Las wiedział.
Był mądry.
Wśród poszycia pomykała młoda łasica, syta i radośnie podskakująca. Droga, po wielekroć wydeptana, prowadziła ją do bezpiecznej nory, z wiecznie głodnym potomstwem. Spieszno jej było do oczekujących nieporadnych pędraków. Sutki nabrzmiały. Bolały. Ale słodko.
Mało co zważała na otoczenie, niemal wbrew naturze, myszkującemu jedzeniu skłonna była tym razem odpuścić, jednakże nagła cichość zmusiła ją do zatrzymania.
Węszyła.
Starała się. Po prostu całe ciało zamienione w nos.
Nic nie przelatywało, nie biegło, ni skradało. Robak ziemi nie drążył, a pobliski żuk znieruchomiał.
Nic nie wyczuła.
Ani ruchu!
Nie leżało w jej naturze poddawać się i walki unikać. Ząbki miała gotowe, łapki chwytne, a ciałko wykrętne. Poradzi sobie z dziesięć razy większym przeciwnikiem, spadając mu na kark, by wgryźć się weń na śmierć. A jednak przywarowała, kamień ruchliwszy. Martwotę udając, słuchała, a jej małe, prędkie serduszko, niemalże wyskakiwało spomiędzy żeber, łamiąc je prawie. Tłukło się przerażone, nie znając powodu.
I martwota nie tylko zwierzynę dotknęła. Nie! Paprocie tuż powyżej ni drgnęły, jakby mróz je ścisnął, drzewa przezornie zatrzymywały płynące wskroś pni soki, w korę wciskały sią ćmy i robaczki, szukając bezpiecznego schronienia.
Coś się działo!
Choć żadnego zapachu i martwa cisza.
Groza zmroziła otoczenie.
I wtedy zadudniły głucho powolne kroki stwora dążącego wprost przed siebie i na nic nie zważającego. Co żyje, niech zejdzie z drogi albo zostanie zdeptane.
Jeden dębczak widać nic nie rozumiał. Młody. Soki w nim szumiały, kiedy poczwara przechodziła obok. Usłyszała. Nic jej nie uchodziło. Zatrzymała się.
O ile to możliwe cisza zapadła jeszcze głębsza.
Obca nabrała tchu i szarpnęła pniaczek. Jeśli sobie roił, że mocny, udowodniła mu co innego. Wyrwała jak chwast. Na darmo czepiał się korzonkami gleby. A ona cisnęła nim jak śmieciem i nawet nie spojrzała, nie żywiła się drewnem.
Za to czym innym tak, a słyszała w pobliżu trwożliwe, pospieszne serce. Najpierw zamorduje, później zje, choć tym sposobem nie uciszy nieskończonej żądzy. Spoglądała bacznie po otoczeniu, bladymi oczyma przenikając mrok.
Łasiczka czuła jak zimno przenika aż do kości, a śmierć tuż i ocalenia znikąd, bo pozorna martwota zostanie przejrzana, przed tamtą prawda się nie ukryje.
I nie ukryła.
Obca, której cycki zwisały aż do ud, a skóra łuszczyła się na potwornym ciele, obłażąc, jak skóra z liniejącego węża, złapała wreszcie trop.
I ruszyła gwałtownie.
Przeszła nad łasiczką, nawet jej nie tratując, w drodze do sytniejszego pożywienia, wydeptując własną ścieżkę, bo nie chodziła cudzymi. Zza lasu przybywała, by swoje przeznaczenie zapisać. Za nic miała cudze.
Usłyszała kroki pospieszne, niecierpliwego stworzenia tupiącego po udeptanej ścieżce, popędzanego nadzieją, z sercem gwałtownie bijącym i to nie tylko od biegu. Dwa rytmy tam się zgrywały, oj niepobratane, równie strwożone. Choć inaczej. Gorące jednakże i jakże żywe! Młode! Wcielenie witalności.
Ależ wabiły!
Musiała do nich. Trop znany, choć daleki. Więc tylko z początku pospieszała. Kroki ucichły.
– Za późno – powiedziała sobie.
Przystanęła.
Ale śladu nie straciła
Tylko na chwilę poniechała marszu.
Teraz szła wolno, ciągnąc za sobą nieporadne nogi, zgrzytała nielicznymi zębami, czarnymi u korzeni, wyżej żółtawymi i zielonymi od jadu, znowu wołanie dobiegało natarczywe. I chętnie mu ulegała. Natura nie da się oszukać.
Podążając za tropem, dotarła do muru, niewidocznego, lecz trwalszego niż kamień, zabezpieczonego najnikczemniejszymi zaklęciami, wykoślawiającymi przestrzeń, niszczącymi glebę i roślinność. Paprocie tu schły, jagody krwawiły, tylko grzybom się udawało przetrwać, co prawda tym najbledszym, zatrutym jak połamane nadzieje.
A ze środka chatki, nie za dużej i z pewnością zaniedbanej, z zapadłym dachem, mchem obficie porastającym ściany, dobiegały głosy. Słodkie, miód mniej pieści podniebienie. I to one ją tu przywołały z daleka. I od razu dojrzała, jakżeby inaczej, kota na progu, czarnego niczym smoła i oczywiście z czerwonymi oczyma. Na pierwszy rzut oka widać, że chowaniec. A żeby tego było mało, z szumem nadleciało ptaszysko niosące w dziobie skradzione świecidełka. Bez dwóch zdań, złodziejski kłobuk. Wszystko tu rosło jak na drożdżach, za najlepszą pożywkę mając ludzką krzywdę.
Ależ chciała do nich! Nogi i ręce ze stawów się wyrywały. Płakała w środku, że oddzielona. Wszakże drapanie niewidzialnego muru nie pomagało. On nie przepuszczał. Zrodzony z takiej magii, że niepodatny. A głosy tak kusiły zapowiedzią niebiańskiej słodyczy!
– Dopłacę nawet więcej – mówił młodszy, żywszy, zarazem lękliwy i gniewny.
– Ależ dziecinko – odpowiadał starszy, niespieszny i życzliwy. – Nie trzeba wcale. Ja ci chętnie we wszystkim usłużę. Mateczka Jagusia nie wystawi takiej słodkiej panienki na pastwę obłudnej tłuszczy.
Stworzenie u muru chciałoby wystawienia, którejkolwiek, a najlepiej obydwu naraz. Aż zżerało je od środka, kiedy usiłując naruszyć mur, gapiło się na wiedźmią chatkę, której do oddania pełni opisania tylko kurzej stopki brakowało.
– Bo to przecież niesprawiedliwe! – dolatywało ze środka. – Tak nie powinno być. Zaraz kłoda pod nogi, by nigdzie nie dojść. Zamrzeć, zaledwie liznąwszy młodości. Tkwić jak kołek w płocie, kiedy ruszać się właśnie trzeba. Czemu innym się udaje, a mnie zaraz spotyka takie nieszczęście? Czy one lepsze?
– Przecież, że nie, serduszko. Wybornie znam to zabobonne tałatajstwo, słówka mające nowe, wedle czasu, a chętki stare, wiecznie samolubne. Tu do lasu stale przyłażące po ścieżkach. Z setka tych stóp była, skora chować to, czego w tamtym świecie wstyd. Bo zawsze grzech lub przestępstwo. O tak – zachichotała mateczka Jagusia – jak ja tych bogobojnych ludków dobrze poznałam od tej strony. Nie zwiodą mnie wcale! Im się zdaje, że tu wszystko przepada, kiedy po prostu żyje inaczej. Wychynie z grobu. Na to i głaz stupudowy za lekki. Więc ty się nie bój, tyś nic złego nie zrobiła, tylko niesprawiedliwą psotę losu usiłujesz naprostować, i jako rzekłam, masz we mnie wiernego sprzymierzeńca!
Obca pochyliła się. Prawda, tu spoczynek nie ostateczny.
Rozgrzebała ziemię.
Jednakże mur fundament miał tak głęboki, że pierwej to piekła by się dokopała.
– Jesteś moją jedyną nadzieją! – tymczasem ze środka chatki dolatywał żałobny głosik krzywdzonego dziewczątka. – Inaczej czeka mnie zguba z ich strony. Zazdrosne staruchy.
– Tak, duch, by pogrzeszyć, jeszcze w nich silny, tylko ciało mdłe – parskał sędziwy, mądry. – Dla własnych występków z lat młodych łaskawsze, by, kiedy ich czas przepadł, cudzych nie darować. Ale przed nimi cię osłonię.
Chwilę cisza panowała, a obca u muru spróbowała podskoczyć, ale i tak się nie przebiła. Zapora sięgała pewnie do samego nieba, swoim tylko furtkę uchylając. Zafukała, po czym znowu zasłuchała się w gadkę.
– A uda się? – lękiem pobrzmiewało z mrocznej sadybki.
– Pewnie! – padło szybkie zapewnienie.
– Trochę mi strach.
– Boisz się? Niepotrzebnie, duszko. Ja wiedząca.
– Ale inne – młody głosik się zachwiał – chorują po tym, umierają. Albo liczko im szarzeje, nogi puchną. Ręce się trzęsą, a nogi kolebią. Widziałam! Całkiem przypominają oślizgłe żaby. Już lepiej zemrzeć. Nie przekonasz mnie do niczego innego!
Znowu cisza chwilę panowała, ale później śmiech rozbrzmiał.
– Bo własnym sumptem usiłują dokonać tego, co im niedostępne. One nie wiedzą. Głupie! Ja mocna w tych sprawach i niejednej już słodkiej panience szczęśliwie dopomogłam wykaraskać się z tarapatów, w jakie nieopatrznie popadła przez młodzieńczą jurność. To nic złego. Ty we mnie wierz! Tu masz dekokt sto razy sprawdzony, spędzi utrapienie raz dwa.
Z drugiej strony milczenie. Ale takie, że chatkę zdawało się rozsadzać. No i aż gorzało, mrokiem ściany malując, a takim żarem, że mniejszy przepali żelazne okowy. Świat wokół ucichł. Choć nie po to, by słuchać. Uszy zatykał.
Nadaremnie, jeszcze nic nie dobiegło końca.
– A mogę u ciebie?
– A czemu u mnie?
– Wygnać mnie wolisz?
– Przecież cię przyjęłam jak rodzoną córę. Kto dla ciebie życzliwszy? – tłumaczył przymilający się głos.
– Ale chyba wiesz, że różnie bywa? Słabuje się po tym, womituje. Liczko blade wszystko zdradza. Nie chcę, by ktoś widział.
Śmiech zabrzmiał rozgłośny, chowaniec na progu grzbiet wyprężył, kłobuk pióra nastroszył. Trzask poszedł, kiedy skry po nich przebiegły. Na swój sposób straszydła brały udział w rozmowie, skoro dotyczyła spraw, które dobrze rozumiały.
– Niegłupiaś ty, mogłabyś zostać moją uczennicą. Lubię takie przewidujące dziewuszki. Zostań, ale nie w chacie. Dość mi już krwi, nie potrzebuję twojej.
Obca po tym oświadczeniu mocniej naparła na zaporę, grzyby po drugiej stronie zalśniły, spod ziemi westchnienie się dobyło, a jakaś nieopisana rzecz wydęła glebę. Choć nie wynurzyła.
Czekała.
– Krwi?
– Dziecinko, nie widziałaś, jak w stosownym czasie onyż kłopocik wyłazi?
– Ale ja nie rodzę.
– No nie, ale w brzuchu coś jednakże nosisz. Odrobinę upuścisz, nie umrzesz od tego.
Niemal się słyszało, jak w środku młódka przełyka gruzeł śliny.
Ale pytanie zadała.
– To gdzie mam iść?
Ochocza odpowiedź padła natychmiast.
– Zawiodę.
Wyszły na zewnątrz. Starucha prowadziła, koścista z niej była niewiasta i okrutnie pokrzywiona. Konszachty ze Złym widać nikomu na zdrowie nie wychodziły. Za nią postępowała smukła panienka, śliczna jak malowanie i przestraszona nie na żarty. Patrzyła na otoczenie tak, jakby widziała je po raz pierwszy, liczko miała blade i spocone, krok niepewny, zaś nade wszystko ogromne, rozedrgane oczy.
Aż serce się krajało.
Choć czuwającej podle muru obcej nie drgnęło. Oblizała zeschłe usta na widok owych smakołyków.
Dziewczyna nagle spłoszyła się. Strach ją brał stale, prawie żywcem pożerał. Widok mrocznego lasu napełniał zrozumiałą grozą.
– Gdzie mnie wiedziesz? – wycharczała, czując, że za późno na wszelki ratunek. Zawierzyła najgorszemu wrogowi.
– A tam, do korzenia tego, co niby siedzisko – stara wskazała nieodległe drzewo, próchniejące, zeschłe, choć równocześnie mocno obrośnięte grzybem, poza tym z korzeniem czarniejszym od nocy, a równocześnie lśniącym.
Młódka się wzdrygnęła.
– No, nie zwlekaj – popędziła ją wiedząca. – Takich spraw lepiej słonku nie pokazywać. Rozpowie. Pospiesz się, a zaraz będzie po wszystkim.
– Na pewno?
– Nie pierwsza to dla mnie robótka. Pójdzie łatwo, nic nie poczujesz.
– Przysięgasz?
Wiedźma zaśmiała się.
– A jeśliby nawet zabolało? – spytała. – Powstrzyma cię to? Wiesz dobrze, co w zamian. Wstyd, albo i co gorszego, żadnych widoków na przyszłość, smętne, byle jakie życie wśród wytykania palcami i pewnej nędzy. To dla ciebie mają twoi.
Dziewczyna syknęła.
– Zróbmy to szybciej! – postanowiła.
– No, teraz to tyżeś moja. Siadaj.
Pod niewidzialnym murem patrząca obca śliniła się. Żądza ją szarpała i nie wiadomo, która z tamtych dwóch bardziej ją kusiła. Obydwie smaczne, złe, zepsute, zaspokoją głód. Byle je dorwać.
Ale nie mogła ni o ćwierć naruszyć zaczarowanej zapory. Ostre pazury okazywały się zbyt tępe.
Tamte dotarły do siedziska.
– I co dalej? – spytała dziewczyna.
– Nic nadzwyczajnego. Kolejny mały kroczek.
– Już sporo postawiłam.
Stara zaśmiała się.
– Drugim wyborem potwierdzasz słuszność pierwszego. Usiądź i wypij.
Ale młódkę nawiedziły wątpliwości. Mocne. Gryźć zaczęły. Ślinę przełykała, a na buzi zrobiła się czerwona od napływu krwi. I prawie nie oddychała.
– Przestraszyłaś się? – zamruczała starucha.
– Tak jakoś.
– Chwila i będzie po wszystkim. Pomyśl o swoim życiu. Panna z brzuchem, a później z bachorem bez ojca, a przez to, że miłość słodka, ale jej cena gorzka. Tego chcesz?
Młoda strachliwie położyła rękę na sercu, ale żywo głową pokręciła i natychmiast usiadła na czarnym korzeniu, opierając się plecami o szary, sypiący się pień. Prędko nabrała odwagi, odbywając drogę do próchna i siwego grzyba, odwiecznie oczekującego wśród narastającej ciemności nieodłącznie w śmiertelnej ciszy.
– Daj mi to! – wycharczała, wyciągając drżącą rękę, a w jej środku małe serce zabiło szybko. Z piersi próbowało wyskoczyć.
Mateczka Jagusia natychmiast podała kubek. Dziewczyna nie namyślała się wcale, choć zamknęła oczy, kiedy przełykała wywar.
Noc jeszcze bardziej pociemniała.
I coś wyło tak rozpaczliwie, że sumienie kata poruszy.
Ale z daleka dobiegało.
Za to blisko jakby setka piorunów naraz uderzyła, taki trzask poszedł od korzenia. Nie biły na darmo.
Lśnił.
– I co teraz? – spytała niecierpliwa dziewuszka. Chciała już to mieć za sobą.
– Podkasz suknię!
– Ale po co?
– Chcesz ją pobrudzić?
– A tak, nie pomyślałam.
– Pierwszy raz – zamruczała mateczka Jagusia. – Wtedy nigdy nic się nie wie. Następnym razem pójdzie łatwiej.
– Nie będzie żadnego następnego! – zaperzyła się ślicznotka. – Przenigdy! Nabrałam rozumu. Kiedy któryś zechce ze mną mieć do czynienia, to nie prędzej jak mnie w czepiec przyoblecze w przytomności wszystkich sąsiadów, dom mi zapewniając obrośnięty winoroślą i koniecznie z różami na klombie.
– Toś sobie wszystko zaplanowała.
– Jakże inaczej? Po co bym przychodziła do tego lasu, gdzie ludziom wszystkie drogi pomieszane?
– Trafiłaś wprost.
– Ścieżka tu prowadzi udeptana niezliczonymi nóżkami. Wystarczy podążać ich śladem. Każdy trafi, bo tyś znana – przypochlebnie zauważyła panienka.
– A ty niegłupia.
– Dlatego dopilnuję, bym dostała wszystko, co mi się należy. Bez tego nic!
– Każda tak się zarzeka przed, nim czułym słówkom ulegnie, a jak już nogi rozłoży, uwiedziona marą szczęsnego losu, później przybiega do mnie po ratunek, by życia sobie nie zawiązać u zarania. Dlatego powiem ci, że najlepiej, to jakbyś kilka ziółek wzięła, jak najdzie cię wielka potrzeba. A najdzie na pewno. Gorąca krew gra w młodych. Rozumiem to. Przychodź wtedy, nauczę co i jak.
Dziewczyna rady puszczała mimo uszu. Swoje wiedziała lepiej. Zawierciła się na korzeniu. Jej liczko nieco pojaśniało, wręcz zdrowe rumieńce na nie wróciły.
– Nic się nie dzieje – oświadczyła.
– Więc daj coś od siebie.
– Co?
– Wyprzyj to!
– Jak? – cienkim głosikiem spytała panienka.
– Tak z głębi, jakbyś rodziła – zachichotała wiedźma.
Młódka się żachnęła, ale oburzeniem nie zawrzała. Nie chciała rozdrażniać staruchy.
– Spróbuję.
– Nie, duszyczko. Żadnych prób, tu nie będzie powtórki, by za drugim razem udało się lepiej. Za pierwszym musi. Inaczej pożałujesz.
– To co mam robić?
– Starać się.
Po dziewczynie było widać, że daje z siebie wszystko, ale jej wysiłki spełzały na niczym.
– Nie mogę – wydyszała. – To nie chce wyjść. Uparło się.
– Przyczepił rzep nieznośny – potaknęła mateczka. – Zawsze skory życie zatruć. Ale, jak się jeszcze trochę postarasz, to temu zaradzisz. Nie ulegaj słabości. Ty albo on. Wypędź go, dziecinko!
– Nie idzie! – zasyczała panienka, a jej ładna twarz aż się skurczyła.
Wiedźma chwyciła ją za ręce.
– Boli – tamta nagle poskarżyła się drgającym od męki głosem. Spływała potem i dygotała.
– Wyrzuć to z siebie. To niesprawiedliwy obowiązek, na który jeszcze za wcześnie. Ty powinnaś się bawić i cieszyć życiem, nie targać ciężary, które twą skrzydlatą duszyczkę przygną do ziemi. Tyś nie robak, a piękny motyl. Tylko trochę trudu, aniołku i będzie po kłopociku. No, nie ustawaj.
Dziewczyna cała się napięła, żyły wystąpiły na jej twarz, zadyszała.
– Boli! – sapnęła i zaraz dodała. – Krew!
Ciekła strumykiem po jej nogach, skapując na chętną do jej pochłonięcia ziemię, kroplami znacząc korzeń. Lśniąc na nim jak ogień. Czerwień wśród czerni. Czeluść płonąca.
– To nic, nic, zawsze tak – mruknęła wiedząca.
– Oszukałaś mnie? Umieram?
– Och, nie płacz, co miesiąc i bez tego krwawisz.
– Już nie.
– Ale chyba chcesz ponownie?
– To nie umrę?
Wiedźma zachichotała. Odstąpiła od dziewuszki, wzięła się pod boki i patrzyła z ogniem w oczach, zadowolona z dobrze wykonanej roboty.
– Przeciwnie, jużeś wolna od tej bolączki.
– Słabo się czuję.
– To akurat nic dziwnego, przejdzie. Wypij to – podała nagotowany dekokt. Niejeden miała na każdą okazję.
– A to na co?
– Wszystko musisz wiedzieć, prawda? Siły ci wróci prawie natychmiast.
Dziewczyna powąchała.
– Pachnie brzydko – zauważyła.
– Co pożyteczne, mało urodziwe – parsknęła wiedźma. – Jużeś nie taka przestraszona, ale do domu to chyba sama nie wrócisz?
Młódka zamachała głową.
– Muszę! – oświadczyła. – Nikt nie powinien zauważyć, że gdzieś chodziłam, łatwo zrodzić plotki.
– A zabić je trudno – dodała Jaga.
Panienka dość się namyślała. Lek trzeba od razu. Zawsze nie w smak. Wypiła, co trzeba. Zakaszlała, aż łzy paciorkami popłynęły po gładkim liczku. Od razu pokraśniała. Zdrowie wróciło. Wstała bez namysłu, poprawiła suknię, przez co na chwilę zwróciła uwagę na to, co poniewierało się na ziemi, wprost między jej nogami. Ze wstrętem odwróciła wzrok od krwawego ochłapka. Gorycz zalała trzewia. Psuła smak ohyda.
– Rzeczywiście czuję się silniejsza – spostrzegła. Jeszcze raz wygładziła materię. Teraz nic jej nie uchybiało. I żadnego niepożądanego wzroku nie przyciągnie. – Bardzo ci dziękuję, ty jedna mnie nie zawiodłaś.
– Po to jestem. Zabierz ze sobą moje błogosławieństwo.
– Dzięki za dobre słowo.
– Zmykaj! Chcę wiedzieć, że swój los pochwalisz. Oby nie jeden raz.
– Na pewno. Pójdę już.
– Tak, drogę znasz. Prędko wracaj do swoich, żebyś sobie biedy nie napytała, jak komuś przyjdzie pomysł do głowy zajrzeć do twej izby.
– Dziękuję, babko, lecę.
Pobiegła.
Wiedźma sapnęła. Chwilę patrzyła za pomykającym dziewczątkiem, już wyrzucającym z myśli przeszłe uczynki, pewnym, że zakopane w grobie niepamięci. Ale ostatni z nich, póki co, spoczywał na krwawej ziemi. Mateczka Jagusia spojrzała na okrawek.
– Jak zawsze – wymruczała. – O tym szybko starają się zapomnieć, a mnie pozostaje do uprzątnięcia. Raz obcych wyręczysz, na zawsze będziesz musiała. Łatwo przywykają na cudze barki kłaść własne ciężary – zrzędziła.
Ale obowiązku nie poniechała, rosła dzięki podobnym, więc sięgnęła za drzewo, by wydobyć wielgachną łopatę, taką wprost wyglądającą na używaną do wyciągania rumianego chleba z pieca, tylko, że popękaną i pokrytą warstewką pleśni. Wiedźma wprawnie użyła narzędzia, nieraz miała do czynienia z podobnymi pracami i zgarnąwszy na nią ludzki okrawek, zamachnęła się, by cisnąć nim poza obręb własnej domeny. Spadł w paprocie. Nawet za nim nie popatrzyła, za to wzrok skierowała w stronę przyczajonej obcej. Wreszcie ją zauważyła.
Fuknęła.
Nie odegnała tak niepożądanego gościa.
– A kogo tu mamy? Kolejna, która z narodzinami ma kłopot? – zaśmiała się. – Z taką różnicą, że chciałaby, a nie może?
Obca rozcapierzonymi pazurami mocniej zadrapała w powietrzu, usiłując przedrzeć się przez zaporę.
Wciąż nie potrafiła, choć tu takie rzeczy się działy, że powinna. Zło zawsze zdradza swoich.
Gospodyni odstawiła łopatę, wzięła się pod boki i podeszła do gościa. Zatrzymała się może o dwa kroki naprzeciw, zdając sobie sprawę z muru, jaki je oddzielał i bynajmniej nie zamierzając go nieopatrznie przekroczyć.
– Czego chcesz, namiastko ludzkiej istoty? – przemówiła wzgardliwie.
Obca pazury wyciągała, wściekle atakując zaporę, ale dosięgnąć drugiej nie zdołała. Przy każdej próbie mur ją odpychał. Kilkakroć próbowała mimo to. Zło jednak dochowało wierności.
Ochłodła, choć patrzyła oczyma zimniejszymi niż lód.
– Aleś głupia! – prychnęła wiedźma. – A na równe dzieła za słaba. Tę osłonę wzniosły prawdziwe Moce.
– Przekrocz ją, sama się przekonasz, jakażem słaba.
– Gadasz tak, jak wyglądasz.
– A tyżeś niby piękna? W lustro popatrz.
– I nawzajem, szkarado. Za brzydka jesteś, by się z tobą zadawać.
Obca wyszczerzyła zęby, wilk nie pochwaliłby się ostrzejszymi.
– Chodź, ślicznotko, podziel się liczkiem urodziwym, ładnie proszę.
– Kiedy mi dobrze po mojej stronie. Po co miałabym to robić?
– Żebym duszę mogła z ciebie wyszarpać i zjeść.
– Głupia!
– Zdołam.
– To niemożliwe.
– Dam radę.
– Ty naprawdę jesteś głupia, mamuno, prawdą tak w oczy kolesz?
– Tu nic jej nie ukryje.
Wiedźma wzięła się pod boki.
– Ale wypowiadasz ją, kiedy nie trzeba. Tu ona widoczna bez paplania. Pewnie przez to nic nie pojęłaś, tyś z innego miejsca, gdzie słowa, słowa, słowa. A ja przecież nie mam duszy. Każdy wie, że po przymierzu z potęgami, ona odchodzi.
Pokraczna stwora wiła się, usiłując przebyć magiczną zaporę. Ale po to ją ustanowiono, by takim, jak ona to się nie udawało.
– Ależ masz, głupia milczko! – wydusiła z siebie słowa tak ciężkie jak młyńskie kamienie. – Inaczej mocy byś nie utrzymała. Wątłą, cienistą, byle jaką, jednakże sytny okrawek.
Mateczka Jaga syknęła.
– Okrawek?
– Po tym, czegoś się po stokroć dopuszczała na szkodę ludzkości spaczony i jałowy.
– Ty o ziomków dbasz?
– Karmią mnie.
– Chyba słabo?
– Swój strzępek duszy masz za posilny?
– Przecież go łakniesz?
– Spożyję ze smakiem.
Wiedźma pochyliła się, by zaraz odstąpić. Mamuna natychmiast zamachnęła się do ciosu. Nie dotarł.
Jędza parsknęła.
– Wyrodna poczwaro, ty chcesz mojej mocy. Sama z siebie za słaba jesteś. Spoza lasu przyszłaś, ale tam to pewnie znają ciebie w innej postaci? Z prawdziwą się kryjesz? Ale las wie wszystko. Tu chcesz urosnąć, ucztując na takich jak ja? Próżne nadzieje, sroczko, mnie nie obłupisz.
– Mocniejszam od siebie.
Gospodyni się wyprostowała. Już nie zgarbiona starucha, krzepka, urodziwa niewiasta, o skórze białej jak mleko. Olśniewająca w nocy.
Wierna służka zepsucia, przez co czas łaskawie sobie z nią poczynał.
– Ale ja stoję po tej stronie, ty zaś po drugiej. I to się nie zmieni.
– Mur runie. Nie wieczny. Każdy upada.
– No to czekaj tego cudu, życzę powodzenia – dumna wiedźma skłoniła się drwiąco i poszła sobie, płynąc niemalże pośród płożących się paproci i pulchnego mchu, oświetlana przenikliwym, nieziemskim światłem promieniującym od bladych grzybów.
Mamuna została. Patrzyła za odchodzącą Jagą. Tamta nawet się nie obejrzała, za to stworze oczy płonęły. Och jakże by zatopiła pazury w pokumanej ze Złym czarownicy, serca sięgając i dusząc. Wzroku nie odrywając, by widzieć życie wyciekające. Dlatego wciąż usiłowała drapać mur, ale on był nie tyle nawet niewidzialny, co niedotykalny i takim miał pozostać, póki jego moc nie osłabnie. Nie wiadomo przez co, skoro niegodziwość dotąd nie zdradziła samej siebie.
Mateczka Jaga z plączącym się u nóg chowańcem i sypiącym skry kłobukiem przekroczyła próg, a wtedy światło w chatce przygasło, gotowała się do snu. Od świata odgrodzona i bezpieczna. I dobrze jej się wiodło.
Obca sapała, trzewia zalewała żółć, a żądza nie odpuszczała. Zło trzeba zjeść! Ale wreszcie przemogła nakaz zmuszający do ponawiania prób przedarcia się przez zaporę. Odstąpiła.
– Nic tu po mnie! – uznała.
Poszła łukiem, kierując się do poronionego ludzkiego płodu. Stamtąd też słyszała wezwanie, choć słabsze oczywiście.
Na miejscu zwątpiła w siebie.
Leżał ten okrawek wielkości dwóch niedużych dziewczęcych pięści, krwawy, oblazły robactwem i całkiem nieruchomy.
Nie wabił, bo nie spożywała ścierwa.
Jednakże zbliżyła się do wyskrobka. Długim paluchem rozgoniła robactwo, po czym dotknęła wątłego ciałka.
Zimnego jak ryba.
Wbiła w nie pazur, łatwo wszedł mniej więcej tam, gdzie powinno bić serce. Dosięgnęła do samego, tak małego, że ledwie weń trafiła, a i wtedy, nie od razu przebiła. Uciekało, choć przecież nieżywe. Wyrzucone poza rzekę życia, oddane na zepsucie. Zadrapała mimo wszystko, po czym odstąpiła.
Trupkiem wstrząsało. Drgał. Pierś się wyginała, brzuch pęczniał, pod skórą jakby robaki drążyły dla siebie dróżki. Aż nagle wyprysł w górę, by zaraz spaść, w tej samej chwili zapadając się w sobie, by z miejsca spuchnąć, powiększając się co najmniej o połowę i od razu skacząc. Oto z trucizny i zła powstał drapieżny stwór, skory życie odebrać w zamian za utracone własne. Rozcapierzonymi palcami chciał zarazem dusić i rozszarpywać.
W ożywicielkę mierzył.
Niewdzięcznik!
Mamuna lekko strzepnęła wierzchem dłoni i potworka odrzuciło na dobre kilka kroków. Znowu się zebrał w sobie i wybił z miejsca. Skrzydeł niemalże dostał. Ponownie uderzyła. Upadł o wiele dalej. Nie zniechęciło go to wcale. Nie znał nic poza uporem, nie nauczony mądrej cierpliwości. Chciał spróbować ponownie.
Tymczasem dziwostwora też urosła, wyraźny gniew pokurcza dodawał jej mocy.
– Głupi wyskrobek! – warknęła. – Ze mną nie zadzieraj, bom od ciebie o wiele silniejsza.
Nie skoczył.
– Krzywda! – zajęczał.
Zaśmiała się, trzymając za brzuch, by nie pękł od rechotu.
– O tak – potwierdziła. – Taka mniej więcej jak odległość między niebem a piekłem. Ale nie ode mnie jej doznałeś. Rozumiesz?
Przechylił głowę.
– Krzywda! – wystękał.
Nie umiał dobierać słów, wszystkie za słabe, ale czuł, nie znając nic poza męką.
Gapił się wielgachnymi oczyma, wodnistymi i ogromnymi w drobnej, trójkątnej twarzyczce. Rozmytej i brzydkiej.
Mamuna nastawiła rękę do ciosu.
– Karmisz mnie nią i ja rosnę. W taki sposób nie ukoisz tego bólu – wyjaśniła. – Co najwyżej powiększysz. Walka ze mną ci na nic, pokurczu. To powinieneś wiedzieć bez tłumaczenia. Wiesz?
Powstał na małe nóżki, kolebał się na boki, z trudem utrzymując prosto przerośnięty łeb, nieforemne stworzenie, któremu odebrano jego los, nic w zamian nie dając.
– Krzywda! – zawarczał.
– Goń za nią! Chyba wiesz, gdzie? Na pewno czujesz. Odpłać za swoje nieszczęście.
Ciężko mu przychodziło myśleć, ale coś tam musiało zakiełkować w jego szkaradnej łepetynce. Przypadł do ziemi, legł na niej. Słuchał całym sobą. Wreszcie odnalazł zagubione wspomnienie, które z grobu wylezie zawsze, a wtedy się zerwał i skoczył z miejsca. By upaść po chwili. Nie umiał za dobrze poruszać się na dwóch nogach, małe ciałko w tym nie pomagało. Więc pobiegł jak zwierzę, na czterech kończynach, do końca nie wiadomo kto, przecież nie człowiek, bezimienne, niedopełnione istnienie, popędzane dojmującą udręką.
Mamuna patrzyła za nim, a długo widziała i rosła. Tyle gniewu i bólu, moc się w nim kryła ogromna, choć były o wiele większe, stokroć posilniejsze. I zaraz zobaczyła je w postaci światełek, a usłyszała przez tupot i śmiech.
Obłędna radość. Las weselszy, nawet drzewa chcą ruszyć w tany, a ćmy już pląsają, zawsze skore do blasku.
Ruszyła w pogoń.
A tamte chichotały stale, tupały i doścignąć nie dawały, ni nawet dobrze zobaczyć. Doskonale się bawiły, choć wiedziały, że są ścigane. Nie dbały o to wcale.
Mamuna na próżno nogi wyciągała. Ciężki bieg, od którego ziemia jęczała, nie przybliżał do umykających śmieszek. Przystanęła, sapiąc jak nadwerężony miech.
Głosy to spostrzegły i zaraz wróciły.
A jakże, wiły tańczyły. Zwodnice. Darmo za nimi pędzić, zawsze ujdą. Zaśmiały się rozgłośniej i pośród pląsów zaczęły do siebie przyzywać, mamiąc słodyczą.
– Poszły won! – zaburczała stwora.
Owszem, chęć brała, by gnać za nimi, ale korzyści z tego żadnej. Szybki chochlik nie nadąży za tymi kusicielkami, a co dopiero ona, której cycki między nogami po paru krokach zaplątane.
Wołały ciągle, przewrotne przechery!
Ni drgnęła, jak drzewo w ziemię wrosła i tylko zęby szczerzyła.
Rozbawiła je, ale widząc, że na nic ich zabiegi, pobiegły w swoją stronę. O dziwo, nie za daleko, znowu się roztańczyły. Trafiła się nowa ofiara, a to już zaciekawiło poprzednią. Mamuna ciężkim krokiem ruszyła za frygami.
One skakały wokół zagubionej dziewczyny. Zerkającej lękliwie, bo rozumiejącej, iż dobrały się do niej leśne licha i nie odpuszczą, póki swych nieczystych zamiarów nie przeprowadzą do końca. Czuć było dojmujący strach.
Ludzka istota właśnie odkrywała okropny błąd, jaki popełniła, niebacznie zapuszczając się do lasu, gdzie drogi dla takich jak ona poplątane. Zgroza ją ogarnęła, natychmiast siły odbierając. Zbladła. Dygotała. Nie za siebie odpowiadała, przy nadziei będąc. Ale nadzieję właśnie traciła, że ujdzie cało. Choć musiała.
Tyle, że podobne życzenia tu nie znaczyły nic.
Mamuna oblizała się, krew płynęła przez żyły gorąca, a zarazem ciężka niby ołów, ślina ciekła, brzuch się wydął, jakaś straszna rzecz usiłowała wydostać się zeń na świat.
Ależ światło, tyle mocy!
Musi to zdobyć!
– Precz! – ryczała do figlarek, broniąc im dojścia do tamtej. Niech się nie ważą!
Ani myślały słuchać. Miały własne plany.
Popędziła jak ciężki tur, łomocąc wielkimi stopami o podłoże, by nagle przystanąć. Myśli jej się zaczęły plątać, nogi grzęznąć, a siły zdradziecko opuściły. Co te wiły nawyprawiały?
– Ja wam dam! – zawarczała.
Ale one raczej nic nie zawiniły, kręciły się otumanione. Równie teraz żwawe i rozumne jak odymione pszczoły, którym przemyślny bartnik przepyszny miodek podbiera. Im tak się właśnie zdarzyło. Większa moc zdobycz im wykradała. Pląsając, choć chwiejnie, oddalały się przecież, aż znalazły na tyle daleko, by jako tako odzyskać świadomość i zaraz pierzchnąć w dal.
Ale mamuna nie.
Wiedziała, gdzie znajduje się źródło tamtej siły, a ono przyciągało, choć porażało równocześnie. Straszliwe, nieposkromione. Obiecujące zaspokojenie.
Padła.
Ani chybi, prawdziwy mocarz się nawinął, by łup sobie wziąć.
Ale pierwsza była i nie zamierzała odpuścić.
Pełzła, póki całkiem nie znieruchomiała, jak zwierzę schwytane we wnyki, kiedy sznur zadzierzga mu się na gardzieli i nie pozwala dłużej oddychać.
A wtedy odkryła, że to nie jedno źródło, a dwa.
Uczta!
Ślina z jej gardzieli wyciekła, w ziemię wsiąkając.
Na ścieżce klęczała dziewczyna, w zasadzie to przysiadła na piętach, jedną rękę położywszy na piersiach, drugą na wydatnym brzuchu, by uspokoić istnienie wewnątrz. Modliła się bogobojnie, bo strachów leśnych się bała, krążyły wokół jak czarty, chciwe niewinnej duszy, otaczając ze wszystkich stron oszukańczymi światełkami. Ani zamierzała dać im się zwieść i podążyć na zatracenie w piekielne manowce. Prostą drogę sobie naznaczyła do domu na skraju lasu i nigdzie indziej nie zamierzała trafić. O to, by złe moce nie miały do niej przystępu, właśnie prosiła żarliwie. Nie ustawała, przypominając sobie wszelkie pobożne litanie, więc przeklęte ogniki przepadły, a wraz z nimi czarcie chichoty. Udzielono łaski błagalnicy. Wstała niezbyt spiesznie, rękoma opierając się o podłoże. Ciężko oddychała. W takim stanie wędrówka po leśnych bezdrożach niełatwa, nawet jeśli cel wiadomy i przyzywający obiecującą przyszłością w gronie umiłowanych. Starannie otrzepała spódnicę z ziemi i igiełek, dech odzyskała, po czym pomaszerowała raźno, do swoich.
Mamuna musiała pełzać za nią, za tymi dwoma urzekającymi światełkami. A przecież jednego byłoby dość. Parła niestrudzenie. Dojdzie. Wytrwałość popłaca.
Ale, choć tamta nie spieszyła się, bo brzuch jej ciążył, to i tak żadne leśne licho nie mogło za nią nadążyć. Każde ustawało, kiedy mu zmysły się mąciły, a drogi jeżyły trudnościami. Stwora próbowała jednak, jak głupi robak drążący ziemię, tamten jednakże, by spulchnić glebę dla powszechnego wzrostu, ona bez korzyści nawet dla siebie. Mimo to parła, póki całkiem się nie pogubiła, tracąc ślad ciężarnej dziewki. Znieruchomiała, nosem ciągała, by trop złapać.
Znikł. Błogosławieństwa go zatarły.
Lecz przynajmniej zdołała wstać. Chwiała się, oblizywała, ale na darmo. Niekrótko i mamrocząc niezrozumiale. Do rana by zdołała powodowana złością, wtedy jednak krzyk usłyszała. Rozpacz w nim brzmiała i nadzieje umierające. Sama słodycz, a nie dochodził z końca świata. Prawie pomknęła w tamtą stronę. Huragan mniej gwałtowny. Tej piekielnej nocy, kiedy wrota do czeluści zostały uchylone, musiały od razu przepuścić hordę czartów, więc wydarzenia sypały się jak płatki śniegu, wściekłą zawieruchą.
Na miejscu zobaczyła to, czego mniej więcej oczekiwała, czyli porońca na trupie jego niedoszłej rodzicielki. Skakał po nim, szarpał, drapał i gryzł, umazany krwią jak niemowlę kaszką. Całkiem nie wiedział, co poczynać, zarazem chłepcząc krew z szyi i wydłubując oczy. Głupie to było, co zrozumiałe. Jego losu żadne rodzanice nie uplotły, wcześniej został rozwiązany, kiedy poszarpano nitki, by później już do niczego niezdatne, cisnąć na śmietnik. Z tego został ulepiony. Pokraczne stworzenie ukształtowane z rozkładu.
Mamuna podchodziła śmiało. Ta pastwa akurat nęciła.
– Moje! – wyskrzeczał potworek. – Moje! – powtórzył zaborczo.
– I co z tym zrobisz więcej? Krwią się ochłeptałeś, bąku. Pękaty przez to jesteś jak napęczniała pijawka. Mądrzej nie umiesz skorzystać.
– Moje! – wrzasnął szkaradek.
Nie bała się go, choć urósł znacząco, już prawie stopę mierzył. I łapki wyraźnie lepiej mu służyły, choć każda inna, jedna gadzia, inna zakończona pazurem, z wyglądu kurza, straszliwe poplątanie z ogonkiem wyrastającym z zadu i kolczastym grzebieniem na karku. Groźny, choć głowa wciąż za duża, przeszkadzająca w poruszaniu, za to pełna ostrych ząbków. Straszny, tym bardziej, że z oczu wyzierało czyste szaleństwo. Męka jego matką.
Podeszła.
Warczał, lecz nie jak pies, o wiele bardziej potwornie. Chrypiąc i skrzecząc.
Rzucił się niespodziewanie.
Mamuna nastawiła rękę, by zdzielić go jak poprzednio.
Jednak nie zdołała.
Sprytek! Uczył się.
Uniknął ciosu, łapkami odbijając od wierzchu dłoni, by kierować się w stronę szyi, z niedwuznacznym planem przegryzienia krtani.
Raz mu wyszło, leżący w pobliżu trup najlepiej tego dowodził.
Myślał, że zawsze łatwo.
Jednak druga ofiara nie zechciała współpracować.
Za ogonek go złapała. Pisnął żałośnie, krzywdzony maluch, ale to jej nie powstrzymało, po prostu cisnęła nim o pobliski pień. Zręczny był, prawie bez kości, chrząstki nadal niemowlęce, więc wykrętny. Odbił się i bezpiecznie wylądował na ziemi. Naprawdę zdolny, przezornie z oddali ząbki szczerzył.
– Nie rusz! – ostrzegł.
Ale mamuna stała już przy zwłokach.
Zasyczał z doskonale słyszalną groźbą.
Ale takich rzeczy się nie bała.
– Głupku! – mruknęła. – Nie umiesz lepiej skorzystać i na silniejszego się rzucasz. Mnie przecież nie przemożesz. O wielem silniejsza od takiego poronionego wyskrobka. A jeśli nie wdzięczność mi winieneś, to przynajmniej docenienie, bom niejako twoja sojuszniczka. Naucz się takie rzeczy rozróżniać, bo długo nie pociągniesz, robaczku.
Nachyliła się nad ciałem.
On patrzył, jak chytra jaszczurka przytulony do ziemi matki.
– Co robisz? – zapiszczał.
Pochylała się nisko nad trupem, klęcząc niemalże, dla niego jałowo, bo jedynie oddychając głęboko. Próżna czynność, której celu nie rozumiał.
Spojrzała z ukosa.
– Karmię się – wyjaśniła.
– Ja krew wypiłem! – zagdakał.
– Głupek – odmruczała. – Niewielka w niej moc. Większa w czymś całkiem innym. Mało tu duszy, zaiste pusta to była istota, ale z wiedźmą nie na próżno się pokumała i ja teraz na tym urosnę. Pozwoli mi to jakiś czas przetrwać, tam gdzie czekać mi przyszło.
Powstała.
– Już pół nocy minęło. Krótka letnia. Ostatnia godzina, by rozpocząć powrót.
– To idziesz?
Przywykał do niej, choć stale obrywał.
Towarzyski.
– A po co mam tu zostawać? W lesie mocnym trzeba być albo uciekać.
– Ty mocniejsza ode mnie.
– Dziwisz się? Słabyś jak dziecko. Mało co poznałeś. Bywają naprawdę potężni. Na razie i ja dla nich żadna przeciwniczka. Do ludzi wrócę, u nich też urosnę, choć wolniej.
– A ja? Też do nich?
– Ty? Głupi jesteś.
– Nie.
– To jaki?
Słów mu brakowało.
– Doświadczenia nie masz – podpowiedziała.
– Naucz mnie.
– Niby czemu?
– My sojusznicy – zamruczał. Łasił się. Mały chytrusek, może będzie z niego pociecha, o ile zdąży nabrać rozumu.
Rozbawił ją.
– Niczego po tobie się nie spodziewam, ale radę ci dam. Ty z ludźmi nie zadzieraj.
– Oni słabi – wskazał na trupa. – Poradzę sobie.
– Bączku popędliwy, jeśli żądzy mordu nie okiełznasz, zaraz cię znajdą i tak urządzą, że koniec twego nędznego istnienia pewny. U nich trzeba praktykować coś całkiem innego. A wzrastać rozumnie, dręcząc bez włażenia w oczy. Z tą samolubną panieneczką nawet mogłeś dokazać więcej. Zabijać od razu, to mało. Żadna korzyść, łup marny, powinieneś poleźć do leża, dokuczać, ale miarkując przykrości, we śnie nawiedzać, sumienie gryźć i ujawnieniem grzechu grozić. Doświadczenie zbierać, niecne postępki przypominając. Do niewyrażalnego ducha się dobrać. Zgryzotę powiększać. Tyś tylko ciało umiał ubić. A jak podobnie zaczniesz sobie poczynać w gromadzie, to żadna dla ciebie przyszłość. Złapią cię jak nic. Oni brzydzą się jawnych zbrodni. Do lasu z nimi lezą, grzebać świadectwa po cichu. W ich gronie za ukradka mus robić, podszywać się.
– Zdołam.
– To się jeszcze okaże. Wrócę tu za pewien czas. Wtedy zobaczymy. Ale teraz do własnej gawry muszę.
Odeszła.
Poroniec pozostał, pokręcił się przy trupie, ząbki obnażał, ale już nie gryzł, głowę przechylał. Myślał usilnie, ale słabo mu szło, bo bardzo niewiele z tego całego życia pojmował. Doświadczenie go uczyło, że stale obrywa.
Mamuna wróciła do miejsca, gdzie pozostawiła klamoty niezbędne do przetrwania w ludzkim świecie. Wybrała ustronie najlepsze z możliwych, z lodowatą wodą spadającą z wysokiego progu. Szumiącą i niewątpliwie czarodziejską. W takiej łatwo na nowo się narodzić.
Wlazła pod strumień.
Lód. Przenikał do środka, ale pomagał. Mroził.
Pociągnęła za pancerz skóry. Aż zasyczała, jednak udało się naderwać pierwszy płat. Zmagała się z nim. Rzep. Przywarł. Wymagał większego trudu.
Zawzięcie drapała pazurami.
Mur.
Solidny, nie byle jakimi krzywdami związany.
Ale runie.
Skóra pękała, odchodząc i sprawiając niewypowiedziany ból. Aż w ślepiach się ćmiło. A to był dopiero początek.
Spory krwisty okrawek spadł do wody, popłynął. Znikł.
Ciężko dyszała.
Ledwie zaczęła pracę, a już cierpiała ponad miarę. Zacisnęła zęby.
– Żeby to choć ostatni raz – zamruczała.
Daremne nadzieje, jeszcze po wielekroć przyjdzie się udręczać, w obłęd popadając od męki.
Zaśmiała się zaraz, dawno już oszalała.
Nabrała tchu, wlazła głębiej pod kaskadę, aż zasyczała, kiedy lodowata struga dotknęła odsłoniętego ciała.
Chwyciła pazurami za kolejny płat, ten z obwisłymi cyckami.
Zawyła.
Las ucichł.
Zacisnęła zęby, krusząc je, wypadły, a ona darła, nie ustając, coraz spieszniej i gwałtowniej.
Drogę znalazła, by wyleźć spod zastygłej skorupy.
Potworne narodziny.
Odpadały płachcie skóry, z przywierającymi do niej kawałkami ciała. Krew ciekła, ale szybko rozpuszczała się w wartko płynącej wodzie. Ona wszystko przyjmie. Mamuna zaś zdzierała z siebie warstwy tego, co prawdziwe, odziewając się kolejny raz w przykrojony do cudzych wyobrażeń skromny kształt, by w głębi ukryć własną, straszliwą naturę.
Nie trwało to krótko, ale wreszcie stała w nowej postaci, zziębła i dygocąca pod kaskadą. Nie musiała już nic więcej, ale stale cierpiała. To odkryte ciało mdłe i delikatne, niewiele zniesie, ale tylko przyobleczona w przybraną słabość mogła wrócić do gromady, by nie zostać rozpoznaną. W lesie z rzadka rosła, po udanych łowach, wśród człowieczego plemienia stale. Ukrywali grzeszki małe i wielkie, codziennie karmili pożywnymi odpadkami zepsucia, chlebem kłamstw, zdrady i wszeteczności, należało z tego korzystać. Oni nie umieją inaczej. Patrzą na pozory, serca słyszą tylko własne, na cudze zamknięci. Posługując się kilkoma słowami na krzyż, raz za razem daremnie usiłują opisać nieopisane.
Ludzie byli głupi.
Nie wiedzieli nic.