- Opowiadanie: MordercaBezSerca - Szpony i Stal: Rotmistrz

Szpony i Stal: Rotmistrz

Betowali: Pop Lab, AmonRa i mortecius – dzięki :D!

 

Armia Czerwona rozpoczyna ofensywę przeciwko Rzeczpospolitej Trojga Narodów. Młody rotmistrz otrzymuje rozkaz zorganizowania obrony na ważnym odcinku frontu. Musi zapanować nad armią ludzi, demonów i wilkołaków. Czy uda mu się powstrzymać radzieckie roboty bojowe? 

 

W tekście wykorzystano fragment Testamentu Jeremiego Wiśniowieckiego, zaczerpnięty ze strony www.wisniowiecki.com . Oświadczam iż uzyskałem zgodę autorki tekstu, oraz administratora strony na zamieszczenie.

 

Prolog: Szpony i Stal 

 

Część trzecia: Szpony i Stal: Czarna Chorągiew

 

Oceny

Szpony i Stal: Rotmistrz

 

Ciszę komnaty mąciło jedynie miarowe tykanie ściennego zegara. Jaśnie oświecony Jeremi Wiśniowiecki, wbrew woli bożej, jedyny prawowity władca Rzeczypospolitej Trojga Narodów, stał przy wysokim oknie i spoglądał na śpiące miasto. Świt cienką różową linią horyzontu budził nowy dzień.

Król podniósł do oczu pergamin. Testament, spisany prawie trzysta lat temu, pożółkł i wyblakł. Zmęczone oczy przebiegły po smukłych, wijących się niczym węże literach:

Pewny i niepewny kres żywota ludzkiego. Pewny, albowiem przez wszystkie dni oczekiwany, donec veniat immutatio[1]. Niepewny, albowiem, kiedy ma nieuchwytny dzień śmierci terminować, quisque caret voto suo…

„…któż uniknie swego przeznaczenia…” – myśl wybrzmiała echem w ciszy komnaty.

Król zamknął oczy. Przez chwilę trwał, jakby nie potrafił zdobyć się na nadludzki wysiłek, by czytać dalej. Znał treść. Każdą literę i zdanie mógł bez trudu przywołać z pamięci. Jednak wiedział, że musi przeczytać do końca:

Mając ja tedy na pamięci takowy Stwórce mego dekret i powszechnej pladze skazitelności podległym się bacząc, ponieważ mi solum superest sepulchrum,[2] wstępuję do niego z takowym prawdziwemu Bogu i kościołowi rzymskiemu oświadczeniem: credo, quod Redemptor meus vivit…[3]  

Cichy szept ulatywał spomiędzy suchy warg. Palce obleczone szarą skórą przebiegały po linijkach ozdobnego tekstu, aż do miejsca, gdzie…

…Oddajęć duszę jako aeternam creaturam aeterno[4]

Na końcu linijki niczym krwawa zadra, widniało przekreślone na czerwono Deo[5]

Król odwrócił się od okna i spojrzał w twarze szarych cieni, kłębiących się w kątach komnaty. Oczy, błyszczące niczym płonące węgle, patrzyły na niego z wyczekiwaniem. Ciche szepty zawodziły martwymi głosami:

Wojna… Śmierć… Wróg… Ratuj… Ojczyznę, ratuj… 

Jarema westchnął i zamknął oczy. Wiedział, że tak trzeba. Że, jak przez ostatnie trzysta lat, tak i teraz musi poświęcić wszystko dla jej dobra. Mocny głos odbił się echem od kamiennych ścian:

– Idźcie, ofiara spełniona!

 

 

***

Horyzont po wschodniej stronie pulsował jasną, czerwoną łuną. Borucki poprawił się w siodle. Ukryty bezpiecznie pod gałęziami dębu rosnącego na szczycie trawiastego wniesienia, przez lornetkę zlustrował szarzejący przedświtem widnokrąg. Odjął szkła od oczu, spojrzał jeszcze raz ponad lasem i wsłuchał się w głuche grzmoty odległych eksplozji. Kary ogier potrząsnął łbem i zastrzygł uszami. Rotmistrz poklepał go po smukłej szyi dłonią w skórzanej rękawicy.

W końcu, gdy słońce pozłociło już otulone mokrym oparem korony drzew, ułan pociągnął wodze i obrócił konia. Wierzchowiec posłusznie ruszył stępa, a po chwili pokłusował polną dróżką, zostawiając za sobą cichnącą kanonadę.

***

Wieś budziła się do życia. Nad wilgotną łąką snuły się długie strzępy porannych mgieł, tu i ówdzie migało ciepłe światło świecy lub naftowej lampy sączące się z okna domostwa. Pierwszy kogut głośnym pianiem obwieścił światu nadejście nowego dnia, wiejskie kundle zawtórowały mu nerwowym ujadaniem. Smużki dymu wnosiły się z krzywych kominów w błękitniejące niebo.

Borucki z niesmakiem syknął przez zęby. Przez chwilę wahał się, czy ruszyć ku chatom samemu, czy poczekać na resztę szwadronu.

„Licho wie, któż siedzi w tej wiosce… albo cóż” – pomyślał.

Spojrzał przez ramię. Z porannej mgły ścielącej się między drzewami, wyłoniły się szare widma. Las milczał. Nawet ptaki nie odważyły się rozpocząć swych porannych treli. 

***

Wschodzące słońce wyciągało długie cienie daleko w głąb nurtu szerokiej rzeki. Świt wył, trzaskał i dudnił artyleryjską nawałą. Pół setki dział kalibru siedemdziesiąt sześć, przy wtórze dwóch tuzinów pułkowych ciężkich haubic bezustannie wbijało we wrogi brzeg salwę za salwą. Gęsty, tłusty dym płonących umocnień gnany północnym wiatrem, ścielił się nisko przy ziemi.

Przy wschodnim brzegu kołysały się pękate barki desantowe. Setka płaskodennych łodzi motorowych, z których każda mogła pomieścić kompanię piechoty, stała w gotowości przy prowizorycznych podestach, zbitych z pni sosen i pustych beczek.

Strzelec Sergiej Sorokin spokojnie czekał na swoją kolej. Jego batalion miał iść w osłonie lewego skrzydła natarcia. Razem z resztą oddziału był na nogach od kilku godzin. Bo jak mieli spać, gdy cała artyleria trzeciej dywizji pancernej biła w zachodni brzeg, nieprzerwanie, bezlitośnie rwąc na strzępy wrogie umocnienia? Młody szeregowy ścisnął w garści karabin i z uśmiechem wciągnął w płuca zapach prochu.

– Towarzysze! Bez strachu! Po zwycięstwo! – wydarł się tuż obok komisarz ludowy. Niepozorny i krępy, musiał łokciami torować sobie drogę pomiędzy rosłymi poborowymi, tłoczącymi się u wejścia na pomost. – Wyrwiemy imperialistom z piersi ich zgniłe serca i… – krzyknął głosem, który przeszedł w cienki falset, gdy fala żołnierzy w brunatnych mundurach ruszyła ku statkom.

Nikt go nie słuchał. Czerwonoarmiści, podnieceni czekającym ich bojem, gnani komendami i gwizdkami oficerów, wpadali na pomosty. Buty zadudniły na deskach pokładów, czerwone sztandary łopotały na wietrze.

***

Jaśka zaplątała się w poły białej koszuliny. Przez chwilę szarpała się półprzytomnie, ale w końcu przebiła płową łepetyną zwoje materiału, naciągnęła szorstkie płótno na chudy grzbiet i ziewnęła rozdzierająco.

Oczy kleiły jej się niemiłosiernie, tej nocy prawie nie zmrużyła oka. Zaspanym wzrokiem potoczyła wokoło. Pobielone ścianach drewnianej chaty. Ikony na swoich miejscach. Stół, dwa proste krzesła i kufer na bieliznę były tam gdzie zwykle. Matka krzątała się przy murowanym piecu w rogu izby.

Dziewczyna potrząsnęła głową i przetarła oczy, by odgonić sen. W końcu przyklęknęła tuż przy oknie, oparła złożone dłonie o parapet i zaczęła odklepywać poranny pacierz. Słowa wychodziły z ust zupełnie machinalnie, więc myślami mogła wrócić do tego, co wydarzyło się w nocy.

Wpierw myślała, że to świat się kończy. Od strony rzeki huczało tak przeraźliwie, że aż ziemią trzęsło. Matka zerwała ją z zapiecka i pociągnęła za sobą do komory. Głuche grzmoty armatnich wystrzałów długo niosły się ponad lasem. We dwie przesiedziały do rana pod podłogą chaty, w wilgoci i chłodzie. Nic dziwnego, że Jaśka prawie spała na stojąco.

„Ale cóż począć? Wojna, nie wojna, a gadziny żreć muszą” – pomyślała filozoficznie, zawiązała mocniej chłopięce hajdawery i plaskając bosymi stopami po podłodze, wyszła na podwórko, by zająć się gospodarstwem.

Doczłapała do cembrowiny, wciąż trąc zaspane oczy. Wyciągnęła pierwszy czerpak, ale jeszcze dobrze nie chwyciła ramienia żurawia by opuścić drugi, a na polnej drodze rozległ się tętent kopyt. Jaśka odstawiła wiadro przy studni i podbiegła do płotu. Od strony lasu jechał samotny jeździec. Czarny jak smoła koń buchał z nozdrzy kłębami pary, choć ranek był już całkiem ciepły. 

Dziewczyna gapiła się szeroko otwartymi oczyma i z takoż rozdziawioną gębą. Pierwszy raz w swym szesnastoletnim życiu widziała prawdziwego ułana. Przebiegała wzrokiem po granatowych spodniach z czerwonym lampasem, wysokich, znoszonych oficerkach, zielonej bluzie mundurowej rozpiętej niedbale pod szyją, białej koszuli z kołnierzem obramowanym złotą nicią i czapce przekrzywionej zawadiacko na prawą stronę.

Bohatyr – szepnęła z podziwem.

Nieznajomy uśmiechnął się pod czarnym wąsem, zatrzymał konia u płotu i rzucił dziewczynie wodze, które ta złapała niezdarnie. Sam odchylił się w siodle, przerzucił nogę nad końskim łbem i lekko zeskoczył na ziemię. Nawet nie dotknął łęku rękoma.

– Rotmistrz Borucki – przedstawił się, ani na chwilę nie przestając uśmiechać półgębkiem. – Z kimże mam honor?

– Ja-jaśka… łot Żepichów – odpowiedziała dziewczyna nieśmiało.

Jak na oficera, ułan nie wyglądał staro. Ogorzałej twarzy nie znaczyły bruzdy zmarszczek, ale gęsty, czarny zarost dodawał mu powagi. Do tego spojrzenie – Jaśka nigdy w życiu nie widziała, żeby ktoś miał tak czarne oczy. Wydawało jej się, że mogą przewiercić człowieka na wylot.

– A pon rotmistrz to wedle kogo? – wydukała wreszcie, próbując opanować nerwowego konia. Kary ogier potrząsał grzywą, drobił w miejscu i buchał z nozdrzy parą.

Borucki wyciągnął dłoń i delikatnie pogładził go po chrapach.

– Spokój, Nox – mruknął, a koniem wstrząsnął dreszcz. Zwierz natychmiast spotulniał i opuścił wielki łeb. – Rozkulbacz go, nakarm i skocz no, córcia, po wójta, sołtysa, albo naczelnika, czy kiego wała wy tu macie… – dziewczyna posłusznie zawróciła konia do stajni, by przywiązać go u żłobu – …tylko plebana ani popa mi tu nie sprowadzaj przypadkiem! – krzyknął za nią rotmistrz i ruszył ku wiadrze zimnej wody, stojącemu obok studni.

***

Barki desantowe wpadały na nadbrzeżną płyciznę i jedna po drugiej ryły płaskimi dziobami w miękkim piasku. Przednie rampy opadły, rozchlapując na boki mętną wodę. Żołnierze ryknęli jednym głosem „Urra!” i migając w słońcu długimi bagnetami, wybiegli na piaszczysty brzeg.

Łagodne zbocze znaczyły głębokie leje po wybuchach. Pierwsza linia okopów zupełnie zniknęła pod zwałami ziemi, darni i hałdami piasku usypanego przez zachodzące na siebie eksplozje. Dwa ziemne bunkry, umocnione grubymi pniami i rzecznymi głazami dymiły, rozerwane na strzępy przez mocarne pociski.

Czerwonoarmiści pędzili w górę stoku, omijając połamane belki, wyrwy w ziemi, na wpół zasypane transzeje. Wpadali do płytkich ziemianek. Z każdym krokiem jednak biegli coraz wolniej, coraz mniej pewnie.

– Gdzie oni? – szeptali między sobą.

– Gdzie wróg?

Nikt do nich nie strzelał. Nikt z nimi nie walczył. Zachodni brzeg przywitał ich martwą ciszą.

***

Jaśka obróciła do wsi na jednej nodze i po chwili przybiegła z powrotem, krzycząc już z daleka:

Pon belfer Łaboncki zarozki tu przydzie i kazoł pona porucznika ugościć!

Nawet bez tego matka już prosiła przybysza do środka, co prawda lękliwie, ale gościnnie. Borucki wszedł do jedynej izby, schylając się pod niskim nadprożem. W drzwiach syknął jakby go kto oparzył, wykręcił głowę i strzelił oczami w górę. Cmoknął z niesmakiem na widok krucyfiksu przybitego nad framugą, ale nic nie rzekł, tylko poprawił rozpięty mundur i ruszył nieproszony ku stołowi pod oknem. Usiadł na krześle u szczytu i dopiero teraz zdjął rogatywkę. Poślinił kciuk i przetarł z kurzu orzełka w koronie, a potem odłożył czapkę na blat. Ściągnął rękawiczki i przejechał palcami po krótkiej, gęstej, kręconej czuprynie.

Na ten widok stara Żepichowa przeżegnała się zamaszyście od prawej do lewej i szturchnęła Jaśkę, by zrobiła to samo. Dziewczyna jednak tylko patrzyła ciekawymi oczyma, jak ułan wiesza na oparciu wolnego krzesła szablę w błyszczącej pochwie, a obok niej pas ze skórzaną kaburą. Wielki, sześciostrzałowy rewolwer błyszczał głęboką czernią, przetykaną nieregularną pajęczyną czerwonych, jaskrawych niteczek.

„Czarcie żelazo!” – przebiegło jej przez myśl.

Borucki spojrzał kątem oka, odchylił się na krześle, wyciągnął dłoń w stronę okna z palcami: serdecznym i wskazującym, skierowanymi na wieżę wiejskiego kościółka, a kciukiem odwiedzionym pionowo w górę.

– Jakbym dobrze przyłożył – mruknął do dziewczyny – to bym wam zdjął ten spiżowy nocnik z dzwonnicy jedną kulą. – Opuścił kciuk i wydął policzki z charczącym odgłosem imitującym wystrzał. 

Żepichowa słysząc takie herezje, znowu się zamaszyście przeżegnała, ale Jaśka wypaliła bez zastanowienia:

Mówio, że tako kula, to i na trzy tysiące kroków poleci!

Żołnierz spojrzał na nią tajemniczo. Powoli sięgnął przez stół i wyjął broń z kabury. Uśmiechnął się półgębkiem, złapał za lufę i podał rękojeścią naprzód:

– Masz! Zobacz, jak w dłoni leży – powiedział zachęcająco.

Dziewczynie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zanim matka złapała ją za kołnierz, jednym susem dopadła do stołu i chwyciła rewolwer.

Izbę rozdarł wrzask bólu, a wokoło rozszedł się smród palonej skóry. Jaśka padła na kolana, wypuszczając syczący rewolwer z dłoni. Rotmistrz zarechotał chrapliwie, setnie ubawiony z dowcipu:

– Masz szczęście, żeś u komunii nie była w tym roku, bo by ci rękę do kości spaliło! – powiedział ze złym uśmiechem i podniósł broń z podłogi. Na sosnowych deskach został czarny, wypalony ślad.

Żepichowa lamentując, rzuciła się na pomoc dziecku, ale Jaśka zacisnęła zęby i odtrąciła matczyne ramiona. Sama podniosła się z podłogi.

– Mój batko w kureniu[6] atamana Buławina służy! – ryknęła, siląc się by krzyk nie brzmiał piskliwie. – On sotnik! Wojenny człek, jako i wy! A wy, mnie tak…?

Głos jej się załamał, ale widać było, że bardziej z żałości niż bólu. Jakby na potwierdzenie tych słów, zacięła usta, podniosła poparzoną dłoń i ścisnęła pięść tak mocno, że na podłogę skapnęły krople czarnej krwi.

Borucki wciągnął mocno jej zapach i odetchnął głęboko. Już się nie uśmiechał. Teraz uważnie patrzył dziewczynie prosto w oczy, jakby próbował przejrzeć duszę na wskroś.

***

Sergiej siedział na ciepłym piasku i podziwiał. Pierwszy raz w życiu miał przed oczyma taki widok. Łagodne fale Dniepru przecinała flotylla desantowych barek, pontonów, motorowych łodzi. Środkiem, w odległości stu sążni od siebie, rosły dwa mosty. Saperzy sprawnie łączyli kolejne pływające podesty, a od wschodniej strony już maszerowały po nich pierwsze oddziały.

Do brzegu, doholowane przez motorowe łodzie, przybiły trzy platformy desantowe. Każda niosła po dwa mechy zwiadowcze. Bystrochodne, dwunożne BM-7 ryknęły silnikami, wypuszczając w niebo kłęby czarnego dymu i ruszyły przez płyciznę, rozchlapując wodę szerokimi łapami. Wieżyczki armat czterdzieści pięć milimetrów kręciły się na przysadzistych, pancernych korpusach w poszukiwaniu w celu.

Ale i dla nich celu nie było. Wróg uciekł. 

***

Wiejski nauczyciel przybiegł ledwie kwadrans potem. Widać potrzebował trochę czasu, żeby wdziać odświętne ubranie, a pewnie i buty pożyczyć.

– Dla nas honor i sława bohatera gościć! – Rozpłaszczył się w ukłonach, już od drzwi izby zamiatając podłogę rzadką czupryną z giętkością zadziwiającą u osoby w jego wieku. – Witamy, serdecznie witamy!

Borucki spojrzał na kościstego starucha kątem oka, nawet nie podnosząc głowy znad krawędzi kubka siwuchy. Żepichowa najpierw zapobiegliwie poczęstowała gościa, a potem resztkę ukradkiem zmieszała z wodą święconą i polała obficie ranę na dłoni córki. Choć dziewczyna nie wzbraniała się przed tą kuracją, to gdy tylko pierwsze krople mikstury dotknęły żywego ciała rozdarła się z bólu wniebogłosy.

Rotmistrz zbył pytające spojrzenie urzędnika wzruszeniem ramion i ruchem głowy pokazał zydelek w kącie izby. Nauczyciel skwapliwie złapał mebel i przystawił sobie do stołu, tuż przy prawicy ułana. Gdy podniósł wzrok i spotkał jego niezadowolone oblicze, od razu się jednak się pomiarkował i przesunął o dwie stopy dalej, by gościowi nie zawadzać. Przy okazji rzucił jeszcze ukradkowe spojrzenie na krzątające się przy piecu kobiety.

– Słuchajcie no, panie… – zaczął rotmistrz, ale zawiesił głos nie do końca pewny, czy zyskał już pełną uwagę rozmówcy.

– …Łabęcki – podsunął przymilnie nauczyciel i rozciągnął gębę w szczerbatym uśmiechu, który skisł zaraz kwaśno, gdy belfer niechcący zahaczył okiem o czuprynę Boruckiego.

– Łabęcki – powtórzył wolno rotmistrz świdrując go zimnym spojrzeniem. – Otóż, panie Łabęcki, moje rogi może nie są jeszcze zbyt okazałe, ale proszę mi wierzyć… – tu pochylił się nieco i zniżył głos – … wbrew bożej woli, miłościwie nam panujący, jaśnie oświecony, król Jeremi Wiśniowiecki osobiście powierzył mi misję wagi najwyższej. – Uśmiechnął się szeroko i przejechał koniuszkiem języka po czubkach zębów. – A pan odegra w niej rolę niepoślednią.

***

Gwizdki oficerów poderwały czerwonoarmistów na nogi. Wąsaty starszyna z uśmiechem klepnął Sorokina w ramię i krzyknął na pozostałych:

– Drugi pluton! Słuchać mojej komendy!

Żołnierze podnosili się z ziemi niemrawo, rozmawiając, żartując i podśmiechując pod nosami.

– Słuchać, mówię! – ryknął sierżant. – Teraz idziemy. Nie rozłazić mi się na boki. Grupą naprzód. Broń sprawdzić, z piasku oczyścić! Na bój się gotować!

Sergiej poczekał, aż stary wiarus odejdzie kawałek dalej i mruknął cicho do stojącego obok strzelca:

– Taa, już to słyszałem. Na tamtym brzegu. W bój idziemy. Dobre! Przecież ta swołocz przed nami czmychnęła jak kundle.

Ale wiedziony złym przeczuciem odryglował zamek mosina[7]. Warto było sprawdzić, czy mechanizm nie zatarł się piaskiem, gdy biegli przez bryzgi zamulonej wody przy brzegu. Dźwignia szczęknęła lekko, a jego oczom ukazała się pusta komora. Sorokin zamarł.

„W bój poszedłem z niezaładowaną bronią” – pomyślał zawstydzony.

Ukradkiem sięgnął do ładownicy przy pasie. Wyłuskał pięcionabojową łódkę, wbił w komorę karabinu, docisnął kciukiem, aż metalowa taśma puściła ostatnią kryzę i zaryglował. Obejrzał się jeszcze raz na rzekę.

Główne siły pierwszego rzutu już wylądowały. Czworonożne mechy szturmowe M-34 zajmowały miejsce w centrum szerokiej formacji. Za nimi ustawiały się zwartą linią bataliony piechoty. Z tyłu pozycje zajmowały ciężkie KW-1. Sześcionożne kolosy z armatami kalibru siedemdziesiąt sześć. Kroczące bunkry, jak je nazwano. Pancerz nie do przebicia, czterdzieści ton grubej stali i siła ognia, zdolna skruszyć wszystko, co odważyłoby się stanąć im na drodze.

– Któż mógłby się z nami mierzyć?! – krzyknął strzelec i razem z innymi ruszył w górę zbocza…

…tam, gdzie czekał na nich gęsty, prastary las. 

***

Na placu przed drewnianą cerkwią zebrała się cała wieś. Nauczyciel stał przed setką prostaczków i patrzył im niepewnie w oczy, mnąc w dłoniach kartę rozkazu. Na żółtym pergaminie wypisano smukłymi, wijącymi się jak węże literami wolę i życzenie Jedynego prawowitego władcy Rzeczypospolitej.

– Ogłasza się! – wydarł się w końcu Łabęcki, poprawiając na nosie małe, okrągłe okulary. – Iż każda wieś, przysiółek i sołectwo na trasie przemarszu wojsk koronnych ma udzielić wyżej wymienionym pomocy w postaci… – tu urwał i przełknął ślinę. Przez chwilę czytał, bezgłośnie międląc słowa, po czym zwrócił się ku stojącemu dwa kroki za nim Boruckiemu: – Ale, panie oficjerze, toż tyle aż?

Rotmistrz skrzywił się i ostrzegawczo pokręcił głową. Nauczyciel, rad nierad, zwrócił się znowu ku zgromadzonym:

– …w postaci dwóch antałów krwi bydlęcej, kurzej lub ludzkiej, jeśli wola, a nadto… 

Zanim doczytał do końca, kmiecie wszczęli rejwach i zamieszanie. Wieśniaczkowie złorzeczyli, klęli i wygrażali ułanowi pięściami:

– Nie dlo wos, co nosze!

– Nie domy! Wara stąd!

– My tu w wojsku zaporoskim służym, nie w Koronie!

Łabęcki złożył kartkę drżącymi palcami i znowu niepewnie spojrzał na Boruckiego:

– Wedle prawa, przy nas racja. – Podniósł papier i machnął nim lekko. – Jaśniepan sam nam przyrzekł, że za zasługi kontyngentów u nas nigdy nie będzie…

Rotmistrz nawet na niego nie spojrzał. Położył dłoń na rękojeści szabli i ruszył ostro ku pohukującym wieśniakom. Ludzie od razu umilkli i zanim zrobił trzy korki, na placu zapanowała zupełna cisza.

– Moskal właśnie forsuje Dniepr – zaczął rotmistrz spokojnym głosem. – Zasług waszych wam nie ujmuję! Rzeczypospolitej od wieków bronicie. Ale teraz wróg idzie na nas w stali, z maszynami, aerostatami, z armatami. A na to nie poradzicie!

Mężczyźni poruszyli się gniewnie, niektórzy zmełli w zębach ciche przekleństwo, inni tylko potrząsnęli głowami. Baby milczały, ich blade oblicza wodziły za rotmistrzem z bojaźnią.

Borucki stanął na środku placu i podniósł hardo głowę. Za jego plecami, hen na skraju lasu, pod drzewami poruszyły się cienie.

– Ale Rzeczpospolita o was nie zapomniała! – zagrzmiał rotmistrz, a cienie oderwały się od lasu i pomknęły w dół zbocza. – Jako nasi przodkowie, tak i my wrogowi odpór damy!

Ludzie z trwogą patrzyli na wychudzone, mgliste widma koni bezszelestnie płynące ku wiosce. Na jeźdźców w przeżartych rdzą napierśnikach i szyszakach. Na suchą, szarą skórę opinającą martwe oblicza. Każdy wyglądał, jakby dopiero co wstał z grobu.

Setka zjaw bezszelestnie stanęła karnym szwadronem w czworoboku, tuż za plecami rotmistrza. Borucki dalej spoglądał hardo na wieśniaków. Wreszcie z wściekłością splunął na ziemię. Ruszył ku grupce kobiet, wyłuskał z niej Jaśkę i pociągnął za sobą. Dziewczyna opierała się bosymi piętami, tłukła pięścią po szerokich plecach ułana, lecz ten nie zważał na nic. Zatrzymał się przy pierwszym jeźdźcu i zmusił dziewczynę, by położyła ranną dłoń na łbie trupiego widma.  

Krzyk bólu i kwik konia zlały się w jedno. Ludzie rzucili się, by pomóc ale zaraz stanęli jak wryci.

Przed nimi stał potężny kary wierzchowiec. Czarny koń buchał z nozdrzy parą, a łeb trzymał tak wysoko, że z ziemi ledwie można byłoby sięgnąć uzdy. Z siodła spoglądał w dół husarz w czarnej, lamelowanej na srebrno zbroi, w wysokim szyszaku i skrzydle z kruczymi piórami przypiętym do tylnego łęku. Jeździec pochylił się i spojrzał na nich z góry oczyma gorejącymi jak płonące węgle.

***

Dowódcy rozłożyli batalion na mniejsze pododdziały. Między drzewa weszli jeszcze całą kompanią, ale las szybko gęstniał, przechodząc w prastary bór, więc od razu się rozdzielili. Zwiadowcy musieli jak najszybciej wykonać swoje zadanie i rozpoznać jak największy teren, przed czołem postępującego natarcia głównych sił.

Sergiej widział ledwie połowę z półsetki żołnierzy drugiego plutonu. Gęste krzewy, sosny rosnące jedna przy drugiej, nisko zwieszające się gałęzie dębów i grabów. Do tego pagórki, wykroty i jary. Wszystko ograniczało widok na kilka metrów wokoło. Korony drzew nie pozwalały określić kierunku względem słońca. Czerwonoarmiści co i rusz wpadali na siebie, wychodząc z krzaków wprost pod lufy kolegów. Nerwy, napięte jak postronki, nie wytrzymywały takiej próby sił i wciąż słychać było pojedyncze strzały, a po nich siarczyste przekleństwa, a czasem i krzyk bólu rannego.

– Stać! – Usłyszeli rozkaz dobiegający zza pleców. – Pierwsza kompania, stać!

Z gęstwiny wypadł kurier, ale zatrzymał się jak wryty, prawie nadziewając na pół tuzina bagnetów skierowanych w jego stronę. Przez chwilę wyglądał, jakby serce miało mu wyskoczyć gardłem, ale zaraz się pomiarkował, przywołał na twarz wyraz służbowej wyższości i zwrócił się do starszyny ostrym tonem:

– Towarzyszu sierżancie! Wysforowaliście się za bardzo do przodu. Major nakazuje zwrot i powrót na linię dwieście dwadzieścia dwa. Cała pierwsza kompania ma się zameldować…!

– My są trzecia – przerwał mu starszyna. Oparł długi karabin kolbą o ziemię i spojrzał na żołnierzyka spode łba.

Kurier znowu zaniemówił i dopiero po sekundzie zdołał wydukać:

– T-trzecia?

– Drugi pluton trzeciej kompanii kapitana Woroszyły – wytłumaczył spokojnie wiarus.

– Tak… to dla was, eee… rozkazu nie mam – zmieszał się tamten. Przez chwilę rozglądał się nieporadnie dookoła, aż w końcu ruszył przez gąszcz.

„Chyba na południe” – pomyślał Sorokin, a głośno zapytał:

– Starszyna, a my to w dobrym miejscu jesteśmy?

Stary żołnierz splunął sobie pod nogi, podrzucił karabin i oparł kolbę na ramieniu. Spojrzał smutno po swoich strzelcach.

– Czort znajet malcziki. Trzymać się razem, nie rozchodzić. Strzelać tylko jak będziecie pewni, że wróg.

Obrócił się w stronę gęstwiny i ruszył przed siebie.  

 

***

Prostaczkowie rozbiegli się z krzykiem między chałupy. Baby złapały dzieci i z wrzaskiem pognały do cerkwi, pod opiekuńcze ramiona popa. Czerniec zgarnął je do środka i zatrzasnął wrota. Chłopi przez chwilę stali niezdecydowani, ale w końcu i oni rzucili się w opłotki i między chaty. Łabęcki upuścił pergamin i z piskiem dał susa w otwarte wrota chlewika, gubiąc przy okazji okulary. Lecz trzy postaci nie ruszyły się z miejsca.

Borucki wypatrzył ich już wcześniej. Młode twarze, ledwie sypiący się wąs i osełdełce na wygolonych głowach. To, co ich wyróżniało to postura. Każdy przynajmniej o pół głowy wyższy niż najroślejsi wieśniacy. Zgrzebne, szare koszuliny ledwie opinały szerokie bary i potężne torsy. Wszyscy trzej patrzyli hardo i stali nieruchomo, podobni skałom w przerażonej, uciekającej ludzkiej ciżbie. 

Gdy plac opustoszał, dwóch po bokach zaczęło okrążać rotmistrza, a ten ze środka postąpił trzy kroki naprzód.

Puskaj dońkę Laszku! – warknął gardłowo i obnażył zęby. 

Borucki złapał dziewczynę za kark. Jaśka, wytrącona z równowagi, potknęła się i upadła przed nim na kolana. Rotmistrz dobył szabli. Czarna klinga ze świstem przecięła powietrze i błysnęła w słońcu czerwonymi żyłkami.

Mołojcy skoczyli do przodu, lecz zaraz stanęli jak wryci, przeklinając i warcząc przez zęby – ułan trzymał ostry sztych przy szyi dziewczyny.

– Wara, psy – powiedział spokojnie i lekko dotknął żelazem jej bladej skóry.

Szabla syknęła, ale Jaśka tylko lekko się skrzywiła. Podniosła wzrok i warknęła obnażając długie kły:

Bratcy! Bieri jeho!

Kozacy ryknęli i wznieśli ramiona ku niebu. Odzienie opadło z nich w strzępach, razem ze skórą, włosami i wszystkim, co czyniło ich ludźmi. Borucki stał teraz na przeciw trzem wilkołakom. Bestie przypadły do ziemi i zawyły gotując się do skoku.

Rotmistrz cofnął się o krok. Chciał pociągnąć za sobą Jaśkę, ale w ręku został mu tylko strzęp jej skóry. Dziewczyna rzuciła się w przód. Zgrzebna koszula pękła na plecach, odsłaniając szare, gęste futro.

Zjawa husarza ruszyła, by bronić swego rotmistrza. Czarny rycerz wyszarpnął z pochwy szeroką szablę. Koń zarżał, grzebnął kopytem w pyle i…

Styjte!

Gardłowy okrzyk rozległ się od strony najbliższej chaty. Zza węgła wyszedł piąty wilkołak. Większy niż pozostałe. Szarą sierść przetykały nitki siwizny, potężną sylwetkę czas przygarbił do ziemi, ale nie odjął mocy. Potwór wlókł za sobą krowę, trzymając wierzgające zwierzę za tylną nogę. Jałówka próbowała się wyrywać, opierała przednie kopyta o ziemię, lecz upadła na bok i wyciągając ku górze rogaty łeb zamuczała żałośnie. Wilkołak szarpnięciem wywlókł ją na plac. Wbił złe ślepia prosto w rotmistrza i warknął głucho:

Majesz czarcie! Tyle od nas dostaniesz…

Złapał szponami za krowi kark i wbił kły w gardło. Trzymał zaciśnięte szczęki, dopóki zwierzę nie przestało wierzgać. Gdy wreszcie znieruchomiało, podniósł truchło nad głowę i cisnął do stóp Boruckiemu. Czerwona krew bryzgnęła na boki. Rotmistrz rozciągnął usta w triumfalnym uśmiechu i szepnął:

– Idźcie, ofiara spełniona.

Upiory zawyły jednym głosem i rzuciły się na krew.

 

***

Czerwonoarmiści wyszli na brzeg małego strumyczka, wijącego się między drzewami. Błotniste brzegi porastała trawa, przetykana smukłymi źdźbłami trzcin i szerokimi liśćmi łopianu. Sergiej zadarł głowę i odetchnął z ulgą.

„Jak to dobrze, choć przez chwilę zobaczyć niebo” – pomyślał.

Reszta oddziału musiała podzielać myśli młodego poborowego, bo od razu dało się słyszeć kilka wesołych słów i żartów. Po raz pierwszy odkąd weszli do lasu, gęstwina nad nimi otwarła się na tyle, by mogli ujrzeć skrawek błękitu.

– Cichać! – syknął sierżant i przypadł na kolano za zwalonym pniem.

Żołnierze poszli za jego przykładem. W okamgnieniu cały pluton zajął pozycje strzeleckie wzdłuż brzegu strumyka.

Starszyna uważnie lustrował niewielki pagórek po drugiej stronie dolinki. Bez słowa podniósł do oka karabin. Metalicznie szczęknął zwalniany bezpiecznik. Stary wiarus wodził lufą, biorąc na cel porośnięty gęstymi jodłami szczyt wzniesienia,.

Sorokin przez chwilę patrzył w tym samym kierunku, ale nic nie mógł dostrzec.

„Może staruszkowi puszczając nerwy?” – pomyślał. „W końcu ma ze czterdzieści lat. Nie jest już taki młody”. Już miał się podnieść i rzucić zabawną uwagę w stronę kolegów, ale nie zdążył.

Strzały gruchnęły ze wszystkich kierunków! Kule zaświszczały tuż nad głowami. Strzelec klęczący obok Serioży padł na plecy. Drugi zawył; pocisk urwał mu nogę w kolanie. Starszyna krzyknął „padnij!”, wypalił w kierunku drzew i pacnął plackiem prosto w błoto.

Czerwonoarmiści wyli i krzyczeli, a kule ze świstem rykoszetowały od pni drzew, z buczeniem przelatywały między żołnierzami, z mokrym chrzęstem rwały ciała. Nieliczni odpowiadali ogniem, ale zaraz padli z rozerwanymi korpusami, odstrzelonymi ramionami, rozłupanymi czaszkami.

Sorokin wtulił głowę w trawę i zaskamlał ze strachu. Kanonada przetaczała się ponad nim w huku, wizgu i ogłuszającym łoskocie.

„Już po nas, już po nas!” – zakołatało mu w głowie.

Przez chwilę pomyślał o ucieczce, ale przerażone ciało zdradziło. Za nic nie mógł ruszyć się z miejsca. Wtem dobiegł go znajomy dźwięk. Podniósł głowę ponad zielone źdźbła i usłyszał potężny ryk.

Ściana lasu rozpadła się na boki, pnie sosen trzasnęły jak zapałki. Na skraj polanki wpadły dwa mechy zwiadowcze. Karabiny maszynowe na pancerzach rozszczekały się ogniem. Machiny wycelowały działa w pagórek i huknęły salwą. Dwie jednoczesne eksplozje wyrzuciły w górę fontanny ziemi i strzępy darni. Mechy ruszyły przez strumyk, zwalniając w grząskim błocie. Wieżyczki cały czas obracały się na boki, poszukując celu. Pierwszy BM-7 dał ognia w gęstwinę po prawej. Drugi ruszył w kierunku pagórka i kolejnym pociskiem przeorał zamaskowany, kamienny szaniec ukryty na szczycie.

Sorokin dostrzegł sylwetki przeciwników. Żołnierze w ciemnozielonych mundurach zbiegali między drzewa. Jeden wyskoczył zza skały i cisnął mały, dymiący przedmiot wprost pod łapy wychodzącej na brzeg maszyny. Nagły wybuch szarpnął mechem. Czarny dym uniósł się z ziemi. BM zwolnił na chwilę, ale zaraz ruszył, zgrzytając przegubami, jakby nic się nie stało. Właz na wieży otworzył się z trzaskiem. Ze środka wychynął pancerniak, złapał zamontowany tam cekaem i długimi seriami zaczął prać po plecach umykających przeciwników.

Druga maszyna wydostała łapy z grząskiego bagna i ruszyła na pomoc pierwszej. Drzewa padały, ścięte pociskami odłamkowymi działek. W powietrzu latały kawałki gałęzi, liści i… krwawe strzępy przeciwników. Zielone mundury migały w gęstwinie, coraz dalej i dalej.  

***

Borucki galopował na czele szwadronu. Zielone pola migały pod końskimi kopytami i zostawały w tyle. Tętent ciężkich wierzchowców wprawiał ziemię w drżenie. Rotmistrz upajał się pędem.

„To właśnie dla takiej chwili zostałem stworzony” – pomyślał, ale uczucie tryumfu zniknęło nagle, gdy jego wzrok padł na biegnące przodem wilkołaki. Piątka stworów wysforowała się naprzód niby pod pretekstem pokazania drogi, lecz rotmistrz gotował się ze złości na samą myśl, że…

„…moje wojsko idzie pod przewodem tych kundli!”.

Największy ze stworów – Mykoła, jakby odgadując, co kłębi się w głowie ułana, zwolnił nieco kroku, pozwoliwszy mu się z nim zrównać, w biegu odchylił łeb i zawył przeciągle. Trójka braci i najmniejsza, choć wcale niepozostająca w tyle Jaśka, zawtórowało mu chórem.

Borucki warknął przez zęby z niesmakiem, ale wychylił się w siodle i machnął dłonią w przód dając rozkaz szwadronowi. Czarna chorągiew z białym orłem załopotała na długim drzewcu. Zwarty czworobok husarzy wyciągnął się w skok, formując kolumnę i pognał na spotkanie wroga.

***

Sergiej nie tak wyobrażał sobie walkę. Stali we czterech nad trupem imperialisty i czekali, aż sierżant skończy przeszukiwać kieszenie zabitego. Młody chłopak, mniej więcej w ich wieku, patrzył w niebo szklistymi, błękitnymi oczyma. Z rany na rozerwanej piersi sączyła się czerwona krew.

Sorokin ukląkł i położył dłoń na jego bladej twarzy, zamykając powieki. Nie poczuł się przez to lepiej. Spojrzał na kolegów z plutonu. Ubłoceni, pokryci ziemią i krwią towarzyszy, patrzyli obojętnie.

Smatrijtie, synkowie – powiedział łagodnie starszyna, podnosząc broń zabitego. – Skałkowa gwintówka na czornyj proch.

Jeden z młodszych strzelców prychnął przez zęby:

– Nu, jak oni bić się z nami chcą? Toż to barachło! Stary szmelc!

– Stara, czy niestara, wsio rawno – podsumował starszyna. – Strzelać potrafią. Ćwiartka plutonu raniona albo, o tam! – Pokazał palcem w górę, prosto w błękitne niebo.

Sergiej wyjął z bandoliera zabitego ołowianą kulę i rzucił młodemu.

– Zobacz, jaka suka wielka.

Chłopak przez chwilę obracał w dłoni pocisk wielkości sporej wiśni, po czym cisnął na ziemię i splunął z pogardą:

– Ech swołocz! 

***

Rotmistrz powolutku czołgał się w górę po trawiastym stoku. Echo pojedynczych wystrzałów, bezwładnej palby i długich serii karabinów maszynowych dochodziło z niemal każdej strony. Borucki sunął powoli, starając się nie poruszyć skrywających go długich źdźbeł.

Wreszcie dotarł na nagi szczyt wzniesienia. Po drugiej stronie rozciągał się gęsty bór, a dalej, prawie na linii horyzontu, srebrzyła szeroka wstęga Dniepru. Kolumny tłustego, czarnego dymu biły w niebo, znacząc miejsca kolejnych potyczek.

Rotmistrz wyjął z kieszeni lornetkę i zaczął przeczesywać gąszcz zieleni. Już po chwili wyłuskał grupkę żołnierzy w zielonych mundurach. Cofali się, ale nie bezładnie. Przypadali w wykrotach, za pniami zwalonych drzew i przy głazach, wciąż gotowi do walki.

Z głębi lasu dochodziły odgłosy bitwy. Serie karabinów maszynowych przetykane eksplozjami pocisków armatnich, pojedyncze strzały. Echo dudniło kakofonią dźwięków.

Borucki cofnął się z pagórka i rzucił pędem ku szwadronowi. Setka jeźdźców stała nieruchomo, powstrzymując na munsztukach wyrywające się w bój wierzchowce.

***

Semen Palej już tylko siłą woli powstrzymywał swoich kozaków przed bezwładną ucieczką. Pułkownik dwoił się i troił, wrzeszczał i łajał. Biegał pomiędzy szańcami, łapał sotników i strzelców za łby i kopniakami zaganiał z powrotem na linię. Pokrwawieni, osmaleni żołnierze unikali jego wzroku.

– Gdzie, psubraty?! – darł się prosto w przerażone twarze. – Gdzie uchaditie?! Tam wróg, tam sława!

Wskazywał piernaczem ku gęstej puszczy, podchodzącej prawie pod samo zbocze łańcucha pagórków, na których wznosiły się szańce. To było ostatnie miejsce, gdzie mogli stawić czoła nieprzyjacielowi. Dalej zieleniły się już łąki Ukrainy.

Z trzech kureni, którymi zaczął bój dziś rano, pozostały może ze cztery setki zdolnych do walki żołnierzy. Reszta rozbiegła się po lesie, zgubiła w gęstwinie, przykryta stalową falą nieprzyjaciół, lub padła pod kulami dział i karabinów.

Pułkownik nie miał złudzeń. Czas, który kupił przezornie wycofując wojsko znad rzeki, właśnie się kończył. Wróg był zbyt potężny.

Ściana lasu na wprost jego głównych umocnień ryczała potężnymi silnikami. Korony drzew chwiały się jedna za drugą i padały na ziemię, strzaskane przez stalowe łapska mechów. Samych maszyn nie było jeszcze widać zbyt dobrze, ale tu i tam z gęstwy wylatywał wystrzelony na ślepo armatni pocisk i wbijał się w zbocze w fontannie ziemi.

– Gotuj! – ryknął sotnik artylerii obrońców. 

Tuzin sześciofuntowych dział opuściło paszcze w kierunku lasu. Kanonierzy przekuli zapały i stanęli przy kołyskach z dymiącymi lontami.

Palej wbił wzrok w leżącą trzysta kroków niżej linię ostatnich drzew. Wniósł piernacz nad głowę. Mołojcy patrzyli na niego z wyczekiwaniem, ściskając w dłoniach ciężkie skałkowe rusznice, muszkiety, a niekiedy i proste samopały lub garłacze. Już nie było strachu. Wiedzieli co ich czeka. Pozostało tylko jedno.

Ściana lasu rozwarła się w kilku miejscach, wdeptana w ziemię. Z gęstwiny wypadły z rykiem czworonożne machiny kroczące. Armatnie pociski pomknęły ku szańcom. Karabiny maszynowe rzygnęły strumieniami smugowych pocisków.

– Ognia!!! – ryknął pułkownik opuszczając rękę.

– Ognia! – Poniosło się po linii obrońców.

Kozackie działa wypaliły prosto w paszcze mechów. Ciężkie kule wbiły się celnie w pancerze, rwały siłowniki, wieże, odskakiwały na boki z hurgotem zerwanych stalowych płyt. Trzy maszyny, idące w centrum, zwaliły się z pogruchotanych nóg. Dwie inne wpadły na siebie z trzaskiem i jękiem dartego metalu, obalając nawzajem na ziemię.

Piechota w brunatnych mundurach ruszyła za machinami, pnąc się w górę łagodnego zbocza. Linia szańców trzasnęła salwą muszkietów. Roje ołowianych kul pognały w dół, rwąc wszystko, co stanęło im na drodze. Poszczerbiły linię nacierającej piechoty i poleciały dalej, zostawiając krwawe strzępy ciał rozciągniętych na łące.

Lecz wroga to nie powstrzymało. Linia czworonożnych mechów rozstąpiła się na boki, a pomiędzy maszynami w górę stoku zaczęły piąć się wielkie cielska sześcionożnych potworów.

Palej z niedowierzaniem patrzył, jak armatnie kule odbijają się od ich pancerzy niczym piłki. Jak ciężkie działa plują celnym ogniem, wyrywając szerokie na kilka metrów bruzdy w umocnieniach. Jak jego ludzie padają rozerwani na strzępy przez odłamki.

Piechota u podnóża wzniesienia ryknęła gromkie:

– Urra!!!

Brunatna fala ruszyła w górę, przez dym i ogień.  

***

Borucki pędził na czele szwadronu. Młode drzewka rosnące u podnóża wzniesienia migały na wyciągnięcie ręki. Zwaliste sylwetki wrogich mechów rosły w oczach. 

– Bij!!! – wrzasnął z całych sił i wyszarpnął rewolwer z olstra.

Posłał pierwszą kulę w dwunożną maszynę, która właśnie wytoczyła się z lasu. Pocisk huknął w boczną płytę wieży i zerwał ją z kadłuba. Mech zachwiał się na nogach i już miał odzyskać równowagę, gdy całym impetem wpadł na niego Mykoła. Wilkołak uderzył w korpus. Pazury zgrzytnęły na pancerzu. Mech obrócił się i runął na bok, rozwleczony na strzępy przez pozostałe potwory.

Borucki już na nich nie patrzył. Wstrzymał konia, puścił wodze i rozłożył ręce na boki. Czarni husarze rozwinęli się w ławę i spadli na wroga.

W powietrzu świsnęły szable. Czarne konie, buchając z nozdrzy ogniem, wpadły na flankę czerwonoarmistów, zmiatając wszystko na swojej drodze. Zaskoczeni sołdaci nie spostrzegli, co się dzieje. Setka jeźdźców uderzyła na rozporoszoną piechotę, rozbijając w puch jej szyki. Skrzydlaci posłańcy śmierci kosili całe zastępy, jednym uderzeniem przecinając stal, kości, ciało. Nad polem bitwy podniósł się wrzask przerażenia.

Rotmistrz na chłodno wybierał cele. Uspokoił konia, wymierzył rewolwer w następną maszynę. Mech akurat robił zwrot, by ustawić się przodem ku szarżującej kawalerii. Wieża armaty już brała na celownik galopującą masę jeźdźców. Borucki musnął spust. Lufa huknęła fontanną iskier. Kula pomknęła prosto ku stalowemu potworowi.

Pocisk uderzył tuż przy krawędzi przedniego włazu. Przebił się do środka w strudze płynnego ognia i odłamków. Rozciął na pół ciało kierowcy, urwał nogę dowódcy, a w końcu wbił się w komorę silnika. Nagła eksplozja szarpnęła maszyną. Nogi ugięły się pod rozerwanym kadłubem i mech powoli, w kłębach tłustego dymu, runął na ziemię.

Gwizdki dowódców odezwały się na całej linii piechoty. Czerwonoarmiści już prawie pewni zwycięstwa spoglądali ku południowej flance. Najcięższe mechy mozolnie jeszcze wspinały się na wzniesienie, do szczytu zostało im ledwie sto kroków, ale oddziały piechoty już zwracały się ku szarżującemu nieprzyjacielowi. 

***

Pułkownik Palej z trudem podniósł się na kolana. Wybuch cisnął nim o kamienny mur i wydusił dech z piersi. Stary kozak z trudem wykasłał ostry pył zalegający w płucach. Przetarł oczy i westchnął ciężko. Bok rwał bólem. Włożył dłoń pod połę zielonego surduta. Pod palcami poczuł krew.

Eh himno![8] – warknął przez zaciśnięte zęby.

Wyszarpnął szaszkę[9] z pochwy, wbił sztych w ziemię i podpierając na rękojeści zdołał wreszcie podźwignąć się na nogi.

Wszędzie dokoła leżeli jego żołnierze. Nieruchome ciała zaścielały cały szaniec. Pułkownik z szablą w dłoni dokuśtykał do reszek muru.

Na przedpolu szalała bitwa. Rozpaczliwa kanonada, pociski wylatujące z wizgiem na wszystkie strony, krzyki i wydawane w panice komendy. Palej potrząsnął głową i otarł twarz chcąc przegonić latające przed oczyma czarne plamy.

Ki cziort? – mruknął, gdy zobaczył oddział kawalerii wbijający się klinem we flankę czerwonych.

Z niedowierzaniem patrzył na jeźdźców, rozpłatujących pancerze mechów jednym uderzeniem szabli, na konie tratujące sołdatów, na krew, znaczącą czerwonym śladem pokost szarży.

Lecz gdy w samym środku szyku ujrzał, wysoko uniesioną czarną chorągiew z białym orłem z wściekłością uderzył pięścią w mur i ryknął:

– Wstawać! – Obrócił się ku półprzytomnym podkomendnym, z których tylko kilku udało się utrzymać na nogach. – Wstawać, psubraty mówię! Laszki za nas bitwę wygrywają. Spasi mene![10] Za mną! Dobuwaty, byty, rizaty! Na pohybel im, biłoruczkym![11]

I nie zważając na ranę, z ogniem w oczach przesadził mur i rzucił się w wir bitwy. Mołojcy wrzasnęli i skoczyli za nim prosto w ogień.

***

Borucki wiedział, że wygrał. Husarze szli przez radzieckie szyki niepowstrzymaną nawałą. Co prawda, co chwilę któryś spadał z kulbaki z piersią rozerwaną przez pocisk lub odłamek, lecz to nie miało znaczenia.

– Powrócicie – powiedział rotmistrz, a znad martwych ciał uniosły się szare zjawy i powoli zlatywały ku czarnej chorągwi.

Coraz więcej cieni krążyło nad placem boju. Ułan zamknął oczy i szepnął:

– Idźcie, ofiara spełniona.

Zjawy z wyciem rzuciły się na krew wsiąkającą w ziemię. Szarpały trupy, rozrywały je szponami na kawałki, zatapiały szare twarze w ich trzewiach.

A potem rosły, potężne i niezwyciężone. Wskakiwały na grzbiety wierzchowców, dobywały czarnych szabel i ruszały w bój. Czerwonoarmiści z przerażeniem w oczach rzucili się do ucieczki. 

***

Spotkali się u podnóża stoku. Pułkownik – ranny, z twarzą zaciętą bólem, podpierający się na szabli, Mykoła osmalony ogniem, pokryty bryzgami krzepnącej krwi i Borucki – wyprostowany w siodle jak struna, bez jednej kropli potu na czole, ze złym uśmiechem błąkającym się w kąciku ust.

– Samuelu – zwrócił się do niego pułkownik, patrząc na ułana z pogardą. – Staropolskim zwyczajem rączek sobie waść nie pobrudził.

Rotmistrz skrzywił się z niesmakiem. Powoli uniósł dłoń do daszka rogatywki i zasalutował nieomal regulaminowo.

– Za pozwoleniem pana pułkownika, melduję trzeci szwadron pierwszego pułku koronnego, gotów do ratowania jego kozackiej rzyci z opresji – wyrecytował powoli, patrząc starszemu stopniem prosto w oczy.

Mykoła rzucił się ku niemu i warknął:

– Zważaj, Laszku! – Kłapnął paszczą tuż przy pysku Noxa. – Wyście nam tu potrzebni jako kołek w żopu! Bierz te swoju bande i idy na

– Spokój, psi synu! – ryknął Palej i postąpił krok naprzód. – Sam gębę mam. Nie potrzebuję, żebyś za mnie szczekał.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Odgłosy boju cichły, dymy płonących mechów z wolna spowijały polanę, na której Czart, Człowiek i Wilkołak, każdy inny, a wszyscy równi wobec prawa Rzeczypospolitej Trojga Narodów, patrzyli na siebie z pogardą.

Wreszcie Mykoła mruknął:

Na pohybel że wam, czortowy syny! Szczob was smert! Jasno wielmożny syny! Tak wy tu stojaty i dumaty, którego kogut we wsi największy. Ja w bój idę!  

– Ja z tobą – powiedział cicho pułkownik, po czym zwrócił się do rotmistrza: – Waszmość najjaśniejszemu Jaremie przekaż, że Ukrajina za poratunok djakuje.

Borucki wychylił się w siodle i strzyknął przez zęby gęstą plwociną. Zasalutował z ironicznym uśmieszkiem, pociągnął wodzę i zawrócił konia. Nox ruszył stępa pomiędzy trupami. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Dzień się skończył, ale wojna dopiero miała się zacząć. Największa, najświętsza, z dawna wyczekiwana: wielka Wojna Światowa.

***

Sergiej podniósł się z jamy. Płytka dziura, którą wygrzebał pod korzeniami zwalonej sosny, uratowała mu życie. Nie miał co do tego wątpliwości…

Czerwonoarmista wstał chwiejnie na nogi i powiódł dookoła półprzytomnym wzrokiem. Cały dzień siedzenia w dole, pod zwłokami towarzyszy i bez kropli wody, dał mu się we znaki. 

Zmrok zapadał szybko. Od zachodu niebo przykrywały ciemne chmury, które połknęły słońce i zdusiły je, zanim na dobre zniknęło za horyzontem. Nad pobojowiskiem wisiało ciężkie, wilgotne powietrze, zwiastujące burzę. 

Siergiej zamarł. W krzakach po prawej coś się poruszyło. Coś dużego. Żołnierz padł na czworaki i w panice szukał w gęstniejącym mroku czegoś, czym mógłby się obronić. Palce natrafiły na zimną stal. Spod sterty trupów wyszarpnął długi karabin. Smukły, trójgraniasty bagnet był złamany, ale Sergiej drżącymi palcami chwycił dźwignię zamka, szarpnął lekko i otwarł komorę do połowy. Błyszczący pocisk lśnił na mosiężnej łusce gotowy do strzału.

Żołnierz odetchnął z ulgą, ale zaraz drgnął i podrzucił broń do oka. Szmer wśród liści odezwał się znowu. Serioża nerwowo domknął z trzaskiem wciąż otwarty zamek i zamiótł lufą od lewej do prawej. Wydawało mu się, że dźwięki dochodzą zza krzaka rozłożystej leszczyny, tuż przy krawędzi głębokiego jaru.

Eta kto? – zawołał cicho nie opuszczając broni i próbując zgadnąć, w które miejsce powinien wycelować.

Wreszcie ruszył w stronę gęstych zarośli z kolbą przyciśniętą kurczowo do ramienia. Ostrożnie stawiał stopy pomiędzy trupami czerwonoarmistów. W tym miejscu bój musiał być wyjątkowo zażarty, bo poszarpane ciała leżały jedne na drugich. Niektóre rozerwane wpół, inne – bez nóg, rąk… odgryzionych głów.

Żołnierz próbował nie dopuścić do siebie czarnych myśli i skupić całą uwagę na zagrożeniu. Przynajmniej na tyle, na ile można sobie na to pozwolić, brodząc w błocie wymieszanym z na wpół zakrzepłą krwią. Metaliczny zapach bił w nozdrza przy każdym kroku. Sergiej ułomkiem bagnetu chciał rozchylić gałęzie, ale ledwie dotknął listków…

Gardłowy ryk poniósł się nad lasem. Krzaki trzasnęły pod mocarnym ramieniem. Długie szpony świsnęły w powietrzu. Żołnierz instynktownie szarpnął spust. Broń posłusznie wypaliła z hukiem, ale zaraz wypadła ze zdrętwiałych rąk, uderzona z góry przez włochate łapsko.

Sergiej zawył ze strachu i odskoczył w bok. W miejsce, gdzie stał przed chwilą padło bezwładne, martwe ciało czerwonoarmisty. Trup mlasnął w błoto jak szmaciana lalka. Sorokin wylądował przy samej krawędzi jaru. Leżał na brzuchu. Chciał się od razu podnieść, lecz pod palcami poczuł znajomy kształt karabinu. Z triumfem wyrwał broń z czarnej mazi, ale ze zgrozą ujrzał, ze to tylko długi na dwie stopy ułomek lufy, wraz z tkwiącym na nim bagnetem. Zanim zdążył nawet pomyśleć o innym orężu, ściana zarośli złamała się z trzaskiem, a jego oczom ukazała się bestia.

Wilkołak pełzł ku niemu, podciągając się na jednej łapie i szczerząc długie kły. Drugą przyciskał do rany na piersi. Nogi wlókł bezwładnie w błocku. Stwór był ogromny. Długi, wilczy pysk bez trudu mógłby jednym kłapnięciem odgryźć człowiekowi ramię.

Sergiej zerwał się na równe nogi, złapał lufę w obie ręce i wystawił ostrze przed siebie. Koniuszek bagnetu drgał niepewnie w rytm łomotania serca. Stwór przesunął się jeszcze kawałek, żłobiąc w błocie głęboki ślad i warknął przeciągle.

Młody żołnierz jęknął i już miał rzucić się do ucieczki, gdy usłyszał śmiech. Niepewny, czy to jego własny mózg stroi sobie z niego żarty, spojrzał z przerażeniem na wilkołaka.

Stwór leżał na boku. Lewą łapę przyciskał do piersi. Spomiędzy długich paluchów sączyła się czarna krew. Rana wyglądała na śmiertelną, a mimo to bestia się śmiała.

„I to prawie po ludzku” – pomyślał chłopak.

Rzucił spojrzeniem przez ramię i przekalkulował swoje szanse. Parów nie był bardzo głęboki, ale skok i tak pewnie zakończyłby się bolesną kontuzją, może nawet złamaniem.

„Już lepiej poczekać, aż wilkołak skapieje. Chyba niewiele mu zostało” – pomyślał i z desperacją spojrzał w oczy bestii. 

Nu, maładiec!  – mruknął potwór. – Tak to twój szczęśliwy dzień!

Przerwał na chwilę, by opanować napad kaszlu. Czarna krew chlusnęła pomiędzy długimi kłami, ale zaraz stwór zarechotał na nowo:

– Ty wilkołaka ubijesz. Tyś bohatyr!  

Sergiej nie ruszał się z miejsca. Wciąż stał z ułomkiem lufy trzymanym w wyciągniętych rękach. Wiedział, że stwór go prowokuje. Chciał zmusić do ataku, by zatopić w nim swe kły. Chłopak powolutku zaczął przesuwać się bokiem w kierunku trupa oficera, leżącego twarzą do ziemi, tylko kilka kroków dalej.

Wilkołak obserwował go spod półprzymkniętych powiek. Już się nie śmiał. Każdy płytki oddech kończył charczeniem przechodzącym w świst. Żołnierz nie spuszczał z niego oka. Bez trudu zauważył, że bestia podciągnęła pod siebie przednie łapy i spięła szary grzbiet, szykując się do skoku. Przez sekundę mierzyli się wzrokiem.

Potwór ryknął i rzucił się w stronę chłopaka. Celował w miejsce, gdzie spod rękawa munduru zabitego oficera wystawała rękojeść rewolweru. Sergiej jednak padł płasko na plecy. Zamknął oczy, wrzasnął jak opętany i pchnął w górę ostrze bagnetu. Trójgraniasty sztych przeorał brzuch bestii. Siła rozpędu wyrwała mu broń z rąk.

Od razu zerwał się na nogi. Skoczył w gąszcz i pognał przed siebie. W szarówce, zachodzącej nad lasem, potykał się o ciała leżące w błocie, o korzenie i pnie wyrwanych drzew. Biegł, aż płuca zaczęły palić, jak przypiekane żywym ogniem.

W końcu padł na kolana, nie mogąc złapać tchu. Wschodzący księżyc zalał polanę bladą poświatą. Sorokin podniósł głowę, złapał haust powietrza i…

…wtedy ją zobaczył. Stała tylko kilka kroków dalej. Brudna, zapłakana, z włosami pozlepianymi zakrzepłą krwią. Bosa i zupełnie naga. Objęła się ramionami i spuściła głowę pod jego spojrzeniem. Łkała. Nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że jej wcześniej nie zauważył.

Żołnierz wstał, rozglądnął się niepewnie na boki.

– A co ty tu? Dziewuszka, tyś tu sama? – zapytał starając, by głos brzmiał najłagodniej jak potrafił.

Postąpił ku niej dwa kroki, wyciągając dłoń uspokajającym gestem. Dziewczyna wzdrygnęła się i cofnęła, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki. 

– No, spokojna – powiedział cicho. – Co tobie?

Rozłożył ramiona, a ona przez łzy spojrzała mu wreszcie prosto w twarz. Przez chwilę jakby się wahała, ale wreszcie zrobiła krok w jego stronę. Światło księżyca srebrzyło jej nagą skórę, grało iskierkami w zapłakanych oczach. W końcu przywarła do niego, a on objął ją ramionami. Przez chwilę kołysał łkającą dziewczynę, jak matka koi płaczące dziecię.

– Ktoś ty? – zapytał w końcu. – Jak cię wołają?

Dziewczyna pociągnęła nosem i odpowiedziała:

– Jaśka…

Sorokin zdziwił się, słysząc jej dźwięczny śmiech. Ostatnim, co zobaczył był błysk długich kłów w świetle księżyca.

 

 

[1] aż nadejdzie śmierć

[2] pozostaje tylko grób

[3] wierzę, że mój Odkupiciel żyje,

[4] nieśmiertelny twór wiecznemu

[5] Bogu

[6] Odpowiednik pułku, ok 2000 żołnierzy

[7] pot. Mosin-Nagant wz. 1891 – powtarzalny karabin kalibru 7,62x54R

[8] ukr. gówno

[9] rodzaj bezjelcowej szabli

[10] ukr. Zbaw mnie – w znaczeniu „zmiłuj się nade mną”

[11] ukr. Zdobywać, bić, ciąć! Na zgubę im, białorękim 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Na razie pokrótce, bo jeszcze muszę ogarnąć całość. :)

Profesjonalne podejście do ważnej karty w historii Rzpltej, do tego – istotna postać historyczna i na dodatek jeszcze fragment z jej oryginalnego testamentu. A wszystko w scenerii mrożącej krew, wśród fantastycznych stworów i szokujących wydarzeń… Brawa!

Wracam z edycją.

Opisy mordów świetnie potrafisz eksponować tak, że podczas lektury prawie widzi się scena po scenie. Jestem Ci bardzo wdzięczna za takie zakończenie, bo cały czas podświadomie obawiałam się właśnie o tę biedną, bezbronną, nieszczęsną, samotną dziewczynę. laugh

Postać sławnego Jaremy to legenda i symbol w jednym. Nic dziwnego, że taką czcią otoczona została w tym opowiadaniu. 

 

Z technicznych zdarzają się sprawy błahe, typu:

Każdą literę i zadnie mógł…

 

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Dzięki Bruce! 

Zawsze mi coś umknie :D. Już poprawiłem. 

 

Profesjonalne podejście do ważnej karty w historii Rzpltej,

Spokojnie, spokojnie :D, nie rozpędzajmy się za bardzo. To tylko rozrywkówka napisana dla zabawy, a nie Spotkania z histryją :D.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Oj, tam, oj, tam, Twoje teksty mogłyby stanowić dla mnie klasyczny przykład, jak pisać poprawnie. :)

 

Brawa także za język. Za dbanie o realizm. Tak istotny u Ciebie. 

Miałam często wrażenie czytania Trylogii Sienkieiwcza, serio. 

Świetna prawa.

Taka duma napawała, kiedy spadali na “ruskich” . :)

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Bardzo fajne sceny batalistyczne co prawda jest w nich totalny miszmasz: upiory husarzy, wilkołaki, rosyjskie czołgi z dwudziestolecia zamienione na mechy ale jakoś to wszystko udało ci się zgrać tak, że nie przeszkadza. Choć w paru miejscach miałem wrażenie jakbym oglądał coś z chińskich filmów wojennych zamieszczanych na youtube zwłaszcza jak rotmistrz strzałami z rewolweru rozwalał kroczące czołgi, a kozacy wojowali za pomocą muszkietów .  

Cześć MPJ 78

 

Fajnie, że Ci mój ten mój miszmasz przypadł do gustu. Rzeczywiście pojechałem po bandzie i wrzuciłem wszystko w jeden garnek :]. 

Muszę sobie obejrzeć te chińskie filmy. Może znajdę inspirację na następne rozdziały ;].

 

pozdro

M.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Bruce porównała Ciebie do Sienkiewicza i moim zdaniem, sporo w tym racji. Twoje sceny są świetnie napisane – bardzo plastyczne, dzięki temu mam wrażenie, że jestem w samym środku wydarzeń. Batalistyczny miszmasz w ogóle mi nie przeszkadzał, bo sprawnie poruszasz się w konwencji i dobrze operujesz tempem. No i najważniejsze – nasi wygrali :) NOX to świetnie imię dla rumaka! Może i jesteś bez serca, ale nie brak Ci talentu. Ogólnie, duże brawa i poproszę o więcej! 

 

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

Cześć Andyql

 

Witold Gombrowicz napisał w "Dziennikach": "Czytam Sienkiewicza. Dręcząca lektura. … – i nigdy chyba nie było tak pierwszorzędnego pisarza drugorzędnego. To Homer drugiej kategorii, to Dumas Ojciec pierwszej klasy".

Przyznam szczerze, że nie obraziłbym się gdybym kiedyś zasłużył, by ktoś tak o mnie napisał :P. Staram się tworzyć proste, ale obrazowe historie, czyli takie, jakie sam lubię czytać.

 

Tak, Nox chyba rzeczywiście pasuje do ogiera z mroczną duszą :]. Zajęło mi trochę czasu, żeby wymyśleć mu adekwatne imię. 

 

Dzięki za miłe słowo

Pozdrawiam

M.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Czołem!

Przeczytałem jakiś czas temu ten odcinek.

Nie czytałem ‘Wilkozaków’ R. Dębskiego i nie wiem, na ile pomysły z opowiadania nawiązują do twórczości tego autora.

Fabularnie to jest bardziej rozbudowane niż pierwsza część, jest też o wiele więcej elementów tzw. ‘fantasy’ czy baśni niż wcześniej. Jednocześnie budzi to we mnie jakiś opór, pewne wątpliwości. Bo łączone tu są, jakby równoprawnie, dwie różne poetyki, konwencje – z jednej strony diabły i wilkołaki, a z drugiej mechy, działa i karabiny. Wydaje mi się, że takie ‘miksy’ to sprawa z jednej strony kusząca, z drugiej jednak ryzykowna. Celem zapewne jest wyjście poza ramy jednej konwencji, poza jej monotonię, ale wydaje mi się, że lepiej udaje się to, gdy włącza się do świata określonego pewną konwencją tylko pewien element czy nieliczne elementy innej konwencji, a nie w sposób ‘masywny’ łączy jakby na równych prawach obie poetyki, jak to się dzieje tutaj.

Charakterystyczne dla mnie, że podczas lektury takim ożywczym momentem była krótka scena jakiejś strzelaniny (a nie te sprawy wilkołaczo-diabelskie). Taka przynajmniej jest moja perspektywa.

Przypuszczam, że pewne swoiste autorskie atuty lepiej mogłyby zagrać np. w jakimś świecie post-apokaliptycznym niż w takiej swawolnej mieszaninie historii alternatywnej z baśniowością. W świecie post-apo łatwiej byłoby uwiarygodnić i estetycznie pogodzić elementy dwóch różnych konwencji. W ramach w miarę spójnej wizji byłoby tam miejsce na maszyny i karabiny, a zarazem na społeczności ludzkie cofnięte cywilizacyjnie niemal do neolitu i stosujące praktyki magiczne w miejsce utraconej technologii.

Pozdrawiam!

Cześć Iwo :]

 

Nie czytałem ‘Wilkozaków’ R. Dębskiego i nie wiem, na ile pomysły z opowiadania nawiązują do twórczości tego autora.

Bardzo zgrubnie. Wspomniałem dlatego, że to pierwszy autor z mojej biblioteczki, który wprowadził wilkołaki na Ukrainę. Tylko, że u Dębskiego był to XVII wiek i sporo magii, a u mnie początek XX i rewolucja przemysłowa w rozkwicie. 

 

O tym, że jest za dużo i za gęsto też myślałem i przyjmuję argument jak własny :]. Zdaję sobie sprawę, że część Czytelników, zwłaszcza tych dość mocno przywiązanych do konwenansów okołohistorycznych może mieć właśnie takie odczucie. W popkulturze gatunek dieselpunk nie cieszy się zbytnią nomen omen popularnością, a dzieła takie jak np. Liga niezwykłych dżentelmenów, czy Hellboy to właściwie jedyne rodzynki, które odniosły jako taki sukces. 

 

Zastanowię się nad następną częścią. Może wprowadzenie Zakonu Wampirów Szpitala Najświętszej Marii Magdaleny będzie za dużym fikołkiem fabularnym ;]. 

 

Dzięki za konstruktywną krytykę :]!

 

Pozdro

M. 

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

Nowa Fantastyka