- Opowiadanie: Tarnina - Tryptyk terapeutyczny, część II: Enso

Tryptyk terapeutyczny, część II: Enso

Terapii część druga, czyli granie mojej duszy (afektywnej) vel somnium. Z lekka jungowska, bardzo kiczowata i troszeczkę zainspirowana teledyskiem do „Take Flight” Lindsey Stirling (choć w sumie wyszło mało podobne, ale to zawsze tak). Zachwyty nie są wymagane.

 

Pozostałe części:

1 Zły (choć dobry) i tak jakby ostatni tydzień Franciszki Kociokwik

3 O pocieszeniu, które niesie fantastyka

Oceny

Tryptyk terapeutyczny, część II: Enso

Wypisał mi się długopis. Spiralna linia na kartce zaczyna się rwać, a potem zostaje już tylko odciśnięty w papierze rowek. Uch. Otwieram szufladę. Zaczynam grzebać w środku.

– Kolejny długopis zmarnowany – chichocze cień. Nie mam na to odpowiedzi, grzechoczę zawartością szuflady.

– Tego szukasz? – Spoza kręgu światła wytacza się niebieski wałeczek, omija moją rękę i ląduje na podłodze. Pod biurkiem. Akurat poza zasięgiem ręki.

Kiedy wstaję z kolan z długopisem w garści, papiery są poprzekładane. Groch z kapustą.

– Zapalę duże światło.

Cień tylko się śmieje. Wie, że to puste groźby. A gdyby nawet, są w pokoju miejsca, do których światło nie dochodzi. Tyle miejsc.

Z otwartego okna wieje wilgotnym chłodem. Wstaję, żeby je zamknąć. Przy okazji sięgam po wiszący na krześle sweter. Od rana zanosiło się na deszcz.

Siadam przy biurku i nawet mnie nie dziwi, że zeszyt został odepchnięty na bok, a pośrodku blatu leżą niedokończone origami. Przekładam je na półkę. Przysuwam zeszyt. Gdzie długopis?

Dobrze. Wszystko jest. Piszemy.

„Zbigniew posunął się naprzód” piszę, potem skreślam.

– Brawo – woła cień. – Ale by się uśmiali, gdybyś coś takiego puściła.

– Wiem.

Ogryzam długopis, szukając słów.

– „Posunął się”, ja nie mogę.

– Próbuję myśleć.

– Ano, próbujesz.

Odpowiedź tonie w huku gromu. Zamknęłam inne okna?

„Zbigniew postąpił krok do przodu”.

Hmm. Deszcz grzechocze o szybę. Lampka migocze. Skreślam zdanie. Nie pasuje.

Cień ziewa głośno.

– Ty nie oddychasz – burczę.

– A ty nie piszesz. – Sama się prosiłam…

Przyciskam długopis, jakbym go chciała złamać. „Zbigniew…”

Grzmot.

Lampka gaśnie.

Czekam, z ręką zawieszoną nad kartką, ale nie zapala się znowu. Deszcz grzechocze w okna. Gwiżdże wiatr.

Wstaję. Wymacując drogę palcami stóp, kroczek za kroczkiem idę do drzwi. W kuchni powinny być świece. Aj! Niech to, trafiłam kolanem w krzesło. Po co mi tyle mebli? Koło mojego ucha dźwięczy śmiech.

Na oślep wyciągam rękę. Pcham. Światło zalewa mi oczy. Zawisam na framudze. Mruganiem wyciskam spod powiek łzy. Gdzieś koło mnie, a jednocześnie bardzo daleko, za grubą zasłoną, ktoś się śmieje, wariacko, opętańczo.

Fioletowe mroczki ustępują. Widzę przebłyski zieleni, jaskrawej jak na dziecinnym obrazku. Tu i ówdzie bordowe brązy. Małe plamki żółtości, czerwieni, błękitu. Pod stopami mam gładki papier. Zrobiłam krok? Kiedy? Ale myśląc o tym, robię następny, i jeszcze jeden.

 

Otaczają mnie drzewa. Dziwne drzewa… Pnie jednolicie brązowe, porysowane bruzdami prostymi jak od linijki, od góry do dołu. Liście jakieś sztywne. Jeden opada mi na rękę. Papier. Szeleści w nich wiatr, ale liście są z papieru, pnie i gałęzie z pogiętego, pozwijanego ściśle brystolu, lśniącego jedwabiście w promieniach niewidocznego słońca.

Zerkam przez ramię. Drzwi pośrodku papierowego lasu otwierają się na ciemną pustkę.

– Ho, ho, ho! – Słyszę rechot u stóp. – To świat w sam raz dla ciebie! Niczego tu nie popsujesz.

Wokół miejsca, gdzie stoję, rozlewa się plama ciemności. Jakby atrament na zielonym papierze.

– Idź sobie!

– A kto cię będzie ostrzegał, że znowu robisz z siebie idiotkę? Wiecznie z głową w chmurach.

Dopóki mówi, biegnę do drzwi. Wyskakuję za próg. I do lasu. Szybko! Zatrzaskuję cień w środku.

– I co? Czego się spodziewałaś?

Czarna plama śmieje się zgrzytliwie.

– Myślałaś, że możesz się mnie pozbyć? W taki sposób? Nie doceniałem koleżanki, winszuję!

Przygryzam wargę. Obracam się na pięcie i ruszam między papierowe drzewa.

 

Papier, ułożony warstwami, jest całkiem twardy. Nie sprężynuje, jak mech i ziemia, choć z drugiej strony, nie wbija się też w podeszwy jak szyszki. Mimo to spacer byłby całkiem przyjemny, gdybym mogła podziwiać ptaki i motyle, i te wszystkie kwiaty – w spokoju.

– He, he, tulipany z origami na drzewie! Akurat coś w twoim stylu. Ani się to kupy nie trzyma, ani…

Tupię. Z całej siły. Cień nawet tego nie zauważa.

– Myślisz, że jak sobie połazisz po tym przedszkolu, to się zamienię w miłe zwierzątko, co? Albo zniknę? Albo przyjedzie książę na białym koniu i łeb mi utnie? A pomyślałaś, że może utnie tobie?

Nie chcę tego słuchać. Staję przed drogowskazem, dużą kartką brystolu na słupku ze zrolowanej tektury. Napis głosi „Do Źródła Wody Natchnienia”, a poniżej, mniejszymi i bardziej okrągłymi literami „przepędza potwory! Gwarantowane!”

Namalowana poniżej strzałka wskazuje ścieżkę z brązowych arkuszy, ginącą między drzewami.

– „Wody Natchnienia!” – Cień zanosi się śmiechem. – Woda Natchnienia! A, to dobre! W czym, w papierowym kubku? Nawet przy tobie jeszcze się tak nie ubawiłem! Oho, idziesz tam? Aż tak masz mnie dość?

Tak.

– Boisz się?

– Ja? Okropnie. Cały się trzęsę. Może jeszcze znajdziesz magiczne mydło?

Idę do Źródła.

 

– Przeszłaś już sto kilometrów – zauważa cień obojętnie. – Chyba masz dość?

– Ciebie mam dość bardziej.

Brązowa ścieżka rozdziela się na dwie. Przy jednej z odnóg stoi drogowskaz. „Wioska Pomocnych Elfów”? Dobrze, ale co z tą drugą? Może Źródło jest tam?

Cień zaczyna coś mówić. Nie słucham. Skręcam do wioski. Zawsze mogę spytać, elfy przecież są pomocne, prawda?

 

Okrążam kanciaste zielone wzgórze porośnięte lilijkami czy podobnymi kwiatkami. Zaczynam się spieszyć, ale przystaję przed drogowskazem. Tutaj wiszą dwie kartki. Jeśli im wierzyć, to jedna ścieżka prowadzi do „Dżemu porzeczkowego” a druga do miejsca zwanego „Mandatem karnym”.

Odczytuję oba napisy, raz po raz, a od moich stóp dobiegają zdławione parsknięcia.

– Zamknij się. – Tupię nogą. Dwie dróżki wyglądają identycznie, otoczone dokładnie takimi samymi paprotkami, kwiatuszkami i drzewami.

– Ja nie mogę… mandat…

Identycznie. Nawet kwiatki koło ścieżek układały się zupełnie tak samo! Jak mam wybrać? Jeszcze z tym… rechotem. Czego nie wybiorę, będzie się śmiał. W takim razie, myślę, że wolę dżem. Idę. Nie waham się. Niech będzie dżem. To mój wybór.

 

Znów rozwidlenie. Teraz napisy głoszą „Regulamin biblioteki” i „Kupon promocyjny”. Jasna cholera! Przynajmniej cień się zakrztusił i nareszcie siedzi cicho, no, prawie. Dyszy tylko. Nie dam mu zobaczyć, że jestem niezdecydowana, że nie wiem, co robię. Chociaż nie wiem. Wybieram na chybił-trafił. Idę, prawie biegnę. Rozgałęzienie czeka za zakrętem. Trzy ścieżki. „Podręczniki hiszpańskiego”, „Promocja!”, „Festyn uliczny”. Uh!

– Masz dość? – świszcze cień dychawicznie. Nogi się pode mną uginają, padam na twarde podłoże, opieram bark o słupek. A on ustępuje pod naciskiem i oboje lądujemy na plecach.

– Najbardziej dość mam ciebie – syczę.

Zaciskam pięść. Uderzam w papier. Boli! Głupia plama tuszu!

– Aaa, frustracja – mówi cień tonem konesera.

– Cholero jedna.

Wstaję. Co mam robić? Czuję się tak, jakby kolana miały mi się rozlecieć, ale zawracam do poprzedniego rozdroża. Już mam iść niewybraną poprzednio ścieżką, kiedy zerkam na znaki. „Jajka i drożdże” głosi jeden, a drugi „Krem z filtrem”. Kwiatki bez zmian.

O co chodzi z tymi znakami? Siadam, masuję kolana, ale nie myśli mi się od tego lepiej.

– Daj spokój – radzi mój towarzysz. – Nie rozgryziesz tego.

– Pytałam cię o zdanie?

Wiem, wiem, że ma rację, że prędzej zwariuję, niż coś odkryję, i gdyby tego nie mówił takim tonem… Takim tonem zadowolenia. Mam wracać? Zerkam na cień, rozlany szeroko na zielonym i brązowym papierze. Marzę o buteleczce korektora.

Lekka bryza szeleści papierowymi liśćmi. Koło mnie wyrasta wiecheć zielonych pasków, trawa. Przesuwam jedno źdźbło między palcami, jest cieplejsze od prawdziwego i suche. Szorstkie, czepia się skóry. Tą ścieżką donikąd nie dojdę. A może. Wstaję powoli. Ruszam pod górkę, na wzgórze, po zielonym. Między drzewa.

– Chcesz się zgubić? Aha! To będzie numer!

 

Gdzie ja jestem? Nie przyznam się głośno, ale straciłam orientację, chociaż las dookoła nabiera jakiejś indywidualności. To znaczy, kwiatki nadal rosną, czy leżą, w grupach po kilka w jednym kolorze, ale nie trzy żółte, cztery niebieskie, pięć różowych, tylko tu trzy różowe, tam cztery, a tam znowu trzy niebieskie. Są jakby bardziej porozrzucane. Drzewa bardziej sękate, czy może mniej równo zwinięte. Nie mogę ich bliżej, uważniej oglądać, bo za każdym razem, kiedy się nachylam, cień zaczyna swój koncert.

– Śmieszniusia zabawka – mówi. Albo – Eksplozja w fabryce kiczu, nie?

Albo po prostu rechocze. Jest głośny i przenikliwy jak wiertarka.

Ale idę dalej. Nie widzę drogi przed sobą, tak mnie boli głowa od tych hałasów. Idę. Krok za krokiem. Zaraz spadnę w jakąś przepaść i tyle będzie…

Drzewa się kończą. Mrużę oczy. Potem je przecieram.

 

Stoję na skraju wioski, uroczej wioseczki, oczywiście papierowej. Domki mają strzechy z różnokolorowej bibułki, w oknach firanki z powystrzyganych serwetek. A pomiędzy nimi kręcą się ludziki. Papierowi ludkowie. Poskładani z papieru w rozmaite wzory i kolory, sięgają mi może do pasa. Coś takiego. Może to są te pomocne elfy?

– Nareszcie jesteś wśród swoich – rzuca cień. Czy mi się wydaje, czy z urazą?

Mijam kartonowy płotek, żeby zagadnąć tubylca. Estetyczny niebieski rzucik ładnie się komponuje z ubrankiem z, chyba, kalki. Przykucam. Uśmiecham się, mam nadzieję, że niezbyt zębato.

– Dzień dobry.

Ludzik łypie na mnie fikuśnie złożonymi oczkami. Przypominają trochę wiatraczki. Ale wymija mnie bez słowa.

Udaję, że nie słyszę zgrzytu, który zastępuje cieniowi śmiech. Wchodzę między domy, lawiruję między ogródeczkami pełnymi fantastycznych papierowych roślin. Nikt nie wydaje się zdziwiony moją obecnością. Mieszkańcy wioski pielą papierowe chwasty, noszą bele różnokolorowego papieru. Nie słyszę rozmów, ale niektórzy stoją razem przy płotkach. Szeleszczą. Oczywiście. Ale może da się z nimi porozumieć?

Papierowy ludzik usiłuje przeciągnąć przez plac papierową krowę, a ona, zaparta czterema racicami, ani drgnie. Podchodzę i popycham. Za mocno! Wgniotłam origami!

– Przepraszam!

Krówka drepcze przed siebie, jak gdyby nigdy nic, kołysząc pogiętym tyłkiem, a człowieczek za nią. Może przy tym narzeka, ale chyba nie na mnie…

– Nowa zabawa. Będziesz chodzić i psuć krowy?

O, jakaś staruszeczka. Niesie kosz papierowych jabłek.

– Przepraszam, może pomóc? Proszę pani?

Zastawiam jej drogę. A ona po prostu mnie omija!

– Brawo – mówi cień.

– Przepraszam?

Wytrącam ludzikowi z rąk ciasno skręcony zwój papieru. Nachyla się, żeby go podnieść.

– Czy mógłby mi pan wskazać drogę?

Patrzy ma mnie. Patrzy! A potem odchodzi, nawet bez szelestu.

– Nieźle. – Głos u stóp wyrywa mnie z osłupienia. Przełykam ślinę.

– Tam jest ścieżka – mówię, przed samą sobą udając niezachwianą pewność, i odchodzę w las.

 

Ścieżka faktycznie, jest, podobna do tamtej, może ta sama? Na gałęziach dookoła siedzi, nie zwracając na mnie uwagi, stadko żółtych ptaków, w różnych odcieniach, od kremowego po prawie pomarańczowy. Czasem któryś podrywa się z szelestem, a potem siada kawałek dalej. Cień milczy, więc nie muszę myśleć. Idę przed siebie. Słyszę szum.

– Coś ty taka szybka nagle?

Ten szum, to nie papier poruszany wiatrem, nie tylko. Jeszcze trochę, tak! Plusk! Wyraźnie słyszałam. Ciekawe, co będzie, jak cię tam wrzucę, draniu? Rozpłyniesz się? Ha!

Zerkam pod nogi. Cień jest czarny jak smoła. Szum wody potężnieje z każdym krokiem.

– Ej, ej – cień próbuje go przekrzyczeć. – Co ty?

– Rura zmiękła, pasożycie?

Biegnę. Bo mogę. Roztrącam gałęzie. Płoszę ptaki. Tak! Pachnie woda! I mokry papier. Źródło spływa kaskadą po zgniecionych kulkach czegoś w rodzaju fibry, półprzejrzystej i trzymającej kształt, do stawu głębokiego jak ocean. Wszystko dookoła pstrzą ciemne plamki. Niektóre liście są ponaddzierane, inne oklapłe.

Robię piruet. Jest! Jest Źródło!

Strumień wypływa ze stawu, porywając w dal opadłe liście.

Cień jęczy. Klękam na mokrych papierowych paprociach, nabieram wody w złożone dłonie. Smakuje papierem.

Śmiech. Patrzę w dół. Atramentowa plama rozlewa się szeroko wokół moich kolan. Oblewam ją wodą. Śmiech świdruje mi uszy.

– Uwierzyłaś? Naprawdę uwierzyłaś w cudowną wodę? I w co jeszcze? Jesteś głupsza, niż myślałem!

W stawie pływa ryba, mała żółta rybka. Zauważam ją, kiedy się wychylam po więcej wody. Ale nie, to nie rybka, to ptak! Zaraz rozmoknie. Sięgam, żeby go wyłowić. Chwytam skrzydełko. Oddziera się, a reszta ptaka tonie jak kamień.

Śmiech wypełnia cały świat.

– Zamknij się!

Woda przede mną jest czarna jak tusz. Nawet powietrze szarzeje.

– Czego się spodziewałaś?

Z pluskiem wpadam do stawu atramentu. Jest lodowaty. Prąd popycha mnie do ujścia.

– Myślałaś, że cokolwiek ci się uda?

Krok do tyłu, i nagle ciemność odfruwa, a ja pędzę, unoszona jak korek, przez chaos kolorów. Ściga mnie opętańcze wycie.

 

Strumień jest coraz szerszy, staje się rzeką. Drzewa rzedną. Wokół jest coraz więcej żółtego koloru, ptaki polatujące w górze są teraz białe. Woda zalewająca mi uszy i usta jest teraz słona. Wokół mnie błękit. Zimno. Mięśnie sztywnieją, zresztą nie umiem pływać. Prąd niesie mnie coraz dalej w niebieską pustkę i nic nie mogę na to poradzić. Słyszę tylko szum i plusk.

 

W oddali majaczy szarawe pasmo. Nagle mogę odróżnić niebo od wody. Pasmo staje się szersze, coraz szersze i wyraźniejsze, ale nie nabiera kolorów. Wyspa? Ale dlaczego jest szara? Może będzie widać zieleń, kiedy mnie zniesie bliżej? Tło też traci barwę, zaczyna się chmurzyć. Woda ciemnieje jak ołów. Widzę poszarpane brzegi wyspy, dość przysadzistej i szerokiej. Fale mruczą, nie szumią, rozbijają się na kamieniach. Jednolita szarość przesłania chmury. Nagle, nie mam czasu się nawet wystraszyć, leżę rozpłaszczona na mydlano-śliskiej, mokrej fibrze. Czepiam się jej palcami, a woda usiłuje mnie zmyć. Pełznę pod górę. Daleko za mną warczy grom. Warczy, a może śmieje się… Wyciągnięta ręka trafia w coś twardego. Podnoszę głowę. Przede mną niski, szary mur, bez jednej spoiny, ale z ciemnymi żyłkami preszpanu. Po prawej ręce mam czarny prostokąt wejścia. Wiatr przynosi śmiech. Mrozi do kości. Podciągam się i kuśtykając, wchodzę do środka.

 

Nie ma tu dachu, budynek otwiera się na szare niebo, ale ściany są białe. Podłoga za to czarna jak nic na świecie. Jest coraz ciemniej. Korytarz skręca, meandruje, idę, wlokąc ręką po murze, wybierając odgałęzienia, na których nie muszę jej odrywać. Tak podobno należy postępować w labiryncie. Kręci mi się w głowie. Drżę. Zamarznę, jeśli przystanę. Deszcz grzechocze o zewnętrzne ściany. Świszcze wiatr. Krople, które mnie dosięgają, kłują i palą żywym ogniem, a może lodem. Chmury nad głową kotłują się, kłębią, od czasu do czasu rozświetla je błyskawica. Korytarz prowadzi mnie w kółko, to w prawo, to w lewo, miriady kropli bębnią w mur jak miriady urzędniczych palców o miriady biurek, a wiatr niesie śmiech. Śmiech i lodowaty ziąb.

 

Nagle palce trafiają na coś, co nie chce puścić, coś lepkiego, szorstkiego i splątanego. Szarpię się. Trzask. Ścieram resztki nici ze skóry. Co to było? Patrzę na ścianę. Oczy. Papierowe oczy napotykają moje spojrzenie.

 

W półmroku żółte papierowe ciało i przekrzywiony łepek przypominają po równi słonia, kaczuszkę i zgniecioną kulkę. Ale stworek wypełza z kryjówki, szarego kokonu. Ma osiem łapek. A kokon, przylepiony do muru, to oczywiście pajęczyna. Przysuwam rękę, a on na nią wskakuje. W dotyku przypomina papier, który przemoczono i wysuszono.

– Co tu robisz?

Głupia jestem, przecież pająki nie mówią, zwłaszcza papierowe. Z bliska widać, że jego tylne nóżki sterczą pod dziwnym kątem i są trochę za cienkie, żeby utrzymać całość. Jakby nie na nóżki je przewidziano. Głowę też ma niespecjalnie pajęczą. Dziobek i trójkątne oczy.

Śmiech odbija się echem w głębi labiryntu. Deszcz smaga mnie po twarzy. Uciekam pod ścianę, tuląc pająka, który zaczyna się wiercić. Obija się o moje ręce, aż muszę go wypuścić. Pajączek wbiega na ścianę i znika w domku.

– Zamokniesz.

Jedna łapka wysuwa się z kokonu i pokazuje kierunek, w którym wcześniej szłam.

– Mam iść?

Śmiech potężnieje. Nie zagłusza go grom.

Pająk stuka łapką w ścianę. Jeszcze raz pokazuje kierunek, potem się chowa. Ruszam. Sztywna z zimna, idę coraz szybciej. Poddaj się, szumi wiatr. Nic z tego nie będzie. Dokąd ty w ogóle idziesz? perswaduje deszcz. Kręcisz się w kółko. Może będziesz się tak kręcić do końca świata.

Może. Może faktycznie. Może lepiej po prostu usiąść i… Opieram rękę o ścianę. Osuwam się na posadzkę, ale pajęczyna zlepiająca palce przykleja mnie do muru. Prostuję się, żeby ją zetrzeć. Już nie siadam. Za zimno. Idę.

– Po co?

– Nie wiem. Nie twoja broszka. Odczep się.

Śmiech. Ale teraz jakoś mi nie przeszkadza. Przywykłam. Idę.

– Jest zimno.

– Tak. Ale w ruchu się rozgrzeję.

– I co? Myślisz, że twoja żałosna bieganina ogrzeje wszechświat?

– Myślę… że ptak może zostać pająkiem.

Cień najwyraźniej zrozumiał z tego jeszcze mniej, niż ja, bo milknie. Korzystam z okazji. Biegnę. Kuśtykam, dobrze. Ale do przodu. W końcu nie chodzi o wszechświat, prawda? Skręcam za róg, zupełnie taki, jak wszystkie przed nim. Drzwi. Zwykłe drzwi. Z drewna, nie z papieru. Naciskam klamkę.

 

W moim pokoju jest chłodno. Lampka nad biurkiem oświetla rozłożony zeszyt, mieszaninę różnokolorowych karteczek, długopisy i rzucony bez zatyczki zakreślacz.

Zamykam okno. Papierowy ptak, który w nim wisiał, całkiem przemókł. Osuszam go chusteczką, ale trochę jednak się pomarszczy… trudno.

Siadam. Biorę długopis.

– Znowu zaczynasz? – chichocze cień.

Tak. Znowu zaczynam.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Ależ terapia! :)) Cały tekst przypomina mi zamieszczoną przed laty w mojej ukochanej “Filipince” psychozabawę, polegającą na odkrywaniu w ściśle wyznaczonej kolejności pewnych haseł, wyobrażaniu ich sobie, a potem odczytywaniu znaczenia takich właśnie wyobrażeń. Niewiele niestety pamiętam z tamtego artykułu, lecz o ile dobrze kojarzę, czytelniczki miały sobie wyobrażać własny pokój, miejsce w domu, przy którym robią notatki i pracują, pejzaż za oknem, wygląd otaczającej przyrody, drogę, przejście nią, las, mur, napotykane podczas spaceru po lesie zwierzęta, klucz, labirynt. Istotne były wszystkie szczegóły, a nawet emocje, towarzyszące osobie, opowiadającej o swoich wizjach. Pamiętam, że opisy rozmaitych wyobrażeń i ich znaczeń były arcyciekawe, a my z koleżankami uwielbiałyśmy się bawić w tego typu opowiadania o własnych marzeniach, podświadomych lękach, dążeniach i pamiętanych obrazach z przeszłości. Teraz czułam się tak, jakbym zaglądała do Twojego pamiętnika, odczytując prywatne zapiski, wiersze oraz oglądając szkice i zdjęcia prawdziwych dzieł sztuki – efektów zabawy w origami. :)

 

Może nie powinnam, bo wiem, że się narażam, ale z technicznych dostrzegłam chyba literówkę:

Czuje się tak, jakby

(wybacz z góry, jeśli jednak nie)

 

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Cześć heart

Nie znałam tej zabawy, choć wizualizację tak :)

Może nie powinnam, bo wiem, że się narażam, ale z technicznych dostrzegłam chyba literówkę:

Ludzie, ja naprawdę nie gryzę (mocno). Literówka poprawiona, faktycznie była.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Zaciekawił mnie tytuł, a wspomniany w przedmowie utwór całkowicie przekonał do sprawdzenia, co też z tego wyszło. I muszę przyznać, że mi się spodobało. Przyjemne, surrealistyczne i działa na wyobraźnię. Choć początkowo nie byłam pewna, czy to sen, czy jakaś magia, chciałam wiedzieć, jak się skończy ta przygoda, a kolejne fragmenty wciągały jeszcze bardziej. W kilku momentach nawet się zaśmiałam.

Cień skojarzył mi się z wrednym diabełkiem, który podąża za bohaterem. Ale może naoglądałam się za wielu kreskówek ;)

Pozdrawiam! ;))

Droga Tranino, to wstyd tak dobrze pisać!laugh

 

Przeciągnęłaś mnie poetycko:

 

Otaczają mnie drzewa. Dziwne drzewa… Pnie jednolicie brązowe, porysowane bruzdami prostymi jak od linijki, od góry do dołu. Liście jakieś sztywne. Jeden opada mi na rękę. Papier. Szeleści w nich wiatr, ale liście są z papieru, pnie i gałęzie z pogiętego, pozwijanego ściśle brystolu, lśniącego jedwabiście w promieniach niewidocznego słońca.

Zerkam przez ramię. Drzwi pośrodku papierowego lasu otwierają się na ciemną pustkę.

 

To jeszcze nic! Do tego akcja porywa, origami ożywa i wciąż istnieje! Celująco nakreślone uczucia rozterki, braku wiary w siebie i poszukiwania sensu pisania. Chwilami byłam całkowicie tożsama z tekstem!

 

Nie pozostaje mi nic innego, jak wyrazić podziw nad pisarskim talentem i uczyć się pilnie. devil

 

Szkoda, że nie ma opcji : “dodaj do ulubionych”.

 

 

Pozdrawiam ciepło – ropucha Goch. angel

"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem

Jeśli dobrze odczytałam tę część Tryptyku, Tarnino, nakreśliłaś koło, ale nie mogę rzec, że drugą część czytało mi się tak dobrze, jak pierwszą. Pewnie dlatego, że opowiedziałaś całkiem inną historię, a wszystko, co w niej opisałaś, było papierowe. Strasznie dużo papieru na to poszło!

I mocno oniryczne to było, i takie nie z tego świata…

Obawiam się, że nie wszystko zrozumiałam.

 

„Zbi­gniew po­stą­pił krok do przo­du.”„Zbi­gniew po­stą­pił krok do przo­du”.

 

Dokąd ty w ogóle idziesz? per­swa­du­je deszcz. → Mam wrażenie, że to raczej pytanie, nie perswazja.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, dziewczyny :) (tym razem naprawdę same dziewczyny XD)

 W kilku momentach nawet się zaśmiałam.

… eee… XD

 wstyd tak dobrze pisać!

… yyy :)

 Chwilami byłam całkowicie tożsama z tekstem!

No, ja Cię nie napisałam heart

 Pewnie dlatego, że opowiedziałaś całkiem inną historię, a wszystko, co w niej opisałaś, było papierowe. Strasznie dużo papieru na to poszło!

Oj, dużo, dużo. I tak trochę skróciłam ;)

 I mocno oniryczne to było, i takie nie z tego świata…

Somnium!

 Obawiam się, że nie wszystko zrozumiałam.

Nie szkodzi, ja też nie :)

„Zbigniew postąpił krok do przodu.” → „Zbigniew postąpił krok do przodu”.

Argh, znowu mi się palce omskły, zaraz poprawię.

 Dokąd ty w ogóle idziesz? perswaduje deszcz. → Mam wrażenie, że to raczej pytanie, nie perswazja.

A tak, gramatycznie pytanie, ale cel ma perswazyjny.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

heartsmiley

 

Pecunia non olet

Sympatyczny absurdzik.

No, gdybym ja miała takiego cienia, pewnie postarałabym się o lampę chirurgiczną. Zresztą, chyba zwykła jarzeniówka jest niezła w te klocki…

Ja też wolałam pierwszą część. Zobaczymy, czym zaskoczy trzecia.

Babska logika rządzi!

Druga część jest emo, przyznaję. Trzecia też trochę będzie, ale mniej.

heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dobrze mi się czytało. Zasługą zapewne jest bardzo dobra rytmika tekstu. Wydaje mi się że ten tekst jest trochę bardziej osobisty od poprzedniego. Stąd być może jego wartość terapeutyczna może być większa, a atrakcyjność dla czytelnika nieco mniejsza niż przy pierwszej części.

Podobał mi się cień jako głosik zwątpienia. Kto takiego nie ma ten błogosławiony wśród nieświadomych (choć chyba każdy ma tylko u jednego jest głośniejszy, a u drugich cichszy). 

Fajne było też zakończenie. Pętla ale z optymizmem. No niestety trzeba cisnąć do przodu mimo zwątpienia :)

I choć nieco mniej podobało mi się niż pierwsza część to oczywiście klikałbym bo mi się podobało.

Pozdrawiam!

 

Przeczytałam po raz drugi, spokojnie pochłaniając wers po wersie. Dochodzę do wniosku, że nigdy nie będę mogła pisać tak jak chcę, bo zawsze mój cień – zeżre mnie własnymi kompleksami.

 

Poza tym, przy tak wspaniałej arii genialnych pisarzy, ( subiektywnie) np. Jacka Dukaja, to w ogóle się nie opłaca próbować. :)))

Ale ja się nie dam Tarnino, będę próbować do skutku.devil 

 

Kto pokochał pisanie, jak Ty, nigdy się nie uwolni.

 

heart

 

p.s. może i jest trochę egzaltacji – wybacz. :))

"bądź dobrej myśli, bo po co być złej" Lem

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Wiesz, mnie czasem bardzo trudno komentuje się Twoje teksty, bo ja to Tarniniowe pisanie zwyczajnie lubię – za co dokładnie to już wiesz sama – i czasem mam problemy z obiektywną oceną opowiadania (a czasem zwyczajnie nie mam na nią ochoty;)).

Podoba się pomysł na cień i przede wszystkim relacja na linii cień-bohaterka. Niby to-to jakieś szczególnie odkrywcze nie jest, ale zbudowałaś tę relację z taką fajną nutą ironii, odpowiednią dozą złośliwości (ale fajnej, bo w tych docinkach jest pewna lekkość), a przy tym z czymś, co nazwałbym “umiejętnością wypełniania bohaterów bezradnością i nieagresywnym wkurzem”. Ten nieagresywny wkurz to taki, który z jednej strony jest doskonale przez czytelnika wyczuwalny, a z drugiej w żadnym razie nie irytuje (o co łatwo, bo wpadając w historię niejako wczuwamy się w nią i próbujemy odbierać z perspektywy bohatera/bohaterki).

Ponieważ nie lubimy przesadnego słodzenia to dla równowagi nadmienię, że tekst cierpi na dwie – nie nazbyt poważne – przypadłości. Pierwsza to wyczerpująca się formuła. Opowiadanie (a właściwie fragment) jest oparte na jednym schemacie, który początkowo naprawdę zachęca, ale gdzieś w drugiej części już jednak ledwo zipie. Nie bardzo ma z czego “pociągnąć” w walce o zainteresowanie czytelnika i trochę jakby samo prosi o jakąś formę przełamania, którego nie dostaje. Ciut też są zachwiane proporcje opisów do rozwoju historii, ale to pewnie wiesz. ;-)

Druga przypadłość to pewna bierność bohaterki. To znaczy, trochę brakuje mi takiego cyklicznego podrzucania czytelnikowi, poprzez nią, jakichś sugestii, jak dokładnie rozumieć to, co się wokół niej dzieje. To prosty zabieg, a on nieraz potrafi naprawdę fajnie wciągnąć w lekturę, prowokując do czegoś w rodzaju wyścigu z autorem/autorką o zrozumienie biegu zdarzeń przed jego dokładnym wyjaśnieniem w tekście.

Mimo tych lekkich marudzeń z lektury jestem zadowolony i (chociaż pewnie będę w mniejszości) mnie akurat druga część podeszła bardziej od pierwszej. Zobaczymy, co przyniesie trzecia. ;-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Ależ, ależ blush

Ten nieagresywny wkurz to taki, który z jednej strony jest doskonale przez czytelnika wyczuwalny, a z drugiej w żadnym razie nie irytuje

Oooo… a już myślałam, że przedobrzyłam :)

Nie bardzo ma z czego “pociągnąć” w walce o zainteresowanie czytelnika i trochę jakby samo prosi o jakąś formę przełamania, którego nie dostaje.

Hmm…

trochę brakuje mi takiego cyklicznego podrzucania czytelnikowi, poprzez nią, jakichś sugestii, jak dokładnie rozumieć to, co się wokół niej dzieje

Ciekawostka, bo one były, ale je przy przepisywaniu wycięłam, bo łopatologiczne. Pacz pan…

mnie akurat druga część podeszła bardziej od pierwszej

Mimo emo? XD

Zobaczymy, co przyniesie trzecia. ;-)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Zupełnie inna ta część od pierwszej, ale też nie do oderwania się. Przeczytałem i lecę do trzeciej.

P.S. Dobrze, że dałaś, Tarnino, linki z info, że to tryptyk, bo by mi umknęły takie teksty. (Nie czytam fragmentów).

Oooh, Misiu ^^

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka