- Opowiadanie: maciekzolnowski - Gąsiorek i turbohusle

Gąsiorek i turbohusle

Fantastyka raczej symboliczna (krótkie omówienie dwóch wynalazków), ale za to niezwykle istotna. Trochę tu obyczajówki, trochę komedii, fantastyki i absurdu. Mały ukłon w stronę Hrabala i Himilsbacha. Zapraszam! Polecam! :-) 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

katia72, Użytkownicy IV

Oceny

Gąsiorek i turbohusle

Dziadziuś kochał śpiew i muzykę. A był wynalazcą. Nie jakimś wielkim czy sławnym, ale za to na pewno z wyobraźnią oraz zacięciem artystycznym. Po jego śmierci otrzymałem w spadku intrygujące notatki oraz parę naprawdę oryginalnych maszyn i konstrukcji, a wśród nich tajemnicze turboskrzypce – jedyne w swoim rodzaju połączenie chordofonu złożonego z aerofonem piszczałkowym, podług klasyfikacji Hornbostela-Sachsa. Instrument przydał się tylko raz podczas mego wyjazdu do Czech i na Słowację, a potem przepadł gdzieś w meandrach niepamięci, albowiem są na tym świecie rzeczy, o których wolałoby się nie pamiętać. Niemniej to, co udało mi się jakimś cudem zachować w zwojach mózgowych, to historia nietypowej przyjaźni, nietypowej, no bo widzicie… mam kumpla Słowaka.

Każdy powinien mieć takiego kumpla. Swój chłop, jak to mówią, łysawy, postawny i z wielkim piwnym bębnem. Da się lubić, i to bardzo. Poznaliśmy się w Ustroniu jakiś czas temu i zaczęliśmy wspólnie chałturzyć to tu, to tam: on – na cyi (ma tych akordeonów w domu może z dziesięć sztuk), a ja na turboskrzypach. Aż łezka kręci się w oku na wspomnienie tego, w jaki sposób przypadkowo na siebie wpadliśmy.

Którychś wakacji wybrałem się do Ustronia rowerem, by jak zwykle zarobić parę groszy na deptaku. Kiedy kończyłem chałturę, zaczepił mnie jeden cudzoziemski facet z ogromną parasolką, która wyglądała co najmniej dziwnie, a to z uwagi na fakt, iż już od dłuższego czasu panowała susza, i zaproponował wspólne muzykowanie. Pamiętam doskonale, jak szybko i chaotycznie gadał, jak się strasznie przy tym jąkał oraz jak okropnie mieszał polszczyznę ze słowaczyzną, a nawet češtiną:

– Ahoj, ako sa máš? Dobre, neee? Heeej!

– Dzięki, dobrze. Zaraz kończę i lecę w góry.

– Prečo? Medvede nedávajú peniaze. Heeej!

– No faktycznie: niedźwiedzie nedávajú peniaze.

Od razu mi się spodobał jako kamarát i akompaniator. Naprzód zagraliśmy raz, tirli, tirli, potem drugi i trzeci, tirli, tirli, a dalej poszło już siłą rozpędu. I tak to się pekne zaczęło. Stanowiliśmy oryginalny internacjonalny duet, poza tym wszystko nas dzieliło – on był stary, a ja młody, on był gruby, ja zaś chudy. Wiele nas różniło, z wyjątkiem upodobań browarniczych, o których później. Niekiedy spotykaliśmy się po polskiej stronie, ale zdarzyło się raz, że to ja udałem się na Słowację za jego namową i na jego zaproszenie. Tak było owego upalnego lata, z tym zastrzeżeniem, że po obskoczeniu Rużomberku i Turčiańskich Teplic, postanowiliśmy zmienić kraj i przewieść zadki aż do samej Pragi. Pamiętam dzień, w którym spakowaliśmy manatki, a koleżka Gąsiorek w końcu się ogolił i wskoczył w marynarkę w kratę. Prosto ze wsi Sučany udaliśmy się późnym popołudniem na nocny vlak (ekspresem bym go w każdym razie nie nazwał) z Martina do wspomnianej już stolicy republiki. Najpierw złapaliśmy okazję na niewielkiej stacji benzynowej w Sučanach, która to okazja podrzuciła nas na dworzec, a potem poczekaliśmy aż do zachodu słońca. Kierowca dobrze wyrażał się o Polakach, a za swą uczynność otrzymał ode mnie porterka.

W Martinie szwendoliliśmy się to tu, to tam i raczyliśmy browarem w przydworcowej knajpie. W którymś tam momencie Gąsiorek się fest zdenerwował i wyrzucił opróżnione butelki do kosza na śmieci, bo nie chcieli mu zwrócić kaucji tuż przed albo zaraz po zamknięciu baru.

– Kindzior, a niech ich szlag! – warknął. – Choćbym nawet mógł, to i tak nie dam im zarobić tych parę groszy, o nie, nie!

A w opuszczonym na pierwszy rzut oka, pokomunistycznym bloku ktoś zupełnie nieoczekiwanie zapalił światło gdzieś na szóstym albo ósmym piętrze i Gąsiorek to zauważył. Domyślił się od razu, że pewnie chodzi o jakiegoś bezdomnego szczęśliwca. Rżąc na całe gardło, skomentował to wydarzenie tak:

– No Kindzior, pozor! Ten tam żyje sobie ako sám král!

I zaraz przytryndał się pociąg, a my wskoczyliśmy radośnie z instrumentami na plecach do środka i zamówiliśmy jeszcze po piweczku. Rozłożyliśmy się, wpółleżąc na wygodnych fotelach, a że towarzystwo było troszkę ę, ą, miałeś tu bowiem, bratku, i dzianych Niemców, i Amerykanów, toteż i nam udzieliła się ta cała Francja-elegancja, ten błogostan i urok nicnierobienia.

A siedzieli obok nas ojciec z synem. Ojciec mówił do malca po czesku, ten zaś odpowiadał mu po angielsku i nie był to taki sobie zwyczajny angielski, lecz jakaś udziwniona jego wersja, coś jakby kalifornijski albo nowojorski (chodzi oczywiście o akcent). Tak się w tę gadkę-szmatkę zasłuchałem, że aż w końcu usnąłem.

Śniła mi się przedziwna architektura praskiego metra o kształcie wielopoziomowego ślimaka, gdzie obowiązywał jeden jedyny kierunek ruchu z dwoma przeciwnymi zwrotami, przy czym linia umiejscowiona najniżej poruszała się najszybciej i posiadała najmniej (bo zaledwie parę) przystanków, natomiast linie umiejscowione wyżej miały tych postojów więcej, skutkiem czego uznawane były za wolniejsze. Ech, i pomyśleć, że zawsze byłem ciekaw, czy w mych żyłach nie płynie czasem krew wynalazcy – mego dziadka?

Obudziłem się o piątej rano i od razu dostałem kubek gorącej kawy, która była wliczona w cenę biletu. W toalecie obok ogoliłem się i umyłem zuby, a kiedy pociąg wreszcie stanął wyskoczyliśmy z Gąsiorkiem poszukać szybko jakiegoś McDonalda, by móc się w nim godnie i po ludzku przebrać. I już po sekundzie przechadzaliśmy się wzdłuż Wełtawy elegancko, a potem dalej Mostem Karola, gdzie – prawdę powiedziawszy – nie było w owym czasie dla kogo grać, a w każdym razie nie o tak wczesnej porze.

Jakaś sprzedawczyni wyskoczyła z pytaniem, czy aby nie jestem przypadkiem kawalerem? Odpowiedziałem, że jestem, a ona na to, że ma córkę, która szuka męża, i że ja bym się na tego męża nadawał, więc jeśli chcę, to koniecznie muszę przyjść do sklepu po dwunastej, by się z nią poznać. Nie przyszedłem. Nie mogłem. Latałem z Gąsiorkiem i turboskrzypcami po mieście.

Latałem, latałem, aż w końcu w jakimś przejściu podziemnym i na którejś z kolei stacji metra rozpoczęliśmy naszą przygodę ze streetem, a ludzie nas słuchali i wrzucali moniaki do futerału. Zmienialiśmy tylko co i rusz lokalizację, porżnęliśmy przez kilka minut same skoczne kawałki, polki, marsze i folklory, no i już biegliśmy naprzód ku nowym muzycznym przygodom, albowiem u Czechów jest taki zwyczaj, że każdy może sobie grać do woli, nie więcej jednak, jak pół godziny w danym miejscu, a następnie musi się przenieść z instrumentem gdzieś dalej, na przykład na drugą stronę ulicy albo na przeciwległy róg przejścia podziemnego. I wszyscy, włącznie z samymi grajkami strasznie tego pilnują. W ten oto sposób do późnego popołudnia uzbieraliśmy całkiem pokaźny plik banknotów, kupiliśmy po bagietce oraz paprykowej pysznej kiełbasie i w pociągu do Ołomuńca zrobiliśmy sobie zasłużoną sjestę.

Niestety tego upalnego dnia mieliśmy pecha. Zaraz po wyjeździe z Pragi okazało się, że bilet na który jechałem jest nieważny, to znaczy jest ważny, ale tak po części – że tak powiem – i że nie przysługuje mi żadna tam zniżka dla opiekuna osoby niepełnosprawnej (mam tu na myśli niepełnosprawnego Gąsiorka), no a że konduktor był służbistą albo zwyczajnie nie lubił Lachów, toteż zapłaciłem niewąską karę i zwróciłem braciom Czechom tyle samo, ile wcześniej zarobiłem. Mnie to zresztą aż tak nie zabolało, ale trzeba było widzieć reakcję Gąsiorka, który kłócił się, wykłócał o każdy grosz, pił piwo i krzyczał, wykrzykiwał na kolejarza, pił i znowu ryczał i się okropnie, ale to okropnie pluł, i tak w koło Macieju.

Koniec końców gdzieś koło północy niewyspani i ze zwarzonymi humorami wysiedliśmy na stacji w Ołomuńcu. Nie było innej rady, jak tylko myśleć o dniu jutrzejszym oraz odrobieniu kosztów. O spaniu póki co mowy nie było: hotele drogie i przereklamowane, knajpy o tej godzinie w większości pozamykane, a na dworcu kimać nie wypada, bo podchodzą ochroniarze i cię wybudzają, potrząsają tobą jak workiem bramborów.

Dwie pierwsze godziny spędziliśmy w niemal pustym barze, w którym nieuprzejma barmanka nie pozwalała nam nawet na sekundę uderzyć w kimono i która powtarzała wciąż jak mantrę:

– Albo, panowie, zamawiacie kolejne i pijecie, albo płacicie i wychodzicie!

Wiedziała, że marzymy wyłącznie o spaniu i o niczym więcej, ale oczu zamykać nie pozwalała. To nieważne, że dwie hale, bilardowa i flipernia, świeciły teraz pustkami. My po prostu mieliśmy być dobrymi klientami, nie robić problemów i wsio. A jeden ze stałych bywalców, młody dość, to nawet domniemywał złośliwie, że za dużo sobie chyba chlapnęliśmy, skoro myślimy już tylko o czystej pościeli oraz wygodnym łóżku, i że „no jak tak, preboha, można, no jak tak można”.

Potem wróciliśmy na dworzec, w którym dla odmiany panował ruch jak w ulu. Były tam na przykład dwie dość ładne Czeszki, które czekały na nocny pociąg i zachęcały do wspólnej pogawędki.

– Nemluvím česky, ale trochu rozumím – starałem się wyjaśnić, ale one nie dawały za wygraną:

– No přece mluvíš.

Była też para modnie ubranych Romów, którzy usiłowali wcisnąć ludziom jakiś elektroniczny szajs: e-papierosy czy coś równie obrzydliwego. Nie mogłem wprost uwierzyć w to, że utrzymują się li tylko z tak zwanego handlu. A jeden z nich to mnie nawet zaczepił i wyraził się dosyć zabawnie, że u nich, czyli w Czechach i na Słowacji, jest morze Cyganów, które chroni miejscowych przed obcymi wpływami. I pewnie było w tym sporo racji, jak się nad tym tak głębiej zastanowić.

A tutejszy dworzec był imponujących rozmiarów i co ważniejsze ogrzewany, na zewnątrz zaś robiło się nad ranem straszliwie zimno. Usiedliśmy z boczku na ławce, ale tak, żeby nie rzucać się zbytnio w oczy, bo strażnicy mieli nas jak na widelcu. Co chwila tylko podchodzili, marudzili nam nad głowami i starali się nas wybudzać. A jednak w pewnym momencie dali Słowakowi spokój, mnie natomiast jakoś nie chcieli odpuścić. Być może za dobrze się trzymałem, byłem zbyt trzeźwy i kumaty, a może po prostu za ładnie ubrany? Sam nie wiem, co mam o tym myśleć.

Wkrótce Gąsiorek wyłożył się – żeby nie powiedzieć – uwalił u mych stóp jak długi, głowę oparł sobie wygodnie o akordeon i tak odpłynął w magiczny świat ballad i kołysanek. Obudził się o piątej rano i od razu pomaszerował przed budynek. Zataczając się jak bela, wyjął akordeon i usiłował na nim grać. Mnie ten żałosny widok wcale nie bawił, ale byli tacy, którym cisnął się na usta uśmiech, a nawet złośliwy uśmieszek. Wiedziałem, że nie zapanuję nad beczułkowatym poczciwym żywiołem, jego artystyczną tuszą, więc odszedłem bez pożegnania i nigdy już nie wracaliśmy z Gąsiorkiem do drażliwego tematu Ołomuńca. Spojrzałem na wschodzące z wolna słoneczko i pomyślałem: „ech, piękne miasto, piękny kraj, a ryneczek czeka” i poszedłem odrabiać koszty.

W tymże mieście Ołomuńcu pozostało już na zawsze me serce i turboskrzypce też, gdyż – wstyd się przyznać – zgubiłem je. Może ktoś je znajdzie? A może już odnalazł? Jakiś Stanislav Grof, Ivo Medek czy inny Karel Gott? Kto wie, kto wie?

Koniec

Komentarze

Jeśli się nie mylę, Maćku, to kiedyś już zdarzyło Ci się opisać gościnne występy za południową granicą, ale wtedy, tak mi się coś w głowie kołacze, chyba miałeś nocleg. Teraz obyło się bez wygód, a wręcz z niewygodami, ale wyprawa, mimo wypitego piwa, a może właśnie dlatego, utrwaliła się w pamięci. I dobrze, bo fajnie czytało się tę opowiastkę. ;)

 

Gąsiorek i turbo-husle ―> Gąsiorek i turbohusle

 

ta­jem­ni­cze tur­bo-skrzyp­ce… ―> …ta­jem­ni­cze tur­boskrzyp­ce

 

a ja na tur­bo-skrzy­pach. ―> …a ja na tur­boskrzy­pcach.

 

Roz­ło­ży­li­śmy się wy­god­nie na wpół le­żą­cych fo­te­lach… ―> Obawiam się, że fotele nie mogą leżeć, ani nawet wpółleżeć.

Może: Roz­ło­ży­li­śmy się, wpółleżąc na wygodnych fo­te­lach

 

czy w mych ge­nach nie pły­nie cza­sem jakaś krew wy­na­laz­cy… ―> Czy krew płynie w genach?

 

tur­bo-skrzyp­ca­mi po mie­ście. ―> …tur­boskrzyp­ca­mi po mie­ście.

 

nie­wy­spa­ni i ze zwa­żo­ny­mi hu­mo­ra­mi wy­sie­dli­śmy… ―> …nie­wy­spa­ni i ze zwa­rzo­ny­mi hu­mo­ra­mi wy­sie­dli­śmy

Wiem, że niektórzy mają ciężki dowcip, ale ciekawi mnie, ile waży humor? ;)

Za SJP PWN zwarzony «będący w złym humorze, niezadowolony; też: świadczący o takim nastroju»

 

me serce i tur­bo-skrzyp­ce też. ―> …me serce i tur­boskrzyp­ce też.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, Reg, i przepraszam, za swą zdrową, niezdrową fascynację Himilsbachem. U mnie zawsze wszystko ma jakiś związek z Bachem, a nawet… bachem. 

Dobrze, bo fajnie czytało się tę opowiastkę.

Dobrze, że mi humoru nie zwarzyłaś. ;-)

Maćku, Himilsbach był osobą na tyle niecodzienną i niebanalną, że fascynacja nim jest absolutnie zrozumiała i nie wymaga żadnych uzasadnień, a juz na pewno nie przeprosin – no bo za co? ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Też prawda! A w tle naszej tu rozmowy, a właściwie niejako w kontrapunkcie, co wcale nie oznacza, że w opozycji, przebiega sobie cicho i spokojne – uwaga – Inwazja Bizarro! :) 

Do bizarro, od kiedy poznałam twórczość portalowego mistrza tego gatunku, Fasolettiego, jakoś nie mogę zapałać szczególnym uczuciem. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjemne opowiadanie Maćku, według mnie dobrze przedstawiłeś klimat południowych sąsiadów. W Pradze byłem tylko raz, jednak mimo wszystko kojarzę jakieś czeskie motywy.

Masz lekkie pióro, czytało się dobrze. Fajnie, że wplatasz swoje inne pasje w opowiadania, ciekawie się to czyta :D

Fantastyka symboliczna, tak jak napisałeś, ale ogólnie lektura wyszła przyjemna ;)

Pozdrawiam!

,,Celuj w księżyc, bo nawet jeśli nie trafisz, będziesz między gwiazdami,, ~ Patrick Süskind

Czesc. Ja sasiadowalem w poprzednim zyciu z Pepikami i rzeczywiscie, jak napisal Daniel, niezle Ci wyszlo oddanie sąsiedzkiego "ja" :) A że i muzykę lubię, to jestem na tak :) No i moze to też przez to, że to w innym nieco stylu, niż zazwyczaj ;)

Maćku, kocham Pragę :) I Czechy… moje najlpesze urlopy spędziłam właśnie tam. Tak czy inaczej, Twój tekst urzekł by mnie i bez tego :) Jak zawsze u Ciebie czytało się lekko i przyjemnie. Twoje fascynacje też oceniam pozytywnie.

Klikam bibliotekę i czekam na kolejne teksty :)

Dzięki bardzo, Drodzy Moi, za odzew. Być może jutro odniosę się bardziej szczegółowo do niektórych komentarzy, bo dziś już nie mam głowy do myślenia. Dzięki Katia72 w szczególności za małą premię od Ciebie! :)

Tekst jest zasadniczo rubaszno-ludyczny i piwny, ale nie wiem, czy ktoś (jakiś fan Żwirka i Muchomorka albo Krecika) zwrócił uwagę jeszcze na inny aspekt? Nie powiem jaki, ale przekieruję o tutaj: https://przekroj.pl/spoleczenstwo/narkotyczny-odlot-komuny-aleksander-kaczorowski .

 

 

Bardzo, bardzo mi się podobało. Ekspertem nie jestem, ale bardzo przyjemnie mi się czytało, zwłaszcza te wstawki po czesku. Lecę poczytać sobie więcej Twoich prac, bo ta naprawdę mnie urzekła! 

No to się zdziwisz, Veniresso (mam nadzieję, że poprawnie odmieniłem Twe portalowe imię). Piszę różnie i strasznie nierówno, raz trochę lepiej, a raz gorzej, a na dodatek daję upust trzem zasadniczo pasjom. Skrobię więc o górach, o własnym dzieciństwie i staram się też tworzyć creepypasty. 

Na koniec: wielkie, wielkie dzięki za miłe słowa! :)

Bardzo pozytywny szorcik! Fajna tematyka, dobrze napisane i chce się go doczytać do końca. W sumie jeden mankament: zero fantastyki (no wiem że to z gatunku "INNE", ale o "fantastyce symbolicznej" można by mówić gdyby wspomniane turboskrzypce okazały się dziełem Obcych … ;-).

Cieszę się, Croowka, i dziękuję! Finkla, jak tu przyjdzie, jeśli przyjdzie, to będzie się czepiać. I słusznie.

Cześć,

 

świetna historia, bardzo mi się podobała. Czy nie czas już myśleć o tomiku opowiadań? ;)

 

A fanastyka w którym miejscu była, bo chyba przegapiłem… :(

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Cześć,

 

Lekka, wciągająca opowiastka. Czytało mi się przyjemnie, a rozczarował mnie jedynie fakt, że tak szybko nastąpił koniec. :) Nie dołączam się do zarzutów o brak fantastyki, bo sam popełniłem shorta z gatunku “inne” i podejrzewam, że nie był to ostatni raz. :D

 

Pozdrawiam!

Dzięki, dzięki, bardzo mi miło! :)

maćku – oj, umiesz gawędzić :) Fajnie się czytało, a smaczku dodawały słowackie i czeskie wtrącenia :) Brakowało mi troszkę akcji i jakichś przygód, ale i tak opisałeś podróż przyjaciół w zajmujący sposób.

 

Warsztatowo w porządku :)

Maćku, zagłębienie się w Twoją historię było fantastycznym przeżyciem. :) W Czechach byłem jedynie w regionach przygranicznych, wymienionych miast i miasteczek nie widziałem, ale poczułem ich klimat w Twoim tekście. Czeskie wtrącenia dodawały owego klimatu, całość zaś została napisana lekko i barwnie. Bardzo mi się podobało.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

Iluzja, Sagitt, bardzo mi miło, cieszę się i dziękuję za dobre słowo. 

Finkla, jak tu przyjdzie, jeśli przyjdzie, to będzie się czepiać. I słusznie.

Mówisz – masz. ;-) No, jak dla mnie za mało tej fantastyki. Dziadek-wynalazca każdemu mógł się trafić. A że słaba jestem z muzyki i budowy instrumentów, to wszystko można mi wmówić w tej materii.

Babska logika rządzi!

Dzięki. Wcale nie jesteś słaba z muzyki czy niemuzykalna. Masz po prostu inne zainteresowania albo wymagasz zbyt wiele. :)

Jak by Ci to wytłumaczyć… W szkole z muzyki dostawałam czwórkę za znajomość tekstu. A klasa zaczynała się śmiać już w tym momencie, kiedy dochodziłam na środek, coby zacząć śpiewać. ;-)

Babska logika rządzi!

Zawsze są od nas lepsi i zawsze jacyś gorsi, i to w każdej dziedzinie. Niby sprawa oczywista, a jednak… Jeśli ktoś od siebie wiele wymaga, to nigdy kontent nie będzie, w myśl zasady: wiem, że nic nie wiem (są też inne możliwości: nie wiem, że nic nie wiem; nie wiem, że wszystko wiem; wiem, że coś tam chyba wiem). Poza tym słowo “muzyka” ma strasznie wiele znaczeń i obejmuje ogromny, ogromny obszar, i tak naprawdę na jego dźwięk każdy myśli o czymś zupełnie innym, bo różne są gatunki i formy muzyczne, bo różne rodzaje i okresy historyczne, bo dla kogoś “muzyka” to śpiew, a dla kogoś innego to w zasadzie tylko słowa piosenek, a edukacja we współczesnej szkole to już w ogóle jakaś porażka (gdzie miejsce na chór, didżejkę, orkiestrę, choćby tylko dętą?). Ale się rozpisałem, u, la, la, la! ;)

To, że są ode mnie lepsi, jest całkiem normalne. Ale to, że w klasie nie było gorszych (tylko jeden superśpiewak remisował, ale on chyba wtedy mutację przechodził) – już odrobinę uwierało. Ja wtedy naprawdę nie potrafiłam śpiewać. A teraz już mi to nie przeszkadza. :-)

Orkiestra?! W liceum dla mojego profilu była obowiązkowa. No i ten… To już chyba wolałabym śpiewanie. Jeszcze werbel jako tako, ale jak mi kazali grać na waltorni… Szczytem moich osiągnięć, po miesiącach ćwiczeń, była gama. Ale nie myśl, że za każdym razem wychodziła! Raz czy dwa w życiu. A czytanie nut w czasie rzeczywistym to jakaś supermoc, która dla mnie pozostaje niedostępna.

Babska logika rządzi!

Ale fajnie to napisałaś. Aż spadłem z krzesła, a raczej fotelika. Orkiestra? Czytanie nut? Róg i werbel? Coś tam jednak potrafisz, i to wcale nie tak mało. Ale żeby nie słodzić za bardzo, polecam link do wykładu o muzyce dawnej, według którego to wykładu wszyscy jesteśmy analfabetami i Igorami Martyniukami. ;)

https://www.youtube.com/watch?v=VeJUK-w8w0s (8.00 minuta, opis różnicy między muzykiem a muzykantem)

To chyba z poziomu podłogi źle Ci się czyta, bo napisałam, że ja tego właśnie nie umiem. Jeszcze naparzanie w bęben jako tako wychodzi, reszta pozostaje porażką.

Ja to nawet na muzykanta jestem za cienka w uszach.

Babska logika rządzi!

;)

Czytało misię z ciekawością, chociaż fajerwerków, zagadek, tajemnic brak. Fantastyki na lekarstwo, zgodnie z zapowiedzią w przedmowie.

Cieszę się, Koalo, fajnie tak w ogóle, że przypomniałeś mi o tym, nie nowym już opowiadanku. ;-)

Nowa Fantastyka