Siedzimy na kanapie, no mniej więcej. Rysiek Mefistowski, mój szwagier, niczym mistrz jogi spływa miękko i powoli na podłogę. Może bym i powstrzymał ten upadek, ale właśnie oglądam serwis informacyjny gdzie kolejni eksperci opowiadają o przyczynach wybuchu wojny domowej w Hiszpanii. Na żółtym pasku wyświetla się komunikat, że Unia oferuje milion euro za wskazanie tych, którzy przeprowadzili zamach, po którym wzięto się tam za łby. Ja wiem, co się stało, ale choć milion euro to niezły pieniądz, to nijak donieść na samego siebie, zwłaszcza, że to nie był zamach, tylko wypadek. Zresztą, kto by uwierzył w pojazd zrobiony na planach hebanów Hitlera, co je rysie zrobiły w Górach Sowich, drobne nieporozumienie z ufokiem, przez co zerwał się łańcuch. Wszystko zaś zaczęło się trzy tygodnie wcześniej…
– Czy dodzwoniłem się do firmy MR Metal Company?
– Dokładnie – odrzekłem.
– Bo widzi pani…
– Żadna pani, przy telefonie Maksymilian Twardowski. – Wolałem od razu wyprostować sprawę.
– Też dobrze – łaskawie zgodził się głos w słuchawce. – Ja miałbym takie zlecenie, rozebrać blaszany garaż oraz szkielet z potłuczonej szklarni.
– Da się zrobić.
– Zależałoby mi żeby to wszystko znikło w środę.
– Nooo… – zawiesiłem głos udając, że się zastanawiam. – Za ekspresik, trzeba będzie dopłacić.
– Ile?
– No tak z pięć stówek.
– Jak trzeba to dopłacę.
– To w środę będziemy, tylko pan podaj adres, a będziesz pan zadowolony.
– Wołomin, ulica Konwalii piętnaście, jak coś to na ogródkach działkowych pytajcie o Pietruszewskiego.
– To jesteśmy umówieni.
Dokładnie o czasie byliśmy u klienta, a tam jak w ulu. Na posesji kłębił się fachowców tłum: murarze, tynkarze, hydraulik, malarze, dekarze, ludzie od ogrodzeń, ogrodnik, ekipa od kostki, a nawet elektryk. Pietruszewski z każdym się przywitał, nie tam żadne zalecane żółwiki czy stukanie łokciami, ale porządny męski uścisk dłoni. Ogólnie zdawał się fajnym dziadkiem, którzy w czasach, gdy ludziska od tej epidemii pogłupieli, zamaskowali i rękawiczkowali, pozostał człowiekiem. Czar jednak prysł, gdy przed posesję zajechała radiola. Wysiadło z niej dwóch przedstawicieli prawa. Gliniarz, lat góra dwadzieścia pięć. Granatowy ruszał się z entuzjazmem godnym pierwszy chrześcijanin, którym przed wpuszczeniem na arenę z lwami kazano przebiec maraton. Drugim był wotcik, na oko, pod czterdziestkę. Ten dla odmiany był dziarski i pełen werwy.
– Panie Pietruszewski znów pan złamał zasady kwarantanny – rzucił żołnierz.
– Nieprawda, jestem u siebie, nigdzie nie wychodziłem! – Dziadek zaczął krzyczeć i wymachiwać laską.
– A oni.
– To ich sprawa. – Pietruszewski chytrze się uśmiechnął.
– Panie, toż przez pana oni wszyscy w kwarantannę pójdą.
– I bardzo dobrze tym kapitalistom wyzyskiwaczom.
– A gdzie ci kapitaliści? – Rysiek począł rozglądać się dokoła.
– To wy. – Dziadek oskarżycielsko wskazał nas laską.
– Toż my są robole – odrzekł malarz.
– Każdy z was ma swoją firmę, więc jest kapitalistą-wyzyskiwaczem. Robolami to byście byli, gdybyście pracowali w spółdzielni pracy. Wtedy to zarząd spółdzielni rozdzielałby zadania, wyznaczał wczasy pracownicze i dbał o świadomość klasową…
– Z wczasami to sami sobie radzimy, ale po co znów do szkoły… – Rysiek niepotrzebnie się wyrywał i to w złą godzinę.
– Pietruszewski, z was to zawsze kawał starego komucha wylezie. – Wojak machnął ręką.
– Teraz musimy wezwać posiłki spisać ich wszystkich i nałożyć na nich nakaz kwarantanny domowej. – Policjant z wyraźną niechęcią wymieniał wszystkie te punkty.
– Może by im urządzić kwarantannę na tej posesji. – W oczach wocika pojawiły się złośliwe iskierki.
– Nie pozwalam! – krzyknął dziadek. – To jest własność prywatna.
Wtedy dopiero do nas dotarło, że czeka nas dwa tygodnie przestojowego. Zanim się zjechali niebiescy tośmy jeszcze to i owo zrobili, ot takie drobne robociarskie wyrównywanie rachunków krzywd. Tynkarz zamurował w ścianie parę jajek, malarz nasikał do farby, którą pomalował ściany, elektryk tak poprzycinał przewody, że za miesiąc instalacja się spali, a myśmy ze złomem zakosili z garażu motorynkę, silnik od krajzegi i kilka butli z gazem.
– Potem, odbyła się fachmańska narada, co robić:
– Wykończy nas ten dziadyga tym wirusem – orzekł murarz.
– Jak nie wirusem, to przestojem – dodał elektryk.
– Glina też człowiek, może byśmy jakąś zrzutkę zrobili, to puści bez spisywania – zaproponował szef ekipy od ogrodzeń?
– Ot durak – Białorusin co dekarkę robił machnął ręką. – Znać, co milicjonier wirusa się boit, to nie weźmie, a jeszcze sołdat go pilnujet.
– Takiś mądry, to co ty proponujesz.
– U nas prezydent skazał, co wirus roboty boitsa…
– W kwarantannie nie będziemy mogli żadnej roboty ogarnąć – zauważyłem.
– Czyli my wszyscy od tego wirusa umrzemy. – Czarno sprawę stawiał murarz.
– U nas baćka skazał, co by jeszczo prewencję robić. Ja tam, choć u was, to o prewencję dbam i u mnie budziet wsio w pariadkie. – Białorusin nie tracił werwy.
– A niby co ty zrobiłeś?
– Szklanku wodki, rano dla dezynfekcji ja zdziełał.
– Szklanka, to będzie mniej więcej tyle co małpka – zauważyłem radośnie.
– Jak tak to nam nic nie grozi. – Zgodzili się wszyscy fachowcy, albowiem starym robociarskim zwyczajem przed robotą to i owo wypiliśmy.
Nie doceniliśmy skali problemu, jak to mówią politycy w telewizorni, oj nie doceniliśmy.
Szybko okazało się, że w kwarantannie, to nie wirus jest największym problemem. W domu siedzieliśmy w gronie szeroko pojętej rodziny. Bo to wyszło tak, że oprócz mnie i Ryśka do kwarantanny musieli przystąpić: Andżelika moja siostra a żona Ryśka. Do tego trzeba doliczyć ich dzieci w osobach Marcinka lat czternaście, kujona i domorosłego wynalazcy, Marysię, lat dwanaście, wielbicielkę youtubowych szafiarek, Maciusia lat dziesięć trenującego by zostać nowym Lewandowskim, albo chociaż Rasiakiem, Milenkę lat osiem specjalistkę od jednorożców, Matyldę i Monikę sześcioletnie bliźniaczki o nadzwyczajnej ruchliwości i półrocznego Miłosza, który chyba już trenuje głos do arii operowych albo na koncerty metalowe. Do kompletu dołączyła moja dziewczyna Patrycja, która oświadczyła, że kocha mnie i będzie ze mną niezależnie od wszystkiego, a już na pewno nie pozwoli bym sam siedział przez dwa tygodnie na Internecie, bo mnie jeszcze jakaś flądra na złą drogę sprowadzi.
Zaczęliśmy na bogato, żeby to sąsiady widziały. Z hurtowni przyjechały do nas produkty pierwszej potrzeby, czyli po palecie: papieru toaletowego, konserw, mąki, wódki, cukru. Po trzech dniach wyliczyłem, że przy możliwościach Ryśka, to substancji odkażającej może nam nie starczyć. Teoretycznie można by dokupić, ale raz Andżelika postawiła weto, dwa na koncie firmowym brakowało środków. Na szczęście była kupiona paleta cukru, a w stodole stało kilka worków zboża. Niestety, wykonać to zadanie musiałem sam, albowiem Rysiek, dbając o bezpieczeństwo pozostałych członków rodziny, non stop był permanentnie zdezynfekowany.
Wspawywałem właśnie ze złomu leżącego za stodołą, sprzęt do destylacji, gdy pojawił się Marcinek.
– Wujek, co robisz?
– Destylator.
– Niepotrzebnie.
– Jak niepotrzebnie. Wódka się nam może skończyć przed upływem dwóch tygodni, a jak ktoś będzie chory, to nas w kwarantannie potrzymają dłużej i bez środków prewencyjnych pierwszej potrzeby, jak nic pomrzemy marnie.
– Bo widzisz wujek, alembik, z potrójnym deflegmatorem i chłodnicą, to ja już mam.
– Gdzie?!
– W starym chlewiku.
– Żartujesz.
Marcinek jednak mówił serio. W pustym chlewie zmajstrował całkiem zgrabny destylator, co więcej w pięciu beczkach kończył pracować zacier. Na oko wyglądało, że da się z tego wypędzić jakieś sto litrów destylatu. Byliśmy uratowani. Nagle mnie coś tknęło.
– Marcinku, ja wiem, że to nie najlepszy moment, aby to powiedzieć, ale ty jesteś kujon, okularnik, zakała rodziny. Ty mi powiedz, jaki to anioł sprowadził cię na dobrą drogę.
– To nie tak.
– Tego się obawiałem – stwierdziłem ze smutkiem.
– Mam znajomego, który zaproponował mi interes.
– Mów.
Usiadłem na stołku koło parnika, z silnym przeczuciem, że Marcinek w egoizmie swoim, nie pomyślał o rodzinie i z tego bimbru nie wypijemy nawet szklanki.
– Otóż, jakiś czas temu doskonaląc swój chiński poznałem w internecie doktora Wo Hi Paj.
– Ki diabeł?
– Uczony, prowadzący pod Pekinem klinikę dla miejscowych notabli.
– Kogo?
– Leczy tam bossów partyjnych, generałów, bogatych biznesmenów i tym podobne szychy.
– Niech zgadnę teraz leczy ich z najmodniejszego wirusa.
– Dobrze wujek kombinuje. Doktor Wo Hi Paj odkrył, iż w tej chorobie jednym z najskuteczniejszych lekarstw jest polski bimber.
– Nawet dostarczyłem mu parę beczek tego produktu. W zamian dostaję sporo elektroniki, którą sprzedaję tutaj, zarobek jest świetny, ale…
– Po co mi o tym mówisz?
– Choć trzymam się idealnie przepisu, to mój produkt, działa słabiej od innych. Potrzebuję pomocy.
– A w zamian?
– Jeśli doktor będzie zadowolony, to mogę wam oddać te niedoskonałe partie produktu.
– Brzmi rozsądnie, a teraz pokaż, co ty tam zrobiłeś.
Fachowiec mojego pokroju szybko znalazł przyczynę problemów. Marcinek przedobrzył i zrobił wszystko zbyt sterylnie. Filtrowana woda zamiast studziennej, odkażane beczki, z aptekarską dokładnością odmierzane proporcje. Na szczęście dało się to łatwo naprawić i już za dwa dni wypędziłem z tego zacieru równe sto litrów destylatu. Gdy ostatnia kropla spadła do beczki, nagle mnie oświeciło.
– Marcinku.
– Tak.
– Jak ty to chcesz dostarczyć temu Chińczykowi?
– Przecież mam vrila.
– Co?
– Pamiętasz tego SKOT-a, co go ściągnęliście na złomowisko?
– Chodzi ci o ten transporter opancerzony, pomalowany na różowo, który robił za reklamę?
– Dokładnie.
– Z tego co pamiętam, z uwagi na aferę, która wybuchała, po naszym przelocie na Hawaje, matka kazała ci te wszystkie rysie Hitlera i gloki hebanów rozmontować.*
– Konkretnie to była adaptacja vrilq typu Haunebau napędzonego przez die Glock, a skonstruowanego w kompleksie Riese. – Marcinek uparł się mnie poprawiać.
– Jak zwał tak zwał. Miałeś to rozmontować.
– Rozmontować, a ja zrozumiałem, że zamaskować.
– Pokaż.
Młody nie ściemniał. Gdy podeszliśmy do SKOT-a, nacisnął guzik pilota i wszystko to, co miał skasować było na miejscu. Stalowe koła szprychowe w stylu wozu drabiniastego, poowijane drutami. Zamiast silnika coś, co przypominało oklejony gliną kościelny dzwon, Z przodu zamiast kierownicy i pedałów, był komputer i dwa dżojstiki. Wobec tego nie pozostało nam mi nic innego, jak zapakować beczkę bimbru do środka.
– To jak lecimy do Chin?
– Nie tak od razu. Doktor Wo Hi Paj, ma wielu konkurentów, toteż zależy mu na dyskrecji. Mamy mu dostarczyć o trzeciej w nocy.
– Bez sensu – stwierdziłem. – Bo to ani wstać o tak nieludzkiej porze, ani czekać tak długo.
– Wujku, zapominasz o strefach czasowych.
– Czyli.
– Gdy w Chinach jest trzecia w nocy, to u nas dwudziesta druga.
– A to co innego. Tak, to możemy się przelecieć.
Nie do końca Może i Marcinkowi wierzyłem, ale wystartowaliśmy zgodnie z proponowanym przez niego rozkładem. Kwadrans później SKOT usiadł na delikatnie oświetlonym dziedzińcu ośrodka doktora Wo. Mój zegarek wskazywał dwudziestą drugą piętnaście, więc chyba z tymi strefami czasowymi było coś nie tak. Właściciel czekał na nas osobiście. Wyobrażałem go sobie jako gościa w białym lekarskim kitlu, zamiast tego powitał nas ktoś ubrany w ciuchy godne bohatera filmu kung fu.
– Rób to co ja – wyszeptał Marcinek, po czym na głos rzekł. – Witamy wielce szanownego doktora, czerpiącego z tysięcy lat doświadczeń chińskiej medycyny. – Po czym skłonił się tak na około czterdzieści pięć stopni.
– Witam was, moi przyjaciele którzy przybywacie z dalekiego kraju i macie światłe umysły – odrzekł po polsku Wo Hi Paj.
Brzmiało toto dziwnie, ale Marcinek i doktor jeszcze przez dobre pięć minut rozmawiali w ten sposób. Dopiero gdy skończyli, serię przemówień i ukłonów, wyciągnęliśmy z transportera beczkę bimberku. Gospodarz nabrał destylatu do porcelanowej filiżanki i wypił jednym łykiem niczym słowiańska dusza.
– Myślę, że będzie idealny – rzekł.
– Nasz produkt, wiadoma rzecz – wyszczerzyłem się w uśmiechu.
– Muszę jeszcze przeprowadzić jeden test, ale już teraz czuję, że ten produkt, jest lepszy od poprzedniej partii.
To mówiąc znów nabrał do filiżanki bimbru, ale tym razem zamiast wypić wrzucił do środka klika kostek jakby domina, albo madżonga. Potrząsnął wszystkim parę razy, pocmokał, pocmokał po czym rzekł.
– Za tę beczkę dam pięćdziesiąt smartfonów.
– Uczciwa cena – Marcinek bez targowania zaakceptował warunki.
– Zamówiłbym u was na następny raz tysiąc litrów.
– Da się zrobić – stwierdziłem. – Byle za dobrą cenę.
– Na pewno się dogadamy – zapewnił Wo.
– Szczegóły ustalimy netem – szybko dodał Marcinek.
Wracaliśmy już, kiedy siostrzeniec mnie spytał.
– Wujek, a damy radę zrobić te tysiąc litrów?
– Spoko wodza, wszystko przeliczyłem. Zacier zrobi się w tej przyczepie z mleczarni, co stoi za chlewem. Trochę trzeba pospawać, ale na pojutrze będzie gotowe. Cukru, zboża drożdży i wody mamy dość. Żeby było szybciej, to w międzyczasie wspawam drugi większy destylator. Ty mi lepiej powiedz, czy ten Chińczyk nam dobrze płaci?
– W sklepie każdy z tych smartfonów, chodzi po półtora tysiąca.
– To ekstra.
– Ja je sprzedaje po pięćset, siedemset złotych na aukcjach internetowych.
– To trochę gorzej.
– I tak zarobek jest niezły.
– Też fakt, trzeba będzie pomyśleć, jak zmaksymalizować nasz zysk.
– Kombinuje wujek, ja jestem otwarty na sugestie.
– Spoko, coś wymyślę, a na razie zastanawia mnie jedna rzecz.
– Tak?
– Na którą będziemy w domu?
– Koło dwudziestej drugiej pięćdziesiąt.
– Czyli jeśli w Chinach była trzecia w nocy, to my cofamy się w czasie?
– Wujek, to tak nie działa. Widzisz są strefy czasowe…
– Mam pomysł jak szybko zorganizować te tysiąc litrów. – Wizja błyskawicznego zarobku wyklarowała mi się w głowie.
– Jaki?
– Moglibyśmy przylecieć przed wywiezieniem bimbru do Chin. Załadować go i zawieźć doktorowi. Gdyby to powtórzyć odpowiednią ilość razy, to jedne sto litrów sprzedalibyśmy jako tysiąc albo dwa.
– Wiesz wujek, ty lepiej pokombinuj nad czymś innym.
– Dlaczego?
– Mój vril nie cofa się w czasie, a nawet gdyby mieć pojazd, który by to potrafił, to jeśli byśmy wywieźli beczkę przed czasem, kiedy tego dokonaliśmy, to nie moglibyśmy jej potem załadować i sprzedać, bo by już jej by nie było.
– Nie podoba mi się twoja logika, ale możesz mieć rację. Nic to, wymyślę coś innego.
Niestety, nie dane było mi spokojnie kombinować, bośmy wlecieli nad Polskę i przyszedł tysiąc esemesów od wściekłej Pati. Zanim zdążyłem choćby na jeden odpisać, wylądowaliśmy. Narzeczona dopadła mnie z patelnią, zaraz po tym jak SKOT wylądował. Z tego co zrozumiałem, zanim zobaczyłem wszystkie gwiazdy, miała mi za złe, że się wymknąłem z kwarantanny, gdy ona specjalnie dla mnie dała się w niej zamknąć.
Dwa dni później, pilnowałem dzieci, które miały się zdalnie uczyć. Wyglądało to tak, że Marcinek przez Internet negocjował z doktorem Paj. Marysia w telefonie oglądała najnowsze trendy youtubowych szafiarek. Maciuś żonglował piłką. Milenka wzorem siostry oglądała sobie na smartfonie przygody jednorożców, a Matylda i Monika zawzięcie gryzmoliły coś w zeszytach. Ja zaś niczym profesjonalny ochroniarz, siedziałem w ciemnych okularach, kryjących śliwę pod okiem, efekt kłótni z Patrycją. Choć bardzo chciałem, nie mogłem się rozłożyć na kanapie, ponieważ całe plecy miałem podrapane, co było związane z procedurą pogodzenia się z narzeczoną. Żeby nikt mi nie zarzucił, iż nie panuję nad wesołą czeredką w telewizji leciał jakiś program o kosmosie. Wyłapywałem z niego co nieco, aczkolwiek tak naprawdę to starałem się wymyślić, jak zwiększyć dochodowość interesu z Wo Hi Paj. Oszczędności na surowcach odpadały, bo produkt musiał być najwyższej jakości. Pozostawał więc sposób podgrzewania zacieru przed destylacją. Drewno i węgiel trzeba by kupić, a to swoje kosztuje. Można by tak lewym prądem, ale skoro nas na okrągło pilnuje policja i WOT, to lepiej nie ryzykować. Pozostawał gaz, ale butle zawinięte u Pietruszewskiego już wyszły, a nowe kosztują. Co robić? Nagle w telewizji facet zaczął mówić o jeziorach metanu. Przerwałem rozważania i skupiłem się na programie. Tak, to było to.
– Marcinek!
– Tak wujku.
– Ten twój SKOT doleci na Tytana?
– Mówisz o księżycu Saturna?
– Dokładnie.
– Bez problemu w godzinkę powinniśmy tam dotrzeć, tylko po co?
– Za stodołą leżą te trzy zbiorniki, cośmy zabrali, jak Iwanowski kasował u siebie ogrzewanie gazem.
– Nie bardzo widzę związek.
– Tam w kosmosie mają rzeki z metanu, polecimy, zatankujemy pod korek, a potem wracamy i na tym gazie wypędzimy destylat dla Chińczyka.
– Szacun wujek, ja bym na to nie wpadł.
– Ucz się młody, co znaczy być prawdziwym Twardowskim.
– Może i będę – odrzekł Marcinek, aczkolwiek z lekkim powątpiewaniem.
Prawie półtora tygodnia zajęły przygotowania, bo podobno na tym Tytanie, to panowały zimnica i ciemnica. Marcinek coś tam poprawiał w pojeździe, a ja solidnymi łańcuchami przymocowałem do niego trzy zbiorniki na gaz, dwa po bokach a jeden z góry, co by było symetrycznie. Oczywiście pamiętałem o tankowaniu, toteż uruchomiłem starą pompę z szambiarki i przyczepiłem ją z tyłu tam gdzie SKOT miał śrubę napędową. Na wszelki wypadek, gdyby nawaliła, do każdego zbiornika przymocowałem wiadro i bosak. Przed wylotem okazało się, że nasza ekipa powiększyła się o Patrycję. Dziewczyna uparła się, że z nami poleci, a ja pomny doświadczeń, które miałem po chińskiej wyprawie zgodziłem się od razu. Oczywiście obecność kobiety na pokładzie wymogła podniesienie poziomu bezpieczeństwa, toteż zabraliśmy jeszcze kilkanaście puszek ze sprężonym powietrzem do czyszczenia komputerów, gdyby siadł agregat tlenowy i pojemnik z pianką budowlaną, gdyby trzeba było coś uszczelnić. Mieliśmy też skafandry kosmiczne, zrobione własnoręcznie przez Marcinka ze starych kombinezonów do nurkowania.
Lot, jak to lot. Wiało nudą. Marcinek parę razy coś tam wpisywał do komputera, Pati najpierw narzekała, że nudno, potem próbowała się przytulić, ale w skafandrach wychodziło to słabo. Wreszcie młody zakomunikował.
– Znalazłem, lukę w chmurach, schodzimy do lądowania.
– Wreszcie – westchnęła Patrycja
– Marcinek, masz tam gdzieś obiecujące jezioro metanu?
– Tak, usiądę na brzegu.
– Ideales. Wchodzę do śluzy powietrznej i zaraz będę brał się za tankowanie.
– O nie, sam nigdzie nie idziesz! Idę z tobą!
– Kochanie to może być niebezpieczne – zaprotestowałem nieśmiało.
– Nie po to leciałam tyle czasu w tej konserwie, żeby siedzieć gdy ty będziesz spacerował na zewnątrz.
– Dobrze, ciociu, możesz iść w wujkiem. – Siostrzeniec był podejrzliwie zgodny.
– Smarkaczu, jeszcze raz mnie postarzysz nazywając ciocią, a się policzymy – Pati pogroziła palcem Marcinkowi.
– Ok.
SKOT lekko usiadł na brzegu interesującego mnie akwenu. Trzeba było, wyjść na zewnątrz i brać się do roboty. Pompowałem metan do zbiorników, a Patrycja kręciła się w około i narzekała przez radio.
– Ale tu brzydko, wszystko takie szare, nie strzelę żadnej fajnej fotki.
– Jak startowaliśmy, była u nas dwudziesta pierwsza, może tu też jest wieczór?
– To nie tak – wtrącił się Marcinek. – Tu jest dzień, ale jesteśmy bardzo daleko od Słońca.
– To weź poświeć, reflektorami, żeby Pati miała fajne ujęcia.
– Da się zrobić.
Młody oświetlił kawał gruntu przed pojazdem i od razu zrobiło się jakoś tak fajniej. Lód dokoła zaczął błyszczeć setkami kolorów. To, co wydawało mi się mgłą schodzącą z pagórka do jeziora, okazało się kwiatami z kryształków. Patrycja zaczęła tam sobie strzelać fotki, a nawet nazrywała cały pęk tego, żeby sobie zrobić bukiet.
– Piękne prawda. – Wymachiwała mi przed oczami wiechciem.
– Śliczne – przyznałem z kupiecką szczerością.
– Twojej siostrze oko zbieleje, jak to zobaczy.
– Obawiam się, że nie dowieziesz tego na ziemię. – Marcinek znów wziął się do rozmowy.
– Dlaczego?
– Bo te kwiaty, tak naprawdę są mieszanką z wody, dwutlenku węgla i innych gazów.
– Mów po ludzku – zirytowała się moja narzeczona.
– Ok. W twiterowym skrócie. Gdy wejdziesz z tym bukietem do pomieszczenia z normalną temperaturą, to on natychmiast wyparuje.
– Lipa.
– Jak zarobimy na bimbrze kupię ci bukiet trzydziestu róż – dodałem pojednawczo.
– Maks, trzymam cię za słowo.
Patrycja rzuciła kwiatami, ale tak nieszczęśliwie, że trafiła w głowę ufoka, który niezauważony do nas podszedł. Kosmita był cały szary, a więc, sam sobie był winien, bo w panującej tu szarówce, trudno było go dostrzec. Jakby nie patrzeć, nie był to najszczęśliwszy początek pierwszego kontaktu z pozaziemską cywilizacją. Pati wystraszyła się, zaczęła krzyczeć i uciekła do naszego pojazdu. Kosmita przyczłapał do mnie i coś gęgał wymachując rękami.
– Marcinek widzisz go?
– Widzę i nagrywam, to będzie film wart co najmniej Nobla.
– Młody ty lepiej, grzej silniki, bo coś mi mówi, że będziemy musieli za chwilę wiać.
– Ale wujku, dlaczego?
– Nie muszę nawet rozumieć, co on mówi, od razu wyczuwam w nim miejscowego strażnika miejskiego, który chce nam wlepić mandat, za złe parkowanie, albo niszczeni zieleni.
– Może to nie o to chodzi, może oni się tak witają?
– Zaufaj mojej intuicji, wiem co mówię.
– Wujku to niespotykana okazja badawcza. Spróbuję się z nim porozumieć.
– Jeszcze się taki nie urodził, coby ze strażą miejską się dogadał i to z naszą, a co dopiero ufocką.
Jakby na potwierdzenie moich słów ufok przestał wymachiwać kończynami, skierował na mnie coś przypominające latarkę i poświecił.
– Młody co on robi?
– Wujku miałeś rację, on chyba do ciebie strzela.
– Niby jak, bateryjką?
– Ten promień rozgrzewa twój kombinezon do dziewiętnastu stopni?
– Co w tym złego?
– Dla nas nic, ale tu jest minus sto siedemdziesiąt, dla istot z tego świata, taki strzał musi być jak dla nas polanie wrzątkiem.
– Jak tam poziom zbiorników z metanem?
– Prawie pełne.
– Ok, to ja mu zaraz postrzelam do mnie.
Wyłączyłem pompę, zarzuciłem rurę na haki, doskoczyłem do kosmity i wyjechałem mu z prawej prostej jak na dyskotece w remizie. Ufok poleciał do tyłu, dobre dwa metry i aż mu między antenkami zaiskrzyło. Twardy to jednak musiał być zawodnik, bo poderwał się niemal od razu i znów do mnie wystartował. Na dodatek zleciało się jeszcze z pięciu jego kumpli. Wszyscy oni wymachiwali łapami i świecili we mnie latarkami. Świadom przewagi wroga cofałem się w stronę włazu do pojazdu. Nie godziło się jednak uciekać, trzeba było zastosować fortel. Zmacałem wiadro przyczepione do zbiornika na gaz. Osunąłem się na kolana, sugerując im, iż ulegam przemocy. Złapali przynętę. Taktyką hien skoczyli, by zadać mi cios ostateczny. Na to tylko czekałem zakręciłem młynka wiadrem, tłukąc ich szare łby. Szarża ma odniosła skutek, większość wrogów padła, ostatni rzucił się do ucieczki, ale i tego dorwałem, ciskając mym orężem. Po czym skromnie i bez napawania się triumfem, wsiadłem do naszego wehikułu. Marcinek o nic nie pytał, tylko popchnął dżojstik, a SKOT wzniósł się opuszczając ten niegościnny księżyc. Już byliśmy na orbicie, gdy mój bratanek wyraźnie przestraszony wyszeptał mi do ucha.
– Wujek mamy problem.
– A co, gaz nam ze zbiorników ucieka?
– Spójrz przez peryskop do tyłu.
Faktycznie nie było dobrze. Z chmur Tytana wyłonił się z dziesięć razy od nas większy latający spodek.
– Młody, dawaj na chatę.
– Ale…
– Sam im wszystkim nie wklepię, ale z twoim starym to damy im radę.
– Dobrze, ale najpierw spróbuję go zgubić.
Szkoda że młody mnie nie posłuchał. Uciec kosmitom w kosmosie, to jak schować się przed kłusownikiem w lesie. Na dodatek ufoki strzelać zaczęły. Jedna z ich lodowych rakiet, otarła się o nasz pojazd. W końcu przybyliśmy na Ziemię. Zanurkowaliśmy nad Madrytem. Marcinek liczył, że tarcie atmosferyczne i związane z nim temperatury zniechęcą kosmitów. Nie nasza wina, że miejscowy rząd zrobił tego dnia wielką demonstrację swoich zwolenników. Ufoki siedziały nam na ogonie, kiedy nadwyrężony rakietą łańcuch po prostu nie wytrzymał i urwał się nam górny zbiornik z gazem. Koziołkując w powietrzu, rąbnął w ścigający nas spodek, ale nic nie wybuchło. Zdaje się jednak, że kosmitów to zderzenie ogłuszyło i ich pojazd oraz zbiornik zwaliły się w dół. Dopiero po konkretnym wyrżnięciu w ziemię nastąpiła eksplozja. Resztę znamy z telewizji. Miejscowi wzięli się za łby, no ale to przecież nie nasza wina.
Jak się dobrze zastanowić, to straty są ograniczone. Mogła być z tego wojna światów, a wyszła lokalna i to daleko od nas. Glina i wocik przyjechali dopiero cztery godziny po tym, jak wróciliśmy, więc nie wlepili nam mandatu za opuszczenie kwarantanny. Na dwóch zbiornikach metanu i tak upędziliśmy co trzeba. Za kilka dni nasza szczęśliwa rodzinka Twardowskich poleci na zakupy do Chin. Nie do końca legalnie, ale doktor Wo Hi Paj mówi, że załatwi co trzeba z kim trzeba. Może nawet przy okazji kupię tam po taniości róże dla Pati?