znaj­du­je się w dru­gim na­mio­cie, w końcu zapis ta­kie­go za­klę­cia mu­siał zaj­mo­wać sporo miej­sca.

Wpa­ro­wał do środ­ka, gdzie jego noz­drza zo­sta­ły za­ata­ko­wa­ne przez wy­jąt­ko­wo ostry za­pach ziół. Za­sko­czo­ny Jack za­sło­nił od­ru­cho­wo usta i nos, kry­jąc je w zgię­ciu łok­cia, ale woń była tak in­ten­syw­na, że wciąż wy­wo­ły­wa­ła szczy­pa­nie oczu i dra­pa­nie w gar­dle. 

Miał wra­że­nie, że zna­lazł się w innym świe­cie. La­tar­nie do­oko­ła rzu­ca­ły pur­pu­ro­we świa­tło a przez łzawą mgieł­kę, za­miast ma­gicz­ne­go kręgu, do­strzegł drew­nia­ny po­dest. Spo­czy­wa­ło na nim ciało przy­kry­te czer­wo­nym ma­te­ria­łem, spod któ­re­go wy­sta­wa­ły dłu­gie, białe włosy, zda­ją­ce się spły­wać z jed­nej stro­ny po­de­stu jak gęsta farba. Jack wsu­nął lufę pod rąbek ma­te­ria­łu przy twa­rzy, nim jed­nak zdą­żył go od­chy­lić, usły­szał Nar­ra­tor­kę.

 

Zna­la­złeś mnie.

 

Do głosu w gło­wie Jack był przy­zwy­cza­jo­ny. To, czego się nie spo­dzie­wał, to jego echa do­bie­ga­ją­ce­go spod ma­te­ria­łu.

Upu­ścił re­wol­wer i za­czął się cofać, naj­pierw po­wo­li, potem coraz szyb­ciej. Pró­bo­wał zmu­sić się do ode­rwa­nia wzro­ku, ale nie po­tra­fił. Jego serce za­czę­ło bić jak osza­la­łe a zimny pot zro­sił plecy. Czuł przy­cią­ga­nie sil­niej­sze od gra­wi­ta­cji, z któ­rym upar­cie wal­czył. Czuł obrzy­dze­nie i ra­dość jed­no­cze­śnie. Przede wszyst­kim jed­nak ode­zwał się głód.

Wy­szedł w końcu na ze­wnątrz i za­trzy­mał się, wpa­tru­jąc w fa­lu­ją­ce ko­ta­ry na­mio­tu. Drżał jakby z zimna, choć słoń­ce wciąż grza­ło. Gdy Ver­se­bi­ter sta­nął obok, z tru­dem prze­niósł na niego za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nie. Kon­gre­gat, który z ja­kie­goś po­wo­du nosił teraz pół­ma­skę na twa­rzy, zło­żył ręce na pier­si i spoj­rzał na Jacka za­da­jąc nieme py­ta­nie. 

 

***

 

Jack po­now­nie zna­lazł się w na­mio­cie Ver­se­bi­te­ra. Mu­siał od­po­cząć, tylko chwi­lę. Chwy­cił skó­rza­ny gą­sio­rek wody, kon­gre­gat tym­cza­sem ścią­gnął maskę, którą od­sta­wił de­li­kat­nie na jedną z ksią­żek le­żą­cych na stole.

– Wielu lu­dziom wy­da­wa­ło się, że w Za­ko­nie Awa­ta­rów wszy­scy byli sobie równi, ale to nie praw­da – pod­jął, gdy Jack gasił pra­gnie­nie. – Po­tę­ga Awa­ta­ra za­le­ża­ła ści­śle od po­tę­gi sa­me­go Che­ona, który objął go swym pa­tro­na­tem. Jak wiesz, ist­nie­je wiele domen, nad któ­ry­mi te bo­skie isto­ty spra­wu­ją pie­czę. Cheon Cudów, Cheon Ognia, Pie­śni… można wy­mie­niać bez końca. Naj­po­tęż­niej­si są jed­nak ci, któ­rzy zy­ska­li imię. Wszy­scy znają De­ca­ina, ale już o takim Vo­ido­ki­lia­nie mało kto sły­szał. Łatwo stwo­rzyć hie­rar­chię, je­że­li do­brze prze­ana­li­zo­wać zna­cze­nie domen, ale na szczy­cie za­wsze są imien­ni. Jest jed­nak jeden bez­i­mien­ny, który stoi zu­peł­nie z boku i przy­glą­da się obo­jęt­nie temu wy­ści­go­wi szczu­rów. Cheon Prze­zna­cze­nia. Awa­ta­rzy pod jego pa­tro­na­tem zaj­mu­ją się głów­nie wiesz­cze­niem. Nie myśl sobie jed­nak, że snują ja­kieś mgli­ste i za­wo­alo­wa­ne pro­roc­twa, które można in­ter­pre­to­wać na ty­siąc róż­nych spo­so­bów. Są bar­dzo kon­kret­ni, Jack. Do tego stop­nia, że opo­wia­da­ją do­kład­nie co i kto powie, a nawet po­my­śli. Wszyst­ko w otocz­ce ob­ra­zo­wych opi­sów, zu­peł­nie jakby byli…

– Nar­ra­to­ra­mi – wtrą­cił Jack. 

Ver­se­bi­ter ski­nął głową. 

– I tak ich na­zy­wa­li­śmy. Nie jest to jed­nak tak pro­sta spra­wa. Pro­blem po­le­gał na set­kach, o ile nie ty­sią­cach wiesz­czeń, które trak­to­wa­ły o wszyst­kim. Od przy­gód ja­kie­goś chło­pa pró­bu­ją­ce­go zba­ła­mu­cić córkę mły­na­rza, po sza­lo­nych go­etów eks­pe­ry­men­tu­ją­cych na ludz­kiej duszy. Pro­roc­twa rzad­ko się za­zę­bia­ły. Przy­po­mi­na­ły bar­dziej wy­rwa­ne stro­ny z ksią­żek, któ­rych akcja dzie­je się w tym samym świe­cie. Two­rzy­ło to po­waż­ny pro­blem w po­sta­ci braku kon­tek­stu. Żeby sobie z tym jakoś po­ra­dzić, Nar­ra­to­rom za­wsze to­wa­rzy­szy­li skry­bo­wie, któ­rzy spi­sy­wa­li wszel­kie wiesz­cze­nia. Zbie­ra­no je w gwiezd­nym ob­ser­wa­to­rium zwa­nym Jor­gu­lum Vas­sa­go. Setki ludzi, głów­nie z Za­ko­nu Fo­ri­ta­riu­szy, ana­li­zo­wa­ło i ka­ta­lo­go­wa­ło wiesz­cze­nia, pró­bu­jąc uło­żyć je w lo­gicz­ne i w miarę spój­ne ciągi. Tak po­wsta­ło to…

Ver­se­bi­ter pod­szedł do sto­li­ka obok ko­zet­ki, się­gnął po pęk klu­czy i rzu­cił Jac­ko­wi na pierś. Jack wziął go do ręki i do­pie­ro przy­glą­da­jąc się mu z bli­ska zro­zu­miał, że na gru­bym pier­ście­niu nie wiszą klu­cze. Były to pro­sto­kąt­ne blasz­ki wiel­ko­ści kart do gry, a na każ­dej z nich wid­nia­ła wy­gra­we­ro­wa­na li­te­ra w to­wa­rzy­stwie trzech cyfr. Jack na­li­czył ich ponad trzy­dzie­ści i nie były uło­żo­ne w żaden sen­sow­ny spo­sób.

– Co to jest?

– Opty­ma­li­kon, tyle, że nie­kom­plet­ny. Ze­staw skła­da się z dwóch czę­ści. Jedna to zbiór nu­me­rów ka­ta­lo­go­wych wiesz­czeń, które przed­sta­wia­ją jakiś ciąg wy­da­rzeń. To wła­śnie trzy­masz w ręku. Drugą czę­ścią jest po­kaź­ne opra­co­wa­nie, w któ­rym ana­li­tyk pod­po­wia­da, co zro­bić, by danym wy­da­rze­niom za­po­biec lub spra­wić, by się zi­ści­ły. Opty­ma­li­ko­ny sta­no­wi­ły naj­waż­niej­szą część pro­jek­tu Opty­mal­ne­go Roz­wo­ju Ogro­du.

Jack nie miał siły być zły, a co do­pie­ro wście­kły. Je­dy­ne, na co było go stać, to po­czu­cie iry­ta­cji i zmę­cze­nia, któ­rym po­sta­no­wił nieco po­fol­go­wać.

– Czyli po­trak­to­wa­li­ście rze­czy­wi­stość, jakby była z kloc­ków i za­gra­li­ście w jengę z Che­onem Prze­zna­cze­nia. Za­je­bi­ście. Dzię­ki tobie i two­jej Kon­gre­ga­cji je­ste­śmy w bar­dzo opty­mal­nej sy­tu­acji. No po pro­stu pie­przo­na idyl­la, jed­no­roż­ce i dar­mo­we bi­le­ty do te­atru. Niech cię szlag, Vers.

– Jack. Uwierz, że nie tego się spo­dzie­wa­li­śmy…

Jack za­śmiał się szcze­rze, a może nawet tro­chę obłą­kań­czo. Ze­brał w sobie na tyle siły, by wresz­cie usiąść i po­słać kon­gre­ga­to­wi szy­der­cze spoj­rze­nie.

– Co za iro­nia, praw­da? Setki wiesz­czeń, ale ni­g­dzie nie było wspo­mnia­ne nawet sło­wem, że mój brat od­wa­li taki numer. Nie ob­cho­dzi mnie ten opty­ma­li­kon i je­że­li chcesz znać moje zda­nie, to uwa­żam, że po­wi­nie­neś go wy­rzu­cić.

– Nie spy­tasz nawet, skąd go mam i dla­cze­go jest dla mnie ważny?

– Do cho­le­ry, Vers! – wrza­snął Jack, igno­ru­jąc zu­peł­nie py­ta­nie kon­gre­ga­ta i wska­zał w kie­run­ku dru­gie­go na­mio­tu. – Dla­cze­go sły­szę jej głos!?

Ver­se­bi­ter po raz pierw­szy wy­da­wał się roz­draż­nio­ny. Za­ci­snął zęby, oczy bły­snę­ły zło­wiesz­czo, ale wzbie­ra­ją­cy gniew ule­ciał tak nagle, jak się po­ja­wił.

– Wzywa nas – po­wie­dział głu­cho. – Chce z tobą po­mó­wić.

– O? A nie może tego zro­bić, jak zwy­kle? – Jack po­pu­kał się w głowę. 

– Chcesz tego czy nie!? – wark­nął kon­gre­gat, w któ­re­go oczach po­no­wie bły­snę­ła złość.

Spra­wie­dli­wy po­tra­fił roz­po­znać ten szcze­gól­ny ro­dzaj gnie­wu. Wi­dział go wiele razy, ale pierw­szy raz do­strzegł go w Ver­se­bi­te­rze – au­to­de­struk­tyw­ny i zro­dzo­ny z po­czu­cia winy, które ją­trzy­ło się jak za­ka­żo­na rana i po­że­ra­ło czło­wie­ka od środ­ka. Go­rą­ca, czar­na cze­luść, pełna nie­na­wi­ści do sa­me­go sie­bie, nie była obca rów­nież Jac­ko­wi.

– W po­rząd­ku, Vers. Z chę­cią z nią po­mó­wię.

 

***

 

Jack po­now­nie zna­lazł się w na­mio­cie Nar­ra­tor­ki. Za­pach wciąż był in­ten­syw­ny i draż­nił Jacka na wszel­kie moż­li­we spo­so­by, Ver­se­bi­ter za to spra­wiał wra­że­nie, że zu­peł­nie mu nie prze­szka­dza. Pur­pu­ro­we świa­tło zda­wa­ło się być nie­mal na­ma­cal­ne, zro­bio­ne jakby z utka­ne­go z ete­rycz­nych nici cie­płe­go woalu, który ob­le­piał mu twarz, do­sta­wał się do gar­dła i wy­peł­niał płuca agre­syw­nym aro­ma­tem ziół.

Jack robił co mógł, by uni­kać choć­by naj­drob­niej­sze­go zer­k­nię­cia w stro­nę po­de­stu, dla­te­go ucze­pił się wzro­kiem Ver­se­bi­te­ra, który kazał usiąść mu na ziemi obok. Gdy kon­gre­gat wresz­cie usiadł przed Jac­kiem, trzy­mał w ręku swój iko­nicz­ny miecz.

Dłu­gie, wą­skie ostrze scho­wa­ne było w czer­wo­nej po­chwie owi­nię­tej czar­ną wstę­gą. Złoty jelec w kształ­cie krzy­ża był krót­ki, za to po­zba­wio­ną głow­ni rę­ko­jeść owi­nię­to skó­rza­nym, cien­kim rze­mie­niem, two­rząc jo­deł­ko­wy wzór ko­lo­ru ciem­nej zie­le­ni.

Ver­se­bi­ter po­wo­li wy­su­nął miecz z po­chwy, a Jac­kiem mo­men­tal­nie tar­gnę­ła bo­le­sna kon­wul­sja, wy­gi­na­jąc go nie­mal w pół i prze­wra­ca­jąc na plecy.

– Od­dy­chaj, Jack. Zaraz ci przej­dzie.

– Nawet… nie wiesz… – ce­dził przez zęby Jack, ale Vers od razu wszedł mu w słowo.

– To głód. Wiem.

– Co to do cho­le­ry? – za­py­tał z tru­dem Jack, wska­zu­jąc na miecz.

– Za­mie­ni­łem go w He­xte­rium. W ję­zy­ku Kon­gre­ga­cji ozna­cza to, że uwię­zi­łem w nim duszę. W tym wy­pad­ku spra­wa wy­glą­da jed­nak nieco ina­czej. W mie­czu za­klę­ty jest Cheon, który, tak się skła­da, jest moim Pa­tro­nem.

– Czyli… Wciąż je­steś Awa­ta­rem.

To, co Jack miał przed sobą, sta­no­wi­ło zna­ko­mi­ty kąsek. Czuł go – bo­skie­go Che­ona, esen­cję Dwa­alu, wo­do­spad na pu­sty­ni, świa­tło w ciem­no­ści, przy­jem­ność w cier­pie­niu. Spra­gnio­ny od wielu mie­się­cy Jack po­dej­mo­wał ty­ta­nicz­ny wy­si­łek, od­ma­wia­jąc sobie po raz ko­lej­ny choć­by kęsa. Nie wie­rzył jed­nak, że mu się uda – znacz­nie nad­szarp­nię­te za­so­by sil­nej woli nie mogły oprzeć się ta­kiej po­ku­sie. W pęk­nię­ciu wy­wo­ła­nym zwąt­pie­niem po­ja­wi­ła się nie taka znowu ir­ra­cjo­nal­na myśl – po co się mę­czyć? Jeść, wy­peł­nić się po brze­gi i trwać, może nawet wy­ru­szyć na tą piel­grzym­kę? Inni, któ­rzy wy­ru­szy­li, zdają się nie na­rze­kać.

– Nigdy nie zdra­dzi­łeś mi… uch… który to Cheon ci przy­świe­ca…

– To Ta­jem­ni­ca.

– Mógł­byś… choć raz… prze­stać być taki za­gad­ko­wy…

Każdy od­dech przy­no­sił woń Dwa­alu. Jack czuł, że ciało się pod­da­je.

– Vers… Nie dam rady…

– Hm. Chcia­łem to zro­bić de­li­kat­nie, ale mogę przy­spie­szyć pro­ces.

– Nie krę­puj się…

Vers od­rzu­cił po­chwę na bok, a jego oczy roz­bły­sły błę­ki­tem zu­peł­nie nie­po­dob­nym do skazy nie­śmier­tel­nych – zimne iskry czy­stej mocy skrzy­ły się jak dia­men­ty, prze­ska­ku­jąc w tę­czów­kach drob­ny­mi wy­ła­do­wa­nia­mi ener­gii. Pokój mo­men­tal­nie wy­peł­nił się gę­stym, nie­mal na­ma­cal­nym Dwa­alem – bla­do­nie­bie­ska mgieł­ka są­czy­ła się z ostrza, spły­wa­jąc po­wo­li na zie­mię. Jack ob­li­zał się ob­le­śnie. Ten smak, ten za­pach! Po­chło­nąć go, tylko trosz­kę, tylko trosz­kę…

Tym­cza­sem Vers skie­ro­wał sztych w stro­nę Jacka i bez­ce­ro­mo­nial­nie pchnął go pro­sto w serce.

 

***

 

Tak oto Spra­wie­dli­wy zna­lazł się w pu­st­ce, któ­rej nigdy nie wy­peł­ni. Był tam sam, w zu­peł­nej ciem­no­ści, choć wi­dział do­sko­na­le swoje ciało. Ko­szu­la była nie­ska­zi­tel­nie biała, spodnie wy­pra­so­wa­ne w kant. Kiedy ostat­nio tak się ubrał? Na ko­la­cję z Emily, dawno temu, w lep­szych cza­sach.

– Jack.

Spra­wie­dli­wy od­wró­cił z tru­dem. Miał wra­że­nie, że znaj­du­je się gdzieś na dnie oce­anu, gdzie ci­śnie­nie pró­bu­je go zmiaż­dżyć a woda unie­ru­cho­mić.

Nar­ra­tor­ka, utka­na z dymu i świa­tła, opa­da­ła de­li­kat­nie w dół, aż jej gołe stopy do­tknę­ły nie­wi­dzial­ne­go pod­ło­ża. Jack wal­czył z nie­zna­ną siłą, sta­ra­jąc się sta­wiać kroki w jej stro­nę. Am­bi­wa­lent­ne uczu­cia, które tar­ga­ły nim wcze­śniej, gdzieś znik­nę­ły. Nie było też głodu, zmar­twień, złych wspo­mnień i gry­zą­ce­go gnie­wu, który ją­trzył się w nim jak zgni­ła rana. Była tylko pust­ka, on i Nar­ra­tor­ka.

– Nie chcia­łam, byś cier­piał. Wy­bacz – rze­kła, prze­peł­nio­na szcze­rym smut­kiem. – Nie mo­głam cię ina­czej się­gnąć, niż przez mo­je­go Pa­tro­na.

– Czy… Czy ty nie ży­jesz?

– Nie, Jack. Znaj­du­ję się w le­tar­gu. Tylko tak mo­głam utrzy­mać mo­je­go Pa­tro­na przy życiu po Wiel­kim Ży­cze­niu.

– To zna­czy, że je­steś…

– Tak, Jack. Za­mie­ni­łam swoje ciało w He­xte­rium. Wielu nie my­śla­ło, że to moż­li­we, ale jed­nak je­ste­śmy tu. Ja i on. I teraz ty.

– Dla­cze­go sły­szę twój głos? Dla­cze­go tu je­stem?

– Je­steś zgod­ny. Pa­su­jesz do wzor­ca.

– Słu­chaj, Narra…

Jack urwał, wi­dząc, że nie­wy­po­wie­dzia­ne słowo zra­ni­ło ko­bie­ce widmo. Nigdy o tym nie my­ślał. Za­wsze była tylko gło­sem, ale teraz… Wi­dział ją i jej zbo­la­łą minę. Czuł, jak smu­tek unosi się w po­wie­trzu wokół niej.

– Jak masz na imię? – za­py­tał w końcu.

– Stri­fe. – Uśmiech­nę­ła się.

– Pro­szę cię, Stri­fe… Dość tego. Chcę to skoń­czyć.

Nie­trud­no było do­strzec, że słowa Jacka zra­ni­ły Nar­ra­tor­kę. Spu­ści­ła głowę a uśmiech zu­peł­nie znik­nął z jej mgli­ste­go ob­li­cza.

– Je­że­li nie chcesz mnie wię­cej sły­szeć, mogę to zro­bić. Uciąć łą­czą­cą nas nić. Ko­niec z nar­ra­cją, Jack. Tego chcesz?

Spra­wie­dli­wy otwo­rzył usta, ale od­po­wiedź ugrzę­zła mu w gar­dle. Prze­był całą tą drogę wła­śnie po to? Przez chwi­lę zda­wa­ło mu się, że tak, ale miał wra­że­nie, że gdzieś po dro­dze zgu­bił coś waż­ne­go. Praw­dzi­wy cel po­dró­ży. Gdy za­trzy­mał się u Todda przy­po­mniał sobie o nim na chwi­lę, ale kilka go­dzin póź­niej wszyst­ko za­snu­ła mgła gnie­wu. Był wiecz­nie zły – na brata, na Kon­gre­ga­cję, na Che­onów, na par­szy­wy los, jed­nym sło­wem – na wszyst­ko.

Czy wła­śnie to da mu wol­ność, któ­rej rze­ko­mo chciał? Cisza w gło­wie i w ete­rze była tym, czego pra­gnął? A potem ruszy na szlak, gdzie za­pro­wa­dzi prawo?

– W świe­cie pa­ra­dok­su, gdzie śmierć nie ist­nie­je, ale wszy­scy boją się jej bar­dziej, niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej? – za­py­ta­ła nagle Stri­fe, czy­ta­jąc w my­ślach Jacka. – Weź głę­bo­ki od­dech, Jack. Tu, po­mię­dzy ży­ciem a śmier­cią, je­steś na­praw­dę wolny. Po­wiedz mi, czego na­praw­dę chcesz. Na­zwij­my to Małym Ży­cze­niem. Wy­po­wiedz je, a ja zro­bię wszyst­ko, by się speł­ni­ło.

Jack wpa­try­wał się długo w oni­rycz­ny błę­kit jej oczu.

– Wiel­kie Ży­cze­nie. Chcę je od­wró­cić – po­wie­dział w końcu.

Wy­cią­gnę­ła ku niemu dłoń, którą bez na­my­słu chwy­cił.

– Dla­cze­go? – wy­szep­ta­ła, gdy po­cią­gnę­ła go ku sobie.

– Bo to wła­ści­we. Bo tak trze­ba. 

Przy­lgnął do Stri­fe, pod pal­ca­mi czu­jąc mi­stycz­ny dym jej ete­rycz­ne­go ciała. Nar­ra­tor­ka ujęła twarz Spra­wie­dli­we­go w de­li­kat­ne dło­nie i zbli­ży­ła ku niemu swoje usta. Jej od­dech pach­niał Dwa­alem.

– Nie mogę… Pro­szę… Nie chcę…

– Piel­grzy­mi krad­ną Dwall, Jack. To jest skaza na ich duszy. A to…

Ich usta przy­lgnę­ły do sie­bie.

 

– …jest po­da­ru­nek.

Jak na­zwać chłód, który wy­peł­nia go­rą­cem? Jak na­zwać ból, który przy­no­si ulgę? Czu­jesz to, praw­da? Nie mo­żesz tego na­zwać, choć bar­dzo tego chcesz.

– Co się dzie­je?

– Je­steś zgod­ny, Jack… To twój czas…

 

Chciał­bym wam po­wie­dzieć, że obu­dzi­łem się rześ­ki i pełen ener­gii. Nic z tego. Moja po­bud­ka przy­po­mi­na­ła bar­dziej wspi­nacz­kę po stro­mym wzgó­rzu.

Po pi­ja­ku.

W zu­peł­nym mroku.

Gdy wresz­cie otwo­rzy­łem oczy zro­zu­mia­łem, że wciąż znaj­du­ję się w na­mio­cie Stri­fe. Krót­ki rzut oka po­zwo­lił mi ze­brać do kupy kilka fak­tów – le­ża­łem na wznak z roz­pię­tą ko­szu­lą jak­bym po­zo­wał ja­kie­muś na­pa­lo­ne­mu ma­la­rzo­wi, a nade mną stał Ver­se­bi­ter, który z wła­ści­wym sobie znu­dzo­nym uśmie­chem cho­wał wła­śnie miecz do po­chwy. Jego widok od razu przy­po­mniał mi, dla­cze­go leżę na ziemi. Tuż obok most­ka wy­ma­ca­łem nie­wiel­ką bli­znę. Zdą­ży­łem się przy­zwy­cza­ić, że nie­śmier­tel­ne ciało szyb­ko się goi.

– Ty ka­na­lio… – mruk­ną­łem, pró­bu­jąc wstać.

Vers podał mi dłoń, z któ­rej nie­chęt­nie, ale sko­rzy­sta­łem. Sta­ną­łem na nieco roz­chwia­nych no­gach i spoj­rza­łem na ko­szu­lę, któ­rej ko­lek­cja plam po­sze­rzy­ła się o po­kaź­ny, bor­do­wy kleks z za­krze­płej krwi.

– Sam wy­bra­łeś drogę na skró­ty. – Vers wzru­szył ra­mio­na­mi i przy­klęk­nął przy ca­łu­nie. – Ro­zu­miem, że do­ga­du­jesz się ze Stri­fe – po­wie­dział, gła­dząc de­li­kat­nie jej po­li­czek przez ma­te­riał.

– Nawet nie pytam, skąd to wiesz.

– Trud­no tego nie wie­dzieć, skoro wszyst­ko do­kład­nie opo­wie­dzia­łeś.

Na po­cząt­ku zu­peł­nie nie zro­zu­mia­łem, o czym mówi, ale w końcu do mnie do­tar­ło. Sam nie wiem czemu, ale bar­dziej za­sko­czył mnie fakt, że gry­zą­ce opary stra­ci­ły znacz­nie na swo­jej mocy.

– Cho­le­ra… No trud­no.

– Trud­no? – Vers uniósł brwi tak wy­so­ko, że nie­mal przy­wa­li­ły w dach na­mio­tu. – Pięć minut temu mie­rzy­łeś do mnie ze swo­jej splu­wy żą­da­jąc, bym wy­łą­czył głos w two­jej gło­wie. 

– Nie­zu­peł­nie dla­te­go do cie­bie mie­rzy­łem – spro­sto­wa­łem. – Ale to nie­waż­ne, Vers. Le­piej mi opo­wiedz, skąd masz ten opty­ma­li­kon.

Ver­se­bi­ter naj­pierw zdę­biał, potem par­sk­nął a na końcu wstał z klęcz­ków i wbił mi palec w pierś, ale hej – le­piej palec, niż ostrze mie­cza.

– Nagle cię to in­te­re­su­je? Teraz nie mam czasu, Jack. Jutro wy­ru­szam z Labau do ob­ser­wa­to­rium i muszę się przy­go­to­wać.

– W po­rząd­ku – od­par­łem, pod­no­sząc ręce do góry. – To opo­wiesz mi jutro.

– Jutro? To zna­czy, że też idziesz?

Vers wpa­try­wał się we mnie z mie­sza­ni­ną zdzi­wie­nia i na­dziei. Ro­zu­mia­łem go, sam czu­łem się, jak­bym wy­ko­nał zwrot o sto osiem­dzie­siąt stop­ni. Czu­łem się ina­czej i z ja­kie­goś po­wo­du było mi z tym do­brze. Na tyle do­brze, że znio­sę to­wa­rzy­stwo tego łaj­da­ka.

– Co mogę ci po­wie­dzieć – wes­tchną­łem. – Taki mój los, że je­stem w dro­dze.

 

Jak zwy­kle.

Koniec

Komentarze

Ok, przypomnij jeszcze, do kiedy masz to opublikować? Jak tak za tydzień, to mogę zerknąć jeszcze raz na całość potem. 

Pozdro

Już opublikowane :)

Wrzucone, bo ja sam teraz znikam na chwilę a potem muszę skomentować 50% opowiadań konkursowych i wprowadzać ewentualne poprawki.

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

Czy mimo kontynuacyjności da się czytać niezależnie?

Wilk-zimowy – jawol

 

w poprzedniej “części” poznajemy dogłębnie postać Todda oraz parę rzeczy związanych ze światem, które i tu zostały przedstawione, choć w nieco mniejszym wymiarze.

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Witaj.

Mocno przesycone tajemniczością i przenikaniem rozmaitych czasoprzestrzeni opowiadanie.

Sporo w nim magii, a także obszernych wyjaśnień ciekawego skojarzenia wybranego tytułu konkursowego. 

Pomysł na narracyjność, towarzyszącą bohaterom – naprawdę niebanalny. 

 

Z technicznych jest kilka spraw, jak choćby stawianie często omyłkowo wielkich i małych liter oraz różna pisownia tego samego wyrazu, np.:

Jack Robił co mógł

k/Kongregacja

konkregacja

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

Dzięki Bruce, poprawki wprowadziłem, choć pewnie jeszcze parę byków się znajdzie.

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

Cała przyjemność po mojej stronie. :)

To żadne “byki”, ot, kilka drobnych spraw; ja popełniam znacznie gorsze błędy i to w masowych ilościach.

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Spróbowałem czytać, niestety, po 1/3 tekstu odpadłem. Trudno mi powiedzieć, czy to kwestia nie wciągnięcia samego w sobie, czy może jednak trochę inaczej bym odbierał tekst, gdybym czytał wcześniejszą część.

Szkoda, bo Twoje “Zaklinanie rzeczywistości” uważam za bardzo dobry tekst i spodziewałem się tutaj znacznie więcej. Z drugiej strony i tak mam Cię na liście autorów, których opowiadania zamierzam w wolnej chwili przejrzeć, właśnie ze względu na dobre wrażenia po wspomnianym tekście.

 

" Todd podszedł do jednego"

" Na obrzeżach miasta znajdował się"

– nadmiarowe spacje przed akapitem.

 

Dzięki Wilku za komentarz. Szkoda, że cię nie wciągnęło, ale nic to, może kiedy indziej. Mam nadzieję, że Niesmiertelni, o ile kiedyś do nich przysiądziesz, spodabają ci się na tyle, że wskoczysz z większą chęcią w Optymalikon. Może pewną zachętą okaże się fakt, że Zaklinanie Rzeczywistości, Nieśmiertelni i rzecz jasna Optymalikon dzieją się w tym samym świecie (+ jeszcze kilka innych, pomijają Ducha z Greenwich, Pięć, sześć osiem, dwa i drabble. 

Niestety moje opowiadania w dużej mierze są typu slow-burn i to też może zniechęcić. Niemniej pracuję nad odpowiednią równowagą w opowiadaniach i może kiedyś mi się uda zrobić coś w miarę krótkiego, treściwego i wciągającego :).

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

Historia ma potencjał, ale moim zdaniem, gubisz się w rozwlekłych opisach.

Początkowe zaciekawienie też mi, z upływem wersów, jakoś oklapło. 

 

 

Pustynna równina, której natura poskąpiła jakiejkolwiek zieleni, zaczęła wznosić się i opadać, aż w końcu pośród wzgórz narodziły się strome klify i niziny wypełnione niewielkimi jeziorami.

 

To najbardziej pofałdowana równina jaką znam;)

 

Wyprawa kosztowała cię wiele – straciłeś swoich bliskich, którzy ruszyli na pielgrzymkę, ale ty sam, mimo wielu zgonów, wciąż brniesz naprzód. Jednakże każda śmierć odbiera ci nadzieję a serce wypełnia gniewem. Najgorszy jest jednak głód, którego z całych sił nie chcesz zaspokoić.

 

Tu wszystko jest zamieszane. On ruszył w drogę, albo bliscy na pielgrzymkę.

A on sam mimo wielu zgonów dalej podróżuje, więc ani chybi KOT!

Tego z głodem nie rozumiem już wcale.

 

Znajdowało się w niewielkiej kotlinie, rozpostartej

 

Wódz od czasu do czasu wdawał się w krótkie dyskusje podczas gdy Jack spoglądał ukradkiem w ich oczy.

 

Wódz powoduje, że nie wiadomo w czyje oczy patrzy Jack.

Włosy jak kotary nie zachwycają. 

Lożanka bezprenumeratowa

To najbardziej pofałdowana równina jaką znam;)

Wskazanym przez ciebie opisem chciałem po prostu zobrazować, jak zmienia się krajobraz. Najpierw równica, potem pojedyncze wzniesienia a dalej to już klify, skały i jeziorka.

Tu wszystko jest zamieszane. On ruszył w drogę, albo bliscy na pielgrzymkę.

A on sam mimo wielu zgonów dalej podróżuje, więc ani chybi KOT!

Sprawa jest dość skomplikowana i jej wyjaśnienie zostało poniekąd przedstawione w moim innym opowiadaniu pt. Nieśmiertelni. Sęk w tym, że Pielgrzymi i skaza nie są przedmiotem tego opowiadania. W wielkim skrócie – wszyscy ludzie są nieśmiertelni. Mogą ginąć, ale zawsze się podniosą sek w tym, że (jak wyjaśnił wódz) każda śmierć zbliża cię do stanu zombie i wzmaga rzeczony Głód. Nigdy nie wiesz, która śmierć zamieni cię w zombie, ale gdy już to zrobi, idziesz na rzeczoną Pielgrzymkę, czyli po prostu gdzieś przed siebie, z uporem maniaka. Jest tu więcej “mechanik”, ale o tym będzie może w innych opkach.

Tego z głodem nie rozumiem już wcale.

W Ogrodzie (jak zowie się świat, w którym żyją bohaterowie), istnieje coś takiego jak dwaal. W uproszczeniu to mana, potrzeba do czarowania. Sprawa jest bardziej skomplikowana, bo ludzka dusza to też Dwaal, Bogowie tego świata zwani Cheonami powstają z Dwaalu itp. itd.

Wielkie Życzenie, w wyniku którego ludzie stali się nieśmiertelni sprawił również, że Dwaal gdzieś zniknął. Wcześniej był wszędzie, a teraz bardzo trudno go znaleźć. Jedynym jego źródłem stali się ludzie, ALE tylko ci, kórzy nie umarli. Ludzie ze skazą nieśmiertelnym umarli choć raz i zwyczajnie stracili swój Dwaal – i ten brak chcą wypełnić i źródło zupełnie ich nie interesuje – czy to będzie obłoczek many na pustkowu czy ludzka dusza – wszystko jedno.

 

A tu jeszcze upraszczam.

 

Eh, jak mówiłem, to skomplikowana sprawa xD.

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

Witam!

Wciągające opowiadanie. Szkoda, że nie bardziej “wybuchowe”. 

Pozdrawiam.

Nigdy się nie poddawać

Pamiętam poprzednie opowiadanie z bety, dlatego byłam ciekawa kontynuacji. Tak jak poprzednia część, dobrze napisane, obrazowo. Jednak przez pewien czas opowiadanie dłużyło mi się. Natomiast od spotkania z Versem wszystko jest wynagrodzone :). Nowa postać zaintrygowała mnie i chętnie poczytałabym kontynuację z nim. Troszkę przypomina mi Lokiego. Taki niby dobry, ale nie do końca można mu ufać, bo nie wiadomo co zrobi. No i sprawa z narratorką się wyjaśnia. Cały pomysł z optymalikonem spodobał mi się. 

 

Nie rozumiem jednak czemu kobieta na początku rozmawia z Todem w obcym języku, po czym okazuje się, że zna też powszechny. Wygląda to tylko jako dekoracja.

 

Idę kliknąć :).

Jednak przez pewien czas opowiadanie dłużyło mi się.

Niestety nie widziałem innej drogi, która doprowadziłaby do “mięsa” opowiadania. Jest to konsekwencja tego, że to kontynuacja, i nie mogłem ot tak umieścić głównego bohatera w namiocie Versebitera. Sam wybrałem taką konwecję i biorę to na klatę. Najważniejsze, że ta dłużyzna jest zamierzona i wpisuje się w obraz, jaki chciałem przedstawić + jak pisałem wcześniej – w przypadku postaci Jacka Arizony narracja jest typu slow-burn.

Nie rozumiem jednak czemu kobieta na początku rozmawia z Todem w obcym języku, po czym okazuje się, że zna też powszechny. Wygląda to tylko jako dekoracja.

Limit zabił kilka akapitów, które to wyjaśniały. Gomagarteńczycy są ludem, które nigdy nie dało się zasymilować Kongregacji, i wciąż posiadają własną kulturę i język. Todd jest Dekugarteńczykiem – osiadłym odłamem Gomagarteńczyków, stąd zna język (jego dziadek był gomem). Sam Todd też nie jest obcą twarzą w Namiotowym mieście Labau, ale na to też zabrakło akapitów, żeby wytłuścić tę kwestię.

 

Dieen (tak ma na imię kobieta przy zaporze) zna Todda, więc wie, że zna język. Gdy zobaczyła w samochodzie obcego, i to jeszcze ze skazą, postanowiła rozmówić się z nim po gomsku.

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

Dieen (tak ma na imię kobieta przy zaporze) zna Todda, więc wie, że zna język. Gdy zobaczyła w samochodzie obcego, i to jeszcze ze skazą, postanowiła rozmówić się z nim po gomsku.

Ma to sens :).

Po lekturze Nieśmiertelnych czułam niedosyt, bo choć przedstawiłeś interesujące zdarzenia, brakło mi wiedzy o świecie, w którym rzecz się dzieje. Miałam nadzieję, że Optymalikon uzupełni tę niewiedzę, ale zawiodłam się, albowiem znalazłam tu ciąg epizodów, jednak nadal nie wiem, co i w jaki sposób sprawiło, że bohaterowie doświadczają opisanych „przygód”.

Optymalikon jest w jakiś sposób zamkniętym opowiadanie, jednak bez znajomości Nieśmiertelnych, trudniejszy do połapania się w ciągłości zdarzeń.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Stary pic­kup sunął po spę­ka­nej jezd­ni→ Stary pikap/ pick-up sunął po spę­ka­nej jezd­ni

Osobiście wolę pisownię spolszczoną. Ten błąd pojawia się kilkakrotnie w dalszej części opowiadania. Że też nie zwróciłam na to uwagi w Nieśmiertelnych.

 

mimo oka­zyj­nie pry­cha­ją­ce­go sil­ni­ka. Todd uważ­nie ob­ser­wo­wał drogę i z nie­po­ko­jem spo­glą­dał na wska­zów­kę tem­pe­ra­tu­ry sil­ni­ka… → Nie brzmi to najlepiej.

 

– I uwa­żaj na swo­je­go to­wa­rzy­sza, synu Re­spo­la. – do­da­ła… → Zbędna kropka po wypowiedzi.

Przypomnij sobie jak zapisywać dialogi.

 

Stare, zie­lo­ne wal­kie–tal­kie… → Stare, zie­lo­ne wal­kie-tal­kie

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

to jak to miał zro­bić w po­je­dyn­kę? → …to jak miał to zro­bić w po­je­dyn­kę?

 

“Zwy­kli lu­dzie”, po­wta­rzał sobie w my­ślach,jak ja”.“Zwy­kli lu­dzie”, po­wta­rzał sobie w my­ślach.Jak ja”.

Tu znajdziesz wskazówki, jak jak zapisywać myśli bohaterów.

 

prze­glą­dał ich za­war­tość. Tym­cza­sem Jack przy­glą­dał się lu­dziom… → Nie brzmi to najlepiej.

Może w drugim zdaniu:  Tym­cza­sem Jack przypatrywał się lu­dziom

 

– Nie mogę po­zwo­lić ob­ce­mu ze skazą szwę­dać się po mie­ście…– Nie mogę po­zwo­lić ob­ce­mu ze skazą szwendać się po mie­ście

 

“Co potem?”, za­sta­na­wiał się,wpław przez ocean?”. → “Co potem?”, za­sta­na­wiał się.Wpław przez ocean?”

 

– Za gło­sem z radia, który za­pew­nia ochro­nę. → – Za gło­sem z radia, który za­pew­nia ochro­nę.

 

się­gnął po odra­pa­ne wal­kie–tal­kie… → …się­gnął po odra­pa­ne wal­kie-tal­kie

 

Mdłe świa­tło le­d­wie oświe­tla­ło niski stół… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Mdłe świa­tło le­d­wie rozjaśniało niski stół

 

le­ża­ła pół­ma­ska la­kier­ni­cza i bo­ga­ty pęk klu­czy. → Jakoś nie mogę zobaczyć bogactwa pęku kluczy.

Proponuję: …le­ża­ła pół­ma­ska la­kier­ni­cza i pokaźny pęk klu­czy.

 

je­stem za­sko­czo­ny rów­nie mocno co ty. → …je­stem za­sko­czo­ny rów­nie mocno jak ty.

 

Jack pre­fe­ro­wał czar­no–biały obraz świa­ta→ Jack pre­fe­ro­wał czar­no-biały obraz świa­ta

 

Twarz Spra­wie­dli­we­go stę­ża­ła od kwa­śne­go gnie­wu. → Co to jest kwaśny gniew?

 

są­czysz prze­klę­tą prozę? → …są­czysz prze­klę­tą prozę?

 

noz­drza zo­sta­ły za­ata­ko­wa­ne przez wy­jąt­ko­wo ostry za­pach ziół. → A może wystarczy: …noz­drza za­ata­ko­wał wy­jąt­ko­wo ostry za­pach ziół.

 

za­trzy­mał się, wpa­tru­jąc w fa­lu­ją­ce ko­ta­ry na­mio­tu. → Raczej: …przystanął, wpa­tru­jąc się w fa­lu­ją­ce ko­ta­ry na­mio­tu.

 

Chwy­cił skó­rza­ny gą­sio­rek wody… → Chwy­cił bukłak z wodą

Skórzany pojemnik na wodę to nie gąsiorek, a bukłak.

 

ale to nie praw­da… → …ale to niepraw­da

 

Awa­ta­rzy pod jego pa­tro­na­tem… → Awa­ta­ry pod jego pa­tro­na­tem

 

Przy­po­mi­na­ły bar­dziej wy­rwa­ne stro­ny z ksią­żek… → Nie da się wyrwać strony z książki.

Proponuję: Przy­po­mi­na­ły bar­dziej kartki wy­rwa­ne z ksią­żek

 

rę­ko­jeść owi­nię­to skó­rza­nym, cien­kim rze­mie­niem… → Masło maślane – rzemień jest skórzany z definicji.

Wystarczy: …rę­ko­jeść owi­nię­to cien­kim rze­mie­niem

 

wy­gi­na­jąc go nie­mal w pół i prze­wra­ca­jąc… → …wy­gi­na­jąc go nie­mal wpół i prze­wra­ca­jąc

http://portalwiedzy.onet.pl/141563,,,,w_pol_wpol,haslo.html

 

skie­ro­wał sztych w stro­nę Jacka i bez­ce­ro­mo­nial­nie pchnął go… → Literówka.

 

Spra­wie­dli­wy od­wró­cił z tru­dem. → Co odwrócił?

A może miało być: Spra­wie­dli­wy od­wró­cił się z tru­dem.

 

opa­da­ła de­li­kat­nie w dół… → Masło maślane – czy coś może opadać w górę?

Wystarczy: …opa­da­ła de­li­kat­nie

 

Prze­był całą drogę wła­śnie po to? → Prze­był całą drogę wła­śnie po to?

 

a na końcu wstał z klęcz­ków… → …a na końcu wstał z klęcz­ek

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm. Mam spory problem z tym tekstem. W komentarzu wspomniałeś, że znajomość wcześniejszego opowiadania w tym uniwersum nie jest niezbędna, ale zastanawiam się, na ile jego lektura przydałaby się przy ,,Optymalikonie", bo miałem częste wrażenie pogubienia. Wykreowałeś ciekawy świat i rządzące nim prawidła wydają się spójne i przemyślane, ale zbyt często musiałem udawać, że wiem, o co biega :) Równocześnie czytało się wartko.

Pozdrawiam!

Uwaga, czytałam tylko raz i to jest ocena, która powstała niedługo po lekturze. Nie uwzględnia więc ewentualnych poprawek.

Dla mnie tekst nie broni się jako samodzielne opko. Czytałam poprzednie i w czasie lektury Optymalikonu przypominały mi się wydarzenia z wcześniejszego tekstu. I chyba jedynie dzięki temu się nie pogubiłam. Mam wrażenie (piszę wrażenie, bo nie czytałam poprzedniej części jeszcze raz), że domykasz tutaj wątki, które zostały otwarte właśnie w poprzedniej części, a jednocześnie otwierasz nowe, których nie kończysz. Czuję się tak, jakbym przeczytała drugi rozdział książki i to po długim czasie od lektury pierwszego. Drugi, ale nie ostatni, bo nadal nie poruszam się w Twoim uniwersum swobodnie. Nadal nie rozumiem wszystkich terminów, które wprowadzasz, nie wiem do końca, jak urządzony jest ten świat. I nadal moja ciekawość, jak zakończy się ta historia, nie została zaspokojona.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

 

Folan – Optymalikon

<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>

Odwiedzisz Perza, wystukasz Glizdawca na ścianie, odbierzesz Rozpuchę (sprawdź za siekaczami) i wracaj do Czapeczki, bo Ci ogon utnie… Zrozumiałeś? Ja tak samo z tym opowiadaniem!

Sprawdziłem poprzednią stronę, czy nie przegapiłem początku, ale nie. Wtedy zauważyłem, że to ciąg dalszy czegoś, czego nie czytałem. No i co teraz? Przecież ja tu nic nie kojarzyłem. Odchyliłem się na krześle, zdjąłem fedorę, nalałem sobie drinka i czytam. I czytam. I czytam. I nawet niezłe – ładne opisy, ciekawe interakcje między postaciami, sam pomysł na optymalikon bardzo fajny. Tylko wciąż nic nie rozumiem. Wrzuciłeś mnie na głęboką wodę z betonowymi butami (tak, jak to robi borsucza mafia) i popłynąłem pionowo w dół. Szkoda! Chłopie, rozbuduj to w coś długiego, może nawet książkę, bo potencjał tu widzę, ale nie zmieścisz swojej wyobraźni w opowiadaniu!

 

Hmmm. Czytałam poprzedni tekst z tego świata, ale dawno. W efekcie podczas lektury tego czasami miałam wrażenie, że już to kiedyś czytałam – skaza, kolejne śmierci, pielgrzymka – gdzie rzeczy mi dzwoniły. Ale za mało pamiętałam, żeby się swobodnie orientować i trochę się czułam zagubiona.

Szczególnie w końcówce. No, nie bardzo zrozumiałam, dlaczego jeden zabił drugiego. Ja wiem, że nieśmiertelni, ale jednak każda kolejna śmierć zwiększa ryzyko, więc nie powinni nimi tak szafować.

Acz przeważnie czytałam z zainteresowaniem.

 

Babska logika rządzi!

– Wielu ludziom wydawało się, że w Zakonie Awatarów wszyscy byli sobie równi, ale to nie prawda

nieprawda

I przyjrzałabym się przecinkom.

No, nie porwało, ale nie czytało się źle ;)

 

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka