– I kolejna z głowy – powiedziałem zwycięsko, odkładając księgę na półkę.
Niczym kolejne ziarno piasku do zamku lepionego na plaży.
Odwróciłem się i obrzuciłem wzrokiem moją salę. Była w całości wypełniona regałami z drewna cedrowego, którego zapach stale się tu unosił. A na każdej z wielu półek stały ciasno ułożone księgi.
Dużo się tego zebrało – pomyślałem.
Nazywam tę salę swoją, bo wszystkie zgromadzone tu księgi, zostały spisane i przyniesione przeze mnie. Każdy z nas ma własny dział w tym bezkresnym archiwum, ale opiekun, zajmujący się tym miejscem zdradził mi kiedyś, że to moja kolekcja jest największa. Nie ukrywam, że czuję z tego powodu niejaką dumę. Każde z tych dzieł jest cenną pamiątką z przeszłości.
Pogrążony w myślach, zacząłem iść jedną z alejek archiwum, skrywającą coraz to starsze zapiski. Krok lub dwa między regałami, krok lub dwa, stulecie wstecz. Pokonałem tysiąclecie, a po nim jeszcze jedno. Każdy ruch ciążył coraz bardziej od nasilającej się nostalgii, aż wreszcie zatrzymałem się i oderwałem od wspomnień. Spojrzałem przed siebie, po czym westchnąłem zrezygnowany. Do końca wciąż daleko.
– Lethanelu – dobiegł mnie głos za plecami. – Mogę zająć ci chwilę?
Obróciłem się, a moim oczom ukazało się wysokie, człekopodobne stworzenie. Patrzyło na mnie żółtymi ślepiami, kontrastującymi z jego bladą, pokrytą drobnymi łuskami skórą.
– Oriaszu. – Skinąłem mu głową na powitanie, a on odpowiedział tym samym. – Tak, już skończyłem.
Jego twarz była nieco wydłużona, o ostrych kościach policzkowych. Z tyłu głowy zaś zwisały macko-podobne wyrostki, sięgające połowy pleców. Przypominały trochę skręcone warkocze. Nosił prostą, granatową togę, sięgającą niemal do podłogi. Jak zawsze, miał ze sobą dużą, okutą mosiądzem księgę, zawieszoną na ramieniu przy pomocy przytwierdzonego do niej łańcucha. Na okładce widniał symbol drzewa o długich korzeniach. To znak używany przez wszystkich opiekunów – symbol Wszechdrzewa.
– Ostatnio ukończyłem nową salę. Czy mógłbyś ją zwiedzić? – spytał.
– Czy to prośba?
– A ma to jakieś znaczenie? – odpowiedział wymijająco.
– Ma, bo prośba oznacza przysługę. A na chwilę obecną jesteśmy kwita.
Pomiędzy nami, podobnie jak u większości opiekunów, trwa niepisany zwyczaj. Kto ile dla kogo zrobił, ile razy ktoś potrzebował pomocy. Jest to pewnego rodzaju rywalizacja. A ta z Oriaszem jest szczególnie zażarta, gdyż obaj jesteśmy dobrzy w wyświadczaniu przysług.
– Hmm… – Zamyślił się chwilę. – Zróbmy tak, teraz będzie to prośba. Później sam stwierdzisz, czy wyświadczasz mi przysługę.
Spojrzałem na niego podejrzliwie, mrużąc lekko oczy. Potem wyciągnąłem ku niemu rękę.
– Umowa stoi.
Oriasz uścisnął dłoń bez wahania, napięcia czy pośpiechu. Znaczy, że jest pewny swego.
– Co mi możesz powiedzieć o tej sali? Wyróżnia się czymś? – spytałem sceptycznie. – We wszystkich powinny być książki.
– Nie w tej – przerwał, unosząc rękę. – Postanowiłem nieco urozmaicić nasz katalog. Teraz potrzebny mi ktoś, kto oceni moją pracę.
Czyżby nasz wieczysty bibliotekarz znudził się księgami?
– Jestem pewny, że ci się spodoba – dodał po chwili.
Oriasz sięgnął po księgę u pasa, otworzył klamrę spinającą okładki i otworzył ją. Stronice same z siebie przewracały się jedna za drugą z głośnym szelestem. W tym samym momencie zaczęła zmieniać się sala, w której byliśmy. Z każdą kartką, w czasie krótszym niż mgnienie oka, przenosiliśmy się przez różne pomieszczenia archiwum. We wszystkich stały półki, ale różniły je detale, jak wzory na ścianach, czy rodzaj podłogi. Najwyraźniej niektórzy wnieśli trochę personalizacji dla swoich sekcji. W pewnym momencie dostrzegłem nawet innego opiekuna, składającego książkę, jak ja przed chwilą.
Nagle Oriasz szybkim ruchem ręki zatrzymał kartki na jednej ze stron. Wówczas również sale stanęły w miejscu.
Znaleźliśmy się w szerokim korytarzu, na pierwszy rzut oka opustoszałym – żadnych półek, foteli, czy innego wyposażenia. Wyjątek stanowiły tu ściany – na ich całej, nieskazitelnie białej powierzchni, w równych odstępach rozwieszono obrazy. Każdy z nich oprawiony był w inną ramę, jakby dobraną specjalnie do danego malunku.
– Mam tu duży wybór. Znajdź coś, co cię zaciekawi – zachęcał Oriasz.
Rozejrzałem się więc po najbliższych dziełach i podszedłem do pierwszego, które zwróciło moją uwagę. Oprawione w piękną, przeźroczystą ramę, przywodzącą na myśl szlifowane szkło, lód… albo kryształ.
Obraz przedstawiał mieniące się morze przejrzystych brył, oświetlanych promieniami słońca na tle bursztynowego nieba. Byłem tam kiedyś, lecz nie miałem wiele czasu, by zwiedzić to miejsce. Aldrah – morze kryształów.
To one sprawiały, że ta planeta była jedyną w swoim rodzaju. I nie tylko dlatego, że czyniły ją zjawiskowo piękną. Wbrew pozorom, nie są to zwykłe klejnoty, tylko żyjące istoty.
– Nigdy tam nie byłeś? – spytałem Oriasza. – Ten obraz jest bardzo szczegółowy.
Pokręcił przecząco głową w odpowiedzi.
– Archiwum jest pełne wiedzy. Stworzyłem te obrazy, patrząc jedynie oczami wyobraźni.
Przyglądałem się precyzyjnym liniom i detalom. Wyraźne odwzorowano nawet ledwie dostrzegalne odbicia w drugo– i trzecioplanowych powierzchniach. Choć na obrazie widoczny jest mały skrawek planety, to odbicia w poszczególnych kryształach sprawiały, że wprawne oko zobaczy całą panoramę. Góry, doliny – mógłbym stworzyć całą makietę okolicy.
– Śmiało, dotknij – zachęcał.
Tknięty ciekawością, wyciągnąłem rękę do obrazu.
W momencie, gdy musnąłem palcami płótno, umysł zalała mi fala doznań, a przed oczami przeleciała paleta barw. Natychmiast zatrzymałem wszelką ingerencję w moje ciało, osłaniając się przed nagłym kontaktem. Następnie spojrzałem pytająco na Oriasza.
– Nie niwecz, proszę, mojego wysiłku. Daj się ponieść.
Czy to miała być jakaś niespodzianka? Bo mącenie w głowie to nie najlepszy początek.
– Przepraszam, to odruch – odpowiedziałem i jeszcze raz położyłem dłoń na obrazie.
Dotarły do mnie te same wrażenia. Zacząłem słyszeć i widzieć rzeczy, których tak naprawdę tu nie ma. Lecz tym razem zamknąłem oczy i pozwoliłem oderwać się od rzeczywistości.
*
Najpierw dobiegły mnie dźwięki, podobne do wydawanych przez puchary z wodą w momencie przesuwania po nich palcem. Aczkolwiek te były znacznie wyższe. Tak wysokie, że ludzkie ucho najpewniej nie mogłoby ich usłyszeć.
Otworzyłem oczy. Nie stałem już w galerii Oriasza, tylko w polu kryształów pod pomarańczowym niebem. To tę scenerię przedstawiał obraz.
Rozejrzałem się, przypatrzyłem dokładniej ostrym krawędziom, mieniącym się niczym brylanty.
W tym samym czasie nasłuchiwałem, a było czego. Na jeden dźwięk wydawany przez kryształ nieopodal, odpowiadało kilka innych różnym tonem. I tak samo z następnym, i kolejnym. Niczym nieprzerwany koncert, grany tylko mimochodem.
Tak brzmiała ich mowa. Nie mogły widzieć, ale wyczuwały drgania. Każdy ton zawierał inny komunikat – emocja, słowo, wspomnienie. Jakby rozmowa toczyła się w innym wymiarze, a ciała pozostały tu.
Z tym większą goryczą doświadczałem tego świata, ponieważ był wspaniały.
Wszystko, co tu widzę i słyszę to jedynie wizja przeszłości, ukształtowana talentem Oriasza. Aldrah już od dawna nie istnieje.
Przeszedłem kawałek dalej, zmuszony przeciskać się co jakiś czas między ostrymi bryłami. Znalazłem kawałek płaskiej skały, dostatecznie wygodnej, by przez chwilę służyć jako siedzenie. Zająłem miejsce, z którego miałem idealny widok na tę piękną scenerię. Miałem szczęście, bo promienie słońca właśnie padły wprost na migoczące pole. Światło przeszywało przejrzyste powierzchnie, które zakrzywiały je i kierowały na kolejne tafle. Tworzyły jedyną w swoim rodzaju grę świateł. Zabawne, że z perspektywy tych kryształów był to czas posiłku.
Nie mogąc się powstrzymać, zmieniłem laskę w fidel i smyczek. To taki mój nawyk. W odpowiedniej chwili, w odpowiednim miejscu dopada mnie ochota na grę.
Ułożyłem więc instrument przy szyi na lewym ramieniu, a prawą ręką trzymałem smyczek, tuż nad strunami.
Pierwsze pociągnięcie, pierwszy dźwięk. Powolny, spokojny by wprowadzić w nastrój. I tak, kierowany melodią kryształów i fideli, zacząłem snuć opowieść.
Dawno temu, olbrzymi meteor uderzył z impetem o ziemię, niosąc ze sobą zalążek nowego życia. Nie od razu, ale po kilku mileniach, zalążek ten przybrał swoją ostateczną formę – tę, którą mam okazję teraz oglądać.
Od okrucha do bryły. Jednej, potem następnej. Stopniowo dorosły do czegoś, co można nazywać kolonią. U schyłku swej ery utworzyły kilkaset kryształowych pól, rozsianych po całej planecie.
Aż pewnego razu, to miejsce odnaleźli międzygwiezdni odkrywcy, którzy potem nazwali je Aldrah. Jednak gdy tylko zobaczyli jedną z kolonii, ich głód wiedzy szybko został przyćmiony przez chęć zysku i chciwość. Dlatego nie zauważyli, że skały, które tak ochoczo wydobywali to tak naprawdę żywe istoty.
Wyrwane z rodzimej ziemi, zabrane z dala od jedynego słońca, pod którym mogły żyć, zaczęły wymierać.
Oderwałem smyczek od strun. Melodia dobiegła końca, podobnie jak opowieść.
Dziś Aldrah jest niemal zupełnie nagą skałą, pozbawioną cudów dawnych lat. Pozostała jedynie nadzieja, że gdzieś tam ostała się jakaś kryształowa bryła, którą przeoczono.
Poderwałem się ze skały i przywróciłem mej lasce oryginalny kształt.
Spojrzałem na nieboskłon, przybierający coraz ciemniejszą barwę w zachodzącym słońcu. Westchnąłem ciężko na myśl, ile czasu mogłem tu spędzić. Chociaż nie jestem pewien, jak czas płynie w wyimaginowanym świecie. Mimo wszystko, tę część zwiedzania uważam za zakończoną.
Tylko jak się wydostać?
Zamknąłem oczy i zacząłem zbierać myśli. Każda iluzja polega przede wszystkim na oszukiwaniu umysłu. Zatem, podsuwając mu odpowiednią sugestię, teoretycznie mógłbym przerwać trans.
Najpierw chciałem wyobrazić sobie ten świat jako pękającą bańkę, ale lepiej unikać skojarzeń z destrukcją. Nie wiadomo, co wówczas stałoby się z dziełem Oriasza. Może jako zdejmowaną płachtę? A potem wpadłem na coś oczywistego.
Nie otwierając oczu wyciągnąłem dłoń, aż poczułem chłodny, metalowy przedmiot. Zadowolony sukcesem, chwyciłem go i przekręciłem, póki nie usłyszałem kliknięcia.
Pewnie pociągnąłem klamkę i rozchyliłem drzwi.
*
Nagle otworzyłem oczy, czując lekki mętlik w głowie.
Pole kryształów zniknęło, dźwięki ucichły, a ja znów stałem przed obrazem w galerii.
– Jesteś wreszcie – stwierdził Oriasz, wypuszczając z rąk mackowaty warkocz, który jeszcze przed chwilą przeplatał między palcami.
– Jak długo mnie nie było?
– Twoja świadomość spędziła tam parę godzin. Jednak tutaj minęło tylko dziesięć minut. W pewnym momencie myślałem, czy cię nie wyciągnąć.
– Mogłeś to zrobić?
– Tak, mogłem. Ale wtedy twoja laska na chwilę zmieniła kształt. Uznałem, że instrument nie wróży kłopotów.
– Ciekawe. – Kątem oka zerknąłem na lewą dłoń, w której trzymałem ów kawałek, na pozór zwykłego drewna.
– Zmieńmy temat. Powiedz lepiej, co sądzisz o obrazie – spytał ożywiony, skupiając na mnie żółte ślepia.
– Jest zjawiskowy.
– To znaczy? – Skrzyżował ręce. – Mógłbyś rozwinąć?
– Po pierwsze: dokładność. Nie sposób odróżnić twojej iluzji od rzeczywistości. Nawet opiekun mógłby się nie połapać.
Ledwo widocznie uniósł kącik ust.
– Miło mi to słyszeć.
– Nie sądziłem, że jeszcze zobaczę Aldrah…
– Cóż, na uwiecznienie najbardziej zasługują rzeczy niepowtarzalne. Skoro się dobrze bawisz, to jakie masz stanowisko wobec tej „przysługi”?
On wie, jak zepsuć wzniosły moment.
– Niech ci już będzie, jesteśmy kwita.
– Tak też myślałem. Ale nie będę ci tym psuł zwiedzania. Proszę, kontynuuj. Ja się jednak odłączę.
– Obowiązki wzywają?
– Owszem. Porozmawiamy, gdy skończysz.
– Do zobaczenia.
Oriasz chwycił księgę i przewrócił kartki, po czym rozpłynął się w powietrzu.
Pozostawiony sam sobie postanowiłem rozejrzeć się jeszcze trochę.
Szedłem w głąb korytarza, mijając rzędy płócien. Było ich sporo, ale nie każde przykuwało uwagę. Scenerie i treści stały się w pewnym momencie powtarzalne. Podpisanie oficjalnego dokumentu, narodziny ważnej persony, koronacja jakiegoś…
Chwila moment!
Nagle zatrzymałem się przed jednym z obrazów.
Przedstawiał salę tronową, w której właśnie odbywała się ceremonia koronacji. Przyszły władca, mężczyzna o brunatnych włosach klękał przed kapłanem. Ten trzymał oburącz złotą koronę, tuż nad głową szlachcica.
Na obrazie uwieczniono jednego z legendarnych władców, Artura Pendragona.
Sala była zapełniona. Rycerze, słudzy, dworzanie. Ale z największą uwagą spoglądałem na postać stojącą bliżej tronu – starca z siwą brodą, w karmazynowej, zdobionej szacie. Merlin – pomyślałem.
Jednak gdy przyjrzałem się bliżej, rozpoznałem znajome rysy twarzy.
– Medius?! – wrzasnąłem zdziwiony, a następnie wybuchnąłem głośnym śmiechem.
To on był Merlinem? Ależ mam teraz temat do rozmów.
– I to jest historia, którą warto zgłębiać. – Z chytrym uśmieszkiem na twarzy, dotknąłem ramy obrazu. Zamknąłem oczy, wyciszyłem umysł i czekałem na kontakt. Nic.
Spojrzałem zdziwiony i spróbowałem jeszcze raz. Wciąż nic.
– Zepsuło się? – skomentowałem zawiedziony.
Wtedy przypomniałem sobie o jednej z zasad archiwum. Postronny opiekun nie ma wglądu do cudzych zapisków, przynajmniej nie bez zgody Oriasza lub ich właściciela. Wygląda na to, że ta zasada dotyczy również galerii.
– I po co robiłeś mi nadzieję? – Westchnąłem, myśląc o bladołuskim bibliotekarzu.
Niemniej, doceniam że uchylił tego rąbka tajemnicy. Przy następnym spotkaniu z Mediusem na pewno spytam go o przygody w Camelocie.
Zastanowiłem się chwilę. Ciekawe których współpracowników jeszcze tu odnajdę?
Pchnięty tą myślą, zacząłem dokładniej sprawdzać obrazy w poszukiwaniu znajomych postaci. I nie zawiodłem się.
Kawałek dalej, wisiało malowidło w ramie, wyglądającej jak roztrzaskane drewno okrętowe. Płótno przedstawiało morskiego potwora, przypominającego ogromnego raka, pokrytego mackami od strony głowy. Bestia wynurzyła się do połowy, gotowa do ataku. Obrała sobie za cel statek, który zamiast uciekać, płynął prosto na nią.
Na dziobie rysowała się czyjaś sylwetka, prawie ludzka lecz zauważalnie wydłużona i smuklejsza.
Stał prosto, z ręką wyciągniętą ku bestii. Nosił pancerz, przypominający nieco kombinezon. Był niczym przybysz z innej planety, którego jakieś zrządzenie losu przygnało na morza Ziemskich czasów nowożytnych. Szara, naga skóra, głowa o dość dużym czole, pod którym znajdowały się wielkie oczy. Mężczyzna był jedynym elementem obrazu, który kompletnie tu nie pasował. Tak, mężczyzna to opiekun, Hakainu.
Zdawałoby się, że dzieło przedstawia dzielnego śmiałka, stającego w szranki ze straszliwym potworem. Nic z tych rzeczy, on próbuje się z potworem zaprzyjaźnić.
Hakainu jest kimś w rodzaju działacza na rzecz dzikich monstrów. Łapie je, zabiera ze świata, w którym sprawiają kłopoty i przenosi w inny, z dala od ludzi. A przynajmniej tak słyszałem, bo nigdy z nim słowa nie zamieniłem. Tak to jest, gdy na każdym zebraniu najważniejsza jest praca. Tak więc, spośród wszystkich współpracowników, znam raptem kilku. Może ta galeria pomoże mi ich bliżej poznać.
Chwilę później, po dokładnych oględzinach, odnalazłem kolejnego opiekuna, a raczej opiekunkę. Ten obraz również miał drewnianą ramę, ale ta nie wyróżniała się jakoś szczególnie. Może poza brakiem staranności, bo wyglądała jak strugana nożem.
Obraz przedstawiał dwie osoby, kobietę i dziewczynkę, obejmujące się czule niczym matka i dziecko. Dziewczynka o kasztanowych włosach siedziała na łóżku, z nogami przykrytymi kołdrą. Kobieta zaś klęknęła obok niej. Piękna, w śnieżnobiałej sukni, o łagodnych rysach twarzy i jasnych włosach.
Do pomieszczenia docierało niewiele światła, ledwie kilka bladych promieni księżyca zza okna. Jednak na półce obok łóżka stała świeca, rozjaśniająca najbliższe otoczenie. Jej blask padał też na dwie postaci, dzięki czemu można było dostrzec ich radosne twarze.
Opiekunce na imię Wellana. Choć nie była spokrewniona z dziewczynką, to łączyły je równie zażyłe więzi.
Rozmawialiśmy ze sobą tylko raz, o ile te parę zdań można nazwać rozmową. Pamiętam ten moment bardzo dobrze.
Tuż po zakończeniu grupowej misji, stała tam sama, w bezruchu i milczeniu. Oczy miała szeroko otwarte, lecz nie skupiała wzroku na niczym szczególnym. Chciałem sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku, ale gdy tylko dotknąłem jej ramienia, krzyknęła i odsunęła się.
– Nie zbliżaj się! – wrzasnęła. – Ty to zrobiłeś! Nie ma jej!
W następnej chwili dotarło do mnie znaczenie tych słów, ale nic nie mogłem poradzić. Odpowiedziałem tylko „Przykro mi".
Tak, to ja za to odpowiadam. Przeze mnie ją straciła.
Od tamtego czasu stroniła od kontaktów z innymi opiekunami, szczególnie ze mną.
Ponownie zerknąłem na obraz, w szczególności na dziecko, wtulone w swoją obrończynię, która zawsze zjawiała się, by przegnać dręczące ją koszmary.
– Jakoś przeszła mi ochota – powiedziałem do siebie, zapuszczając się dalej w korytarz.
O ile lubię czasem myśleć o dawnych dziejach, to niektóre wspomnienia lepiej zostawić w spokoju.
Jesteśmy opiekunami. Nie zawsze udaje nam się uniknąć tragedii, nieważne jak bardzo się staramy. Wówczas po prostu… robimy co musimy.
Czym prędzej pozbyłem się dręczących myśli.
Galeria Oriasza jest co prawda imponująca, ale nadmiar wrażeń wyraźnie szkodzi.
Może czas już kończyć? – pomyślałem, opadając z chęci.
Jednak wszystkie podobne pomysły zniknęły, a ja zatrzymałem się pod ścianą.
– Nie, jeszcze nie.
Przyglądałem się ramie w kształcie równo ułożonych, metalowych rur, otaczającej oświetloną scenerię.
Obraz przedstawiał wielki hol, w kształcie wydłużonej kopuły. Pod nią, na brzegach okręgu znajdowały się balkony, osadzone na każdym piętrze. Miało to na celu zgromadzenie jak największej widowni, podczas ważnych uroczystości. Takich jak ta.
Z trudem można doszukiwać się ostatnich wolnych miejsc. Całą przestrzeń zapełniali przybysze z najdalszych zakątków wszechświata. Różnych ras, różnych kolorów i rozmaitych kształtów. A wzrok ich wszystkich skierowany był na scenę, ustawioną specjalnie na dzień.
Stał tam elegancko ubrany człowiek, trzymający nożyce, którymi miał właśnie przeciąć czerwoną wstęgę.
Zaśmiałem się cicho, gdy przypomniałem sobie ten moment.
– To moje zapiski.
Oczywiście że tak. W końcu cała ta galeria powiązana jest z opiekunami. Widać dla mnie też znalazło się miejsce. To był jeden z moich największych sukcesów.
Wyciągnąłem powoli rękę i delikatnie dotknąłem obrazu.
Nadchodząca fala zmuszała do zamknięcia powiek, i tak samo jak poprzednia, pociągnęła mnie ze sobą.
*
Najpierw zapadła cisza – przejście świadomości w inne miejsce. Potem zaczęły docierać do mnie dźwięki – niezliczone szepty i fragmenty rozmów rozchodzące się echem po pomieszczeniu. Wtedy zdołałem otworzyć oczy.
Pierwszym co zobaczyłem, była olbrzymia sylwetka przechodząca tuż przede mną. Przez krótki czas śledziłem wzrokiem giganta o nieproporcjonalnie dużym torsie, aż znalazł sobie miejsce z dogodnym widokiem.
Wszystko tu było – hol z balkonami i sceną pośrodku, a nieco dalej, poupychane gdzieś po brzegach targ i jadłodajnie.
I ci wszyscy ludzie. No może „ludzie” to za dużo powiedziane. Od dwójki błękitnoskórych humanoidów w skafandrach, wyposażonych w aparaty oddechowe, przez brunatne, sięgające mi do kolan cherlawe stworki, przemykające zwinnie w gęstym tłumie. Aż po tych, pełzających po ziemi niczym gąsienice. Znalazło się też paru ludzi. I niemal każdy z nich wpatrywał się w człowieka na scenie.
Otwarcie Sentiusa – wolnej stacji kosmicznej. Zbudowana wolą i chęcią zwykłych ludzi, którzy wywalczyli sobie prawo, do stworzenia własnego miejsca we wszechświecie.
Obiekt ma wielkość przeciętnego księżyca, posiada własny rząd, prawo i politykę. I stale wita nowych przybyszów. Uchodźca, odmieniec, wyrzutek – nieważne, bo Sentiusa stworzono po to, by dawał schronienie.
„Nie obchodzi mnie kim byłeś, bo wchodząc na pokład zostawiasz przeszłość za sobą. A ci którzy mają dobre chęci będą zawsze mile widziani” – tak brzmiały słowa pierwszego założyciela Modina, który po wielu latach pracy, doczekał się by w końcu przeciąć tę przeklętą wstęgę.
– Stację uważam za otwartą! – ogłosił starszy mężczyzna na scenie.
Cichy dotąd lud odpowiedział radosnymi okrzykami, rykiem i brawami. Bowiem długo wyczekiwany przez tak wielu moment wreszcie nadszedł. Zebrało mi się na wspomnienia widząc to po raz kolejny.
– Hmm… to chyba było gdzieś tam – wymamrotałem pod nosem, obierając wypatrzony kierunek.
Maszerowałem pod tarasami, mając scenę z lewej. Z prawej zaś mijałem sklepy, z których większość zacznie funkcjonować dopiero jutro. Tego dnia trwało święto, w związku z czym wszyscy tłoczyli się gdzieś pośrodku placu. A przynajmniej większość, bo nadal można było trafić na przypadkowych przechodniów. Jak ten, który zaraz przetnie mi drogę. Ominąć go? Po co?
Szary, jajogłowy chudzielec zdawał się mną zupełnie nie przejmować, a ułamek sekundy po tym jak dzieliło nas pół kroku… Nic. Żadnego kontaktu, czy innego wrażenia, zwyczajnie przez niego przeszedłem.
Tę projekcję stworzono na podstawie szczegółowych zapisków. Jest niczym więcej, niż ucieleśnieniem wspomnienia. A przecież nie naruszysz ich, wpadając na nie. Skoro już mowa o wspomnieniach, to moje zaczęły wracać z niespotykaną dotąd siłą.
Zatrzymałem się przy zamkniętym jeszcze barze. Gdyby nie to, że znajdował się wewnątrz stacji, można by stwierdzić iż stał na otwartym powietrzu. Jedynym pomieszczeniem, skrywającym się za ścianą była kuchnia, połączona z okienkiem służącym do odbierania zamówień. Stoliki i siedzenia zaś znajdowały się na wolnej przestrzeni, należącej do jednego holu. Ten lokal jeszcze nie funkcjonował, więc na próżno szukać tu klientów.
A jednak, z któregoś ciemnego kąta dobiegał nieprzerwany odgłos skrobania. Ktoś zajmował samotnie jeden stolik – mężczyzna o krótkich, ciemnych włosach. Ze strony, z której przyszedłem nie było widać twarzy, a tym, co rzucało mi się w oczy, to jego płaszcz. Czarny, długi ze srebrnymi haftami. Proste, zakrzywione i poskręcane linie, wijące się po plecach niczym pnącza. Zaszedłem go od drugiej strony, by móc mu się lepiej przyjrzeć.
Nie wyglądał na starszego, niż trzydzieści lat i zdawał się całkiem pochłonięty notowaniem w oprawionym w skórę tomie. Choć zarówno jego dyskretny uśmiech, jak i zmrużone kąciki powiek sugerowały szczerość i pogodny nastrój, tak same oczy zdawały się puste, znudzone i nieobecne.
– Ja tak wyglądam? – skomentowałem, wpatrując się w wizję własnej osoby. – Może z przepracowania?
Co jakiś czas przerzucałem wzrok na scenę i skrupulatnie zapisywałem ostatni rozdział księgi.
Trudne początki Sentiusa dobiegały końca, podobnie jak mój pobyt tutaj. Szkoda, bo choć niewiele miałem do zrobienia, to czas spędzony jako obserwator również mnie zadowalał.
– Halo! Ktoś tu jest!? – krzyknął ktoś niskim, chropowatym głosem.
Wpierw skończyłem werset, a dopiero potem wychyliłem nos znad dziennika, by zobaczyć kto wołał. Właściciel głosu zdążył mnie w tym czasie dostrzec i poczłapał do stolika, który zajmowałem.
Istota znacznie przerastała mnie, zarówno wzrostem, jak i masą, dlatego chcąc spojrzeć jej w oczy, musiałem męcząco zadzierać głowę. Całe jego brunatne ciało pokrywał naturalny pancerz, po części również na twarzy, przez co trudno było wyczytać z niej jakąkolwiek ekspresję.
– Lokal dziś zamknięty, ale tam można się napić. – Wskazał na stoisko po przeciwnej stronie holu.
Podczas tego gestu, zwróciłem uwagę na liczne blizny na jego ramionach, i na te bardziej dyskretne, na szyi.
– Tak, wiem – odparłem uprzejmie – ale tutaj mogę się skupić na pracy.
Choć z zewnątrz nie wydawał się w żaden sposób przejęty, to wyczuwałem jego zakłopotanie, wymieszane z nutą politowania.
– Pracować w taki dzień? A co za praca jest taka pilna? – spytał, spoglądając na księgę przede mną.
Zawahałem się przed odpowiedzią. Przecież nie powiem, że spisuję ingerencję ponadnaturalnego bytu w losy świata. Z drugiej strony…
– Piszę dziennik. Zapisuję w nim ostatnie wydarzenia, oraz mój wkład w nie.
– Hmm… Twój wkład, co? – Odsunął od stolika drugie krzesło, naprzeciw mnie i przysiadł się bez pytania. – Nie mów, że jesteś założycielem.
– Można tak powiedzieć.
Miano założyciela przysługuje tym, którzy mieli wpływ na powstawanie stacji sprzed okresu osiedlania. Jest ich kilkudziesięciu i każdy cieszy się tu wielkim szacunkiem.
– A niech mnie! Czym się zajmowałeś?
– Ja? Odbyłem długą rozmowę w barze i zostawiłem tam spory napiwek.
Zamilkł na moment w oczekiwaniu na dalszą wypowiedź. Ale się nie doczekał.
– Tylko tyle?
– Owszem. Bo widzisz, czasem wystarczy tylko tyle. – Nastąpiła krótka pauza, którą postanowiłem dopełnić. – No i zawsze gdzieś tam stałem z boku. Czuwając, czy wszystko się układa jak należy.
– Nie żebym ci nie wierzył… ale nie kupuję tego.
Wstał i niby rozczarowany odszedł od stolika, lecz ku mojemu zdziwieniu, nie poszedł do bawiącego się tłumu, a w stronę zaplecza.
Zaświeciły się lampy i przez moment słychać było pracujące maszyny, a ja nie odwracałem wzroku od okienka, z którego dochodziło światło. Chwilę później wrócił, z dwoma pełnymi kuflami.
– Na koszt zakładu – powiedział, stawiając kufel na stoliku.
– To twój lokal?
– A mój – odparł z dumą w głosie. – Wreszcie będę mógł go otworzyć. Morel jestem – przedstawił się, wyciągając wielką dłoń.
– Lethanel – odparłem i wymieniłem z nim uścisk. – Muszę przyznać, nie spodziewałem się tu grodianina. Myślałem, że wasz lud trwa w aktywności bojowej.
Morel prychnął szyderczo.
– Ładnie żeś to nazwał. Tak, ciągle toczymy wojny. – Przerwał, by pociągnąć głęboki łyk z kufla. – Właśnie dlatego tu jestem. Miałem tego dość.
Idąc jego śladem, również zacząłem upijać trunek w międzyczasie. Niezbyt gorzka, z przyjemnym posmakiem, dobra.
– Czyli zdezerterowałeś.
– Tylko nie myśl sobie, że jestem jakimś tchórzem! Niejedno przeszedłem żeby się tu dostać, a i tak nie jest to najbezpieczniejsze miejsce w kosmosie. Wiele nacji tylko czeka, by położyć tu swoje chciwe paluchy w taki czy inny sposób. Dlatego mówię ci, jak stacji coś zagrozi, to od razu chwytam za karabin.
– Ciekawe, że najpierw uciekasz przed wojną, a teraz jesteś gotowy na kolejną.
– O coś w końcu trzeba walczyć – odparł, dopijając resztę piwa. Gdy opróżnił kufel, zerwał się na równe nogi i odstawił krzesło na miejsce. – Ja się już będę zbierał. Jutro pierwszy dzień pracy! – krzyknął triumfalnie.
– Powodzenia.
I znów zostałem jedyną osobą w tym barze. Spoglądając na wpół napoczęty trunek, sięgnąłem po swoją porcję, po czym wypiłem wszystko jednym haustem. Następnie przesunąłem kufel, a na jego miejscu położyłem dziennik. Wyjąłem pióro spomiędzy stronic, w miejscu, gdzie uprzednio przerwałem i zacząłem dopisywać końcowy fragment. Nie zapominając oczywiście o życzliwym właścicielu.
Te wydarzenia miały miejsce setki lat temu. Przychodząc tu, zastanawiałem się, czy od tamtego czasu zaszła we mnie jakaś zmiana. Nie, nawet najmniejsza. Jestem jedną z niewielu osób, dla których czas nie ma większego znaczenia. Wszechświat się starzeje, zmienia. Jego elementy przemijają i popadają w zapomnienie. Ja się nie zmieniam i nie zapominam.
Jako opiekun, jestem skazany na patrzenie, jak wszystko wokół mnie, prędzej czy później ginie i popada w ruinę. Nie chciałem, by ktoś zauważył u mnie te chwile żalu i melancholii. Myślałem, że nie dawałem po sobie niczego poznać. Ale zaproszenie Oriasza i pokazywanie tego wszystkiego jest dowodem, że przynajmniej on mnie przejrzał.
Stworzyłem drzwi wyjściowe z obrazu, szybciej i sprawniej. Pojawiły się przede mną – ciężkie, dębowe z geometrycznymi wyżłobieniami. Wyglądały, jakby zawisły w powietrzu, prowadząc donikąd. Chwyciłem klamkę, ale jeszcze zanim wyszedłem, spojrzałem za siebie by jeszcze raz uchwycić tę scenerię – hol z wysokim sufitem i balkonami pod nim, podpici mieszkańcy, których dzieli krok, od wywołania burdy, oraz ta jedna jedyna postać z książką, pozostająca w cieniu.
Pociągnąłem za klamkę i przeszedłem przez drzwi. Wszystkie wrażenia stopniowo zanikały – dźwięki, zapachy, widoki, jakbym zapadał w sen, gdy w rzeczywistości się z niego budzę.
*
Otworzyłem oczy, gdy świadomość nagle powróciła do mojego ciała. Znów byłem w galerii, przed obrazem przedstawiającym Sentiusa. Zabrałem rękę od płótna i pogrążony w myślach ruszyłem dalej, w głąb korytarza. Nawet nie oglądałem już porozwieszanych wokół dzieł. Uważam że, widziałem dość. A skoro tak, to na mnie już czas.
– Oriaszu – zawołałem.
Wpierw odpowiedziała mi jedynie głucha cisza, więc poczekałem jeszcze chwilę, aż kilka kroków przede mną, rysowały się kontury znajomej postaci.
– Już skończyłeś? – spytał gdy stał się w pełni widoczny. – Być może się powtarzam, ale jak wrażenia?
– Naprawdę dobre. Wróciło mi sporo miłych wspomnień.
Oriasz nie wyglądał na przekonanego.
– Nie tak wygląda osoba w dobrym humorze. Prędzej przygnębiona. W czym problem?
– To nie wina twoich obrazów. Po prostu… tak wiele przepadło…
Przez moment zacząłem wracać myślami do napotkanych obrazów i ksiąg.
– Jakie to ma znaczenie? – spytał Oriasz, brutalnie ściągając mnie tym do rzeczywistości.
– Słucham?!
– Żadne – odpowiedział na swoje pytanie, perfidnie mnie olewając. – Światy się zmieniają, ludzie giną. Zawsze tak było. Nie ma sensu zajmować się tym co minione.
– I mówi to Opiekun korony? Archiwista!? Przeszłość to twoja praca. Skoro nie ma ona wartości, to niby po co tu jesteś?
– Myślisz, że TO jest moja praca? Myślałeś, że dlatego tu tkwię? Tak doświadczony opiekun już powinien to rozgryźć.
– Niby co? – rzuciłem wyzywająco. Nie dam się wciągnąć w takie pierdoły jak „znajdź swoją odpowiedź”, „kiedyś zrozumiesz”. Za stary na to jestem. Jak ma coś mówić, to niech powie. – Archiwum gromadzi wiedzę i informację. Gdy jeden z nas będzie ich potrzebował, ty przekazujesz je dalej – dodałem by miał punkt odniesienia.
– To niepełne twierdzenie.
– Więc proszę, oświeć mnie.
– Aleś ty uparty. – Oriasz zwrócił się do mnie plecami i podszedł do ściany z obrazami i oparł na niej prawą rękę.
– To co powiedziałeś jest oczywiście prawdą, ale nie taki przyświeca mi cel. Ja nie gromadzę informacji by rozpamiętywać przeszłość, tylko by zachować naszą tożsamość. Długie życie wiąże się z pewnymi konsekwencjami. Im dłużej ono trwa, tym bardziej oddalamy się od śmiertelników, którymi niegdyś byliśmy. Od tych, których wybrało Wszechdrzewo. Umysł odrzuca pamięć, a serce blaknie z emocji. Dlatego tu jestem.
Oriasz kroczył powoli wśród swoich dzieł, nie odrywając ręki od ściany.
– Przypominam im ból, przypominam im radość i smutek, sukces i porażkę. – Określenia kolejno padały ilekroć choćby tylko musnął kolejny obraz. Czy to dlatego mnie tu ściągnął? Bo myśli, że potrzebuję terapeuty? Jeśli tak, to się obrażę.
– A co najważniejsze… – wtedy zatrzymał się, zdjął ze ściany jeden z obrazów i przyszedł z nim do mnie – przypominam o tym, co dla nas najdroższe.
Oriasz podał mi obraz, a ja przyjąłem go by móc mu się przyjrzeć.
Patrzyłem na scenę, której w życiu nie widziałem. I kompletnie zignorowałem prawie całe płótno, oprócz jednego elementu.
Zobaczyłem swoją własną twarz, w najbardziej mdłym i beztroskim uśmiechu jaki miałem okazję oglądać. W otoczeniu ludzi, których znam albo i nie.
– Oriaszu, to się nigdy nie wydarzyło – zauważyłem sceptycznie.
– Wiem. I nigdy nie wydarzy się w przeszłości, ale w przyszłości – kto wie?
Myślałem chwilę o jego słowach, obrazie i ich znaczeniu. I gwarantuję, że swojej gęby nigdy tak nie wykrzywię. Ale chyba faktycznie coś sobie przypomniałem. Czas dużo mi odebrał, ale tak długo jak istnieję, należy on do mnie.
– Dzięki Oriaszu.
Ten nagle zmrużył oczy i wyszczerzył się chytrze. Jakbym właśnie nacisnął magiczny guzik zmieniający nastrój.
– Drobnostka. Mniemam, iż to ja teraz prowadzę.
Spojrzałem na niego trochę zbity z tropu, by w następnej chwili buchnąć śmiechem. Całe to zwiedzanie… by wyświadczyć mi przysługę. Nie do wiary. Uspokoiłem się i wziąłem głęboki wdech. Potem znów spojrzałem na Oriasza, komentując jego występek jednym krótkim zdaniem.
– Ty oślizgły gadzie.