- Opowiadanie: MPJ 78 - Kwarantanna Twardowskich

Kwarantanna Twardowskich

 Jak może wy­glą­dać kon­takt z po­za­ziem­ską cy­wi­li­za­cją, gdy bie­rze się za niego Mak­sy­mi­lian Twar­dow­ski?  Na coś ta­kie­go Hol­ly­wo­od oraz Bol­ly­wo­od nas nie przy­go­to­wa­ły . ;)

 

Co Twar­dow­scy ro­bi­li na Ha­wa­jach?  Tego można do­wie­dzieć się w opo­wia­da­niu Ferie Twar­dow­skich

 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Kwarantanna Twardowskich

 

Sie­dzi­my na ka­na­pie, no mniej wię­cej. Ry­siek Me­fi­stow­ski, mój szwa­gier, ni­czym mistrz jogi spły­wa mięk­ko i po­wo­li na pod­ło­gę. Może bym i po­wstrzy­mał ten upa­dek, ale wła­śnie oglą­dam ser­wis in­for­ma­cyj­ny gdzie ko­lej­ni eks­per­ci opo­wia­da­ją o przy­czy­nach wy­bu­chu wojny do­mo­wej w Hisz­pa­nii. Na żół­tym pasku wy­świe­tla się ko­mu­ni­kat, że Unia ofe­ru­je mi­lion euro za wska­za­nie tych, któ­rzy prze­pro­wa­dzi­li za­mach, po któ­rym wzię­to się tam za łby. Ja wiem, co się stało, ale choć mi­lion euro to nie­zły pie­niądz, to nijak do­nieść na sa­me­go sie­bie, zwłasz­cza, że to nie był za­mach, tylko wy­pa­dek. Zresz­tą, kto by uwie­rzył w po­jazd zro­bio­ny na pla­nach he­ba­nów Hi­tle­ra, co je rysie zro­bi­ły w Gó­rach So­wich, drob­ne nie­po­ro­zu­mie­nie z ufo­kiem, przez co ze­rwał się łań­cuch. Wszyst­ko zaś za­czę­ło się trzy ty­go­dnie wcze­śniej…

 

– Czy do­dzwo­ni­łem się do firmy MR Metal Com­pa­ny?

– Do­kład­nie – od­rze­kłem.

– Bo widzi pani…

– Żadna pani, przy te­le­fo­nie Mak­sy­mi­lian Twar­dow­ski. – Wo­la­łem od razu wy­pro­sto­wać spra­wę.

– Też do­brze – ła­ska­wie zgo­dził się głos w słu­chaw­ce. – Ja miał­bym takie zle­ce­nie, ro­ze­brać bla­sza­ny garaż oraz szkie­let z po­tłu­czo­nej szklar­ni.

– Da się zro­bić.

– Za­le­ża­ło­by mi żeby to wszyst­ko zni­kło w środę.

– Nooo… – za­wie­si­łem głos uda­jąc, że się za­sta­na­wiam. – Za eks­pre­sik, trze­ba bę­dzie do­pła­cić.

– Ile?

– No tak z pięć stó­wek.

– Jak trze­ba to do­pła­cę.

– To w środę bę­dzie­my, tylko pan podaj adres, a bę­dziesz pan za­do­wo­lo­ny.

– Wo­ło­min, ulica Kon­wa­lii pięt­na­ście, jak coś to na ogród­kach dział­ko­wych py­taj­cie o Pie­tru­szew­skie­go.

– To je­ste­śmy umó­wie­ni.

 

Do­kład­nie o cza­sie by­li­śmy u klien­ta, a tam jak w ulu. Na po­se­sji kłę­bił się fa­chow­ców tłum: mu­ra­rze, tyn­ka­rze, hy­drau­lik, ma­la­rze, de­ka­rze, lu­dzie od ogro­dzeń, ogrod­nik, ekipa od kost­ki, a nawet elek­tryk. Pie­tru­szew­ski z każ­dym się przy­wi­tał, nie tam żadne za­le­ca­ne żół­wi­ki czy stu­ka­nie łok­cia­mi, ale po­rząd­ny męski uścisk dłoni. Ogól­nie zda­wał się faj­nym dziad­kiem, któ­rzy w cza­sach, gdy lu­dzi­ska od tej epi­de­mii po­głu­pie­li, za­ma­sko­wa­li i rę­ka­wicz­ko­wa­li, po­zo­stał czło­wie­kiem. Czar jed­nak prysł, gdy przed po­se­sję za­je­cha­ła ra­dio­la. Wy­sia­dło z niej dwóch przed­sta­wi­cie­li prawa. Gli­niarz, lat góra dwa­dzie­ścia pięć. Gra­na­to­wy ru­szał się z en­tu­zja­zmem god­nym pierw­szy chrze­ści­ja­nin, któ­rym przed wpusz­cze­niem na arenę z lwami ka­za­no prze­biec ma­ra­ton. Dru­gim był wot­cik, na oko, pod czter­dziest­kę. Ten dla od­mia­ny był dziar­ski i pełen werwy.

– Panie Pie­tru­szew­ski znów pan zła­mał za­sa­dy kwa­ran­tan­ny – rzu­cił żoł­nierz.

– Niepraw­da, je­stem u sie­bie, ni­g­dzie nie wy­cho­dzi­łem! – Dzia­dek za­czął krzy­czeć i wy­ma­chi­wać laską.

– A oni.

– To ich spra­wa. – Pie­tru­szew­ski chy­trze się uśmiech­nął.

– Panie, toż przez pana oni wszy­scy w kwa­ran­tan­nę pójdą.

– I bar­dzo do­brze tym ka­pi­ta­li­stom wy­zy­ski­wa­czom.

– A gdzie ci ka­pi­ta­li­ści? – Ry­siek po­czął roz­glą­dać się dokoła.

– To wy. – Dzia­dek oskar­ży­ciel­sko wska­zał nas laską.

– Toż my są ro­bo­le – od­rzekł ma­larz.

– Każdy z was ma swoją firmę, więc jest ka­pi­ta­li­stą-wy­zy­ski­wa­czem. Ro­bo­la­mi to by­ście byli, gdy­by­ście pra­co­wa­li w spół­dziel­ni pracy. Wtedy to za­rząd spół­dziel­ni roz­dzie­lał­by za­da­nia, wy­zna­czał wcza­sy pra­cow­ni­cze i dbał o świa­do­mość kla­so­wą…

– Z wcza­sa­mi to sami sobie ra­dzi­my, ale po co znów do szko­ły… – Ry­siek nie­po­trzeb­nie się wy­ry­wał i to w złą go­dzi­nę.

– Pie­tru­szew­ski, z was to za­wsze kawał sta­re­go ko­mu­cha wy­le­zie. – Wojak mach­nął ręką.

– Teraz mu­si­my we­zwać po­sił­ki spi­sać ich wszyst­kich i na­ło­żyć na nich nakaz kwa­ran­tan­ny do­mo­wej. – Po­li­cjant z wy­raź­ną nie­chę­cią wy­mie­niał wszyst­kie te punk­ty.

– Może by im urzą­dzić kwa­ran­tan­nę na tej po­se­sji. – W oczach wo­ci­ka po­ja­wi­ły się zło­śli­we iskier­ki.

– Nie po­zwa­lam! – krzyk­nął dzia­dek. – To jest wła­sność pry­wat­na.

 

Wtedy do­pie­ro do nas do­tar­ło, że czeka nas dwa ty­go­dnie prze­sto­jo­we­go. Zanim się zje­cha­li nie­bie­scy tośmy jesz­cze to i owo zro­bi­li, ot takie drob­ne ro­bo­ciar­skie wy­rów­ny­wa­nie ra­chun­ków krzywd. Tyn­karz za­mu­ro­wał w ścia­nie parę jajek, ma­larz na­si­kał do farby, którą po­ma­lo­wał ścia­ny, elek­tryk tak po­przy­ci­nał prze­wo­dy, że za mie­siąc in­sta­la­cja się spali, a myśmy ze zło­mem za­ko­si­li z ga­ra­żu mo­to­ryn­kę, sil­nik od kraj­ze­gi i kilka butli z gazem.

– Potem, od­by­ła się fach­mań­ska na­ra­da, co robić:

– Wy­koń­czy nas ten dzia­dy­ga tym wi­ru­sem – orzekł mu­rarz.

– Jak nie wi­ru­sem, to prze­sto­jem – dodał elek­tryk.

– Glina też czło­wiek, może byśmy jakąś zrzut­kę zro­bi­li, to puści bez spi­sy­wa­nia – za­pro­po­no­wał szef ekipy od ogro­dzeń?

– Ot durak – Bia­ło­ru­sin co de­kar­kę robił mach­nął ręką. – Znać, co mi­li­cjo­nier wi­ru­sa się boit, to nie weź­mie, a jesz­cze soł­dat go pil­nu­jet.

– Takiś mądry, to co ty pro­po­nu­jesz.

– U nas pre­zy­dent ska­zał, co wirus ro­bo­ty bo­it­sa…

– W kwa­ran­tan­nie nie bę­dzie­my mogli żad­nej ro­bo­ty ogar­nąć – za­uwa­ży­łem.

– Czyli my wszy­scy od tego wi­ru­sa umrze­my. – Czar­no spra­wę sta­wiał mu­rarz.

– U nas baćka ska­zał, co by jesz­czo pre­wen­cję robić. Ja tam, choć u was, to o pre­wen­cję dbam i u mnie bu­dziet wsio w pa­riad­kie. – Bia­ło­ru­sin nie tra­cił werwy.

– A niby co ty zro­bi­łeś?

– Szklan­ku wodki, rano dla de­zyn­fek­cji ja zdzie­łał.

– Szklan­ka, to bę­dzie mniej wię­cej tyle co małp­ka – za­uwa­ży­łem ra­do­śnie.

– Jak tak to nam nic nie grozi. – Zgo­dzi­li się wszy­scy fa­chow­cy, al­bo­wiem sta­rym ro­bo­ciar­skim zwy­cza­jem przed ro­bo­tą to i owo wy­pi­li­śmy.

Nie do­ce­ni­li­śmy skali pro­ble­mu, jak to mówią po­li­ty­cy w te­le­wi­zor­ni, oj nie do­ce­ni­li­śmy.

 

Szyb­ko oka­za­ło się, że w kwa­ran­tan­nie, to nie wirus jest naj­więk­szym pro­ble­mem. W domu sie­dzie­li­śmy w gro­nie sze­ro­ko po­ję­tej ro­dzi­ny. Bo to wy­szło tak, że oprócz mnie i Ryśka do kwa­ran­tan­ny mu­sie­li przy­stą­pić: An­dże­li­ka moja sio­stra a żona Ryśka. Do tego trze­ba do­li­czyć ich dzie­ci w oso­bach Mar­cin­ka lat czter­na­ście, ku­jo­na i do­mo­ro­słe­go wy­na­laz­cy, Ma­ry­się, lat dwa­na­ście, wiel­bi­ciel­kę youtu­bo­wych sza­fia­rek, Ma­ciu­sia lat dzie­sięć tre­nu­ją­ce­go by zo­stać nowym Le­wan­dow­skim, albo cho­ciaż Ra­sia­kiem, Mi­len­kę lat osiem spe­cja­list­kę od jed­no­roż­ców, Ma­tyl­dę i Mo­ni­kę sze­ścio­let­nie bliź­niacz­ki o nad­zwy­czaj­nej ru­chli­wo­ści i pół­rocz­ne­go Mi­ło­sza, który chyba już tre­nu­je głos do arii ope­ro­wych albo na kon­cer­ty me­ta­lo­we. Do kom­ple­tu do­łą­czy­ła moja dziew­czy­na Pa­try­cja, która oświad­czy­ła, że kocha mnie i bę­dzie ze mną nie­za­leż­nie od wszyst­kie­go, a już na pewno nie po­zwo­li bym sam sie­dział przez dwa ty­go­dnie na In­ter­ne­cie, bo mnie jesz­cze jakaś flą­dra na złą drogę spro­wa­dzi.

Za­czę­li­śmy na bo­ga­to, żeby to są­sia­dy wi­dzia­ły. Z hur­tow­ni przy­je­cha­ły do nas pro­duk­ty pierw­szej po­trze­by, czyli po pa­le­cie: pa­pie­ru to­a­le­to­we­go, kon­serw, mąki, wódki, cukru. Po trzech dniach wy­li­czy­łem, że przy moż­li­wo­ściach Ryśka, to sub­stan­cji od­ka­ża­ją­cej może nam nie star­czyć. Teo­re­tycz­nie można by do­ku­pić, ale raz An­dże­li­ka po­sta­wi­ła weto, dwa na kon­cie fir­mo­wym bra­ko­wa­ło środ­ków. Na szczę­ście była ku­pio­na pa­le­ta cukru, a w sto­do­le stało kilka wor­ków zboża. Nie­ste­ty, wy­ko­nać to za­da­nie mu­sia­łem sam, al­bo­wiem Ry­siek, dba­jąc o bez­pie­czeń­stwo po­zo­sta­łych człon­ków ro­dzi­ny, non stop był per­ma­nent­nie zde­zyn­fe­ko­wa­ny.

Wspa­wy­wa­łem wła­śnie ze złomu le­żą­ce­go za sto­do­łą, sprzęt do de­sty­la­cji, gdy po­ja­wił się Mar­ci­nek.

– Wujek, co ro­bisz?

– De­sty­la­tor.

– Nie­po­trzeb­nie.

– Jak nie­po­trzeb­nie. Wódka się nam może skoń­czyć przed upły­wem dwóch ty­go­dni, a jak ktoś bę­dzie chory, to nas w kwa­ran­tan­nie po­trzy­ma­ją dłu­żej i bez środ­ków pre­wen­cyj­nych pierw­szej po­trze­by, jak nic po­mrze­my mar­nie.

– Bo wi­dzisz wujek, alem­bik, z po­trój­nym de­fleg­ma­to­rem i chłod­ni­cą, to ja już mam.

– Gdzie?!

– W sta­rym chle­wi­ku.

– Żar­tu­jesz.

 

Mar­ci­nek jed­nak mówił serio. W pu­stym chle­wie zmaj­stro­wał cał­kiem zgrab­ny de­sty­la­tor, co wię­cej w pię­ciu becz­kach koń­czył pra­co­wać za­cier. Na oko wy­glą­da­ło, że da się z tego wy­pę­dzić ja­kieś sto li­trów de­sty­la­tu. By­li­śmy ura­to­wa­ni. Nagle mnie coś tknę­ło.

– Mar­cin­ku, ja wiem, że to nie naj­lep­szy mo­ment, aby to po­wie­dzieć, ale ty je­steś kujon, oku­lar­nik, za­ka­ła ro­dzi­ny. Ty mi po­wiedz, jaki to anioł spro­wa­dził cię na dobrą drogę.

– To nie tak.

– Tego się oba­wia­łem – stwier­dzi­łem ze smut­kiem.

– Mam zna­jo­me­go, który za­pro­po­no­wał mi in­te­res.

– Mów.

Usia­dłem na stoł­ku koło par­ni­ka, z sil­nym prze­czu­ciem, że Mar­ci­nek w ego­izmie swoim, nie po­my­ślał o ro­dzi­nie i z tego bim­bru nie wy­pi­je­my nawet szklan­ki.

– Otóż, jakiś czas temu do­sko­na­ląc swój chiń­ski po­zna­łem w in­ter­ne­cie dok­to­ra Wo Hi Paj.

– Ki dia­beł?

– Uczo­ny, pro­wa­dzą­cy pod Pe­ki­nem kli­ni­kę dla miej­sco­wych no­ta­bli.

– Kogo?

– Leczy tam bos­sów par­tyj­nych, ge­ne­ra­łów, bo­ga­tych biz­nes­me­nów i tym po­dob­ne szy­chy.

– Niech zgad­nę teraz leczy ich z naj­mod­niej­sze­go wi­ru­sa.

– Do­brze wujek kom­bi­nu­je. Dok­tor Wo Hi Paj od­krył, iż w tej cho­ro­bie jed­nym z naj­sku­tecz­niej­szych le­karstw jest pol­ski bim­ber.

– Nawet do­star­czy­łem mu parę be­czek tego pro­duk­tu. W za­mian do­sta­ję sporo elek­tro­ni­ki, którą sprze­da­ję tutaj, za­ro­bek jest świet­ny, ale…

– Po co mi o tym mó­wisz?

– Choć trzy­mam się ide­al­nie prze­pi­su, to mój pro­dukt, dzia­ła sła­biej od in­nych. Po­trze­bu­ję po­mo­cy.

– A w za­mian?

– Jeśli dok­tor bę­dzie za­do­wo­lo­ny, to mogę wam oddać te nie­do­sko­na­łe par­tie pro­duk­tu.

– Brzmi roz­sąd­nie, a teraz pokaż, co ty tam zro­bi­łeś.

 

Fa­cho­wiec mo­je­go po­kro­ju szyb­ko zna­lazł przy­czy­nę pro­ble­mów. Mar­ci­nek prze­do­brzył i zro­bił wszyst­ko zbyt ste­ryl­nie. Fil­tro­wa­na woda za­miast stu­dzien­nej, od­ka­ża­ne becz­ki, z ap­te­kar­ską do­kład­no­ścią od­mie­rza­ne pro­por­cje. Na szczę­ście dało się to łatwo na­pra­wić i już za dwa dni wy­pę­dzi­łem z tego za­cie­ru równe sto li­trów de­sty­la­tu. Gdy ostat­nia kro­pla spa­dła do becz­ki, nagle mnie oświe­ci­ło.

– Mar­cin­ku.

– Tak.

– Jak ty to chcesz do­star­czyć temu Chiń­czy­ko­wi?

– Prze­cież mam vrila.

– Co?

– Pa­mię­tasz tego SKOT-a, co go ścią­gnę­li­ście na zło­mo­wi­sko?

– Cho­dzi ci o ten trans­por­ter opan­ce­rzo­ny, po­ma­lo­wa­ny na ró­żo­wo, który robił za re­kla­mę?

– Do­kład­nie.

– Z tego co pa­mię­tam, z uwagi na aferę, która wy­bu­cha­ła, po na­szym prze­lo­cie na Ha­wa­je, matka ka­za­ła ci te wszyst­kie rysie Hi­tle­ra i gloki he­ba­nów roz­mon­to­wać.*

– Kon­kret­nie to była ad­ap­ta­cja vrilq typu Hau­ne­bau na­pę­dzo­ne­go przez die Glock, a skon­stru­owa­ne­go w kom­plek­sie Riese. – Mar­ci­nek uparł się mnie po­pra­wiać.

– Jak zwał tak zwał. Mia­łeś to roz­mon­to­wać.

– Roz­mon­to­wać, a ja zro­zu­mia­łem, że za­ma­sko­wać.

– Pokaż.

 

Młody nie ściem­niał. Gdy po­de­szli­śmy do SKOT-a, na­ci­snął guzik pi­lo­ta i wszyst­ko to, co miał ska­so­wać było na miej­scu. Sta­lo­we koła szpry­cho­we w stylu wozu dra­bi­nia­ste­go, po­owi­ja­ne dru­ta­mi. Za­miast sil­ni­ka coś, co przy­po­mi­na­ło okle­jo­ny gliną ko­ściel­ny dzwon, Z przo­du za­miast kie­row­ni­cy i pe­da­łów, był kom­pu­ter i dwa dżoj­sti­ki. Wobec tego nie po­zo­sta­ło nam mi nic in­ne­go, jak za­pa­ko­wać becz­kę bim­bru do środ­ka.

 

– To jak le­ci­my do Chin?

– Nie tak od razu. Dok­tor Wo Hi Paj, ma wielu kon­ku­ren­tów, toteż za­le­ży mu na dys­kre­cji. Mamy mu do­star­czyć o trze­ciej w nocy.

– Bez sensu – stwier­dzi­łem. – Bo to ani wstać o tak nie­ludz­kiej porze, ani cze­kać tak długo.

– Wujku, za­po­mi­nasz o stre­fach cza­so­wych.

– Czyli.

– Gdy w Chi­nach jest trze­cia w nocy, to u nas dwu­dzie­sta druga.

– A to co in­ne­go. Tak, to mo­że­my się prze­le­cieć.

 

Nie do końca Może i Mar­cin­ko­wi wie­rzy­łem, ale wy­star­to­wa­li­śmy zgod­nie z pro­po­no­wa­nym przez niego roz­kła­dem. Kwa­drans póź­niej SKOT usiadł na de­li­kat­nie oświe­tlo­nym dzie­dziń­cu ośrod­ka dok­to­ra Wo. Mój ze­ga­rek wska­zy­wał dwu­dzie­stą drugą pięt­na­ście, więc chyba z tymi stre­fa­mi cza­so­wy­mi było coś nie tak. Wła­ści­ciel cze­kał na nas oso­bi­ście. Wy­obra­ża­łem go sobie jako go­ścia w bia­łym le­kar­skim kitlu, za­miast tego po­wi­tał nas ktoś ubra­ny w ciu­chy godne bo­ha­te­ra filmu kung fu.

– Rób to co ja – wy­szep­tał Mar­ci­nek, po czym na głos rzekł. – Wi­ta­my wiel­ce sza­now­ne­go dok­to­ra, czer­pią­ce­go z ty­się­cy lat do­świad­czeń chiń­skiej me­dy­cy­ny. – Po czym skło­nił się tak na około czter­dzie­ści pięć stop­ni.

– Witam was, moi przy­ja­cie­le któ­rzy przy­by­wa­cie z da­le­kie­go kraju i macie świa­tłe umy­sły – od­rzekł po pol­sku Wo Hi Paj.

Brzmia­ło toto dziw­nie, ale Mar­ci­nek i dok­tor jesz­cze przez dobre pięć minut roz­ma­wia­li w ten spo­sób. Do­pie­ro gdy skoń­czy­li, serię prze­mó­wień i ukło­nów, wy­cią­gnę­li­śmy z trans­por­te­ra becz­kę bim­ber­ku. Go­spo­darz na­brał de­sty­la­tu do por­ce­la­no­wej fi­li­żan­ki i wypił jed­nym ły­kiem ni­czym sło­wiań­ska dusza.

– Myślę, że bę­dzie ide­al­ny – rzekł.

– Nasz pro­dukt, wia­do­ma rzecz – wy­szcze­rzy­łem się w uśmie­chu.

– Muszę jesz­cze prze­pro­wa­dzić jeden test, ale już teraz czuję, że ten pro­dukt, jest lep­szy od po­przed­niej par­tii.

To mó­wiąc znów na­brał do fi­li­żan­ki bim­bru, ale tym razem za­miast wypić wrzu­cił do środ­ka klika ko­stek jakby do­mi­na, albo ma­dżon­ga. Po­trzą­snął wszyst­kim parę razy, po­cmo­kał, po­cmo­kał po czym rzekł.

– Za tę becz­kę dam pięć­dzie­siąt smart­fo­nów.

– Uczci­wa cena – Mar­ci­nek bez tar­go­wa­nia za­ak­cep­to­wał wa­run­ki.

– Za­mó­wił­bym u was na na­stęp­ny raz ty­siąc li­trów.

– Da się zro­bić – stwier­dzi­łem. – Byle za dobrą cenę.

– Na pewno się do­ga­da­my – za­pew­nił Wo.

– Szcze­gó­ły usta­li­my netem – szyb­ko dodał Mar­ci­nek.

 

Wra­ca­li­śmy już, kiedy sio­strze­niec mnie spy­tał.

– Wujek, a damy radę zro­bić te ty­siąc li­trów?

– Spoko wodza, wszyst­ko prze­li­czy­łem. Za­cier zrobi się w tej przy­cze­pie z mle­czar­ni, co stoi za chle­wem. Tro­chę trze­ba po­spa­wać, ale na po­ju­trze bę­dzie go­to­we. Cukru, zboża droż­dży i wody mamy dość. Żeby było szyb­ciej, to w mię­dzy­cza­sie wspa­wam drugi więk­szy de­sty­la­tor. Ty mi le­piej po­wiedz, czy ten Chiń­czyk nam do­brze płaci?

– W skle­pie każdy z tych smart­fo­nów, cho­dzi po pół­to­ra ty­sią­ca.

– To eks­tra.

– Ja je sprze­da­je po pięć­set, sie­dem­set zło­tych na au­kcjach in­ter­ne­to­wych.

– To tro­chę go­rzej.

– I tak za­ro­bek jest nie­zły.

– Też fakt, trze­ba bę­dzie po­my­śleć, jak zmak­sy­ma­li­zo­wać nasz zysk.

– Kom­bi­nu­je wujek, ja je­stem otwar­ty na su­ge­stie.

– Spoko, coś wy­my­ślę, a na razie za­sta­na­wia mnie jedna rzecz.

– Tak?

– Na którą bę­dzie­my w domu?

– Koło dwu­dzie­stej dru­giej pięć­dzie­siąt.

– Czyli jeśli w Chi­nach była trze­cia w nocy, to my co­fa­my się w cza­sie?

– Wujek, to tak nie dzia­ła. Wi­dzisz są stre­fy cza­so­we…

– Mam po­mysł jak szyb­ko zor­ga­ni­zo­wać te ty­siąc li­trów. – Wizja bły­ska­wicz­ne­go za­rob­ku wy­kla­ro­wa­ła mi się w gło­wie.

– Jaki?

– Mo­gli­by­śmy przy­le­cieć przed wy­wie­zie­niem bim­bru do Chin. Za­ła­do­wać go i za­wieźć dok­to­ro­wi. Gdyby to po­wtó­rzyć od­po­wied­nią ilość razy, to jedne sto li­trów sprze­da­li­by­śmy jako ty­siąc albo dwa.

– Wiesz wujek, ty le­piej po­kom­bi­nuj nad czymś innym.

– Dla­cze­go?

– Mój vril nie cofa się w cza­sie, a nawet gdyby mieć po­jazd, który by to po­tra­fił, to jeśli byśmy wy­wieź­li becz­kę przed cza­sem, kiedy tego do­ko­na­li­śmy, to nie mo­gli­by­śmy jej potem za­ła­do­wać i sprze­dać, bo by już jej by nie było.

– Nie po­do­ba mi się twoja lo­gi­ka, ale mo­żesz mieć rację. Nic to, wy­my­ślę coś in­ne­go.

 

Nie­ste­ty, nie dane było mi spo­koj­nie kom­bi­no­wać, bośmy wle­cie­li nad Pol­skę i przy­szedł ty­siąc ese­me­sów od wście­kłej Pati. Zanim zdą­ży­łem choć­by na jeden od­pi­sać, wy­lą­do­wa­li­śmy. Na­rze­czo­na do­pa­dła mnie z pa­tel­nią, zaraz po tym jak SKOT wy­lą­do­wał. Z tego co zro­zu­mia­łem, zanim zo­ba­czy­łem wszyst­kie gwiaz­dy, miała mi za złe, że się wy­mkną­łem z kwa­ran­tan­ny, gdy ona spe­cjal­nie dla mnie dała się w niej za­mknąć.

Dwa dni póź­niej, pil­no­wa­łem dzie­ci, które miały się zdal­nie uczyć. Wy­glą­da­ło to tak, że Mar­ci­nek przez In­ter­net ne­go­cjo­wał z dok­to­rem Paj. Ma­ry­sia w te­le­fo­nie oglą­da­ła naj­now­sze tren­dy youtu­bo­wych sza­fia­rek. Ma­ciuś żonglo­wał piłką. Mi­len­ka wzo­rem sio­stry oglą­da­ła sobie na smart­fo­nie przy­go­dy jed­no­roż­ców, a Ma­tyl­da i Mo­ni­ka za­wzię­cie gry­zmo­li­ły coś w ze­szy­tach. Ja zaś ni­czym pro­fe­sjo­nal­ny ochro­niarz, sie­dzia­łem w ciem­nych oku­la­rach, kry­ją­cych śliwę pod okiem, efekt kłót­ni z Pa­try­cją. Choć bar­dzo chcia­łem, nie mo­głem się roz­ło­żyć na ka­na­pie, po­nie­waż całe plecy mia­łem po­dra­pa­ne, co było zwią­za­ne z pro­ce­du­rą po­go­dze­nia się z na­rze­czo­ną. Żeby nikt mi nie za­rzu­cił, iż nie pa­nu­ję nad we­so­łą cze­red­ką w te­le­wi­zji le­ciał jakiś pro­gram o ko­smo­sie. Wy­ła­py­wa­łem z niego co nieco, acz­kol­wiek tak na­praw­dę to sta­ra­łem się wy­my­ślić, jak zwięk­szyć do­cho­do­wość in­te­re­su z Wo Hi Paj. Oszczęd­no­ści na su­row­cach od­pa­da­ły, bo pro­dukt mu­siał być naj­wyż­szej ja­ko­ści. Po­zo­sta­wał więc spo­sób pod­grze­wa­nia za­cie­ru przed de­sty­la­cją. Drew­no i wę­giel trze­ba by kupić, a to swoje kosz­tu­je. Można by tak lewym prą­dem, ale skoro nas na okrą­gło pil­nu­je po­li­cja i WOT, to le­piej nie ry­zy­ko­wać. Po­zo­sta­wał gaz, ale butle za­wi­nię­te u Pie­tru­szew­skie­go już wy­szły, a nowe kosz­tu­ją. Co robić? Nagle w te­le­wi­zji facet za­czął mówić o je­zio­rach me­ta­nu. Prze­rwa­łem roz­wa­ża­nia i sku­pi­łem się na pro­gra­mie. Tak, to było to.

– Mar­ci­nek!

– Tak wujku.

– Ten twój SKOT do­le­ci na Ty­ta­na?

– Mó­wisz o księ­ży­cu Sa­tur­na?

– Do­kład­nie.

– Bez pro­ble­mu w go­dzin­kę po­win­ni­śmy tam do­trzeć, tylko po co?

– Za sto­do­łą leżą te trzy zbior­ni­ki, cośmy za­bra­li, jak Iwa­now­ski ka­so­wał u sie­bie ogrze­wa­nie gazem.

– Nie bar­dzo widzę zwią­zek.

– Tam w ko­smo­sie mają rzeki z me­ta­nu, po­le­ci­my, za­tan­ku­je­my pod korek, a potem wra­ca­my i na tym gazie wy­pę­dzi­my de­sty­lat dla Chiń­czy­ka.

– Sza­cun wujek, ja bym na to nie wpadł.

– Ucz się młody, co zna­czy być praw­dzi­wym Twar­dow­skim.

– Może i będę – od­rzekł Mar­ci­nek, acz­kol­wiek z lek­kim po­wąt­pie­wa­niem.

 

Pra­wie pół­to­ra ty­go­dnia za­ję­ły przy­go­to­wa­nia, bo po­dob­no na tym Ty­ta­nie, to pa­no­wa­ły zim­ni­ca i ciem­ni­ca. Mar­ci­nek coś tam po­pra­wiał w po­jeź­dzie, a ja so­lid­ny­mi łań­cu­cha­mi przy­mo­co­wa­łem do niego trzy zbior­ni­ki na gaz, dwa po bo­kach a jeden z góry, co by było sy­me­trycz­nie. Oczy­wi­ście pa­mię­ta­łem o tan­ko­wa­niu, toteż uru­cho­mi­łem starą pompę z szam­biar­ki i przy­cze­pi­łem ją z tyłu tam gdzie SKOT miał śrubę na­pę­do­wą. Na wszel­ki wy­pa­dek, gdyby na­wa­li­ła, do każ­de­go zbior­ni­ka przy­mo­co­wa­łem wia­dro i bosak. Przed wy­lo­tem oka­za­ło się, że nasza ekipa po­więk­szy­ła się o Pa­try­cję. Dziew­czy­na upar­ła się, że z nami po­le­ci, a ja pomny do­świad­czeń, które mia­łem po chiń­skiej wy­pra­wie zgo­dzi­łem się od razu. Oczy­wi­ście obec­ność ko­bie­ty na po­kła­dzie wy­mo­gła pod­nie­sie­nie po­zio­mu bez­pie­czeń­stwa, toteż za­bra­li­śmy jesz­cze kil­ka­na­ście pu­szek ze sprę­żo­nym po­wie­trzem do czysz­cze­nia kom­pu­te­rów, gdyby siadł agre­gat tle­no­wy i po­jem­nik z pian­ką bu­dow­la­ną, gdyby trze­ba było coś uszczel­nić. Mie­li­śmy też ska­fan­dry ko­smicz­ne, zro­bio­ne wła­sno­ręcz­nie przez Mar­cin­ka ze sta­rych kom­bi­ne­zo­nów do nur­ko­wa­nia.

Lot, jak to lot. Wiało nudą. Mar­ci­nek parę razy coś tam wpi­sy­wał do kom­pu­te­ra, Pati naj­pierw na­rze­ka­ła, że nudno, potem pró­bo­wa­ła się przy­tu­lić, ale w ska­fan­drach wy­cho­dzi­ło to słabo. Wresz­cie młody za­ko­mu­ni­ko­wał.

– Zna­la­złem, lukę w chmu­rach, scho­dzi­my do lą­do­wa­nia.

– Wresz­cie – wes­tchnę­ła Pa­try­cja

– Mar­ci­nek, masz tam gdzieś obie­cu­ją­ce je­zio­ro me­ta­nu?

– Tak, usią­dę na brze­gu.

– Ide­ales. Wcho­dzę do śluzy po­wietrz­nej i zaraz będę brał się za tan­ko­wa­nie.

– O nie, sam ni­g­dzie nie idziesz! Idę z tobą!

– Ko­cha­nie to może być nie­bez­piecz­ne – za­pro­te­sto­wa­łem nie­śmia­ło.

– Nie po to le­cia­łam tyle czasu w tej kon­ser­wie, żeby sie­dzieć gdy ty bę­dziesz spa­ce­ro­wał na ze­wnątrz.

– Do­brze, cio­ciu, mo­żesz iść w wuj­kiem. – Sio­strze­niec był po­dejrz­li­wie zgod­ny.

– Smar­ka­czu, jesz­cze raz mnie po­sta­rzysz na­zy­wa­jąc cio­cią, a się po­li­czy­my – Pati po­gro­zi­ła pal­cem Mar­cin­ko­wi.

– Ok.

 

SKOT lekko usiadł na brze­gu in­te­re­su­ją­ce­go mnie akwe­nu. Trze­ba było, wyjść na ze­wnątrz i brać się do ro­bo­ty. Pom­po­wa­łem metan do zbior­ni­ków, a Pa­try­cja krę­ci­ła się w około i na­rze­ka­ła przez radio.

– Ale tu brzyd­ko, wszyst­ko takie szare, nie strze­lę żad­nej faj­nej fotki.

– Jak star­to­wa­li­śmy, była u nas dwu­dzie­sta pierw­sza, może tu też jest wie­czór?

– To nie tak – wtrą­cił się Mar­ci­nek. – Tu jest dzień, ale je­ste­śmy bar­dzo da­le­ko od Słoń­ca.

– To weź po­świeć, re­flek­to­ra­mi, żeby Pati miała fajne uję­cia.

– Da się zro­bić.

Młody oświe­tlił kawał grun­tu przed po­jaz­dem i od razu zro­bi­ło się jakoś tak faj­niej. Lód do­ko­ła za­czął błysz­czeć set­ka­mi ko­lo­rów. To, co wy­da­wa­ło mi się mgłą scho­dzą­cą z pa­gór­ka do je­zio­ra, oka­za­ło się kwia­ta­mi z krysz­tał­ków. Pa­try­cja za­czę­ła tam sobie strze­lać fotki, a nawet na­zry­wa­ła cały pęk tego, żeby sobie zro­bić bu­kiet.

– Pięk­ne praw­da. – Wy­ma­chi­wa­ła mi przed ocza­mi wiech­ciem.

– Ślicz­ne – przy­zna­łem z ku­piec­ką szcze­ro­ścią.

– Two­jej sio­strze oko zbie­le­je, jak to zo­ba­czy.

– Oba­wiam się, że nie do­wie­ziesz tego na zie­mię. – Mar­ci­nek znów wziął się do roz­mo­wy.

– Dla­cze­go?

– Bo te kwia­ty, tak na­praw­dę są mie­szan­ką z wody, dwu­tlen­ku węgla i in­nych gazów.

– Mów po ludz­ku – zi­ry­to­wa­ła się moja na­rze­czo­na.

– Ok. W twi­te­ro­wym skró­cie. Gdy wej­dziesz z tym bu­kie­tem do po­miesz­cze­nia z nor­mal­ną tem­pe­ra­tu­rą, to on na­tych­miast wy­pa­ru­je.

– Lipa.

– Jak za­ro­bi­my na bim­brze kupię ci bu­kiet trzy­dzie­stu róż – do­da­łem po­jed­naw­czo.

– Maks, trzy­mam cię za słowo.

 

Pa­try­cja rzu­ci­ła kwia­ta­mi, ale tak nie­szczę­śli­wie, że tra­fi­ła w głowę ufoka, który nie­zau­wa­żo­ny do nas pod­szedł. Ko­smi­ta był cały szary, a więc, sam sobie był wi­nien, bo w pa­nu­ją­cej tu sza­rów­ce, trud­no było go do­strzec. Jakby nie pa­trzeć, nie był to naj­szczę­śliw­szy po­czą­tek pierw­sze­go kon­tak­tu z po­za­ziem­ską cy­wi­li­za­cją. Pati wy­stra­szy­ła się, za­czę­ła krzy­czeć i ucie­kła do na­sze­go po­jaz­du. Ko­smi­ta przy­czła­pał do mnie i coś gęgał wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi.

– Mar­ci­nek wi­dzisz go?

– Widzę i na­gry­wam, to bę­dzie film wart co naj­mniej Nobla.

– Młody ty le­piej, grzej sil­ni­ki, bo coś mi mówi, że bę­dzie­my mu­sie­li za chwi­lę wiać.

– Ale wujku, dla­cze­go?

– Nie muszę nawet ro­zu­mieć, co on mówi, od razu wy­czu­wam w nim miej­sco­we­go straż­ni­ka miej­skie­go, który chce nam wle­pić man­dat, za złe par­ko­wa­nie, albo nisz­cze­ni zie­le­ni.

– Może to nie o to cho­dzi, może oni się tak wi­ta­ją?

– Za­ufaj mojej in­tu­icji, wiem co mówię.

– Wujku to nie­spo­ty­ka­na oka­zja ba­daw­cza. Spró­bu­ję się z nim po­ro­zu­mieć.

– Jesz­cze się taki nie uro­dził, coby ze stra­żą miej­ską się do­ga­dał i to z naszą, a co do­pie­ro ufoc­ką.

Jakby na po­twier­dze­nie moich słów ufok prze­stał wy­ma­chi­wać koń­czy­na­mi, skie­ro­wał na mnie coś przy­po­mi­na­ją­ce la­tar­kę i po­świe­cił.

– Młody co on robi?

– Wujku mia­łeś rację, on chyba do cie­bie strze­la.

– Niby jak, ba­te­ryj­ką?

– Ten pro­mień roz­grze­wa twój kom­bi­ne­zon do dzie­więt­na­stu stop­ni?

– Co w tym złego?

– Dla nas nic, ale tu jest minus sto sie­dem­dzie­siąt, dla istot z tego świa­ta, taki strzał musi być jak dla nas po­la­nie wrząt­kiem.

– Jak tam po­ziom zbior­ni­ków z me­ta­nem?

– Pra­wie pełne.

– Ok, to ja mu zaraz po­strze­lam do mnie.

 

Wy­łą­czy­łem pompę, za­rzu­ci­łem rurę na haki, do­sko­czy­łem do ko­smi­ty i wy­je­cha­łem mu z pra­wej pro­stej jak na dys­ko­te­ce w re­mi­zie. Ufok po­le­ciał do tyłu, dobre dwa metry i aż mu mię­dzy an­ten­ka­mi za­iskrzy­ło. Twar­dy to jed­nak mu­siał być za­wod­nik, bo po­de­rwał się nie­mal od razu i znów do mnie wy­star­to­wał. Na do­da­tek zle­cia­ło się jesz­cze z pię­ciu jego kum­pli. Wszy­scy oni wy­ma­chi­wa­li ła­pa­mi i świe­ci­li we mnie la­tar­ka­mi. Świa­dom prze­wa­gi wroga co­fa­łem się w stro­nę włazu do po­jaz­du. Nie go­dzi­ło się jed­nak ucie­kać, trze­ba było za­sto­so­wać for­tel. Zma­ca­łem wia­dro przy­cze­pio­ne do zbior­ni­ka na gaz. Osu­ną­łem się na ko­la­na, su­ge­ru­jąc im, iż ule­gam prze­mo­cy. Zła­pa­li przy­nę­tę. Tak­ty­ką hien sko­czy­li, by zadać mi cios osta­tecz­ny. Na to tylko cze­ka­łem za­krę­ci­łem młyn­ka wia­drem, tłu­kąc ich szare łby. Szar­ża ma od­nio­sła sku­tek, więk­szość wro­gów padła, ostat­ni rzu­cił się do uciecz­ki, ale i tego do­rwa­łem, ci­ska­jąc mym orę­żem. Po czym skrom­nie i bez na­pa­wa­nia się trium­fem, wsia­dłem do na­sze­go we­hi­ku­łu. Mar­ci­nek o nic nie pytał, tylko po­pchnął dżoj­stik, a SKOT wzniósł się opusz­cza­jąc ten nie­go­ścin­ny księ­życ. Już by­li­śmy na or­bi­cie, gdy mój bra­ta­nek wy­raź­nie prze­stra­szo­ny wy­szep­tał mi do ucha.

– Wujek mamy pro­blem.

– A co, gaz nam ze zbior­ni­ków ucie­ka?

– Spójrz przez pe­ry­skop do tyłu.

Fak­tycz­nie nie było do­brze. Z chmur Ty­ta­na wy­ło­nił się z dzie­sięć razy od nas więk­szy la­ta­ją­cy spodek.

– Młody, dawaj na chatę.

– Ale…

– Sam im wszyst­kim nie wkle­pię, ale z twoim sta­rym to damy im radę.

– Do­brze, ale naj­pierw spró­bu­ję go zgu­bić.

 

Szko­da że młody mnie nie po­słu­chał. Uciec ko­smi­tom w ko­smo­sie, to jak scho­wać się przed kłu­sow­ni­kiem w lesie. Na do­da­tek ufoki strze­lać za­czę­ły. Jedna z ich lo­do­wych ra­kiet, otar­ła się o nasz po­jazd. W końcu przy­by­li­śmy na Zie­mię. Za­nur­ko­wa­li­śmy nad Ma­dry­tem. Mar­ci­nek li­czył, że tar­cie at­mos­fe­rycz­ne i zwią­za­ne z nim tem­pe­ra­tu­ry znie­chę­cą ko­smi­tów. Nie nasza wina, że miej­sco­wy rząd zro­bił tego dnia wiel­ką de­mon­stra­cję swo­ich zwo­len­ni­ków. Ufoki sie­dzia­ły nam na ogo­nie, kiedy nad­wy­rę­żo­ny ra­kie­tą łań­cuch po pro­stu nie wy­trzy­mał i urwał się nam górny zbior­nik z gazem. Ko­zioł­ku­jąc w po­wie­trzu, rąb­nął w ści­ga­ją­cy nas spodek, ale nic nie wy­bu­chło. Zdaje się jed­nak, że ko­smi­tów to zde­rze­nie ogłu­szy­ło i ich po­jazd oraz zbior­nik zwa­li­ły się w dół. Do­pie­ro po kon­kret­nym wy­rżnię­ciu w zie­mię na­stą­pi­ła eks­plo­zja. Resz­tę znamy z te­le­wi­zji. Miej­sco­wi wzię­li się za łby, no ale to prze­cież nie nasza wina.

Jak się do­brze za­sta­no­wić, to stra­ty są ogra­ni­czo­ne. Mogła być z tego wojna świa­tów, a wy­szła lo­kal­na i to da­le­ko od nas. Glina i wocik przy­je­cha­li do­pie­ro czte­ry go­dzi­ny po tym, jak wró­ci­li­śmy, więc nie wle­pi­li nam man­da­tu za opusz­cze­nie kwaran­tan­ny. Na dwóch zbior­ni­kach me­ta­nu i tak upę­dzi­li­śmy co trze­ba. Za kilka dni nasza szczę­śli­wa ro­dzin­ka Twar­dow­skich po­le­ci na za­ku­py do Chin. Nie do końca le­gal­nie, ale dok­tor Wo Hi Paj mówi, że za­ła­twi co trze­ba z kim trze­ba. Może nawet przy oka­zji kupię tam po ta­nio­ści róże dla Pati?

Koniec

Komentarze

Opowiadanie mi się podobało, luźne, przyjemne, oparte głównie na żartach, ale na tyle krótkie, że fabuła się nie ciągnęła i nie zdążyło mnie znudzić. Żarty niby ze średniego kabaretu, ale w połączeniu z absurdalną fabułą wyszło całkiem przyjemnie.

Najbardziej mnie zabolała ta niewyjaśniona * ale na szczęście najpierw przeczytałem pierwszą część, więc wiedziałem o co chodzi. Na szybko wyłapałem kilka literówek, pewnie jest tego więcej :-(

 

– Pietruszewski, z was to zawsze kawał starego komuch wylezie.

 

– Z tego co pamiętam, po z uwagi na aferę, która wybuchał

Za opinię dziękuję. 

 

Przejrzałem opowiadanie jeszcze raz i co nieco błędów skorygowałem. 

 

pozdrawiam :)

 

 

Sympatycznie dziki absurd. Zaczyna się skromnie, od zwykłego złamania kwarantanny, a kończy z dużym hukiem.

Podoba mi się fabuła.

Gorzej z literówkami. Chyba masz ich wyjątkowo dużo. Weź, przejrzyj tekst pod tym kątem.

drobne nieporozumienie z uokiem,

Tu się na chwilę zawiesiłam – ufok, a może facet z jakiejś unijnej instytucji…

Babska logika rządzi!

Wiem, tekst jest z września. Odczekałem 2 tygodnie trochę błędów odłowiłem. Potem zająłem się czymś innym. Miałem je wrzucić w grudniu znów co nieco poprawiłem i przed samy wrzuceniem jeszcze raz mimo to ciągle wyłapuję literówki :( 

Uśmiechnęło, mimo że powinnam już spać, a nie czytać ;) A poza tym ten, jak Finkla słusznie zauważyła, dziki absurd :) Lubię absurd, a do tego dziki… Zdecydowanie na plus fabuła i humor.

Dobrze się czytało, jakkolwiek warsztat mógłby być odrobinę lepszy, ale to jedynie kwestia korekty.

Klikam bibliotekę i życzę spokojnej nocy :)

Dziękuję za dobre słowo :) 

 

 

Hej :)

Świetny pomysł. Humor do mnie trafił, fabuła jest odjechana i – jak już było wspomniane – cudownie absurdalna. Postaci są charakterystyczne. Dobry pomysł z dodaniem na początku fragmentu z końca, dzięki temu, chociaż główna fabuła opowiadania zaczyna się w miarę zwyczajnie, od początku wiadomo, że będzie się działo. I dzieje się, oj dzieje :D Także, jednym słowem – jest dobrze.

Pozdrawiam :)

Dziękuję za dobre słowo ;) 

 

 

Cześć!

Całkiem przyjemna opowiastka, taka z tych luźniejszych, na lekkim kacu (ale na mocnym też przejdzie). Pomysł niezły, wykonanie też, choć jest trochę brakujących literek. Niektóre przecinki też trochę mi zgrzytają:

Granatowy ruszał się entuzjazmem godnym pierwszy chrześcijanin, -> Granatowy ruszał się z entuzjazmem godnym pierwszy chrześcijanin,

że miesiąc instalacja się spali, -> że za miesiąc instalacja się spali,

, a stodole stało kilka worków zboża. -> , a w stodole stało kilka worków zboża.

Maciuś żaglował piłką. -> Maciuś żonglował piłką.

jednorożców. a Matylda i Monika zawzięcie gryzmoliły coś w zeszytach. -> jednorożców, a Matylda i Monika zawzięcie gryzmoliły coś w zeszytach.

– Znalazłem, lukę w chmurach, schodzimy do lądowania. -> – Znalazłem lukę w chmurach, schodzimy do lądowania.

Trzeba było, wyjść na zewnątrz i brać się do roboty. -> Trzeba było wyjść na zewnątrz i brać się do roboty.

, tłukąc łby ich szare. -> , tłukąc ich szare łby.

Jeśli ja znalazłem tyle, to jest tego zdecydowanie więcej zapewne.

 

Przypadło mi do gustu trzeźwe, polskie podejście Maksa, brakowało tylko akcentów patriotycznych. Plus za akcję z działkowcem na początku, życiowa. Zabrakło mi trochę opisu lotu w kosmosie i samego Tytana. To w końcu s-f, jakiś element science przemycony miedzy słowami, by się przydał. Zdawkowe odpowiedzi Marcina to trochę zbyt mało.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Dziś się trochę zagapiłem bo mam fazę na pisanie kolejnych opowiadań, ale jutro ruszę z nanoszeniem poprawek i za wszelkie uwago dziękuję 

Hi, hi, podobało mi się. Fajna ta rodzinka, przygody ma odjazdowe, ale i w jakiś sposób życiowe ;) Dałbyś jeszcze tag absurd, bo to przecież absurd pełną gębą :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Jaki absurd, toż to chwalebne triumfy rodzimego majsterkowania ;) 

 

Lekka to i zabawna historyjka, a choć mnie jakoś ten rodzaj humoru specjalnie nie śmieszy, przeczytałam opowiadanie bez przykrości. ;)

Wykonanie, niestety, pozostawia sporo do życzenia.

 

– Żadna pani, przy te­le­fo­nie Mak­sy­mi­lian Tar­dow­ski. ―> Literówka?

 

Wy­sia­dło z nie dwóch przed­sta­wi­cie­li prawa. ―> Literówka.

 

– Panie Pie­ru­szew­ski znów pan zła­mał za­sa­dy kwa­ran­tan­ny – stwier­dził rzu­cił żoł­nierz. ―> Literówka i dwa grzybki w barszczyku.

 

Nie praw­da, je­stem u sie­bie… ―> Niepraw­da, je­stem u sie­bie

 

Ry­siek po­czął roz­glą­dać się do koła. ―> Ry­siek po­czął roz­glą­dać się dokoła/ dookoła.

 

więc jest ka­pi­ta­li­stą wy­zy­ski­wa­czem. ―> …więc jest ka­pi­ta­li­stą-wy­zy­ski­wa­czem.

 

by zo­stać nowym Le­wan­dow­ski… ―> Literówka.

 

– Wspa­wy­wa­łem wła­śnie ze złomu le­żą­ce­go za sto­do­łą, sprzęt do de­sty­la­cji, gdy po­ja­wił się Mar­ci­nek. ―> Zbędna półpauza – to nie dialog.

 

– Nawet do­star­czy­łem mu parę kilka be­czek tego pro­duk­tu. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

matka ka­za­ła ci te wszyst­kie rysie Hi­tle­ra i gloki he­ba­nów roz­mon­to­wać.* ―> Czemu służy gwiazdka?

 

Gdy po­de­szli­śmy do SKOTa… ―> Gdy po­de­szli­śmy do SKOT-a

 

i wszyst­ko to miał ska­so­wać było na miej­scu. ―> Chyba miało być: …i wszyst­ko to, co miał ska­so­wać, było na miej­scu.

 

nie po­zo­sta­ło nam mi nic in­ne­go, niż za­pa­ko­wać becz­kę… ―> …nie po­zo­sta­ło nam mi nic in­ne­go, jak za­pa­ko­wać becz­kę

 

przy­by­wa­cie z da­le­kie­go kraju i macie świa­tłem umy­sły… ―> Literówka.

 

– Za becz­kę dam pięć­dzie­siąt smart­fo­nów. ―> – Za becz­kę dam pięć­dzie­siąt smart­fo­nów.

 

Za­ła­do­wać go i za­wieść dok­to­ro­wi. ―> Za­ła­do­wać go i za­wieźć dok­to­ro­wi.

Sprawdź znaczenie słów zawieść I/ zawieść IIzawieźć.

 

nie mo­gli­by­śmy jej potem za­ła­do­wać i sprze­dać. bo by już jej by nie było. ―> W środku zdania powinien być przecinek zamiast kropki.

 

– Sza­cun wujek, ja bym na to nie wpadł ―> Brak kropki po wypowiedzi.

 

– Tu jest dzień, ale je­ste­śmy bar­dzo da­le­ko od słoń­ca. ―> – Tu jest dzień, ale je­ste­śmy bar­dzo da­le­ko od Słoń­ca.

 

Młody oświe­cił kawał grun­tu… ―> Raczej: Młody oświe­tlił kawał grun­tu

 

– Fak­tycz­nie nie było do­brze. Z chmur Ty­ta­na wy­ło­nił się z dzie­sięć razy od nas więk­szy la­ta­ją­cy spodek. ―> Zbędna półpauza – to nie dialog.

 

– Sam im wszyst­kim nie wkle­pie, ale z twoim sta­rym to damy im radę. ―> Literówka.

 

ko­smi­tów te zde­rze­nie ogłu­szy­ło… ―> …ko­smi­tów to zde­rze­nie ogłu­szy­ło

 

za opusz­cze­nie kwran­tan­ny. ―> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziś wieczorem postaram się ogarnąć błędy. No i kiedyś będą musiał coś postawić za tą mrówczą pracę ;) 

A może, MPJ-cie, zamiast stawiać wirtualnie, postaw sobie szczytny cel, by opanować interpunkcję i postarać się nie robić błędów. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poprawki naniosłem.

Z interpunkcją walczę niestety idzie mi niczym centrali rolniczej z czasów PRL z dostawami sznurka do snopowiązałki :( 

Zabawny absurd. Śmieszył misie

Nowa Fantastyka