- Opowiadanie: PanDomingo - Za kawałek papieru

Za kawałek papieru

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy III, Finkla

Oceny

Za kawałek papieru

Bie­gnij, Yuuki, bie­gnij! Cho­le­ra! Te draby cią­gle są za mną. Przy ich masie po­win­ni dawno paść. To pew­nie ja­kieś nowe wsz­cze­py czy inny eg­zosz­kie­let. Albo są po pro­stu na­ćpa­ni. Pie­przo­ne ban­dzio­ry. Pie­przo­na yak…

– Yuuki! – Gang­ster z kijem bejs­bo­lo­wym wy­rósł przede mną jak spod ziemi. – Prze­stań bawić się w gier­ki. Od­da­waj to.

Cho­le­ra! Do­go­ni­li mnie. Wiel­ki­mi ciel­ska­mi za­sta­wi­li całą ulicz­kę.

– Nie wiem, o czym mó­wisz, Joe.

– Yuuki… – Po jego twa­rzy po­zna­łam, że za­czy­na tra­cić cier­pli­wość, ale nie za­mie­rza­łam od razu się pod­dać.

– Cho­dzi ci o tych dwóch typ­ków? – Wska­za­łam na ol­brzy­mów za mną. – Mo­żesz ich już za­brać, dzi­siej­sze kar­dio wy­ro­bio­ne.

Joe jest chyba w wy­jąt­ko­wo pod­łym na­stro­ju. Nie miał ocho­ty na słow­ne po­tycz­ki. Sko­czył na mnie, przy­pie­ra­jąc mnie kijem do dra­bów jak do ścia­ny. Przez mo­ment nie mo­głam od­dy­chać.

– Słu­chaj mnie uważ­nie… – Przy­bli­żył się do mnie tak bli­sko, że mo­głam po­li­czyć złote zęby w jego pasz­czy.

– Dobra, dobra, Joe! Po­słu­cham cię, tylko pro­szę, mów w drugą stro­nę, twój od­dech…

– …po raz ostat­ni za­bra­łaś coś, co na­le­ży do pana Na­ka­mu­ry. – Nie po­słu­chał, wciąż muszę go wą­chać. – Na­stęp­nym razem chłop­cy zro­bią z tobą po­rzą­dek.

– Twój od­dech jest wy­star­cza­ją­cą karą. – Wcale nie żar­to­wa­łam. Ko­deks gang­ste­ra chyba nie mówi nic o pod­sta­wo­wej hi­gie­nie den­ty­stycz­nej.

Joe zwol­nił uścisk. Spo­dzie­wa­łam się ude­rze­nia, ale nie na­stą­pi­ło. Joe za bar­dzo mnie lubi. Do­pó­ki nie do­sta­nie wy­raź­ne­go po­le­ce­nia od bossa, nie zrobi mi krzyw­dy. A na pewno nie za ko­men­ta­rze na jego temat. Za­czął mnie prze­szu­ki­wać.

– Gdzie to masz?

– Lewa we­wnętrz­na kie­szeń. – Nie chcia­łam mu uła­twiać za­da­nia, ale wo­la­ła­bym, żeby mnie nie ob­ma­cy­wał.

Wy­cią­gnął spory ka­wa­łek zwi­nię­tej kart­ki z mojej kurt­ki. Cholera! Mia­ła­bym co jeść przez co naj­mniej czte­ry dni. Może nawet sześć.

– Yuuki. I tak już je­steś w nie­złym gów­nie, po co pa­ku­jesz się w ko­lej­ne? – Czy mi się zdaję czy usły­sza­łam nutkę tro­ski w jego gło­sie?

– Jak zdech­nę z głodu, to i tak nie spła­cę długu u Na­ka­mu­ry.

– Krad­nąc jego wła­sność jesz­cze szyb­ciej znaj­dziesz się w jed­nym z jego przy­byt­ków. – Ob­ró­cił się, wes­tchnął, po czym dodał – a na­praw­dę wo­lisz umrzeć na ulicy, niż tam się zna­leźć. Uwierz mi.

– Pieprz się, Joe!

Joe z dra­ba­mi znik­nę­li za ro­giem. Opar­łam się o za­pa­sku­dzo­ną graf­fi­ti ścia­nę. Znowu zo­sta­łam z ni­czym. "Le­piej okraść gang­ste­ra swo­je­go niż ob­ce­go". Tak ma­wiał wujek Pas­cal. "Swój wy­ba­czy, obcy nie bę­dzie miał li­to­ści". Cóż. Jeśli chcę mieć co jeść, muszę spró­bo­wać zwę­dzić coś w Har­le­qu­inach. Tam za­wsze mieli wię­cej żar­cia, niż Na­uko­wych. Fuck.

***

Się­gnę­łam do kurt­ki po papierosa. Na­le­ży mi się jeden po tej przy­go­dzie. Zaraz. Co to? W lewej kie­sze­ni… tak! Ka­wa­łek kart­ki! Joe nie za­brał wszyst­kie­go! A może sam mi zo­sta­wił ten ka­wa­łek? Ry­zy­ko­wał­by tak? A, zresz­tą. Walić go. Ważne, że mam co jeść. Przy­naj­mniej do jutra.

– Hej!

Co? Kilka me­trów dalej, pod prze­peł­nio­nym śmiet­ni­kiem, leżał jakiś stary że­brak. Nogi, obie me­cha­nicz­ne, były chyba już tak prze­rdze­wia­łe, że nie mógł z nich ko­rzy­stać. Mu­siał być świad­kiem całej scen­ki z yaku­zą. I mu­siał też wi­dzieć, jak wy­cią­gam pa­pier z kurt­ki. Shit.

– Dziew­czy­no, pro­szę, po­dejdź tu.

– Ta, jasne. Wczo­raj się nie uro­dzi­łam. Ja po­dej­dę, a zza kon­te­ne­ra wy­sko­czą na mnie twoi wspól­ni­cy?

– Pro­szę cię… – Wy­glą­dał ża­ło­śnie. – Je­steś Yuuki, tak? Tak do cie­bie mó­wi­li?

Mil­cza­łam. Szcze­rze mó­wiąc, nie spo­dzie­wa­łam się za­sadz­ki, ale le­piej dmu­chać na zimne. Ostatnio nawet za taką garst­kę żar­cia można do­stać kosę w żebra.

– Je­stem stary, sam, nie­uzbro­jo­ny – mó­wiąc to, roz­po­starł znisz­czo­ną fla­ne­lo­wą ko­szu­lę. Zobaczyłam nie tylko, że nie ma broni, ale też, że od dawna gło­du­je. Może kie­dyś od­wró­ci­ła­bym wzrok, ale już się przy­zwy­cza­iłam do wi­do­ku gło­du­ją­cych.

– Nie zo­sta­ło mi już wiele czasu. Pro­szę. Chciał­bym cho­ciaż ten ostat­ni raz po­czuć smak pa­pie­ru w ustach…

Przy­zwy­cza­jo­na nie zna­czy uniew­raż­li­wio­na.

– Pro­szę… – jęk­nął ża­ło­śnie.

Ostrożnie po­de­szłam do star­ca. Rozejrzałam się dookoła. Pusto. Cóż, każdy roz­sąd­ny, sły­sząc na­zwi­sko Na­ka­mu­ry, po­wi­nien uciec stąd w pod­sko­kach. Usia­dłam obok star­ca i od­da­łam mu pół mo­je­go za­pa­su żyw­no­ści. Teraz wy­star­czy mi co naj­wy­żej na skrom­ną ko­la­cję.

– Dzię­ku­ję, dzię­ku­ję… – wy­szep­tał sta­rzec, po czym za­brał się do po­sił­ku. Praw­do­po­dob­nie ostat­nie­go w życiu.

Paląc pa­pie­ro­sa, ob­ser­wo­wa­łam tę mie­sza­ni­nę nędzy i ra­do­ści. W strasz­nym świe­cie ży­je­my. Ła­twiej tu o nar­ko­ty­ki niż o je­dze­nie.

– Wiesz, że kie­dyś… – Stary szyb­ko skoń­czył jeść. Teraz za­czną się wspo­min­ki. – One też były zrobione z pa­pie­ru?

Wska­zał ręką na pa­lo­ne­go prze­ze mnie fajka.

– Taaa, sły­sza­łam. Co za mar­no­traw­stwo, co nie?

– Pa­mię­tam, jak prze­sta­ły się po­ja­wiać ga­ze­ty. 

No i za­czy­na się wy­kład.

– Ze czter­dzie­ści lat już bę­dzie. Mó­wi­li wtedy, że je­dze­nie się koń­czy. Że ga­ze­ty to tylko po­czą­tek. Część z nich to były zwy­kłe oszo­ło­my i fa­na­ty­cy. Zwia­sto­wa­li "dni osta­tecz­ne" i "kres cy­wi­li­za­cji". Ale potem na­ukow­cy też mó­wi­li o "ka­ta­stro­fie ży­wie­nio­wej". A wszy­scy mieli ich w dupie, liczy się tu i teraz.

Może i byłam młoda, ale hi­sto­rię zna­łam. Wujek Pas­cal ra­czył mnie aneg­do­ta­mi o prze­szło­ści w prze­rwach mię­dzy lek­cja­mi sa­mo­obro­ny (vel "na­pier­da­la­nia") i kra­dzie­ży kie­szon­ko­wej (vel "pod­pier­da­la­nia"). Ale sta­rzy lu­dzie muszą się wy­ga­dać, więc nie prze­ry­wa­łam.

– Potem każ­de­go roku po­ja­wia­ło się coraz mniej ksią­żek. Na samym końcu przy­cho­dzi­ły tylko ro­man­se, kry­mi­na­ły i fan­ta­sty­ka. Ale i to zni­kło. Lu­dzie prze­nie­śli się ze wszyst­kim do kom­pu­te­rów.

– A my, mole, co mamy żreć, co?

– No wła­śnie, co my mamy żreć? Jak przez mie­siąc nie przy­szła żadna nowa książ­ka to coś tam za­czę­li się nie­po­ko­ić. Po pół roku lu­dzie za­mknę­li bi­blio­te­kę. Od tam­tej pory już się nie po­ja­wi­li. Zo­sta­li­śmy ska­za­ni na sie­bie. Mole zbun­to­wa­ły się prze­ciw­ko rzą­dzą­cym. Wszyst­ko ru­nę­ło. Wszyst­ko. Gang­ste­rzy za­gar­nę­li to, co z nas po­zo­sta­ło. A nasza nauka…

– Tyle nam dała, fajki bez pa­pie­ru!

– Tak, wła­śnie. Fajki bez pa­pie­ru. Nowe dragi. Pro­te­zy, wsz­cze­py, cy­ber­seks. Ale nie je­dze­nie.

Przez chwi­lę mil­cze­li­śmy.

– Ale jest na­dzie­ja.

– Tak? – spy­ta­łam sar­ka­zmem. Pew­nie stary szy­ku­je jakiś dow­cip.

– Jest jedno miej­sce. W pod­zie­miach. Tam… po­wi­nien być pa­pier. Dużo pa­pie­ru.

Aha. Więc stary zwa­rio­wał. Może to już przed­śmiert­ne ma­ja­cze­nie? Cho­le­ra, wo­la­ła­bym, żeby nie wy­ki­to­wał przy mnie.

– Je­steś ostat­nią dobrą osobą, którą spo­tka­łem w życiu. Ostat­nią dobrą, którą spo­tka­łem w ciągu kilku ostat­nich lat. – Z mi­nia­tu­ro­wej kie­szon­ki ko­szu­li wyjął me­ta­lo­wy sta­ro­świec­ki klucz. – Mnie się już nie przy­da. Weź go.

Wzię­łam klucz niepewnie.

– Po­wiem ci, jak zna­leźć to miej­sce. Ale pro­szę, przy­rzek­nij, że bę­dziesz z niego ko­rzy­stać roz­waż­nie. Nie bę­dziesz go nad­uży­wać i pod żad­nym po­zo­rem nie za­pro­wa­dzisz tam ni­ko­go in­ne­go. Ni­ko­mu nie można ufać.

Stary na­praw­dę sfik­so­wał. Ale co mi tam, nie mam nic do stra­ce­nia, umie­ra­ją­ce­mu się nie od­ma­wia.

– Do­brze, przy­rze­kam.

– Żeby zna­leźć wej­ście, mu­sisz…

***

Są i drzwi. Do­kład­nie tu, gdzie stary po­wie­dział. Ponad go­dzi­na drogi przez naj­gor­sze oko­li­ce. Je­stem na sa­mej gra­ni­cy Li­bra­ry City. Poza nim nic nie ma. A przy­naj­mniej tak za­wsze mó­wio­no. Mam na­dzie­ję, że rze­czy­wi­ście bę­dzie warto i znaj­dę choć tro­chę żar­cia.

Prze­szłam przez drzwi. To już stanowczo nie mia­sto. Brak wszę­do­byl­skich śmie­ci, krzy­kli­wych neo­nów, zbi­rów, dzi­wek i że­bra­ków. Cisza i ciem­ność. Chwi­lę po przy­zwy­cza­je­niu się wzro­ku do no­wych wa­run­ków za­czę­łam do­strze­gać rzędy rów­nych sza­rych bu­dyn­ków. Aż zbyt rów­nych.

Po­de­szłam do pierw­sze­go z nich. Nie wi­dzia­łam żad­nych drzwi ani okien. Do­tknę­łam po­wierzch­ni. Dziw­na. Nie po­tra­fię rozpoznać ma­te­ria­łu… Cho­ciaż, z dru­giej stro­ny, jest jakby zna­jo­my… Nie… Nie…

– To nie­moż­li­we… – Chyba udzie­li­ło mi się sza­leń­stwo tego że­bra­ka. – Czy to jest…?

Do­tknę­łam dziw­nej struk­tu­ry po­now­nie. Bez pro­ble­mu ode­rwa­łam kawałek. Po­ło­ży­łam ostroż­nie na język…

– O kurwa.

***

– Walt, nie.

– Yuuki, znamy się nie od dziś, prze­cież cię uczy­łem…

– Nie, Walt! Nie wcho­dzę z tobą w żaden nar­ko­biz­nes. – Chcia­łam jak naj­szyb­ciej skoń­czyć tę rozmowę. Chyba się udało.

– Jesz­cze tego po­ża­łu­jesz – rzu­cił mój nie­do­szły "part­ner w biz­ne­sie", wy­cho­dząc z mo­je­go nowo ume­blo­wa­ne­go miesz­ka­nia.

***

– Pro­duk­cja pa­pie­ru?

– Tak, zga­dza się. Pa­pie­ru.

Pa­trzy­łam z nie­do­wie­rza­niem na chło­pa­ka przed­sta­wia­ją­ce­go mi swój szalony plan ura­to­wa­nia na­szej umie­ra­ją­cej cy­wi­li­za­cji.

– Tak, jak mó­wi­łem. Po­trze­bu­je­my tylko…

– Stop. – Prze­rwa­łam mu, pod­no­sząc rękę. – Nie znam się na tech­nicz­nym żar­go­nie. Ale trochę się znam na świe­cie, w któ­rym ży­je­my. To wszyst­ko wy­glą­da na prze­kręt. Wyjdź.

– Ni­g­dzie się nie wy­bie­ra…

– Marty…

– Morty. Nie ro­zu­miesz chyba po­wa­gi sy­tu­acji. Nauka dziś nie dzia­ła. Wszyst­ko jest u ma­fio­sów. A oni mają pa­pier. Są bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ni pro­duk­cją pro­chów niż żar­cia dla bie­do­ty.

Wes­tchnę­łam. Chyba nie po­zbę­dę się tego wa­ria­ta.

– Dobra, Ma… Morty, ile po­trze­bu­jesz na wpra­wie­nie ma­szy­ny w ruch?

***

– Wspar­cie dla ar­ty­stów?

– To ja za­śpie­wam jesz­cze raz! – Pod­sta­rza­ły pi­ja­czy­na już się przy­mie­rzał do po­now­ne­go szarp­nię­cia stru­n banjo.

– Nie trze­ba! – Szyb­ko za­opo­no­wa­łam w oba­wie o moje bę­ben­ki. – Znaj­dzie się wspar­cie dla przed­sta­wi­cie­li sek­to­ra kul­tu­ral­ne­go!

***

Za­mknę­łam za nim drzwi i rzu­ci­łam się na ka­na­pę. Mia­łam już tego dość. To trze­ci dzi­siaj. Nawet nie zli­czę, który w tym ty­go­dniu. Wie­ści za szyb­ko się roz­cho­dzą. Po­szła fama, że Yuuki ma zma­ga­zy­no­wa­ne tro­chę pa­pie­ru. I nagle wszy­scy czegoś ode mnie chcą. Wszy­scy dawni "zna­jo­mi". Zna­jo­mi zna­jo­mych. I tro­chę też nie­zna­nych. A ja wszyst­kim po­ma­gam. Cho­le­ra! To już tylko kwe­stia czasu, zanim info o "dzia­nej Yuuki" dojdzie do gan­gów. A wtedy to już i po mnie, i po pa­pie­rze. Zajmę się tym. Tylko…

Uto­nę­łam w mięk­ko­ści nowej ka­na­py.

***

– Otwie­raj, do cho­le­ry! – Łomot w drzwi wy­bu­dził mnie z drzem­ki. Nie wiem nawet, kiedy za­snę­łam.

– Otwie­raj, Yuuki! – Łomot był coraz moc­niej­szy.

Kurwa. To lu­dzie Na­ka­mu­ry. Przez to wszyst­ko za­po­mnia­łam, że dzi­siaj mija ter­min spła­ty długu.

Nie mogą tu wejść. Le­piej nie. Ze­rwa­łam się z ka­na­py, zła­pa­łam tro­chę forsy i pod­sko­czy­łam do okna. To tylko trze­cie pię­tro. Wyż­sze prze­szko­dy się po­ko­ny­wa­ło. Nie­rów­no­ści ścia­ny po­zwo­li­ły mi nie­wiel­kim wy­sił­kiem zna­leźć się na ulicy. Za ro­giem stało jed­nak już auto yaku­zy.

– Wsia­daj. – Facet sto­ją­cy przy sa­mo­cho­dzie otwo­rzył mi drzwi. Wy­star­czy­ło, że spoj­rzał na mło­de­go chło­pa­ka sto­ją­ce­go przy drzwiach do bu­dyn­ku, a ten zaraz po­biegł na górę po gang­ste­rów, wciąż do­bi­ja­ją­cych się do moich drzwi. Po chwi­li je­cha­li­śmy już do sie­dzi­by yaku­zy.

***

I pro­blem yaku­zy z głowy. Po­szło gład­ko. Z za­do­wo­le­niem się­gnę­łam po pa­pie­ro­sa. Stać mnie, a co tam. Ten kit z ob­ra­bo­wa­niem bo­ga­te­go in­ży­nie­ra z Kry­mi­na­łów prze­szedł nad­spo­dzie­wa­nie łatwo. Ru­szy­łam w kie­run­ku domu.

Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć. Jesz­cze mie­siąc temu nie mia­łam nic. Byłam na gra­ni­cy eks­mi­sji z miesz­ka­nia. Miesz­ka­nia! Wła­ści­wie to była rudera z ma­te­ra­cem i sta­rym sto­łem. Każ­de­go dnia wal­czy­łam o ka­wa­łek je­dze­nia. A teraz? Je­stem na czy­sto, Na­ka­mu­ra spła­co­ny, je­dze­nia mi nie za­brak­nie. Nie mogę się tylko tak afi­szo­wać z moim zna­le­zi­skiem. Muszę zna­leźć jakiś spo­sób. Może ten in­te­res z Wal­tem…

– Joe?

– Yuuki… – wy­szem­rał za­bru­dzo­ny kłąb szmat, który jesz­cze nie tak dawno ga­niał mnie po uli­cach Li­bra­ry City.

– Cho­le­ra, Joe, co do… – Nie zdą­ży­łam do­koń­czyć. Joe w mgnie­niu oka w­cią­gnął mnie w bocz­ną alej­kę i przy­sta­wił nóż do gar­dła.

– To przez cie­bie, głu­pia suko! Przez cie­bie, kurwa!

– Joe! Uspo­kój się!

– Wszyst­ko za ten pie­przo­ny ka­wa­łek pa­pie­ru! Pie­przo­ny ka­wa­łek, który ukra­dłaś! – Przy­ci­snął nóż. Za­czę­łam tra­cić od­dech.

– Joe, o co tu cho­dzi, pro­szę – wy­dy­sza­łam. Joe za­czął po­wo­li od­pusz­czać.

– Nawet nie pa­mię­tasz.

– Joe…

Od­pu­ścił cał­ko­wi­cie. Scho­wał nóż i z wście­kłością ude­rzył w prze­peł­nio­ny kon­te­ner.

– Roz­pier­do­li­łem sobie życie, a ty nawet nie wiesz, dla­cze­go!

– Joe, pro­szę, wy­ja­śnij mi, o co cho­dzi. Tym razem bez noża.

Scho­wał kosę. Z re­zy­gnacją po­pa­trzył mi w oczy.

– Mie­siąc temu. Pa­mię­tasz? Ukra­dłaś rulon pa­pie­ru Na­ka­mu­rze. Zła­pa­łem cię. – Po­ki­wa­łam głową. – Jak od­bie­ra­łem ci pa­pier, to odła­ma­łem ka­wa­łek. Nie chcia­łem, żebyś zo­sta­ła z ni­czym.

Cho­le­ra. Ten ka­wa­łek pa­pie­ru to jego spraw­ka.

– My­śla­łem, że nikt się nie po­ka­pu­je. Ale… – Ko­lej­ne ude­rze­nie w kon­te­ner. – I tak mia­łem ku­rew­skie szczę­ście. Z yaku­zy wy­cho­dzi się tylko no­ga­mi do przo­du.

– Joe, ja… – Po­dzię­ko­wa­nia nie były moją mocną stro­ną.

Przez chwi­lę pa­trzy­li­śmy na sie­bie w mil­cze­niu. Dostrzegłam, kim stał się Joe. Wcze­śniej za­ufa­ny gang­ster w służ­bie yaku­zy, po­strach dziel­ni­cy, teraz bez­dom­ny na gra­ni­cy śmier­ci gło­do­wej.

– Chodź ze mną, ogar­nie­my cię. – Po­czu­cie winy było zbyt przy­gnia­ta­ją­ce, bym mogła go tutaj zo­sta­wić. – A potem zo­ba­czy­my, co dalej.

Joe na po­cząt­ku nie do­wie­rzał, ale po chwi­li uśmiech­nął się sze­ro­ko. Teraz do­pie­ro za­uwa­ży­łam, że nie ma już swo­ich zło­tych zębów.

***

– Jak chce pan nowy, to niech pan idzie do sa­lo­nu – ne­go­cjo­wał z klien­tem Joe. – Ale w żad­nym sa­lo­nie nie do­sta­nie pan ta­kie­go uni­ka­tu jak ten Mot­te­wa­gen.

– Uni­ka­tu? – Klient był już ku­pio­ny. To nie­sa­mo­wi­te, jak łatwo ludzi skło­nić do za­ku­pu. Wystarczy wmówić im, że nikt inny nie bę­dzie po­sia­dał tego sa­me­go co oni.

– Chro­mo­wa­ne nad­pro­ża, pod­krę­co­ny sil­nik i – Joe ukuc­nął i spoj­rzał pod sa­mo­chód – spe­cjal­ny sys­tem tłu­mi­ków, umoż­li­wia­ją­cy wybór gło­śno­ści prze­jaz­du. Chce pan po cichu wró­cić nocą do domu, żeby żona nie sły­sza­ła? A może chce pan się po­chwa­lić są­sia­dom nową bryką? W tym, i tylko w tym, mo­de­lu są obie moż­li­wości.

O tym, że obie możliwości są dziełem przypadku, bo dziu­ra­wy tłu­mik był ledwo po­ła­ta­ny i trzy­mał się pod­wo­zia je­dy­nie na słowo ho­no­ru, Joe już nie wspo­mniał. Po pra­wie mie­sią­cu wspól­ne­go prowadzenia in­te­re­su nadal za­ska­ki­wał mnie ar­se­na­łem pier­dół, które wma­wiał klien­tom.

Klient ukuc­nął i spoj­rzał pod pod­wo­zie. Nic tam nie zo­ba­czył, ale po eks­perc­ku po­ki­wał głową. No dobra, pora na mój numer.

– Joe! Dzwo­nił klient i pytał, czy ten Mot­te­wa­gen ak­tu­al­ny.

– Sam pan widzi, ilu jest chęt­nych, to jak bę­dzie?

– No, nie wiem, to jed­nak spory wyda…

– Joe! Co mam mu po­wie­dzieć? – Nie dałam klien­to­wi skoń­czyć.

– Po­wiedz, że bę­dzie wolny! – od­krzy­knął Joe.

– Stop! Biorę!

Ale to było ba­nal­ne.

***

– Za ten wspól­ny mie­siąc . – Joe pod­niósł kie­li­szek szam­pa­na.

– I za twój dzi­siej­szy re­kord. – Wy­pi­li­śmy jed­nym hau­stem.

Joe na­praw­dę dzi­siaj się spi­sał. Dzie­sięć sprze­da­nych sa­mo­cho­dów w jeden dzień. Cie­szę się, że się speł­nia. Udało mu się wyjść z tego gang­ster­skie­go gówna.

– Bez cie­bie nigdy nie miał­bym ta­kiej moż­li­wo­ści. Dzię­ku­ję, Yuuki.

– Sam sobie na to za­pra­co­wa… – Dźwięk te­le­fo­nu prze­rwał nasz fe­sti­wal po­dzię­ko­wań i kom­ple­men­tów.

– Od­bio­rę. – Joe po­szedł do biura.

– Joe! Po­wiedz, że dziś już nie pra­cu­je­my, od­dzwo­ni­my rano! – Dość późna pora na te­le­fo­ny. A dzi­siaj mie­li­śmy świę­to­wać.

Po chwi­li Joe wró­cił z miną dziec­ka, któ­re­mu lizak spadł na zie­mię.

– Muszę wyjść. Klient po­wie­dział, że musi sprze­dać auto jesz­cze dziś.

– Co? Na­praw­dę nie może po­cze­kać do rana? Daj spo­kój.

– Mówił, że jest przy­par­ty do muru. – Joe za­czął za­kła­dać nową kurt­kę – za­ła­twię to i zaraz wra­cam. Ma tutaj pod­je­chać.

– Ehh, co za łajza. Po­cze­kaj. – Za­trzy­ma­łam go. – Ty już zro­bi­łeś dość na dzi­siaj. Idź od­pocz­nij, dopij szam­pa­na, ja pójdę i ogar­nę ko­le­sia.

– Nie, Yuuki…

– Joe. Sia­daj i pij. – Nie dam za wy­gra­ną. – Na­praw­dę muszę ci to dwa razy po­wta­rzać? A może uwa­żasz, że nie dam sobie rady?

W tym mo­men­cie wie­dział już, że le­piej ze mną nie dys­ku­to­wać i grzecz­nie wró­cił do szam­pa­na.

***

Wy­szłam przed bu­dy­nek, ale ni­ko­go nie było. Jesz­cze su­kin­syn się bę­dzie spóź­niał. Do­pie­ro po do­brych dzie­się­ciu mi­nu­tach pod­je­chał czer­wo­ny, cał­kiem nowy But­ter­spe­eder. Nie­co­dzien­ne auto. Mam na­dzie­ję, że nie jest kra­dzio­ny. A przy­naj­mniej świe­żo skra­dzio­ny. Nie py­ta­my na­szych klien­tów, skąd mają fury, które nam sprze­da­ją, ale też nie je­ste­śmy pa­se­ra­mi.

Z auta wy­szło dwóch typ­ków.

– No, w końcu je­ste­ście. Wie­cie, która go­dzi­na?

Ostat­nie, co pa­mię­tam, to mocne ude­rze­nie w tył głowy.

***

Co się… Głowa… Zaraz chyba pęk­nie… Ciem­ność? Ośle­płam? Nie. Chyba mam coś na gło­wie. Skup się, Yuuki. Sie­dzę na ja­kimś krze­śle. Zwią­za­na. Cholera… Gdyby tylko nie ta głowa…

– Oprzy­tom­nia­ła już? – Usły­sza­łam niski męski głos.

– Nie wiem, sze­fie – od­po­wie­dział mu drugi, nieco skrze­kli­wy.

– To może zdej­mij jej ten pie­przo­ny worek z głowy, przy­głu­pie, i sprawdź.

Przy­głup chyba nie śmiał od­po­wie­dzieć i po pro­stu wy­ko­nał po­le­ce­nie. Pierw­sze, co zo­ba­czy­łam, to jego pa­skud­na morda.

– Chyba przy­tom­na! – wrza­snął mi pro­sto w twarz. W od­po­wie­dzi splu­nę­łam na niego. Nie wiem, czemu to zro­bi­łam. Moje in­stynk­tow­ne dą­że­nie do roz­ró­by cza­sem bie­rze górę nad in­stynk­tem prze­trwa­nia.

– Ożeż ty suko! – Przy­głup za­mach­nął się na mnie.

– Stój! – Za­trzy­mał go szef. – Na to przyj­dzie jesz­cze czas.

Oplu­ty pa­cho­łek od­su­nął się, wy­cie­ra­jąc sobie twarz rę­ka­wem. Teraz mo­głam się ro­zej­rzeć. Nie­wiel­ka, pusta, ce­gla­na piw­ni­ca, be­to­no­wa pod­ło­ga. Aha. Czyli mogę być wszę­dzie. Jedno za­sło­nię­te ka­wał­kiem szma­ty okno, je­dy­nym źró­dłem świa­tła była ża­rów­ka nad drzwia­mi. Trud­no okre­ślić porę dnia, ale chyba nie byłam długo nie­przy­tom­na, bo nie czu­łam szcze­gól­ne­go pra­gnie­nia. Ba! Nawet mia­łam jesz­cze tro­chę śliny na szefa, ale stał tro­chę za da­le­ko. Za­wsze prze­gry­wa­łam z chło­pa­ka­mi w plu­ciu na od­le­głość.

– Spra­wa jest pro­sta, dziew­czy­no – za­czął szef – da­jesz nam pa­pier, my nie krzyw­dzi­my two­ich zna­jo­mych.

Mil­cza­łam.

– Żeby nie było, że ble­fu­ję. – Za­stu­kał mocno w drzwi. – Dawać go tu!

Do po­miesz­cze­nia zo­stał we­pchnię­ty zwią­za­ny i po­obi­ja­ny Joe.

– Mamy go, znaj­dzie­my i na­stęp­nych. Gadaj, gdzie trzy­masz pa­pier, a wszy­scy wyjdą z tego cali.

Dobra, walić to. Nie warto. Po­wiem im o skryt­ce w domu. Wcale od tego nie zbied­nie­ję.

– W miesz­ka­niu…

– Nie pier­dol, Yuuki – prze­rwał mi. – Już mamy to, co było w miesz­ka­niu. Wiemy, że masz tego o wiele wię­cej. My­ślisz, że wszy­scy uwie­rzy­li w tę przy­kryw­kę? Han­del uży­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi? Serio?

– Nie wiem, o czym…

– Rób swoje, Iwan.

Przy­głup za­czął tłuc Joe. Kurwa! Nie mo­głam im po­wie­dzieć o ma­ga­zy­nie. Joe długo wy­trzy­ma, to twar­dy koleś.

– Iwan, nóż.

Nie trze­ba mu było tego dwa razy po­wta­rzać. W mgnie­niu oka przy­głup przy­sta­wił nóż do pal­ców Joe.

– Nie palce. Gar­dło.

Shit, zro­bią to.

– Stój­cie. – Mu­sia­łam to prze­rwać, do dia­bła z tym pa­pie­rem. – Jest ma­ga­zyn. Klucz do niego mam w miesz­ka­niu.

– Gdzie jest ma­ga­zyn? – Szef był wy­raź­nie za­in­try­go­wa­ny.

– Na Obrze­żach. Mu­si­cie pójść…

– Spo­koj­nie, nie pój­dzie­my sami na Obrze­ża. Za­pro­wa­dzisz nas tam. I jego – wska­zał na Joe – też weź­mie­my. W razie, gdybyś chcia­ła nas wpro­wa­dzić w pu­łap­kę.

Bingo. Weź­cie mnie. Po dro­dze dużo może się zda­rzyć.

***

Kurwa, nie wie­rzę. Cała droga mi­nę­ła w spo­ko­ju. Na, kurwa, Obrze­żach. Nie wie­rzę, że to się dzie­je. Po­ka­za­łam im ma­ga­zyn. Ja­kimś pie­przo­nym gan­gu­som. Nosz kurwa mać! Ja zwią­za­na, Joe zwią­za­ny. Ich trzech. Nie mamy szans. Jesz­cze nie wiem, czy to ja­kieś przy­pad­ko­we pa­ta­ła­chy, czy pra­cu­ją dla kogoś więk­sze­go.

Od­po­wiedź na moje py­ta­nie do­sta­łam szyb­ciej, niż bym chcia­ła. I była to od­po­wiedź naj­gor­sza z naj­gor­szych. Do ma­ga­zy­nu wła­śnie we­szło kil­ku­na­stu dra­bów. A na ich czele nie kto inny, a sam So­fokles Na­ka­mu­ra. Szef pier­do­lo­nej yaku­zy. Były szef Joe.

– No, no, no. – Nawet Na­ka­mu­ra był pod wra­że­niem tego, co znaj­do­wa­ło się w ma­ga­zy­nie. – Joe-san, wi­ta­my w wyż­szym kręgu. Winy od­ku­pio­ne i do tego w pełni za­słu­żo­ny awans. Roz­wiąż­cie go!

Nie… Joe… 

– Prze­pra­szam. – Tyle mi wy­szep­tał, zanim pa­choł­ki Na­ka­mu­ry go roz­wią­za­ły.

Coraz bar­dziej nie wie­rzy­łam, że to się dzie­je na­praw­dę. To tylko zły sen. Kurwa, Yuuki, jak mo­głaś być tak głu­pia! Za­ufać komuś!

– Ta dziew­czy­na jest już zbęd­na. Zrób­cie z nią po­rzą­dek – roz­ka­zał szef yaku­zy.

Joe nie pa­trzył w moją stro­nę. Pier­do­lo­ny chu­jek.

Jeden z gang­ste­rów pod­niósł mnie i za­tar­gał za drzwi ma­ga­zy­nu. Tuż za drzwia­mi po­czu­łam, że zwol­nił uścisk i usły­sza­łam gru­chot pa­da­ją­ce­go na zie­mię wiel­kie­go ciel­ska. Ob­ró­ci­łam się.

– Ma… Morty? – Za mną stał ten młody na­uko­wiec od pro­duk­cji pa­pie­ru. Z wiel­ką sta­lo­wą rurką w ręku. Kogo jak kogo, ale jego się nie spo­dzie­wa­łam.

– Nie ma czasu, od­wróć się, roz­wią­żę cię.

– Ale co ty…

– Zaraz się tu zjadą wszyst­kie mafie w mie­ście. Chcesz być w ko­mi­te­cie po­wi­tal­nym, czy uciekamy?

Prze­ko­nał mnie.

***

Jaki tu bur­del. Miej­sców­ka Morty'ego wy­glą­da­ła do­kład­nie tak, jak sobie wy­obra­ża­łam miej­sce pracy sa­mot­nych na­ukow­ców, nie wi­dzą­cych świa­ta poza swoją pracą. Wszę­dzie le­ża­ły ja­kieś me­ta­lo­we czę­ści i na­rzę­dzia, a wszyst­kie ścia­ny były po­kry­te ry­sun­ka­mi kredą, sche­ma­ta­mi i rów­na­nia­mi.

– Jak my­ślisz, co z gan­ga­mi? – za­gad­nę­łam go­spo­da­rza tego, ekhm, miesz­ka­nia. – Po­wy­strze­la­ją się tam?

Morty znik­nął gdzieś w po­ko­ju obok. Po­szłam za nim.

– Ej, a w ogóle, skąd się tam wzią­łeś?

Nie dostałam od­po­wie­dzi.

– Morty! Hej! Jak mnie zna­la­złeś?

– Co? Ah, tak. Sze­dłem do cie­bie, żeby po­ka­zać ci skoń­czo­ną ma­szy­nę, ale zo­ba­czy­łem, jak do­sta­jesz w głowę pod swoim domem. Potem sta­ra­łem się was śle­dzić i cze­ka­łem na od­po­wied­nią oka­zję.

– Ale… – Mia­łam tyle pytań, ale nie dane mi było ich zadać.

– Yuuki, to nie jest ważne. Patrz – Morty zdjął płach­tę z wiel­kiej ma­szy­ny i po­cią­gnął za jedną z dźwi­gni. Po chwi­li war­ko­tów z po­zio­me­go otwo­ru urzą­dze­nia wy­padł ka­wa­łek pa­pie­ru. Po chwi­li ko­lej­ny i ko­lej­ny.

Za­nie­mó­wi­łam.

– Wi­dzisz? Udało mi się! Wy­ma­ga jesz­cze kilku po­pra­wek, ale dzia­ła! Dzia­ła to tak, że…

– To nie jest ważne – prze­rwa­łam tech­nicz­ny wywód, zanim się za­czął. – Wła­śnie ura­to­wa­łeś nasz świat, Morty.

– My ura­to­wa­li­śmy. Bez two­jej po­mo­cy już dawno zde­chł­bym z głodu.

Koniec

Komentarze

Cześć, naprawdę świetnie napisana historia. Ciekawi mnie tylko dlaczego ludzie zaczęli jeść papier. W opowiadaniu tego nie wyjaśniasz.

 

Wypatrzyłem dwie małe błędy: 

 

siedzę Siedzę na jakimś krześle.

 

W mgnieniu oka przygłup przystawi przystawił nóż do palców Joe.

 

Pozdrawiam!

 

Those who tell stories rule society.

Cześć.

Kilka uwag.

 

 

– Słuchaj mnie uważnie… – przybliżył się do mnie tak blisko, że mogłam policzyć złote zęby w jego paszczy.

– …to ostatni raz kiedy zabrałaś coś, co należy do pana Nakamury – nie posłuchał mnie, wciąż muszę go wąchać.

– Lewa wewnętrzna kieszeń – nie chciałam mu ułatwiać zadania, ale wolałabym, żeby mnie nie obmacywał.

Itd.

Nie wszystkie dialogi zapisujesz prawidłowo. W uproszczeniu: jeśli po półpauzie jest odgłos “paszczowy” i pochodne (powiedział, rzekł, odrzekł, zapytał, rzucił, syknął, warknął), to mała litera. Jeśli nie (przybliżył) – to nowe zdanie i duża litera.

 

 

 

– Stop – przerwałam mu podnosząc rękę. – Nie znam się na technicznych żargonie.

Technicznym. :)

 

I jakoś zbyt wielu innych błędów nie widzę, choć jestem raczej z tych początkujących i zauważam oczywistości ;)

 

No niezłe, całkiem przyzwoite opowiadanie.

Mam wrażenie, że pewne rzeczy działy się dość szybko, ale z drugiej strony nie zawsze jest sens rozwlekać opisy. Myślę, że nieźle sobie poradziłeś!

 

Pzdr.

 

 

Cześć!

 

Akcja w tym opowiadaniu mknie z taką prędkością, że momentami to trochę jazda bez trzymanki, ale chyba taki był zamierzony efekt? Lubię tego typu historię gangsterskie i tę bardzo płynnie i szybko mi się czytało, ale trochę zabrakło w niej puenty. W sensie ta koncówka prowadzona tylko z dialogiem bez didaskaliów i refleksji troszeczkę stępiła brzytwę jaką jest ta historia.

Tak czy inaczej, przyjemnie się czytało.

Pozdrawiam

Podobało mi się. No okej, jak poskrobać po SF w tym świecie, to się pojawiają niewygodne pytania (Dlaczego ludzie mogą żywić się papierem? Z czego go produkować w ewidentnie ekologicznie i gospodarczo wykańczającym się świecie?), ale chyba nie o realizm w tym tekście chodziło. Jako awanturniczą opowiastkę o sprytnej dziewczynie, która desperacko próbuje przeżyć w zdominowanym przez przemoc świecie, czytało się to natomiast bardzo przyjemnie. Brawa za IMHO sprawne opowiedzenie dość złożonej fabuły w niewielkim limicie. 

Popraw błędy w zapisie dialogów (zbędne kropki, gdzieniegdzie niepotrzebne wielkie litery), a z dużą przyjemnością kliknę bibliotekę. 

ninedin.home.blog

No dobra, parsknęłam śmiechem, kiedy przeczytałam to:

 

– A my, mole, co mamy żreć, co?

Poprawiłeś mi humor, rozbawiłeś. Jednak, jeśli chodzi o tekst, to nie zostało w Twoich molach zbyt wiele molowatości, poza oczywiście wpieprzaniem papieru. Zmieniłeś ich w ludzi. Jeżdżą autami, mają protezy i implanty, zastanawiają się nad wyskoczeniem z trzeciego piętra. A nad czym się tu zastanawiać, skoro mole mają skrzydła. Gdybyś trochę tej molowatości zostawł, klikłabym na Bibliotekę, ale ponieważ jest jej za mało, musi Ci wystarczyć moje rozbawienie.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

O, Irko, wyjaśniłaś mój problem! Musiałam przegapić to zdanie, no brawo ja. 

ninedin.home.blog

Właśnie się dziwiłam, że nikt tego nie zauważył ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dziękuję wszystkim za wartościowe komentarze! Mam nadzieję, że najważniejsze błędy poprawiłem. W zamyśle miała to być szybka i dynamiczna opowieść, więc widzę, że to udało mi się zrealizować. Przyznaję, że tak bardzo skupiłem się na historii, że gdzieś umknęło mi zbudowanie świata. Na przyszłość postaram się to bardziej wyważyć. 

Co wy z tymi pytaniami o ludzi jedzących papier, jak w tekście stoi, że ludzie odeszli a papier jedzą Mole, którymi są bohaterowie?

 

ekhm…

 

[Przeczytane]

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Hej!

Trochę błędów wyłapałam, ale wybacz, wyjątkowo nie chce mi się ich punktować. Zwrócę tylko uwagę na dwie rzeczy: po pierwsze, te zwroty typu “z ostrożnością”, “z niepewnością” jakoś tak sztucznie i niezręcznie brzmią. Zwykłe ostrożnie/niepewnie by sprawę uprościło.

A po drugie: kto? → Joe; ale: kogo? → Joego. Odmiana imienia by nie zaszkodziła ;)

 

Wujek Pascal raczył mnie anegdotami o przeszłości w przerwach między lekcjami samoobrony (vel "napierdalania") i kradzieży kieszonkowej (vel "podpierdalania").

Tak mnie urzekło to “napierdalanie i podpierdalanie”, że zatrzymałam się na moment, żeby się dobrze wyśmiać przed dalszą lekturą. Gratuluję :)

 

No dobra, nie chciało mi się łapać pojedynczych błędów nie tylko dlatego, że już dziś to zrobiłam w kilku innych tekstach… Ale też – i głównie – dlatego, że wartka akcja mnie zassała. Naprawdę, przez to opowiadanie się pędzi takim żwawym galopkiem. Jest pomysł, jest akcja, są twisty mniej (głównie) lub bardziej spodziewane… No i w tym wszystkim jest element dziwności – sekretne życie (niedostrzeganych przez rzesze przedpiśców) moli. No i fajny, lekki styl. Mimo tych pewnych niedoróbek czytałam z przyjemnością i ogólnie mi się podobało :)

Pozdrawiam!

Spodziewaj się niespodziewanego

My jesteśmy mole książkowe, zgrabne, ładne i cyberpunkowe

 

Cześć, debiutancie! I to nie byle jaki, a bardzo udany.

 

Język fajny, acz niedoskonały – po pierwsze: nie do końca łapiesz, po co są przecinki: „mieć, co” jest tak błędne, że wywołuje zwarcie w mózgu. Między podmiotem, a orzeczeniem przecinka być nie powinno. Nie rozumiem też, po co zmieniasz czas z dynamicznego teraźniejszego na powolny przeszły (zaraz w pierwszej scenie, ale później też) – w ogóle bałaganisz z tym czasem narracji. Trafiło się parę zbędnych zaimków, tu i ówdzie zgrzyty tonu, jak choćby "ujrzałam", które w cyberpunkowym tekście jest przybyszem z innej bajki. I to nieszczęsne „się” obcą manierą wklejone za czasowniki. Są anglicyzmy ("nieco znam się na świecie, w którym żyjemy") oraz consecutio temporum, co prawda w śladowych ilościach. Na przyszłość pamiętaj też, że didascalia niegębowe (zob. https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/ ) są osobnymi zdaniami i powinny się zaczynać dużą literą. I dlaczego „Sophocles” występuje w niepolskiej pisowni? Powinno też być "odkrzyknął", nie "odkrzyczał".

 

Błędy semantyczno-frazeologiczne: książki i gazety powinny wychodzić, nie przychodzić (choć do biblioteki może i przychodzą). Pustostanem nazywamy mieszkanie, w którym nikt nie mieszka, nie ruderę, jak to wynika z Twojego opisu.

 

Przejdźmy do fabuły: przeskok między „odkryciem”, a byciem już bogatą jest bardzo nagły, a miałeś jeszcze zapas znaków. Właściwie dlaczego tak łatwo rozwiązałeś wątek długu wobec mafii? Trochę to burzy zaburzenie niewiary, Yuuki też trochę łatwo dała się Morty’emu przekonać. Brakuje mi opisu draba w scenie w piwnicy („paskudna morda” niewiele mówi), scena jest w ogóle dość skrótowa. Druga część opowiadania nie do końca mi się łączy z pierwszą, akcja mocno przyspiesza i nie ma kiedy złapać oddechu. Niby ustawiłeś wszystkie elementy zaraz na początku, ale rozwiązanie sprawia wrażenie deus ex machina, bo zapowiedziane było jednak ciut za subtelnie. Po prostu za dobrze odwróciłeś uwagę od Monty'ego i przez to o nim zapomniałam.

 

Ale w sumie zaliczam schemat. Pomysł z miastem moli książkowych jest, bez wątpienia, nowatorski, choć w praniu wychodzi po prostu cyberpunkowo. Zauważ, jak wielu czytelnikom umknęło, że Twoi bohaterowie nie są ludźmi – jurorzy, obowiązani czytać z uwagą, zauważyli, ale na przyszły raz może warto ten fakt mocniej zaznaczyć. Całość, w każdym razie, czyta się lekko i gładko, zwłaszcza początek.

 

Elementów dodatkowych nie zauważyłam.

 

Jeśli chcesz mieć pełną listę źle użytych słów, poproszę o adres mailowy na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Bardzo ciekawy świat przedstawiony i wciągająca fabuła. Ciekawy pomysł z życiem moli w opuszczonej bibliotece. Dobry, wymowny, wieloznaczny tytuł. Tylko dlaczego głodujące mole nie postanowiły wyjść poza swoje “miasto”, jakim, jak zrozumiałam, była biblioteka i poszukać jedzenia gdzieś dalej? Pewnie miało to jakieś uzasadnienie, ale w tekście nie ma o tym ani słowa, a przynajmniej nie wyłapałam, a przydałoby się coś takiego. 

Trochę mnie zatrzymywały pewne niezręczności językowe i zbyt częste mówienie o rzeczach oczywistych, np.: 

Cholera! Dogonili mnie. Swoimi wielkimi cielskami zastawili całą uliczkę. Nie mam dokąd uciec. 

Te zdania są niepotrzebne, bo z dialogów da się wywnioskować, co się stało i można się też domyślić, że gdy uliczka jest zastawiona, to bohaterka nie ma dokąd uciec. 

W tekście jest sporo błędów interpunkcyjnych, językowych i stylistycznych i powtórzeń, które naprawdę rzucają się w oczy. Poniżej kilka przykładów: 

Skoczył na mnie(+,) przypierając mnie kijem do drabów jak do ściany. 

Powinien być przecinek przed imiesłowem zakończonym na -ąc i jest powtórzenie. 

Przybliżył się do mnie tak blisko, że mogłam policzyć złote zęby w jego paszczy. 

Powtórzenie. 

Posłucham cię, tylko proszę, mów w drugą stronę, twój oddech… 

– …to ostatni raz(+,) kiedy zabrałaś coś, co należy do pana Nakamury. – Nie posłuchał mnie, wciąż muszę go wąchać. 

Powtórzenie. 

Dopóki nie dostanie wyraźnego polecenia od bossa(+,) nie zrobi mi krzywdy. 

Miałabym(-,) co jeść przez co najmniej cztery dni. 

Czy mi się zdaję, czy usłyszałam nutkę troski w jego głosie? 

Zdaje bez ę na końcu. 

Jeśli chcę mieć(-,) co jeść, muszę spróbować zwędzić coś w Harlequinach. 

Wskazał ręką na palonego przeze mnie fajka. 

Pisanie w narracji “fajek” jest zbyt potoczne. W dialogu by dało radę, ale w narracji razi. 

Witaj, PanieDomingo!

 

Poniżej moje jurorskie notatki:

 

Za kawałek papieru (21937 znaków)

 

Mniemoza (mnie, mnie, mnie i jeszcze raz mnie, mi i mi). Mieszanie czasu teraźniejszego i przeszłego i jakieś drobne usterki (np. spacja przed kropką). Zakończenie lekko pospieszne.

I to chyba tyle z uwag. Generalnie podobało mi się nazewnictwo i świat w którym Mole vel ludzie-mole, jedzą papier. Mottewagen – Auto dla moli na styl Volkswagena itd. Czuję jednak pewien niedosyt przez wzgląd na niewykorzystane możliwości, a do limitu jeszcze trochę znaków zostało.

Takie rozrywkowo/przygodowe pisanie nastawione na akcje może sprawiać frajdę. Fabuła dość prosta ale czytało się dość gładko. Jest pomysł na bohaterów, na świat też. Pozostaje szlifować warsztat i dalej pisać kolejne opowiadania!

 

Pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Dziękuję bardzo jurorom za uwagi! Sugerowane zmiany wprowadzone, oczywiste błędy (mam nadzieję) poprawione. Zmotywowany krytyką zabieram się za szlifowanie warsztatu.

Pozdrawiam :)

Zmotywowany krytyką zabieram się za szlifowanie warsztatu.

I tak ma być! yes

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Fajny pomysł na świat, trochę słabo przedstawiony.

OK, zauważyłam zdanie o molach, ale czytało się jako o ludziach. Palą papierosy, mają przemysł, ale nie potrafią wytwarzać papieru. I najwidoczniej nie potrafią żywić się produktami do produkcji papieru. Nie potrafią latać. Nawet nazwa mafii pozostała bez zmian. Mało molowate te mole.

Fabuła prosta, ale kopciuszkowy schemat daje radę.

Babska logika rządzi!

Finklo, dziękuję za komentarz. Ze wszystkim oczywiście się zgadzam. Po paru miesiącach już sam widzę te wszystkie luki i wady. Bardziej myślałem o fabule niż o świecie i wyszło jak wyszło. Ot, taki był mój portalowy debiut. Ten najcięższy pierwszy krok. Od tamtej pory staram się uczyć na błędach i doskonalić warsztat. Mam nadzieję, że efekty będą widoczne w następnych tekstach :)

Kto by pomyślał, że papier może być taki cenny ;) Fajny, mimo tematyki właściwie lekki tekst, ze zwartą akcją i bez zbędnych dłużyzn :)

„Bóg jest Panem aniołów i ludzi, i elfów” – J.R.R. Tolkien

nati-13-98, dzięki za komentarz. Cieszę się, że tych parę wymienionych przez Ciebie elementów udało mi się w tym moim debiutanckim opku :)

Nowa Fantastyka