- Opowiadanie: MPJ 78 - Ferie Twardowskich

Ferie Twardowskich

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

katia72, Finkla

Oceny

Ferie Twardowskich

 Siedzimy na kanapie i gapimy się w telewizor. To znaczy ja, Maks Twardowski, siedzę i się gapię, a mój szwagier, Rysiek, chrapie. W dzienniku pokazują nasze słowiańskie facjaty na hawajskiej plaży i mówią, że Amerykany nas szukają. Nawet wrzucili takie obrazki z napisem WANDET jak w westernach. Jak nic wpadną do nas do chałupy marinesy i utłuką bez dania racji jak Bin Ladena. Aleśmy wdepnęli. Co na nas te nieszczęścia sprowadziło? Marcinek. A było to tak.

 

Rok wcześniej.

Siedzieliśmy ze szwagrem Ryśkiem na kanapie, sączyliśmy browarki i oglądaliśmy nasz ukochany program „Królowie złomowisk”. Ropuch z Cześkiem Młotkiem rozbierali właśnie halę. Zabawa była na całego. Tu Ropuchowi zleciał na głowę kawał blachy, tam Czesiek przywalił młotkiem, tak że mu się odbił i w nogę przydzwonił. Śmieliśmy się do rozpuku i chcieliśmy się dzielić swą radością z całym otoczeniem.

– Andżelika, chono tu! – Rysiek wołał swoją żonę, a moją siostrę.

– Czego?

– No chodź.

– Co jest? – Zjawiła się w pokoju.

– Siadaj i oglądaj.

– Tych głąbów. Weź daj spokój. Gdyby to było fajne, „Lady w każdej z nas” albo „Tajemnicze pamiętniki sąsiadów z wakacji”, ale nie te typy.

– Siostra, nie narzekaj, fajni są.

– Maks, zamiast sprowadzać mojego ślubnego na złą drogę, wziąłbyś się do roboty. – Andżelika wygłosiwszy tę kwestię demonstracyjnie opuściła pokój.

– Co to, to nie! Ja ją zaraz… – Rysiek zakasywał rękawy z zamiarem mordobicia.

– Szwagier, daj spokój. Żeby zrozumieć „Królów złomowisk” trzeba mieć jaja. – Sprytnie postanowiłem oszczędzić siostrze rękoczynów.

– Właśnie, jaja. Marcinek! Marcinek, chodź do tatusia! – Rysiek zawołał najstarszego syna.

 

Nie podzielałem jego optymizmu. Marcinek był bowiem wzorowym kujonem i powodem nieustannych zmartwień naszej rodziny. Może podmienili go w szpitalu? Nie oglądał telewizji, nie podpijał wina z barku, ani piwa z lodówki, nie podprowadzał ojcu ani matce papierosów. Co gorsza czytał książki, uczył się i były szanse, że będzie pierwszym od kilku pokoleń, który skończy szkołę, a nie wyleci z niej. Mieliśmy wszyscy nadzieję, że może za kilka lat zacznie palić, pić, pójdzie na dyskotekę i jakaś dziewczyna sprowadzi go na dobrą drogę.

– Tak, tato. – Marcinek zjawił się w pokoju.

– Siadaj i oglądaj, może się czegoś o życiu nauczysz.

– Dobrze tato – zgodził się podejrzanie pokornie Marcinek.

Siedzieliśmy tak z kwadrans. Syn Ryśka nie rżał ze śmiechu równo z nami, więc rzuciłem na niego okiem, by zobaczyć czy aby z nim wszystko w porządku. Chłopak siedział i uśmiechał się, ale jakoś tak, że mi instynktownie włosy na karku stanęły dęba. Ledwie przyszedł czas bloku reklamowego, a Marcinek zapytał.

– Czy myśleliście, aby robić to co Ropuch i Czesiek?

– Fajnie by było, ale nie poradzimy sobie z papierami – rzuciłem szczerze. – Żeby mieć firmę, to trzeba powypełniać górę wniosków.

– Właśnie – dodał Rysiek. – Widzisz młody, w tym kraju, to urzędasy nam nie pozwolą rozwinąć skrzydeł.

– Ale przecież „Królów złomowisk” kręcą w Polsce.

– Niby tak, ale im tam wszelkie papiery prowadzi Stalowa Stefa. My tak nie możemy. Twojej matce, to nawet druczki o pięćset plus musiałeś pomóc wypełnić.

– No właśnie. Pomogę wam z papierami.

– Ja nie wiem, gdzie my ten złom pomieścimy.

– Za stodołą mamy kawał działki, teraz tylko tam pokrzywy rosną i ziemia się marnuje.

– Nie marnuje, tylko odpoczywa – stwierdziłem stanowczo.

– No to dalej będzie odpoczywała, tylko że złom na niej będzie leżał.

– To ciężko jej będzie.

– Nawet jeśli, to krótko, bo zaraz go sprzedamy.

– Niby to jest myśl, ale skarbówka nas zniszczy.

– Nie zniszczy, bo większość będziemy robili na czarno – przekonywał Marcinek.

– Moja krew. – Rysiek wzruszył się do łez i to przeważyło.

 

Interes, pod szyldem MR Metal Company, ruszył na fali entuzjazmu szwagra związanego z tym, że Marcinek normalnieje. Faktycznie siostrzeniec zrobił co obiecał: poskładał wnioski, załatwił część pozwoleń, zajął się biurem i księgowością. Co prawda praca nie była tak fajna jak oglądanie „Królów złomowisk”, ale szło wytrzymać. Już wcześniej pracowaliśmy na lewo w budowlance, a teraz w zasadzie robiliśmy to samo, tylko odwrotnie. Interes się rozwijał, a Marcinek trochę nas znów martwił. Co prawda, nie siedział w książkach tyle co poprzednio, ale za to nakupił sprzętu, coś tam spawał, coś tam szlifował a nawet jakieś pręty zaczął przekuwać. To mnie zainteresowało.

– Młody, co z tym żelastwem robisz?

– Głownie.

– Znaczy się co? Bo wiesz, z tego węgla, co tu się hajcuje, byłby niezły grill.

– No, więc wujku, sprawa wygląda tak. Stary pręt idzie w skupie po szesnaście groszy za kilo.

– Wiem.

– Jeśli go przekuję na głownię szabli i zahartuję, to sprzeda się za pięć stów, jeśli jeszcze pokombinuję z rdzewieniem to sprzeda się jako oryginalną starą szablę za tysiaka.

– Nieładnie tak wkręcać wujka. Nie ma tak głupich ludzi, żeby za trochę żelastwa płacić takie pieniądze.

– Nie wkręcam. Kolekcjonerzy płacą za dwa kilo przerobionego na szablę złomu tysiąc zeta.

– Aha. – Jakoś nie umiałem w to uwierzyć.

– Widzisz Maksiu, moja krew się w młodym odezwała. – Do rozmowy włączył się Rysiek.

– Szwagier, jakby w nim naprawdę obudziła się twoja krew, toby nie marnował grillowego węgla, tylko palił tu starymi oponami, co je zbieramy od ludzi.

– Ależ palę – zapewnił Marcinek. – Tyle, że nocami, żeby sąsiedzi nie widzieli.

– I co ty na to Maksiu? – Rysiek uśmiechał się triumfująco.

– Masz rację, twoja krew – przyznałem.

 

Latem firma rozwinęła się tak, że poszerzyliśmy nasz park maszynowy o nowego żuka. To znaczy ktoś go nam na złom oddał, aleśmy odratowali. Wsadziliśmy w niego diesel z rozbitego passata, pospawali pakę, dali porządne resory ze stara i żeby nie męczyć się z rejestracją, tośmy skołowali niemieckie blachy. Co prawda na asfalcie to go ściągało w lewo, ale i tak po złom jeździliśmy zwykle bocznymi drogami, bo słońce prażyło w tym roku niemiłosiernie, a my się chłodziliśmy browarkami. Wiadomo, na bocznych gliny nie stoją, więc nie trzeba im tłumaczyć, że prawa jazdy to Rysiek nie może mieć przy sobie, bo mu niebiescy zabrali je dwa lata temu za jakieś punkty.

 

Marcinek naszego nowego wozu nie krytykował, nawet pomagał przy jego montażu. Niestety nadal dziwaczył.

– Młody, co to jest? – Rysiek wskazał stojącego na placu SKOT-a.

– Kołowy transporter opancerzony.

– Tyle, to pamiętam z woja, ale dlaczego on jest różowy.

– Jeszcze parę dni temu robił za reklamę.

– A po co nam to?

– Wy macie swojego Żuka to i ja chcę mieć autko.

– Ale chyba nie różowe? – Rysiek, pytał takim tonem jakby się bał odpowiedzi.

– Oczywiście, że go przemaluję na czarno – zapewnił Marcinek.

– No to spoko.

 

Młody sobie grzebał przy transporterze z zapałem. Nie miał jednak za dużego pojęcia o motoryzacji. Mogłem dzięki temu nieco spuścić pary z Ryśka, który wcześniej puszył się jak paw z Marcinkowych pomysłów.

– Szwagier, chyba nie powiesz, że w Marcinku znów obudziła się twoja krew.

– A, że ty niby mi coś sugerujesz. – Rysiek odstawił puszkę piwa i zaczął zakasywać rękawy.

– Wiesz, że młody wywalił ze SKOT-a te wielkie gumowe opony.

– Może łyse były?

– Łyso, to ci będzie jak zobaczysz czym je zastąpił.

– To nie na cegłach go postawił?

– Na jakich cegłach. Koła szprychowe pospawał!

– Eleganckie bryki mają szprychy, albo alumfelgi.

– Z takimi kołami, co je zmajstrował, to tylko jeden wóz widziałem.

– Bo mało się w wielkim świecie obracasz – przyciął mi Rysiek.

– Ja tam go widziałem przy wozie drabiniastym, jak nas w podstawówce zawieźli do skansenu w Ciechanowcu.

– Widocznie trochę głupoty wyssał z mlekiem matki, a jakby nie patrzeć, Andżelika z waszej rodziny.

– To, że głupia to wiem, bo za ciebie wyszła.

 

Sytuacja gęstniała, i już mieliśmy sobie obić facjaty, ale nagle rozległ się przeraźliwy dźwięk klaksonu. Więc wyszliśmy z chałupy, a na podwórzu stał tir na niemieckich blachach.

– Entschuldigung, Sie bitte. Hier ist es MR Metal company? – Kierowca mówił językiem przyjemnym jak drut kolczasty.

– Bite to zaraz może być – odrzekł Rysiek.

– Tato, daj spokój. Ja to załatwię. – Marcinek pojawił się nagle obok nas.

Coś tam z Germańcem poszprechał po ichnemu i przyjęliśmy kilkanaście beczek z tira. Miłym dodatkiem do nich było tysiąc euro. Kiedy tylko Deutscher pojechał do diabła, z ciekawości zajrzałem do jednej z nich. Wewnątrz połyskiwało coś jak srebro, ale było płynne.

– Młody, co to jest?

– Rtęć.

– Czekaj, bo nie rozumiem. Dlaczego ten kieszonkowy gestapowiec nie sprzedał tego do apteki na termometry, tylko oddał nam i jeszcze dopłacił?

– Bo Bruksela nie pozwala już robić rtęciowych termometrów.

– Czyli to lewizna. – Rysiek ze szczęścia miał łzy w oczach. – Tak trzymaj synek. Kasę zgarnęliśmy, zawartość wylejemy gdzieś w lesie, a w beczkach kapustę się będzie kisiło.

– Tato, nie trzeba. Mam inny pomysł jak to wykorzystać.

– Legalny?

– Nie.

– To rób co chcesz. Moja krew. – Szwagier był dumny z syna.

 

Młody jak powiedział tak zrobił. Ze SKOT-a wywalił praktycznie wszystko. Z tyłu w części działu desantowego sklecił coś, co przypominało dzwon. Oblał to ołowiem z rozebranych akumulatorów, oblepiał gliną, opalił acetylenem, wsadził jakieś cylindry, podpiął to wszystko do komputera. Jesień już była, kiedy nalał do tego rtęci, zakręcił korbą i dzwon zaczął buczeć. Uznałem, że pewnie gruchoczą tam w środku te ustrojstwa, które Marcinek tam montował. Młody, odpiął przedłużacz, który wcześniej zasilał kompa w transporterze, wsiadł, i nagle SKOT wzniósł się w powietrze.

– Szwagier, co my piliśmy? – Patrzyłem z niepokojem na butelkę piwa.

– Też masz zwidy i wydaje ci się, że mój syn lata.

– No. – Nagle tknęła mnie myśl. – Andżelika choć do nas.

– Co znowu.

– Co widzisz.

– Złom wam ucieka – rzekła zdziwiona.

– Nie piłaś niczego mocniejszego? – Rysiek spytał podejrzliwie.

– No co wy, piersią karmię, to co najwyżej sobie ciemne piwo raz na dzień strzelę.

– Marcinek wracaj! – Rysiek z krzykiem zerwał się na równe nogi.

 

Krzyk nie pomógł i SKOT z siostrzeńcem na pokładzie poleciał w przestworza. Na powrót syna Rysiek czekał z paskiem w ręku. Dopiero po trzech godzinach na niebie pojawił się czarny punkt, który w miarę zbliżania się do nas przybrał kształt SKOT-a. Ledwie wylądował i wyjrzał z niego Marcinek, a Rysiek rozdarł się na cały regulator.

– Synek, ja ci zaraz z głowy wybiję takie latanie!

– Tato, a może najpierw zechcesz spróbować oryginalnej jamajskiej księżycówki.

– Ja ci zaraz tyłek obiję gówniarzu! – Rysiek wyraźnie nie słuchał.

– Szwagier, czekaj. Sprawiedliwość zawsze zdążysz wymierzyć, a młody, jeśli go dobrze zrozumiałem, mówi coś o alkoholu.

– Co racja, to racja. Co ty tam przywiozłeś? – Rysiek zwrócił się do syna.

– Sprawdzałem co może mój vril i przy okazji zaleciałem na Jamajkę, gdzie kupiłem od miejscowych dwie butelki trzcinowego bimbru dla was.

– My tu zaraz sprawdzimy co to za specyfik, a ty się tłumacz.

 

Bimber był całkiem, całkiem, choć do „Ducha Puszczy” z Podlasia to było mu daleko. Mimo to, humory nam się poprawiły i spokojnie słuchaliśmy tego co miał do powiedzenia Marcinek. Tak szczerze to niewiele z tego wszystkiego zrozumiałem. Młody mówił coś o jakimś die Glock. Uparcie nazywał SKOT-a vrilem. Jednym tchem opowiadał o Hitlerze, Riese, Haunebu, księżycu, kosmosie i locie na Jamajkę. Byliśmy już wstępnie zrobieni, więc coś tam zaczynało nam świtać.

– Synek, ty ze strachu przed laniem, coś pokręciłeś. – Rysiek odstawił szklankę. – Bo to bez sensu.

– To wszystko święta prawda, mówię wam że…

– Głupoty gadasz, o tym, że Hitler zrobił w górach rysie, żeby z jakimś hebanem polecieć na księżyc.

– Tato to nie tak. Posłuchaj…

– Młody, reasumujmy – wtrąciłem niczym dziennikarz z telewizora. – Niemcy coś tam kiedyś klecili. Nikt inny tego od wojny nie ćwiczył, a ty to pospawałeś, dzięki czemu możesz w trzy godziny śmignąć na Jamajkę i z powrotem.

– W esemesowym skrócie to tak.

– To jest bezpieczne.

– Tak. Dokładnie to sprawdziłem.

– Więc w weekend, zawieziesz ojca, matkę swoje rodzeństwo, mnie i moją Patrycje na Hawaje.

– Da się zrobić, choć to może być niebezpieczne, bo Amerykanie…

– Bla, bla, bla – wtrącił się Rysiek. – Twoja matka truje mi od miesięcy głowę o wyjazd na wakacje. Zwieziesz nas tam, zrobimy sobie grilla, Andżelika i dzieciaki nastrzelają fotek na fejsa. Wszystkim ich znajomym oko zbieleje i gul wyskoczy jak zobaczą gdzieśmy balowali.

– Młody, jak dzięki temu wypadowi Pati się ze mną ożeni, to w nagrodę na ślubie wręczysz nam obrączki.

– Niech i tak będzie, ale jeśli mają z nami lecieć kobiety i dzieci, to muszę trochę przebudować wnętrze.

– Ile ci to zajmie?

– Z miesiąc.

– Dlaczego tak długo?

– Szkoła się zaczęła.

– Ty się nie ucz, tylko sprężaj z tym tuningiem.

 

Mimo szczerych chęci nie wyrobiliśmy się jesienią. Marcinek się nie spieszył, bo niby miał dużo zadane i musiał się uczyć. Potem były święta, to nie warto było nigdzie lecieć. Wreszcie pewnego lutowego popołudnia ruszyliśmy na Hawaje. Dziewczyny nie bardzo nam wierzyły i więcej niż trochę narzekały, ale w końcu dały się przekonać. Wnętrze SKOT-a było ciasne, ale wszyscy się tam zapakowaliśmy. Młody zatrzasną klapę włazu, dzwon z tyłu zabuczał na ekranie komputera zaświeciły się jakieś cyfry i wystartowaliśmy. Nie było słychać huku silników, nic nie wciskało nas w fotele jak w samochodzie kiedy się depnie gaz do dechy. Marcinek przesunął do przodu wajchę, pociągnął do siebie dżojstik, za wizjerami świat się poruszył. Najpierw widzieliśmy nasze obejście z góry, nawet zrobiliśmy nad nim rundę honorową, potem zaś młody przełączył wihajster i wszystko na zewnątrz rozmazało się w smugach. Z nudów zrobiliśmy po piwerku. Dwadzieścia minut później Marcinek z powaga zakomunikował.

– Uwaga podchodzimy do lądowania.

– To dobrze, bo nogi mi ścierpły – Andżelika usiłowała jakoś się rozprostować pomiędzy: plażowym parawanem, kocami, skrzynkami z piwem oraz torbą z jedzeniem.

– Jaką pogodę mamy na zewnątrz? – Patrycja nie mogła się zdecydować czy założy katańską czapkę czy kapelusz z szerokim rondem.

– Słonecznie, siadam na pustej plaży, żebyśmy nie budzili zbędnej sensacji – zameldował Marcinek.

– No i fajnie – rzekł Rysiek patrząc przez wizjer. – Widzę sporo drzew więc będzie z czego zrobić ognisko.

 

Na Hawajach było fajnie, nawet dzień wydawał się znacznie dłuższy niż u nas. Wypoczywaliśmy na całego, dziewczyny się opalały, rozpaliliśmy ognisko, piliśmy zimne piwo, zajadaliśmy się kiełbaskami. Dzieciaki pluskały się w ciepłej wodzie. Andżelika i Patrycja wyłowiły z morza raki, które nazywały homarami i próbowały to robactwo upiec. Wszyscy robili fotki, które wrzucali na fejsa. Było miło, sympatycznie, niestety nic nie trwa wiecznie. Przyjechał kładem jakiś Amerykaniec, który od razu wystartował do nas z krzykiem. Gdyby nie kapelusz to wziąłbym go za nadgorliwego gościa ze straży rybackiej.

– Co on chce? – Rysiek bezradnie szukał wzrokiem Marcinka.

– Z tego co zrozumiałam, to on krzyczy coś o nacjonalizowanym parku – stwierdziła niepewnie Pati.

– Coś w telewizji mówili o tym, że Amerykanie chcą byśmy płacili Izraelczykom odszkodowania za to, co komuna zabrała. – Przypomniałem sobie program z kłócącymi się politykami.

– A co mu do tego? Komuna zabrała, niech do niej idzie po odszkodowania, a nie do nas – zawyrokował Rysiek.

– Chyba mu nie o to chodzi. – Patrycja starała się wsłuchać w potok angielszczyzny. – On coś tam mówi o plaży, wodzie i homarach.

– Powiedz mu, że ja tam mam kartę wędkarską i mogę biwakować do dziesięciu metrów od wody. – Rysiek sięgnął po kartonik.

– Szwagier, a ona na pewno jest ważna? – zapytałem pełen wątpliwości.

– No co ty. – Rysiek spojrzał na mnie jak na ostatniego jelenia. – Toż się ten cudak nie połapie, że nie.

 

Amerykanin najwidoczniej uznał, że nie warto na nas dalej strzępić języka i sięgnął po notes. Po chwili pisania wręczył wyrwaną kartkę Ryśkowi. Ten zaś rzucił na nią okiem, a potem idealnym lewym sierpowym posłał przybysza na ziemię.

– Szwagier co jest?

– Drań mandat nam wystawił, i to bez dania racji.

– To co, wiejemy?

– A po co? Zwiążemy go, przetrzymamy przez noc, sami się kimniemy, a rano puścimy wolno i odlecimy.

– Racja, co ma Marcinek po nocy latać.

Niestety nie dane nam było nocować, bo Jankes zerwał się na równe nogi i wskoczył na kład i odjechał, widać Rysiek nie trafił. Chciał, nie chciał trzeba było wiać. Kończyliśmy pakować do SKOT-a klamoty i dzieciaki, kiedy nad nami pojawił się śmigłowiec. Gdy pomagałem Pati, zniknąć we wnętrzu pojazdu z góry ktoś zaczął krzyczeć. Nie żebym coś z tego zrozumiał, ale brzmiało groźnie. Na chwilę stanąłem obok Ryśka i popatrzyłem do góry. W otwartych drzwiach helikoptera siedział koleś, który odkładał właśnie megafon i brał karabin. Nic więcej nam nie było trzeba wiedzieć. Natychmiast wskoczyliśmy do środka i zamknęliśmy właz.

– Synek, daj gazu i wiejemy! – Rysiek poganiał juniora.

– Spokojnie, wprowadzam procedurę startową.

– Młody, tempo! – Po pancerzu zagrzechotało coś, jakby garść kamieni.

– Jesteśmy bezpieczni, ten transporter wytrzyma bez problemu ostrzał z broni automatycznej.

– To do nas strzelają! – Andżelika była na skraju paniki.

– Nie no, żadne takie – uspokajałem ją nieszczerze.

– Zaraz się im urwiemy – Marcinek przesunął wajchę.

– Młody dawaj. – Rysiek nie tylko poganiał syna słowami, ale też popchnął mu rękę.

– Tato nie!

Owszem, czas był najwyższy, bo strzelec ze śmigłowca właśnie skończył wymieniać magazynek, ale szwagier przedobrzył. Przestrzeń za oknem znów rozmazała się w kolorową smugę, by po chwili, zamienić się w czerń. Po kilkunastu minutach obraz zrobił się wyraźny, w wizjerach pojawiły się srebrne góry i jakieś dziury.

– Młody co to jest?

– Ojciec zbyt pobudził dzwon, i weszliśmy na niską orbitę Księżyca.

– O w mordę – jęknęła Andżelika.

– Mamo spokojnie już wprowadzam kurs powrotny do domu.

 

Dalsza podróż upłynęła spokojnie. No poza tym, żeśmy zrobili rundkę dokoła księżyca, żeby wszyscy mogli sobie nastrzelać fotek na fejsa. Wszystko porypało się dwa dni później, kiedy na kanapie oglądaliśmy telewizję, to znaczy, ja siedziałem i patrzyłem, a Rysiek spał. Tak sobie rozważałem nad przyczynami naszego nieszczęścia, kiedy do pokoju wszedł Marcinek.

– Młody widziałeś, szukają nas Amerykańce?

– Wujek, spoko wodza.

– Żadne spoko, wystrzelają nas jak kaczki.

– Po pierwsze, tam na pasku pisze, że szukają obywateli Rosji, a my jesteśmy Polakami, po drugie Rosja już oświadczyła, że ich nie odda – Marcinek wyszczerzył się jak w reklamie pasty do zębów.

– Czyli co?

– Czyli podczas następnych wycieczek musimy omijać i Rosję i Stany.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Fajne :) Dobrze się czytało i mimo wczesnej pory parę razy się uśmiechnęłam :) Sprytnie sobie to wszystko wymyśliłeś albo raczej Marcinek wymyślił :) Zakończenie też na plus, zabawne i ładnie komponujące się z resztą tekstu. U mnie dzisiaj tak brzydko i zimno, że też bym na Hawaje poleciała…

Ale na razie klikam bibliotekę :) 

dziękuję za opinię :)

 

 

Wykonanie słabe, przez co czytało się ciężko. Przecinki szaleją, dużo literówek. Na początku próbowałem wyłapywać błędy, ale po chwili się poddałem, i już tylko te najbardziej przeszkadzające zapisałem. Są poniżej, razem z sugestią poprawek. Zalecam przeczytać całość jeszcze raz. Na plus ciekawy pomysł i zgrabnie zamknięta historia.

 

To znaczy ja[+], Maks Twardowski, siedzę i się gapię, a mój szwagier[+], Rysiek[+], chrapie.

– Andżelika[+], chono tu!

Gdyby to było fajne[+], „Lady w każdej z nas” albo „Tajemnicze pamiętniki sąsiadów z wakacji”, ale nie te typy.

– Maks, zamiast sprowadzać to mojego ślubnego na złą drogę, wziąłbyś się do roboty. – Andżelika wygłosiwszy kwestię demonstracyjnie opuściła pokój.

– Maks, zamiast sprowadzać mojego ślubnego na złą drogę, wziąłbyś się do roboty. – Andżelika wygłosiwszy kwestię demonstracyjnie opuściła pokój.

Po co “to”?

– Szwagier[+], daj spokój. Żeby zrozumieć „Królów złomowisk” trzeba mieć jaja. – Sprytnie[-,] postanowiłem oszczędzić siostrze rękoczynów.

– Właśnie[+], jaja. Marcinek! Marcinek, chodź do tatusia! – Rysiek zawołał najstarszego syna.

Marcinek[-,] był bowiem wzorowym kujonem i powodem nieustannych zmartwień naszej rodziny.

Żeby mieć firmę, to trzeba[-,] powypełniać górę wniosków.

Nawet jeśli, to krótko[+], bo zaraz go sprzedamy.

Rysiek wskazał stojącego na placu SKOT-a

Brakuje kropki na końcu zdania.

Ledwie wylądował i wyjrzał z niego Marcinek, a Rysiek rozdał się na cały regulator.

Ledwie wylądował i wyjrzał z niego Marcinek, a Rysiek rozdarł się na cały regulator.

– Ile ci to zamie?

– Ile ci to zajmie?

który dokładał właśnie megafon i brał karabin.

który odkładał właśnie megafon i brał karabin.

Uwaga! Spoilery w komentarzach! Czytasz na własną odpowiedzialność

Wskazane poprawki naniosłem, mam nadzieję, że poprawi to odbiór i daw czytającym więcej frajdy z tego tekstu. 

 

Sorki, że nie miałem czasu by poprawić ich wcześniej.

Ryzykowny tekst – tematyka a la Świat według Kiepskich jest bardzo łatwa do zmęczenia, jeśli opiera się tylko na kawale, że hehe, browary piją i na lewo robią. I faktycznie, te fragmenty które skupiały się bardziej na postaci narratora i szwagra były najsłabszym elementem tekstu. Na szczęście całość ratuje Marcinek, fajnie napisany. Łatwo było zrobić z niego typowego, stereotypowego kujona, ale udało ci się tego uniknąć – u ciebie jest kujonem, ale ciągle widać po nim, że jest synem Ryśka. Początek trochę męczył i gdyby nie dyżur to zastanawiałbym się nad rzuceniem czytania, w końcu jednak udało się zainteresować tym, co tam Marcinek dłubie. Zakończenie bez większego zaskoczenia czy rzucenia na kolana, ale w zasadzie pasuje do całości. Ot, lekkie czytanko, bez większych ambicji. W sumie na plus.

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Po “Ciężkim dyżurze” na który napisałem “W imię wolności enter” musiałem odreagować ;)

 

Sympatyczny tekścik. Ciekawe, co z tego Marcinka wyrośnie. :-)

Mnie tam dialogi głąbów też bawiły, szczególnie tłumaczenia z angielskiego. To było dobrze pomyślane.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za dobre słowo :)

 

 

No cóż, ani pomysł mnie nie porwał, ani nie rozśmieszył zaprezentowany humor, albowiem nie przepadam za opowiastkami, których bohaterowie są głównie skupieni na piciu piwa przed telewizorem, a będący jeszcze uczniem potomek ma w głowie więcej niż cała rodzina do kupy wzięta.

 

skoń­czy szko­łę, a nie z wy­le­ci z niej. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Ry­siek wzru­szył się d o łez i to prze­wa­ży­ło. ―> Co tu robi spacja?

 

za­ła­twił cześć po­zwo­leń… ―> Literówka.

 

pu­szył się jak paw z mar­cin­ko­wych po­my­słów. ―> …pu­szył się jak paw z Mar­cin­ko­wych po­my­słów.

 

Ry­siek od­sta­wił pusz­kę piwa i za­czął za­ka­zy­wać rę­ka­wy. ―> Ry­siek od­sta­wił pusz­kę piwa i za­czął za­ka­sy­wać rę­ka­wy.

 

Miłym do­dat­kiem do nich był ty­siąc euro. ―> Miłym do­dat­kiem do nich było ty­siąc euro.

 

Kiedy tylko Dut­scher po­je­chał w dia­bła… ―> Literówka.

 

jeśli mają z nami le­cieć ko­biet i dzie­ci… ―> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

reg poprawki naniosłem za pomoc dziękuję :)

 

Bardzo proszę, MPJ-cie. Miło mi, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Hej :)

Zajrzałam tutaj z linku w przedmowie drugiego opowiadania o Twardowskich i muszę przyznać, że obie części są świetne :D Nie będę się rozpisywać, bo musiałabym napisać to samo, co pod “kwarantanną”, w końcu oba teksty są do siebie podobne (oczywiście nie że wtórne, po prostu opierają się na podobnym pomyśle). W każdym razie, podobało mi się :)

Pozdrawiam :)

Dziękuję za dobre sowo ;) 

Nowa Fantastyka