- Opowiadanie: Jastek Telica - Las wie

Las wie

To miała być groza, ale pojawia się tylko fragmentarycznie. I pasowałaby najbardziej na Sylwestra. Spóźniona. Dłużej jednakże z tym tekstem zmagać się nie chcę, a musiałbym, to sobie wymyśliłem, że go puszczę, jaki jest.

Nie życzę miłego czytania, to nie jest dobre opowiadanie.

 

25.01.

Zmieniony początek. Poprzedni (o ile ktoś go ciekawy w komentarzu jako pierwotna wersja) zawierał potrzebne mi kwestie, ale nie w taki sposób, jaki chciałem. Tam nic się nie działo. Nie ma co ukrywać, zafiksowałem się. Dreptałem w miejscu, co wyrażało się tym, że co rusz dodawałem jakieś frazy, które w zasadzie niewiele zmieniały. Ale ruszyłem przed siebie i spojrzałem na ten fragment inaczej. Na pewno jeszcze będę w nim grzebał, ale nawet w obecnej wersji jest lepszy od pierwotnej.

 

29.01.

Obym więcej nie poprawiał. Znalazło się nieco usterek w początku, a później też, choć mniej. Poprawiłem, co zdołałem. Mam nadzieję, że wytropiłem wszystko.

 

15.02.

Oczywiście nowa wersja, choć zmiany kosmetyczne, raptem sześćset znaków. Detal, nawet nie dwa procent objętości tekstu. Sam nie wiem, skąd mi taka skromność się wzięła, bo zwykle dobiegam do procentów ośmiu.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Las wie

Las wiedział.

Był mądry.

Wśród poszycia pomykała młoda łasica, syta i radośnie podskakująca. Droga, po wielekroć wydeptana, prowadziła ją do bezpiecznej nory, z wiecznie głodnym potomstwem. Spieszno jej było do oczekujących nieporadnych pędraków. Sutki nabrzmiały. Bolały. Ale słodko.

Mało co zważała na otoczenie, niemal wbrew naturze, myszkującemu jedzeniu skłonna była tym razem odpuścić, jednakże nagła cichość zmusiła ją do zatrzymania.

Węszyła.

Starała się. Po prostu całe ciało zamienione w nos.

Nic nie przelatywało, nie biegło, ni skradało. Robak ziemi nie drążył, a pobliski żuk znieruchomiał.

Nic nie wyczuła.

Ani ruchu!

Nie leżało w jej naturze poddawać się i walki unikać. Ząbki miała gotowe, łapki chwytne, a ciałko wykrętne. Poradzi sobie z dziesięć razy większym przeciwnikiem, spadając mu na kark, by wgryźć się weń na śmierć. A jednak przywarowała, kamień ruchliwszy. Martwotę udając, słuchała, a jej małe, prędkie serduszko, niemalże wyskakiwało spomiędzy żeber, łamiąc je prawie. Tłukło się przerażone, nie znając powodu.

I martwota nie tylko zwierzynę dotknęła. Nie! Paprocie tuż powyżej ni drgnęły, jakby mróz je ścisnął, drzewa przezornie zatrzymywały płynące wskroś pni soki, w korę wciskały sią ćmy i robaczki, szukając bezpiecznego schronienia.

Coś się działo!

Choć żadnego zapachu i martwa cisza.

Groza zmroziła otoczenie.

I wtedy zadudniły głucho powolne kroki stwora dążącego wprost przed siebie i na nic nie zważającego. Co żyje, niech zejdzie z drogi albo zostanie zdeptane.

Jeden dębczak widać nic nie rozumiał. Młody. Soki w nim szumiały, kiedy poczwara przechodziła obok. Usłyszała. Nic jej nie uchodziło. Zatrzymała się.

O ile to możliwe cisza zapadła jeszcze głębsza.

Obca nabrała tchu i szarpnęła pniaczek. Jeśli sobie roił, że mocny, udowodniła mu co innego. Wyrwała jak chwast. Na darmo czepiał się korzonkami gleby. A ona cisnęła nim jak śmieciem i nawet nie spojrzała, nie żywiła się drewnem.

Za to czym innym tak, a słyszała w pobliżu trwożliwe, pospieszne serce. Najpierw zamorduje, później zje, choć tym sposobem nie uciszy nieskończonej żądzy. Spoglądała bacznie po otoczeniu, bladymi oczyma przenikając mrok.

Łasiczka czuła jak zimno przenika aż do kości, a śmierć tuż i ocalenia znikąd, bo pozorna martwota zostanie przejrzana, przed tamtą prawda się nie ukryje.

I nie ukryła.

Obca, której cycki zwisały aż do ud, a skóra łuszczyła się na potwornym ciele, obłażąc, jak skóra z liniejącego węża, złapała wreszcie trop.

I ruszyła gwałtownie.

Przeszła nad łasiczką, nawet jej nie tratując, w drodze do sytniejszego pożywienia, wydeptując własną ścieżkę, bo nie chodziła cudzymi. Zza lasu przybywała, by swoje przeznaczenie zapisać. Za nic miała cudze.

Usłyszała kroki pospieszne, niecierpliwego stworzenia tupiącego po udeptanej ścieżce, popędzanego nadzieją, z sercem gwałtownie bijącym i to nie tylko od biegu. Dwa rytmy tam się zgrywały, oj niepobratane, równie strwożone. Choć inaczej. Gorące jednakże i jakże żywe! Młode! Wcielenie witalności.

Ależ wabiły!

Musiała do nich. Trop znany, choć daleki. Więc tylko z początku pospieszała. Kroki ucichły.

– Za późno – powiedziała sobie.

Przystanęła.

Ale śladu nie straciła

Tylko na chwilę poniechała marszu.

Teraz szła wolno, ciągnąc za sobą nieporadne nogi, zgrzytała nielicznymi zębami, czarnymi u korzeni, wyżej żółtawymi i zielonymi od jadu, znowu wołanie dobiegało natarczywe. I chętnie mu ulegała. Natura nie da się oszukać.

Podążając za tropem, dotarła do muru, niewidocznego, lecz trwalszego niż kamień, zabezpieczonego najnikczemniejszymi zaklęciami, wykoślawiającymi przestrzeń, niszczącymi glebę i roślinność. Paprocie tu schły, jagody krwawiły, tylko grzybom się udawało przetrwać, co prawda tym najbledszym, zatrutym jak połamane nadzieje.

A ze środka chatki, nie za dużej i z pewnością zaniedbanej, z zapadłym dachem, mchem obficie porastającym ściany, dobiegały głosy. Słodkie, miód mniej pieści podniebienie. I to one ją tu przywołały z daleka. I od razu dojrzała, jakżeby inaczej, kota na progu, czarnego niczym smoła i oczywiście z czerwonymi oczyma. Na pierwszy rzut oka widać, że chowaniec. A żeby tego było mało, z szumem nadleciało ptaszysko niosące w dziobie skradzione świecidełka. Bez dwóch zdań, złodziejski kłobuk. Wszystko tu rosło jak na drożdżach, za najlepszą pożywkę mając ludzką krzywdę.

Ależ chciała do nich! Nogi i ręce ze stawów się wyrywały. Płakała w środku, że oddzielona. Wszakże drapanie niewidzialnego muru nie pomagało. On nie przepuszczał. Zrodzony z takiej magii, że niepodatny. A głosy tak kusiły zapowiedzią niebiańskiej słodyczy!

– Dopłacę nawet więcej – mówił młodszy, żywszy, zarazem lękliwy i gniewny.

– Ależ dziecinko – odpowiadał starszy, niespieszny i życzliwy. – Nie trzeba wcale. Ja ci chętnie we wszystkim usłużę. Mateczka Jagusia nie wystawi takiej słodkiej panienki na pastwę obłudnej tłuszczy.

Stworzenie u muru chciałoby wystawienia, którejkolwiek, a najlepiej obydwu naraz. Aż zżerało je od środka, kiedy usiłując naruszyć mur, gapiło się na wiedźmią chatkę, której do oddania pełni opisania tylko kurzej stopki brakowało.

– Bo to przecież niesprawiedliwe! – dolatywało ze środka. – Tak nie powinno być. Zaraz kłoda pod nogi, by nigdzie nie dojść. Zamrzeć, zaledwie liznąwszy młodości. Tkwić jak kołek w płocie, kiedy ruszać się właśnie trzeba. Czemu innym się udaje, a mnie zaraz spotyka takie nieszczęście? Czy one lepsze?

– Przecież, że nie, serduszko. Wybornie znam to zabobonne tałatajstwo, słówka mające nowe, wedle czasu, a chętki stare, wiecznie samolubne. Tu do lasu stale przyłażące po ścieżkach. Z setka tych stóp była, skora chować to, czego w tamtym świecie wstyd. Bo zawsze grzech lub przestępstwo. O tak – zachichotała mateczka Jagusia – jak ja tych bogobojnych ludków dobrze poznałam od tej strony. Nie zwiodą mnie wcale! Im się zdaje, że tu wszystko przepada, kiedy po prostu żyje inaczej. Wychynie z grobu. Na to i głaz stupudowy za lekki. Więc ty się nie bój, tyś nic złego nie zrobiła, tylko niesprawiedliwą psotę losu usiłujesz naprostować, i jako rzekłam, masz we mnie wiernego sprzymierzeńca!

Obca pochyliła się. Prawda, tu spoczynek nie ostateczny.

Rozgrzebała ziemię.

Jednakże mur fundament miał tak głęboki, że pierwej to piekła by się dokopała.

– Jesteś moją jedyną nadzieją! – tymczasem ze środka chatki dolatywał żałobny głosik krzywdzonego dziewczątka. – Inaczej czeka mnie zguba z ich strony. Zazdrosne staruchy.

– Tak, duch, by pogrzeszyć, jeszcze w nich silny, tylko ciało mdłe – parskał sędziwy, mądry. – Dla własnych występków z lat młodych łaskawsze, by, kiedy ich czas przepadł, cudzych nie darować. Ale przed nimi cię osłonię.

Chwilę cisza panowała, a obca u muru spróbowała podskoczyć, ale i tak się nie przebiła. Zapora sięgała pewnie do samego nieba, swoim tylko furtkę uchylając. Zafukała, po czym znowu zasłuchała się w gadkę.

– A uda się? – lękiem pobrzmiewało z mrocznej sadybki.

– Pewnie! – padło szybkie zapewnienie.

– Trochę mi strach.

– Boisz się? Niepotrzebnie, duszko. Ja wiedząca.

– Ale inne – młody głosik się zachwiał – chorują po tym, umierają. Albo liczko im szarzeje, nogi puchną. Ręce się trzęsą, a nogi kolebią. Widziałam! Całkiem przypominają oślizgłe żaby. Już lepiej zemrzeć. Nie przekonasz mnie do niczego innego!

Znowu cisza chwilę panowała, ale później śmiech rozbrzmiał.

– Bo własnym sumptem usiłują dokonać tego, co im niedostępne. One nie wiedzą. Głupie! Ja mocna w tych sprawach i niejednej już słodkiej panience szczęśliwie dopomogłam wykaraskać się z tarapatów, w jakie nieopatrznie popadła przez młodzieńczą jurność. To nic złego. Ty we mnie wierz! Tu masz dekokt sto razy sprawdzony, spędzi utrapienie raz dwa.

Z drugiej strony milczenie. Ale takie, że chatkę zdawało się rozsadzać. No i aż gorzało, mrokiem ściany malując, a takim żarem, że mniejszy przepali żelazne okowy. Świat wokół ucichł. Choć nie po to, by słuchać. Uszy zatykał.

Nadaremnie, jeszcze nic nie dobiegło końca.

– A mogę u ciebie?

– A czemu u mnie?

– Wygnać mnie wolisz?

– Przecież cię przyjęłam jak rodzoną córę. Kto dla ciebie życzliwszy? – tłumaczył przymilający się głos.

– Ale chyba wiesz, że różnie bywa? Słabuje się po tym, womituje. Liczko blade wszystko zdradza. Nie chcę, by ktoś widział.

Śmiech zabrzmiał rozgłośny, chowaniec na progu grzbiet wyprężył, kłobuk pióra nastroszył. Trzask poszedł, kiedy skry po nich przebiegły. Na swój sposób straszydła brały udział w rozmowie, skoro dotyczyła spraw, które dobrze rozumiały.

– Niegłupiaś ty, mogłabyś zostać moją uczennicą. Lubię takie przewidujące dziewuszki. Zostań, ale nie w chacie. Dość mi już krwi, nie potrzebuję twojej.

Obca po tym oświadczeniu mocniej naparła na zaporę, grzyby po drugiej stronie zalśniły, spod ziemi westchnienie się dobyło, a jakaś nieopisana rzecz wydęła glebę. Choć nie wynurzyła.

Czekała.

– Krwi?

– Dziecinko, nie widziałaś, jak w stosownym czasie onyż kłopocik wyłazi?

– Ale ja nie rodzę.

– No nie, ale w brzuchu coś jednakże nosisz. Odrobinę upuścisz, nie umrzesz od tego.

Niemal się słyszało, jak w środku młódka przełyka gruzeł śliny.

Ale pytanie zadała.

– To gdzie mam iść?

Ochocza odpowiedź padła natychmiast.

– Zawiodę.

Wyszły na zewnątrz. Starucha prowadziła, koścista z niej była niewiasta i okrutnie pokrzywiona. Konszachty ze Złym widać nikomu na zdrowie nie wychodziły. Za nią postępowała smukła panienka, śliczna jak malowanie i przestraszona nie na żarty. Patrzyła na otoczenie tak, jakby widziała je po raz pierwszy, liczko miała blade i spocone, krok niepewny, zaś nade wszystko ogromne, rozedrgane oczy.

Aż serce się krajało.

Choć czuwającej podle muru obcej nie drgnęło. Oblizała zeschłe usta na widok owych smakołyków.

Dziewczyna nagle spłoszyła się. Strach ją brał stale, prawie żywcem pożerał. Widok mrocznego lasu napełniał zrozumiałą grozą.

– Gdzie mnie wiedziesz? – wycharczała, czując, że za późno na wszelki ratunek. Zawierzyła najgorszemu wrogowi.

– A tam, do korzenia tego, co niby siedzisko – stara wskazała nieodległe drzewo, próchniejące, zeschłe, choć równocześnie mocno obrośnięte grzybem, poza tym z korzeniem czarniejszym od nocy, a równocześnie lśniącym.

Młódka się wzdrygnęła.

– No, nie zwlekaj – popędziła ją wiedząca. – Takich spraw lepiej słonku nie pokazywać. Rozpowie. Pospiesz się, a zaraz będzie po wszystkim.

– Na pewno?

– Nie pierwsza to dla mnie robótka. Pójdzie łatwo, nic nie poczujesz.

– Przysięgasz?

Wiedźma zaśmiała się.

– A jeśliby nawet zabolało? – spytała. – Powstrzyma cię to? Wiesz dobrze, co w zamian. Wstyd, albo i co gorszego, żadnych widoków na przyszłość, smętne, byle jakie życie wśród wytykania palcami i pewnej nędzy. To dla ciebie mają twoi.

Dziewczyna syknęła.

– Zróbmy to szybciej! – postanowiła.

– No, teraz to tyżeś moja. Siadaj.

Pod niewidzialnym murem patrząca obca śliniła się. Żądza ją szarpała i nie wiadomo, która z tamtych dwóch bardziej ją kusiła. Obydwie smaczne, złe, zepsute, zaspokoją głód. Byle je dorwać.

Ale nie mogła ni o ćwierć naruszyć zaczarowanej zapory. Ostre pazury okazywały się zbyt tępe.

Tamte dotarły do siedziska.

– I co dalej? – spytała dziewczyna.

– Nic nadzwyczajnego. Kolejny mały kroczek.

– Już sporo postawiłam.

Stara zaśmiała się.

– Drugim wyborem potwierdzasz słuszność pierwszego. Usiądź i wypij.

Ale młódkę nawiedziły wątpliwości. Mocne. Gryźć zaczęły. Ślinę przełykała, a na buzi zrobiła się czerwona od napływu krwi. I prawie nie oddychała.

– Przestraszyłaś się? – zamruczała starucha.

– Tak jakoś.

– Chwila i będzie po wszystkim. Pomyśl o swoim życiu. Panna z brzuchem, a później z bachorem bez ojca, a przez to, że miłość słodka, ale jej cena gorzka. Tego chcesz?

Młoda strachliwie położyła rękę na sercu, ale żywo głową pokręciła i natychmiast usiadła na czarnym korzeniu, opierając się plecami o szary, sypiący się pień. Prędko nabrała odwagi, odbywając drogę do próchna i siwego grzyba, odwiecznie oczekującego wśród narastającej ciemności nieodłącznie w śmiertelnej ciszy.

– Daj mi to! – wycharczała, wyciągając drżącą rękę, a w jej środku małe serce zabiło szybko. Z piersi próbowało wyskoczyć.

Mateczka Jagusia natychmiast podała kubek. Dziewczyna nie namyślała się wcale, choć zamknęła oczy, kiedy przełykała wywar.

Noc jeszcze bardziej pociemniała.

I coś wyło tak rozpaczliwie, że sumienie kata poruszy.

Ale z daleka dobiegało.

Za to blisko jakby setka piorunów naraz uderzyła, taki trzask poszedł od korzenia. Nie biły na darmo.

Lśnił.

– I co teraz? – spytała niecierpliwa dziewuszka. Chciała już to mieć za sobą.

– Podkasz suknię!

– Ale po co?

– Chcesz ją pobrudzić?

– A tak, nie pomyślałam.

– Pierwszy raz – zamruczała mateczka Jagusia. – Wtedy nigdy nic się nie wie. Następnym razem pójdzie łatwiej.

– Nie będzie żadnego następnego! – zaperzyła się ślicznotka. – Przenigdy! Nabrałam rozumu. Kiedy któryś zechce ze mną mieć do czynienia, to nie prędzej jak mnie w czepiec przyoblecze w przytomności wszystkich sąsiadów, dom mi zapewniając obrośnięty winoroślą i koniecznie z różami na klombie.

– Toś sobie wszystko zaplanowała.

– Jakże inaczej? Po co bym przychodziła do tego lasu, gdzie ludziom wszystkie drogi pomieszane?

– Trafiłaś wprost.

– Ścieżka tu prowadzi udeptana niezliczonymi nóżkami. Wystarczy podążać ich śladem. Każdy trafi, bo tyś znana – przypochlebnie zauważyła panienka.

– A ty niegłupia.

– Dlatego dopilnuję, bym dostała wszystko, co mi się należy. Bez tego nic!

– Każda tak się zarzeka przed, nim czułym słówkom ulegnie, a jak już nogi rozłoży, uwiedziona marą szczęsnego losu, później przybiega do mnie po ratunek, by życia sobie nie zawiązać u zarania. Dlatego powiem ci, że najlepiej, to jakbyś kilka ziółek wzięła, jak najdzie cię wielka potrzeba. A najdzie na pewno. Gorąca krew gra w młodych. Rozumiem to. Przychodź wtedy, nauczę co i jak.

Dziewczyna rady puszczała mimo uszu. Swoje wiedziała lepiej. Zawierciła się na korzeniu. Jej liczko nieco pojaśniało, wręcz zdrowe rumieńce na nie wróciły.

– Nic się nie dzieje – oświadczyła.

– Więc daj coś od siebie.

– Co?

– Wyprzyj to!

– Jak? – cienkim głosikiem spytała panienka.

– Tak z głębi, jakbyś rodziła – zachichotała wiedźma.

Młódka się żachnęła, ale oburzeniem nie zawrzała. Nie chciała rozdrażniać staruchy.

– Spróbuję.

– Nie, duszyczko. Żadnych prób, tu nie będzie powtórki, by za drugim razem udało się lepiej. Za pierwszym musi. Inaczej pożałujesz.

– To co mam robić?

– Starać się.

Po dziewczynie było widać, że daje z siebie wszystko, ale jej wysiłki spełzały na niczym.

– Nie mogę – wydyszała. – To nie chce wyjść. Uparło się.

– Przyczepił rzep nieznośny – potaknęła mateczka. – Zawsze skory życie zatruć. Ale, jak się jeszcze trochę postarasz, to temu zaradzisz. Nie ulegaj słabości. Ty albo on. Wypędź go, dziecinko!

– Nie idzie! – zasyczała panienka, a jej ładna twarz aż się skurczyła.

Wiedźma chwyciła ją za ręce.

– Boli – tamta nagle poskarżyła się drgającym od męki głosem. Spływała potem i dygotała.

– Wyrzuć to z siebie. To niesprawiedliwy obowiązek, na który jeszcze za wcześnie. Ty powinnaś się bawić i cieszyć życiem, nie targać ciężary, które twą skrzydlatą duszyczkę przygną do ziemi. Tyś nie robak, a piękny motyl. Tylko trochę trudu, aniołku i będzie po kłopociku. No, nie ustawaj.

Dziewczyna cała się napięła, żyły wystąpiły na jej twarz, zadyszała.

– Boli! – sapnęła i zaraz dodała. – Krew!

Ciekła strumykiem po jej nogach, skapując na chętną do jej pochłonięcia ziemię, kroplami znacząc korzeń. Lśniąc na nim jak ogień. Czerwień wśród czerni. Czeluść płonąca.

– To nic, nic, zawsze tak – mruknęła wiedząca.

– Oszukałaś mnie? Umieram?

– Och, nie płacz, co miesiąc i bez tego krwawisz.

– Już nie.

– Ale chyba chcesz ponownie?

– To nie umrę?

Wiedźma zachichotała. Odstąpiła od dziewuszki, wzięła się pod boki i patrzyła z ogniem w oczach, zadowolona z dobrze wykonanej roboty.

– Przeciwnie, jużeś wolna od tej bolączki.

– Słabo się czuję.

– To akurat nic dziwnego, przejdzie. Wypij to – podała nagotowany dekokt. Niejeden miała na każdą okazję.

– A to na co?

– Wszystko musisz wiedzieć, prawda? Siły ci wróci prawie natychmiast.

Dziewczyna powąchała.

– Pachnie brzydko – zauważyła.

– Co pożyteczne, mało urodziwe – parsknęła wiedźma. – Jużeś nie taka przestraszona, ale do domu to chyba sama nie wrócisz?

Młódka zamachała głową.

– Muszę! – oświadczyła. – Nikt nie powinien zauważyć, że gdzieś chodziłam, łatwo zrodzić plotki.

– A zabić je trudno – dodała Jaga.

Panienka dość się namyślała. Lek trzeba od razu. Zawsze nie w smak. Wypiła, co trzeba. Zakaszlała, aż łzy paciorkami popłynęły po gładkim liczku. Od razu pokraśniała. Zdrowie wróciło. Wstała bez namysłu, poprawiła suknię, przez co na chwilę zwróciła uwagę na to, co poniewierało się na ziemi, wprost między jej nogami. Ze wstrętem odwróciła wzrok od krwawego ochłapka. Gorycz zalała trzewia. Psuła smak ohyda.

– Rzeczywiście czuję się silniejsza – spostrzegła. Jeszcze raz wygładziła materię. Teraz nic jej nie uchybiało. I żadnego niepożądanego wzroku nie przyciągnie. – Bardzo ci dziękuję, ty jedna mnie nie zawiodłaś.

– Po to jestem. Zabierz ze sobą moje błogosławieństwo.

– Dzięki za dobre słowo.

– Zmykaj! Chcę wiedzieć, że swój los pochwalisz. Oby nie jeden raz.

– Na pewno. Pójdę już.

– Tak, drogę znasz. Prędko wracaj do swoich, żebyś sobie biedy nie napytała, jak komuś przyjdzie pomysł do głowy zajrzeć do twej izby.

– Dziękuję, babko, lecę.

Pobiegła.

Wiedźma sapnęła. Chwilę patrzyła za pomykającym dziewczątkiem, już wyrzucającym z myśli przeszłe uczynki, pewnym, że zakopane w grobie niepamięci. Ale ostatni z nich, póki co, spoczywał na krwawej ziemi. Mateczka Jagusia spojrzała na okrawek.

– Jak zawsze – wymruczała. – O tym szybko starają się zapomnieć, a mnie pozostaje do uprzątnięcia. Raz obcych wyręczysz, na zawsze będziesz musiała. Łatwo przywykają na cudze barki kłaść własne ciężary – zrzędziła.

Ale obowiązku nie poniechała, rosła dzięki podobnym, więc sięgnęła za drzewo, by wydobyć wielgachną łopatę, taką wprost wyglądającą na używaną do wyciągania rumianego chleba z pieca, tylko, że popękaną i pokrytą warstewką pleśni. Wiedźma wprawnie użyła narzędzia, nieraz miała do czynienia z podobnymi pracami i zgarnąwszy na nią ludzki okrawek, zamachnęła się, by cisnąć nim poza obręb własnej domeny. Spadł w paprocie. Nawet za nim nie popatrzyła, za to wzrok skierowała w stronę przyczajonej obcej. Wreszcie ją zauważyła.

Fuknęła.

Nie odegnała tak niepożądanego gościa.

– A kogo tu mamy? Kolejna, która z narodzinami ma kłopot? – zaśmiała się. – Z taką różnicą, że chciałaby, a nie może?

Obca rozcapierzonymi pazurami mocniej zadrapała w powietrzu, usiłując przedrzeć się przez zaporę.

Wciąż nie potrafiła, choć tu takie rzeczy się działy, że powinna. Zło zawsze zdradza swoich.

Gospodyni odstawiła łopatę, wzięła się pod boki i podeszła do gościa. Zatrzymała się może o dwa kroki naprzeciw, zdając sobie sprawę z muru, jaki je oddzielał i bynajmniej nie zamierzając go nieopatrznie przekroczyć.

– Czego chcesz, namiastko ludzkiej istoty? – przemówiła wzgardliwie.

Obca pazury wyciągała, wściekle atakując zaporę, ale dosięgnąć drugiej nie zdołała. Przy każdej próbie mur ją odpychał. Kilkakroć próbowała mimo to. Zło jednak dochowało wierności.

Ochłodła, choć patrzyła oczyma zimniejszymi niż lód.

– Aleś głupia! – prychnęła wiedźma. – A na równe dzieła za słaba. Tę osłonę wzniosły prawdziwe Moce.

– Przekrocz ją, sama się przekonasz, jakażem słaba.

– Gadasz tak, jak wyglądasz.

– A tyżeś niby piękna? W lustro popatrz.

– I nawzajem, szkarado. Za brzydka jesteś, by się z tobą zadawać.

Obca wyszczerzyła zęby, wilk nie pochwaliłby się ostrzejszymi.

– Chodź, ślicznotko, podziel się liczkiem urodziwym, ładnie proszę.

– Kiedy mi dobrze po mojej stronie. Po co miałabym to robić?

– Żebym duszę mogła z ciebie wyszarpać i zjeść.

– Głupia!

– Zdołam.

– To niemożliwe.

– Dam radę.

– Ty naprawdę jesteś głupia, mamuno, prawdą tak w oczy kolesz?

– Tu nic jej nie ukryje.

Wiedźma wzięła się pod boki.

– Ale wypowiadasz ją, kiedy nie trzeba. Tu ona widoczna bez paplania. Pewnie przez to nic nie pojęłaś, tyś z innego miejsca, gdzie słowa, słowa, słowa. A ja przecież nie mam duszy. Każdy wie, że po przymierzu z potęgami, ona odchodzi.

Pokraczna stwora wiła się, usiłując przebyć magiczną zaporę. Ale po to ją ustanowiono, by takim, jak ona to się nie udawało.

– Ależ masz, głupia milczko! – wydusiła z siebie słowa tak ciężkie jak młyńskie kamienie. – Inaczej mocy byś nie utrzymała. Wątłą, cienistą, byle jaką, jednakże sytny okrawek.

Mateczka Jaga syknęła.

– Okrawek?

– Po tym, czegoś się po stokroć dopuszczała na szkodę ludzkości spaczony i jałowy.

– Ty o ziomków dbasz?

– Karmią mnie.

– Chyba słabo?

– Swój strzępek duszy masz za posilny?

– Przecież go łakniesz?

– Spożyję ze smakiem.

Wiedźma pochyliła się, by zaraz odstąpić. Mamuna natychmiast zamachnęła się do ciosu. Nie dotarł.

Jędza parsknęła.

– Wyrodna poczwaro, ty chcesz mojej mocy. Sama z siebie za słaba jesteś. Spoza lasu przyszłaś, ale tam to pewnie znają ciebie w innej postaci? Z prawdziwą się kryjesz? Ale las wie wszystko. Tu chcesz urosnąć, ucztując na takich jak ja? Próżne nadzieje, sroczko, mnie nie obłupisz.

– Mocniejszam od siebie.

Gospodyni się wyprostowała. Już nie zgarbiona starucha, krzepka, urodziwa niewiasta, o skórze białej jak mleko. Olśniewająca w nocy.

Wierna służka zepsucia, przez co czas łaskawie sobie z nią poczynał.

– Ale ja stoję po tej stronie, ty zaś po drugiej. I to się nie zmieni.

– Mur runie. Nie wieczny. Każdy upada.

– No to czekaj tego cudu, życzę powodzenia – dumna wiedźma skłoniła się drwiąco i poszła sobie, płynąc niemalże pośród płożących się paproci i pulchnego mchu, oświetlana przenikliwym, nieziemskim światłem promieniującym od bladych grzybów.

Mamuna została. Patrzyła za odchodzącą Jagą. Tamta nawet się nie obejrzała, za to stworze oczy płonęły. Och jakże by zatopiła pazury w pokumanej ze Złym czarownicy, serca sięgając i dusząc. Wzroku nie odrywając, by widzieć życie wyciekające. Dlatego wciąż usiłowała drapać mur, ale on był nie tyle nawet niewidzialny, co niedotykalny i takim miał pozostać, póki jego moc nie osłabnie. Nie wiadomo przez co, skoro niegodziwość dotąd nie zdradziła samej siebie.

Mateczka Jaga z plączącym się u nóg chowańcem i sypiącym skry kłobukiem przekroczyła próg, a wtedy światło w chatce przygasło, gotowała się do snu. Od świata odgrodzona i bezpieczna. I dobrze jej się wiodło.

Obca sapała, trzewia zalewała żółć, a żądza nie odpuszczała. Zło trzeba zjeść! Ale wreszcie przemogła nakaz zmuszający do ponawiania prób przedarcia się przez zaporę. Odstąpiła.

– Nic tu po mnie! – uznała.

Poszła łukiem, kierując się do poronionego ludzkiego płodu. Stamtąd też słyszała wezwanie, choć słabsze oczywiście.

Na miejscu zwątpiła w siebie.

Leżał ten okrawek wielkości dwóch niedużych dziewczęcych pięści, krwawy, oblazły robactwem i całkiem nieruchomy.

Nie wabił, bo nie spożywała ścierwa.

Jednakże zbliżyła się do wyskrobka. Długim paluchem rozgoniła robactwo, po czym dotknęła wątłego ciałka.

Zimnego jak ryba.

Wbiła w nie pazur, łatwo wszedł mniej więcej tam, gdzie powinno bić serce. Dosięgnęła do samego, tak małego, że ledwie weń trafiła, a i wtedy, nie od razu przebiła. Uciekało, choć przecież nieżywe. Wyrzucone poza rzekę życia, oddane na zepsucie. Zadrapała mimo wszystko, po czym odstąpiła.

Trupkiem wstrząsało. Drgał. Pierś się wyginała, brzuch pęczniał, pod skórą jakby robaki drążyły dla siebie dróżki. Aż nagle wyprysł w górę, by zaraz spaść, w tej samej chwili zapadając się w sobie, by z miejsca spuchnąć, powiększając się co najmniej o połowę i od razu skacząc. Oto z trucizny i zła powstał drapieżny stwór, skory życie odebrać w zamian za utracone własne. Rozcapierzonymi palcami chciał zarazem dusić i rozszarpywać.

W ożywicielkę mierzył.

Niewdzięcznik!

Mamuna lekko strzepnęła wierzchem dłoni i potworka odrzuciło na dobre kilka kroków. Znowu się zebrał w sobie i wybił z miejsca. Skrzydeł niemalże dostał. Ponownie uderzyła. Upadł o wiele dalej. Nie zniechęciło go to wcale. Nie znał nic poza uporem, nie nauczony mądrej cierpliwości. Chciał spróbować ponownie.

Tymczasem dziwostwora też urosła, wyraźny gniew pokurcza dodawał jej mocy.

– Głupi wyskrobek! – warknęła. – Ze mną nie zadzieraj, bom od ciebie o wiele silniejsza.

Nie skoczył.

– Krzywda! – zajęczał.

Zaśmiała się, trzymając za brzuch, by nie pękł od rechotu.

– O tak – potwierdziła. – Taka mniej więcej jak odległość między niebem a piekłem. Ale nie ode mnie jej doznałeś. Rozumiesz?

Przechylił głowę.

– Krzywda! – wystękał.

Nie umiał dobierać słów, wszystkie za słabe, ale czuł, nie znając nic poza męką.

Gapił się wielgachnymi oczyma, wodnistymi i ogromnymi w drobnej, trójkątnej twarzyczce. Rozmytej i brzydkiej.

Mamuna nastawiła rękę do ciosu.

– Karmisz mnie nią i ja rosnę. W taki sposób nie ukoisz tego bólu – wyjaśniła. – Co najwyżej powiększysz. Walka ze mną ci na nic, pokurczu. To powinieneś wiedzieć bez tłumaczenia. Wiesz?

Powstał na małe nóżki, kolebał się na boki, z trudem utrzymując prosto przerośnięty łeb, nieforemne stworzenie, któremu odebrano jego los, nic w zamian nie dając.

– Krzywda! – zawarczał.

– Goń za nią! Chyba wiesz, gdzie? Na pewno czujesz. Odpłać za swoje nieszczęście.

Ciężko mu przychodziło myśleć, ale coś tam musiało zakiełkować w jego szkaradnej łepetynce. Przypadł do ziemi, legł na niej. Słuchał całym sobą. Wreszcie odnalazł zagubione wspomnienie, które z grobu wylezie zawsze, a wtedy się zerwał i skoczył z miejsca. By upaść po chwili. Nie umiał za dobrze poruszać się na dwóch nogach, małe ciałko w tym nie pomagało. Więc pobiegł jak zwierzę, na czterech kończynach, do końca nie wiadomo kto, przecież nie człowiek, bezimienne, niedopełnione istnienie, popędzane dojmującą udręką.

Mamuna patrzyła za nim, a długo widziała i rosła. Tyle gniewu i bólu, moc się w nim kryła ogromna, choć były o wiele większe, stokroć posilniejsze. I zaraz zobaczyła je w postaci światełek, a usłyszała przez tupot i śmiech.

Obłędna radość. Las weselszy, nawet drzewa chcą ruszyć w tany, a ćmy już pląsają, zawsze skore do blasku.

Ruszyła w pogoń.

A tamte chichotały stale, tupały i doścignąć nie dawały, ni nawet dobrze zobaczyć. Doskonale się bawiły, choć wiedziały, że są ścigane. Nie dbały o to wcale.

Mamuna na próżno nogi wyciągała. Ciężki bieg, od którego ziemia jęczała, nie przybliżał do umykających śmieszek. Przystanęła, sapiąc jak nadwerężony miech.

Głosy to spostrzegły i zaraz wróciły.

A jakże, wiły tańczyły. Zwodnice. Darmo za nimi pędzić, zawsze ujdą. Zaśmiały się rozgłośniej i pośród pląsów zaczęły do siebie przyzywać, mamiąc słodyczą.

– Poszły won! – zaburczała stwora.

Owszem, chęć brała, by gnać za nimi, ale korzyści z tego żadnej. Szybki chochlik nie nadąży za tymi kusicielkami, a co dopiero ona, której cycki między nogami po paru krokach zaplątane.

Wołały ciągle, przewrotne przechery!

Ni drgnęła, jak drzewo w ziemię wrosła i tylko zęby szczerzyła.

Rozbawiła je, ale widząc, że na nic ich zabiegi, pobiegły w swoją stronę. O dziwo, nie za daleko, znowu się roztańczyły. Trafiła się nowa ofiara, a to już zaciekawiło poprzednią. Mamuna ciężkim krokiem ruszyła za frygami.

One skakały wokół zagubionej dziewczyny. Zerkającej lękliwie, bo rozumiejącej, iż dobrały się do niej leśne licha i nie odpuszczą, póki swych nieczystych zamiarów nie przeprowadzą do końca. Czuć było dojmujący strach.

Ludzka istota właśnie odkrywała okropny błąd, jaki popełniła, niebacznie zapuszczając się do lasu, gdzie drogi dla takich jak ona poplątane. Zgroza ją ogarnęła, natychmiast siły odbierając. Zbladła. Dygotała. Nie za siebie odpowiadała, przy nadziei będąc. Ale nadzieję właśnie traciła, że ujdzie cało. Choć musiała.

Tyle, że podobne życzenia tu nie znaczyły nic.

Mamuna oblizała się, krew płynęła przez żyły gorąca, a zarazem ciężka niby ołów, ślina ciekła, brzuch się wydął, jakaś straszna rzecz usiłowała wydostać się zeń na świat.

Ależ światło, tyle mocy!

Musi to zdobyć!

– Precz! – ryczała do figlarek, broniąc im dojścia do tamtej. Niech się nie ważą!

Ani myślały słuchać. Miały własne plany.

Popędziła jak ciężki tur, łomocąc wielkimi stopami o podłoże, by nagle przystanąć. Myśli jej się zaczęły plątać, nogi grzęznąć, a siły zdradziecko opuściły. Co te wiły nawyprawiały?

– Ja wam dam! – zawarczała.

Ale one raczej nic nie zawiniły, kręciły się otumanione. Równie teraz żwawe i rozumne jak odymione pszczoły, którym przemyślny bartnik przepyszny miodek podbiera. Im tak się właśnie zdarzyło. Większa moc zdobycz im wykradała. Pląsając, choć chwiejnie, oddalały się przecież, aż znalazły na tyle daleko, by jako tako odzyskać świadomość i zaraz pierzchnąć w dal.

Ale mamuna nie.

Wiedziała, gdzie znajduje się źródło tamtej siły, a ono przyciągało, choć porażało równocześnie. Straszliwe, nieposkromione. Obiecujące zaspokojenie.

Padła.

Ani chybi, prawdziwy mocarz się nawinął, by łup sobie wziąć.

Ale pierwsza była i nie zamierzała odpuścić.

Pełzła, póki całkiem nie znieruchomiała, jak zwierzę schwytane we wnyki, kiedy sznur zadzierzga mu się na gardzieli i nie pozwala dłużej oddychać.

A wtedy odkryła, że to nie jedno źródło, a dwa.

Uczta!

Ślina z jej gardzieli wyciekła, w ziemię wsiąkając.

Na ścieżce klęczała dziewczyna, w zasadzie to przysiadła na piętach, jedną rękę położywszy na piersiach, drugą na wydatnym brzuchu, by uspokoić istnienie wewnątrz. Modliła się bogobojnie, bo strachów leśnych się bała, krążyły wokół jak czarty, chciwe niewinnej duszy, otaczając ze wszystkich stron oszukańczymi światełkami. Ani zamierzała dać im się zwieść i podążyć na zatracenie w piekielne manowce. Prostą drogę sobie naznaczyła do domu na skraju lasu i nigdzie indziej nie zamierzała trafić. O to, by złe moce nie miały do niej przystępu, właśnie prosiła żarliwie. Nie ustawała, przypominając sobie wszelkie pobożne litanie, więc przeklęte ogniki przepadły, a wraz z nimi czarcie chichoty. Udzielono łaski błagalnicy. Wstała niezbyt spiesznie, rękoma opierając się o podłoże. Ciężko oddychała. W takim stanie wędrówka po leśnych bezdrożach niełatwa, nawet jeśli cel wiadomy i przyzywający obiecującą przyszłością w gronie umiłowanych. Starannie otrzepała spódnicę z ziemi i igiełek, dech odzyskała, po czym pomaszerowała raźno, do swoich.

Mamuna musiała pełzać za nią, za tymi dwoma urzekającymi światełkami. A przecież jednego byłoby dość. Parła niestrudzenie. Dojdzie. Wytrwałość popłaca.

Ale, choć tamta nie spieszyła się, bo brzuch jej ciążył, to i tak żadne leśne licho nie mogło za nią nadążyć. Każde ustawało, kiedy mu zmysły się mąciły, a drogi jeżyły trudnościami. Stwora próbowała jednak, jak głupi robak drążący ziemię, tamten jednakże, by spulchnić glebę dla powszechnego wzrostu, ona bez korzyści nawet dla siebie. Mimo to parła, póki całkiem się nie pogubiła, tracąc ślad ciężarnej dziewki. Znieruchomiała, nosem ciągała, by trop złapać.

Znikł. Błogosławieństwa go zatarły.

Lecz przynajmniej zdołała wstać. Chwiała się, oblizywała, ale na darmo. Niekrótko i mamrocząc niezrozumiale. Do rana by zdołała powodowana złością, wtedy jednak krzyk usłyszała. Rozpacz w nim brzmiała i nadzieje umierające. Sama słodycz, a nie dochodził z końca świata. Prawie pomknęła w tamtą stronę. Huragan mniej gwałtowny. Tej piekielnej nocy, kiedy wrota do czeluści zostały uchylone, musiały od razu przepuścić hordę czartów, więc wydarzenia sypały się jak płatki śniegu, wściekłą zawieruchą.

Na miejscu zobaczyła to, czego mniej więcej oczekiwała, czyli porońca na trupie jego niedoszłej rodzicielki. Skakał po nim, szarpał, drapał i gryzł, umazany krwią jak niemowlę kaszką. Całkiem nie wiedział, co poczynać, zarazem chłepcząc krew z szyi i wydłubując oczy. Głupie to było, co zrozumiałe. Jego losu żadne rodzanice nie uplotły, wcześniej został rozwiązany, kiedy poszarpano nitki, by później już do niczego niezdatne, cisnąć na śmietnik. Z tego został ulepiony. Pokraczne stworzenie ukształtowane z rozkładu.

Mamuna podchodziła śmiało. Ta pastwa akurat nęciła.

– Moje! – wyskrzeczał potworek. – Moje! – powtórzył zaborczo.

– I co z tym zrobisz więcej? Krwią się ochłeptałeś, bąku. Pękaty przez to jesteś jak napęczniała pijawka. Mądrzej nie umiesz skorzystać.

– Moje! – wrzasnął szkaradek.

Nie bała się go, choć urósł znacząco, już prawie stopę mierzył. I łapki wyraźnie lepiej mu służyły, choć każda inna, jedna gadzia, inna zakończona pazurem, z wyglądu kurza, straszliwe poplątanie z ogonkiem wyrastającym z zadu i kolczastym grzebieniem na karku. Groźny, choć głowa wciąż za duża, przeszkadzająca w poruszaniu, za to pełna ostrych ząbków. Straszny, tym bardziej, że z oczu wyzierało czyste szaleństwo. Męka jego matką.

Podeszła.

Warczał, lecz nie jak pies, o wiele bardziej potwornie. Chrypiąc i skrzecząc.

Rzucił się niespodziewanie.

Mamuna nastawiła rękę, by zdzielić go jak poprzednio.

Jednak nie zdołała.

Sprytek! Uczył się.

Uniknął ciosu, łapkami odbijając od wierzchu dłoni, by kierować się w stronę szyi, z niedwuznacznym planem przegryzienia krtani.

Raz mu wyszło, leżący w pobliżu trup najlepiej tego dowodził.

Myślał, że zawsze łatwo.

Jednak druga ofiara nie zechciała współpracować.

Za ogonek go złapała. Pisnął żałośnie, krzywdzony maluch, ale to jej nie powstrzymało, po prostu cisnęła nim o pobliski pień. Zręczny był, prawie bez kości, chrząstki nadal niemowlęce, więc wykrętny. Odbił się i bezpiecznie wylądował na ziemi. Naprawdę zdolny, przezornie z oddali ząbki szczerzył.

– Nie rusz! – ostrzegł.

Ale mamuna stała już przy zwłokach.

Zasyczał z doskonale słyszalną groźbą.

Ale takich rzeczy się nie bała.

– Głupku! – mruknęła. – Nie umiesz lepiej skorzystać i na silniejszego się rzucasz. Mnie przecież nie przemożesz. O wielem silniejsza od takiego poronionego wyskrobka. A jeśli nie wdzięczność mi winieneś, to przynajmniej docenienie, bom niejako twoja sojuszniczka. Naucz się takie rzeczy rozróżniać, bo długo nie pociągniesz, robaczku.

Nachyliła się nad ciałem.

On patrzył, jak chytra jaszczurka przytulony do ziemi matki.

– Co robisz? – zapiszczał.

Pochylała się nisko nad trupem, klęcząc niemalże, dla niego jałowo, bo jedynie oddychając głęboko. Próżna czynność, której celu nie rozumiał.

Spojrzała z ukosa.

– Karmię się – wyjaśniła.

– Ja krew wypiłem! – zagdakał.

– Głupek – odmruczała. – Niewielka w niej moc. Większa w czymś całkiem innym. Mało tu duszy, zaiste pusta to była istota, ale z wiedźmą nie na próżno się pokumała i ja teraz na tym urosnę. Pozwoli mi to jakiś czas przetrwać, tam gdzie czekać mi przyszło.

Powstała.

– Już pół nocy minęło. Krótka letnia. Ostatnia godzina, by rozpocząć powrót.

– To idziesz?

Przywykał do niej, choć stale obrywał.

Towarzyski.

– A po co mam tu zostawać? W lesie mocnym trzeba być albo uciekać.

– Ty mocniejsza ode mnie.

– Dziwisz się? Słabyś jak dziecko. Mało co poznałeś. Bywają naprawdę potężni. Na razie i ja dla nich żadna przeciwniczka. Do ludzi wrócę, u nich też urosnę, choć wolniej.

– A ja? Też do nich?

– Ty? Głupi jesteś.

– Nie.

– To jaki?

Słów mu brakowało.

– Doświadczenia nie masz – podpowiedziała.

– Naucz mnie.

– Niby czemu?

– My sojusznicy – zamruczał. Łasił się. Mały chytrusek, może będzie z niego pociecha, o ile zdąży nabrać rozumu.

Rozbawił ją.

– Niczego po tobie się nie spodziewam, ale radę ci dam. Ty z ludźmi nie zadzieraj.

– Oni słabi – wskazał na trupa. – Poradzę sobie.

– Bączku popędliwy, jeśli żądzy mordu nie okiełznasz, zaraz cię znajdą i tak urządzą, że koniec twego nędznego istnienia pewny. U nich trzeba praktykować coś całkiem innego. A wzrastać rozumnie, dręcząc bez włażenia w oczy. Z tą samolubną panieneczką nawet mogłeś dokazać więcej. Zabijać od razu, to mało. Żadna korzyść, łup marny, powinieneś poleźć do leża, dokuczać, ale miarkując przykrości, we śnie nawiedzać, sumienie gryźć i ujawnieniem grzechu grozić. Doświadczenie zbierać, niecne postępki przypominając. Do niewyrażalnego ducha się dobrać. Zgryzotę powiększać. Tyś tylko ciało umiał ubić. A jak podobnie zaczniesz sobie poczynać w gromadzie, to żadna dla ciebie przyszłość. Złapią cię jak nic. Oni brzydzą się jawnych zbrodni. Do lasu z nimi lezą, grzebać świadectwa po cichu. W ich gronie za ukradka mus robić, podszywać się.

– Zdołam.

– To się jeszcze okaże. Wrócę tu za pewien czas. Wtedy zobaczymy. Ale teraz do własnej gawry muszę.

Odeszła.

Poroniec pozostał, pokręcił się przy trupie, ząbki obnażał, ale już nie gryzł, głowę przechylał. Myślał usilnie, ale słabo mu szło, bo bardzo niewiele z tego całego życia pojmował. Doświadczenie go uczyło, że stale obrywa.

Mamuna wróciła do miejsca, gdzie pozostawiła klamoty niezbędne do przetrwania w ludzkim świecie. Wybrała ustronie najlepsze z możliwych, z lodowatą wodą spadającą z wysokiego progu. Szumiącą i niewątpliwie czarodziejską. W takiej łatwo na nowo się narodzić.

Wlazła pod strumień.

Lód. Przenikał do środka, ale pomagał. Mroził.

Pociągnęła za pancerz skóry. Aż zasyczała, jednak udało się naderwać pierwszy płat. Zmagała się z nim. Rzep. Przywarł. Wymagał większego trudu.

Zawzięcie drapała pazurami.

Mur.

Solidny, nie byle jakimi krzywdami związany.

Ale runie.

Skóra pękała, odchodząc i sprawiając niewypowiedziany ból. Aż w ślepiach się ćmiło. A to był dopiero początek.

Spory krwisty okrawek spadł do wody, popłynął. Znikł.

Ciężko dyszała.

Ledwie zaczęła pracę, a już cierpiała ponad miarę. Zacisnęła zęby.

– Żeby to choć ostatni raz – zamruczała.

Daremne nadzieje, jeszcze po wielekroć przyjdzie się udręczać, w obłęd popadając od męki.

Zaśmiała się zaraz, dawno już oszalała.

Nabrała tchu, wlazła głębiej pod kaskadę, aż zasyczała, kiedy lodowata struga dotknęła odsłoniętego ciała.

Chwyciła pazurami za kolejny płat, ten z obwisłymi cyckami.

Zawyła.

Las ucichł.

Zacisnęła zęby, krusząc je, wypadły, a ona darła, nie ustając, coraz spieszniej i gwałtowniej.

Drogę znalazła, by wyleźć spod zastygłej skorupy.

Potworne narodziny.

Odpadały płachcie skóry, z przywierającymi do niej kawałkami ciała. Krew ciekła, ale szybko rozpuszczała się w wartko płynącej wodzie. Ona wszystko przyjmie. Mamuna zaś zdzierała z siebie warstwy tego, co prawdziwe, odziewając się kolejny raz w przykrojony do cudzych wyobrażeń skromny kształt, by w głębi ukryć własną, straszliwą naturę.

Nie trwało to krótko, ale wreszcie stała w nowej postaci, zziębła i dygocąca pod kaskadą. Nie musiała już nic więcej, ale stale cierpiała. To odkryte ciało mdłe i delikatne, niewiele zniesie, ale tylko przyobleczona w przybraną słabość mogła wrócić do gromady, by nie zostać rozpoznaną. W lesie z rzadka rosła, po udanych łowach, wśród człowieczego plemienia stale. Ukrywali grzeszki małe i wielkie, codziennie karmili pożywnymi odpadkami zepsucia, chlebem kłamstw, zdrady i wszeteczności, należało z tego korzystać. Oni nie umieją inaczej. Patrzą na pozory, serca słyszą tylko własne, na cudze zamknięci. Posługując się kilkoma słowami na krzyż, raz za razem daremnie usiłują opisać nieopisane.

Ludzie byli głupi.

Nie wiedzieli nic.

Koniec

Komentarze

Cześć Jastek:-)

Nie życzę miłego czytania, to nie jest dobre opowiadanie.

wywal to z przedmowy:-)

 

Groza jak najbardziej jest, i to w takim wydaniu, w jakim lubię. Pomysł z lasem, dobra, nie nowy. Czarownica, też nic oryginalnego, ale napisane w sposób, który zaciekawia. Bardzo. Mocne, naturalistyczne sceny, wyraziste opisy. Jest klimat. Fajna klamra. Świetna scena rozmowy z mamuny z wyskrobkiem, kiedy tłumaczy mu jak powinien postępować z ludźmi. Narodziny, którym zawsze towarzyszy ból. I siła, która żywi się kłamstwami i zepsuciem, czyli głównie wśród ludzi:-) Podoba mi się, zestawienie piękna i brzydoty, kiedy to mamuna przemienia się w postać, akceptowalną przez ludzi, wszystkie brudy zostają przykryte– to w sumie tak jak z ludźmi, dobrze rozumiem?;-)

Masz charakterystyczny styl, Jastku, pewnie nie każdemu przypadnie do gustu, ale mi podoba się Twoje pisanie. Pozwoliłam sobie przejrzeć Twoją listę, Chce mi się – bardzo dobre!;-) 

 

Jedna uwaga:

Można spłonąć w blasku, ale nie równie podle przepaść.

czy w tym miejscu powinno być nie?

 

polecam do biblioteki i pozdrawiam:-)

Najpierw dzięki.

Jeśli chodzi o zdanie ze wstępu, to można też czytać, że w tym opowiadaniu brakuje dobra.

Pocieszasz mnie, że grozy nie zabrakło. Bałem się, że jej jak na lekarstwo, a miała być widoczna.

Zdanie z nie równie podle przepaść. Tam ma być zaprzeczenie, więc dla nie – tak.

Nie pytaj mnie, czy dobrze rozumiesz opowiadanie, sama bierzesz udział w jego tworzeniu, ono ma tylu autorów, ilu czytelników. Jeśli czytelników brak – pozostaje martwe.

Z innych rzeczy, to w Chce mi się najwięcej czasu zajęło mi znalezienie odpowiedniego finału. To znaczy nie tyle, że nie wiedziałem, jaki ma być, ale dokładnie jakimi słowami powinien zostać zamknięty. Dotąd nie jestem zadowolony, ale lepszych nie znalazłem. Z tych moich, to wolę inne teksty. Ale nie żebym szczególnie za nimi przepadał, ja i opka to ogień i woda.

 

Pozdrawiam.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Cześć!

Mroczna wizja lasu, jako miejsca gdzie prawie za każdym drzewem coś tam czai się na człowieka. Z początku miałem problem ze zrozumieniem, co się dzieje, ale od momentu dojścia do ściany już tylko lepiej. Nie jestem fanem grozy, ale tekst całkiem mi się spodobał.

Obrazowo wprowadzasz mamunę i wyskrobka, można je niemalże zobaczyć oraz zrozumieć kierujące nimi emocje, widać to zwłaszcza w rozmowie nad ciałem zamordowanej. Również obraz czarownicy i jej fachu sprawnie pokazany, jako kogoś, kogo większość nie lubi i nie szanuje, ale na wszelki wypadek dobrze mieć go w pobliżu.

Na koniec bardzo dobitnie pokazujesz przemianę mamuny, i jej punkt widzenia, to, że rośnie wśród ludzi. Smutne, ale do pewnego stopnia prawdziwe (niestety)

Pozdrawiam i polecam do biblioteki!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć i dzięki.

Ten las to ja widziałem co najmniej w nie jednym znaczeniu, i bardzo symbolicznym.

Zwracasz uwagę na ciekawe miejsce, czyli początek. Musiałem znaleźć odpowiedni sposób, by pojawiły się ważne kwestie dla tego tekstu, które później zostaną podjęte i rozwinięte. Nie do końca mi chyba wyszło, ale nic lepszego nie chciało mi się objawić. Jednakże gdyby nie te kwestie na początku, to opowiadanie byłoby kulawe. Robiłem co mogłem, a wyszło, jak wyszło.

Dalej było łatwiej, postaci wiedziały co mówić i robić bez mojej ingerencji.

 

Pozdrawiam.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Cześć. :-)

A to mnie zachęciłeś do czytania swoim wstępem! Rozumiem, że chcesz się dowiedzieć: na ile i czy masz rację bądź nie, myśląc o swoim opowiadaniu w ten sposób? Może tak, może nie, w każdym razie poprzeczkę zawiesiłeś sobie wysoko, ponieważ przez tytuł i trzy/cztery pierwsze linijki moje pierwsze skojarzenia pobiegły w stronę Le Guin, która dla mnie jest mistrzem przemyślanej, skrótowej i skondensowanej formy. Tak, więc… cóż.

Czytam.

Po przeczytaniu pierwszego akapitu – nie jest dobrze – więcej logiki, mniej słów i oplatywania ich "nie wiadomo czym". Ma być tak, tak, tak, a nie bujamy się we mgle, która jest mleczna i niemleczna. Krowa może nie dawać mleka, bo jest chora, głodna, nakarmiła właśnie swoje dziecko, przyszliśmy o nie takiej porze, a jeśli daje i nie daje – powód musi być, choćbym go nie rozumiała w tym momencie, bo pozostaje jeszcze nieodkryty. Opko nie kwanty, gdzie po serii przybliżeń wiemy, gdzie „atom” jest.

Przeczytana całość. Jest so-so. 

 

Dobrze, a teraz przykłady. Dam trzy akapity-nieakapity.

 

Las wiedział.

Był mądry.

To(+,) co wzrastało tuż nad ziemią(+,) płożyło się, wyżej sięgające paprocie niemal skrzydeł dostawały, a na pewno odsuwały tak daleko, jak to tylko możliwe, drzewa przezornie zatrzymywały płynące wskroś pni soki, martwotę udając. Byle ona nic nie wyczuła. Żadne zwierzę oczywiście nie wychyliło delikatnego łebka, nawet ćmy zwabiane pierwszym lepszym światełkiem przywarowały w szczelinach kory. Można spłonąć w blasku, ale nie równie podle przepaść.

Wszystko przestało się poruszać, by przychodząca zza lasu, ze świata innego porządku, nie spojrzała nań. Widać, że zetrze, nawet nie oczekując zaspokojenia dręczącej żądzy, po prostu ze zwykłej złości, byle coś zamordować. Później żołądek zapchać, rosnąc na cudzym nieszczęściu. I las nie musiał wypowiadać ni jednego zrozumiałego słowa, bo nie umiał i bez tego pojmował, z kim przyszło mieć do czynienia.

Spróbowałam wykreślić  zbędne słow, nic nie znaczące, ale to – po mojemu.

Wejście w opowieść jest ważna i warto ją cyzelować do bólu. Twój początek jest biegiem przez płotki na wysokość półtora metra. prawie nie do przebrnięcia są słowa i ich spiętrzenia. 

Lecz jeden dębczak widać o tym nie wiedział. Młody. Soki w nim szumiały, kiedy przechodziła obok. Zatrzymała się. Nabrała tchu i szarpnęła za pniaczek. Jeśli sobie roił, że mocny, udowodniła mu co innego. Wyrwała jak chwast. Na darmo czepiał się korzonkami gleby. A ona cisnęła nim w bok i nawet nie spojrzała, nie żywiła się drewnem.

Kolejne, jw.

Szarpało ją i burzyło w tym gęstym labiryncie niejasnych dróg, mrocznych przeznaczeń, gdzie niejedno się skryło na wieki, a różnorakie dziwy znajdowały dla siebie odpowiednie miejsce. Miały wszystko, co im niezbędne. To nie pospolite dwunogi, rozdęte pustymi słowami, przez które żadnej drogi nie odnajdą, wszystkie pokręcą. Tu gościły prawdy niewypowiedziane, a znane. Mocne. Ją zaś popędzała najbardziej przemożna, przerażająca żądza, będąca tym samym co tchnienie dla każdego żywego stworzenia, choć równocześnie rozrywając na pół.

Ogłuszająca.

I stale odczuwana.

Ekstaza ze śmiercią w jedno połączona.Stała i nie tyle słuchała, co czuła. Dygotała na całym ciele. Odrażający widok, kiedy pęczniała i zapadała w sobie. Grzyb robactwem przeżarty. Wiadomo skąd najmocniej przyzywało. W pół ją zgniatało, miażdżyło, zarazem ciągnęło do siebie skuteczniej niż łańcuch, choć bynajmniej nie obiecywało słodyczy. Prędzej gorycz przeżerającą trzewia, porażającą zmysły mocą większą niż odurzający trunek. Nie utuli, nie uśpi, rozjątrzy. To pewne.

Jednakże podążać tam mus. Nie da się inaczej. Karmiła tym swoje wnętrze niby chlebem codziennym.

Podsumowując. Zrozumiałam mniej niż pi razy oko, niestety. Końcowe dialogi są lepsze, lecz w kółko na ten sam temat i nie wiem dokąd historia prowadzi.Pomysł miałeś, ale słabo sklarowany i bardziej niż na nim skupiłeś się na udziwnianiu historii i wpychaniu doń strasznych skojarzeń. Piętrzyłeś je jedno na drugim, aż konstrukcja nie wytrzymała i zapadła się pod swoim ciężarem. Mamma mia, czego tu nie ma. xd. 

Masz rację, przynajmniej jeśli chodzi o mnie – nie da się przeczytać, bo leży jak to, co się płożyło, gdyż skrzydła obciąłeś temu opowiadaniu.

Rekomendacja: nie upiększaj aż tak słowami, im prościej tym lepiej, im bliżej bohatera tym lepiej. Przecież tylko Ty masz w głowie/wyobraźni lęki, strachy, grozę, a słowa są jedynie narzędziem opisu, przy ich pomocy przekładasz wizję. Słowa same z siebie, jeśli nie są dobrane i odpowiednio ułożone nie mają mocy, aby straszyć. Nawet najwymyślniejsze frazy, zdania nie tchną ducha w tekst, jeżeli ich rola polega tylko na ładnym brzmieniu i kształcie. Zawsze są wtórne, trzeciorzędne, albo i czwartorzędne.

Zdecydowanie na plus, że wiesz i czujesz słabą czytalność tego opka, co więcej może kiedyś powstanie z niego coś fajnego, ale jeszcze nie teraz, bo zdecydowanie musisz od niego odpocząć. Porzuć je. Słownictwo fajne, interpunkcja wydaje się w porządku, ale nie potrafiłam się na niej skupić, po drodze zauważyłam kilka przecinków.

Na zakończenie. Musisz umieć streścić w kilku zdaniach swoje opko. Gdybym, po przeczytaniu, miała to zrobić, powiedziałabym że jest o babce pomagającej wioskowym pannom ze wsi lub z miasta i pewnej mocy (być może urodzonej ze zła tejże babki, lecz tego nie wiemy), która walczyła z nowym nienarodzonym i chyba jeszcze czymś, ale zabrakło mi siły, aby to zgłębić. Zło zrodziło zło i walczą ze sobą. Zaciekawiła mnie bariera i pochodzenie zła, bo las wyraźnie się wstydzi na początku, potem go odpuściłeś.

Pzd srd :-)

asylumowe piątkowe komenty w niedzielny wieczór.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Publikacja była formą odłożenia.

A jeśli chodzi o początek, to szukałem jakiegokolwiek dziania się, a tylko na dębczaka wpadłem. Wolałbym przedstawić konieczne tam kwestie w inny sposób, ale nie zechciał mi się objawić.

Ucięłabyś dookreślenia, jak widzę, a ja po to je wrzucałem, bo mi czegoś stale brakowało. Twój sposób coś daje, ale to wciąż półśrodek.

Na pewno wszystko przemyślę, ale potrzebuję innego spojrzenia. Póki co brak mi go.

Cenne uwagi.

 

Pozdrawiam.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Jastku, a może po prostu chodzi o to, że nie mamy fabuły i bohaterów, do których możemy się przywiązać i podążać za ich losem, dylematami. W takim przypadku żadne określniki nie pomogą, gdyż nie ma historii i “przemiany”, nie ma czego snuć. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Tu nie ma takiej przemiany. Zło jest niezmienne.

Początek w zasadzie wiem, jaki ma być. Musiałem pójść na dłuższy spacer zakupowy i znalazłem rozwiązanie.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Pierwotna wersja

 

Las wiedział.

Był mądry.

To co wzrastało tuż nad ziemią płożyło się, wyżej sięgające paprocie niemal skrzydeł dostawały, a na pewno odsuwały tak daleko, jak to tylko możliwe, drzewa przezornie zatrzymywały płynące wskroś pni soki, martwotę udając. Byle ona nic nie wyczuła. Żadne zwierzę oczywiście nie wychyliło delikatnego łebka, nawet ćmy zwabiane pierwszym lepszym światełkiem przywarowały w szczelinach kory. Można spłonąć w blasku, ale nie równie podle przepaść.

Wszystko przestało się poruszać, by przychodząca zza lasu, ze świata innego porządku, nie spojrzała nań. Widać, że zetrze, nawet nie oczekując zaspokojenia dręczącej żądzy, po prostu ze zwykłej złości, byle coś zamordować. Później żołądek zapchać, rosnąc na cudzym nieszczęściu. I las nie musiał wypowiadać ni jednego zrozumiałego słowa, bo nie umiał i bez tego pojmował, z kim przyszło mieć do czynienia.

Lecz jeden dębczak widać o tym nie wiedział. Młody. Soki w nim szumiały, kiedy przechodziła obok. Zatrzymała się. Nabrała tchu i szarpnęła za pniaczek. Jeśli sobie roił, że mocny, udowodniła mu co innego. Wyrwała jak chwast. Na darmo czepiał się korzonkami gleby. A ona cisnęła nim w bok i nawet nie spojrzała, nie żywiła się drewnem.

Szarpało ją i burzyło w tym gęstym labiryncie niejasnych dróg, mrocznych przeznaczeń, gdzie niejedno się skryło na wieki, a różnorakie dziwy znajdowały dla siebie odpowiednie miejsce. Miały wszystko, co im niezbędne. To nie pospolite dwunogi, rozdęte pustymi słowami, przez które żadnej drogi nie odnajdą, wszystkie pokręcą. Tu gościły prawdy niewypowiedziane, a znane. Mocne. Ją zaś popędzała najbardziej przemożna, przerażająca żądza, będąca tym samym co tchnienie dla każdego żywego stworzenia, choć równocześnie rozrywając na pół.

Ogłuszająca.

I stale odczuwana.

Ekstaza ze śmiercią w jedno połączona.

Stała i nie tyle słuchała, co czuła. Dygotała na całym ciele. Odrażający widok, kiedy pęczniała i zapadała w sobie. Grzyb robactwem przeżarty.

Wiadomo skąd najmocniej przyzywało.

W pół ją zgniatało, miażdżyło, zarazem ciągnęło do siebie skuteczniej niż łańcuch, choć bynajmniej nie obiecywało słodyczy. Prędzej gorycz przeżerającą trzewia, porażającą zmysły mocą większą niż odurzający trunek. Nie utuli, nie uśpi, rozjątrzy. To pewne.

Jednakże podążać tam mus. Nie da się inaczej. Karmiła tym swoje wnętrze niby chlebem codziennym.

Szła, ciągnąc za sobą nieporadne nogi, obłażąc ze skóry, złuszczającej się szarymi skrawkami i kołysząc monstrualnymi cyckami, uderzającymi o uda, by ból im sprawiać, a i sobie nie mniejszy. Zgrzytała nielicznymi zębami, czarnymi u korzeni, wyżej żółtawymi i zielonymi od jadu, a wołanie dobiegało coraz natarczywsze. I coraz chętniej mu ulegała. Natura nie da się oszukać. Choć powiedzie po manowcach, jeśli zdoła.

Lecz lepiej by nikt nie pokładał w tym przesadnych nadziei. Na tyle dostawało jej sił, by podążać własnymi ścieżkami, nie polegać na cudzych. I mądry, wiedząc o tym, usunie się przezornie z drogi, głupi, bezrozumnie zalegający, zostanie zdeptany na miazgę.

Dotarła do muru, niewidocznego, lecz trwalszego niż kamień, zabezpieczonego najnikczemniejszymi zaklęciami, wykoślawiającymi przestrzeń, niszczącymi glebę i roślinność. Paprocie tu schły, jagody krwawiły, tylko grzybom się udawało przetrwać, co prawda tym najbledszym, zatrutym jak połamane nadzieje.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Mocne opowiadanie o mrocznym lesie. Groza jak najbardziej była i to od pierwszych linijek tekstu, aż po ostatnią. Poza tym – plastyczne, pełne naturalizmu opisy. Podobało mi się pokazywanie różnych postaci zła, z pozostawieniem komentarza czytelnikowi.

Postaci Mamuny i Wyskrobka wydają się niejednoznaczne, a przez to ciekawe. Jednocześnie złe i skrzywdzone, ofiary i kaci szukający zemsty. Podobał mi się styl, którym napisany jest tekst, budujący jego tajemiczość. Ogólnie, w pełni satysfakcjonująca lektura. Uważam, że nowy początek opowiadania jest lepszy od wcześniejszego, łatwiejszy w odbiorze i od razu buduje atmosferę grozy.

Już Olciatka uświadomiła mi ten naturalizm, kierowana niepojętą życzliwością, na którą z pewnością nie zasłużyłem. A mnie szło przede wszystkim o to, że zło powinno być przekonujące, a nie li jeno deklaratywne. Ale skoro powtarzasz, to trzeba uwierzyć.

Nie chciałem narzucać czytelnikowi odbioru, to nie działa, miałem nadzieję, że się uda, ale to trudne, tym bardziej, że łatwo opowiadanie odrzucić, skoro brak w nim miłych postaci do kibicowania.

Całość jeszcze raz przejrzałem, znalazłem usterki oczywiście we fragmencie początkowym, a dalej też pewne kwestie ująłem inaczej, mam nadzieję, że celniej. Nie było jednak tego za wiele.

Poprzedni początek miał te odniesienia do dreptania po własnych ścieżkach, o co mi szło, ale zamiast ująć to dzianiem się, produkowałem słowa, by dotrzeć do sedna. Widać, że wtedy nie dotarłem. W najpierwotniejszej wersji, to nawet dębczaka nie było, same poetyzmy. Tu zrozumiałem, że przecież mogę inaczej, zaczynając od grozy, choć miarkując ją zwierzątkiem, idącym po własnych ścieżkach i z czekającym potomstwem w norze, co mi się odniesie do panienki, ale mamuny też. To było całkiem sprytne.

Dziękuję bardzo, straszne opowiadanie, a znalazło Twoje uznanie.

Pozdrawiam.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Niezłe, nie wiem, który początek podobał mi się bardziej, oba coś w sobie mają, ale poprzedni miał chyba więcej grozy. Cóż, wszystkim nie dogodzisz ;)

Czytałam Twoje opko i podobało mi się i nie podobało zarazem. Na poziomie samej historii – świetne. Fajnie grasz słowiańskimi demonami, bardzo świeżo. Ciekawiesz grasz złem – ludzkim i nieludzkim. Zawsze uważam, że to ludzkie jest gorsze, a potworne potwory mniej straszą niż te ludzkie, ale u Ciebie nie jest to takie oczywiste. Tu właściwie nie ma dobrych, poza jednym wyjątkiem, ale o tym później. Nie ma też do końca złych. U Ciebie zło jest, sorry za plagiat, banalne. Ot, baba, która potrafi spędzić płód, dziewczyna, która wpadła, dziecko, które nie miało się szans urodzić i kobieta, która pewnikiem zmarła w połogu (bo stąd się ponoć brały mamuny). Ich motywacje wydają się zrozumiałe. Ich postępowanie, tak jak je przedstawiasz, skłania do zastanowienia się na moment. Nawet mamuna tym ożywieniem wyskrobka wzbudza na moment współczucie. Jest zła, ale poniekąd nie z własnego wyboru.

I byłybym pewnie zachwycona, gdybyś nie dodał dziewczyny w ciąży, którą ratuje modlitwa. Bo w tym momencie miałam wrażenie przesady, nieco nachalnego moralizatorstwa, na zasadzie: jakbyście jeszcze nie zrozumieli, to pokażę wam obrazek. Mało tego, miałam silna skojarzenia ze współczesnością, polską współczesnością. Tym bardziej, że później przedstawiasz dziewczynę, która pozbyła się dziecka jako pustą duszę i – chcąc, nie chcąc – przeciwstawiasz ją ciężarnej kobiecie, której udało się wyjść z lasu w jednym kawałku. Jak dla mnie za dużo w tym łopatologii. Bez tej dodatkowej bohaterki zwróciłbyś uwagę na problem, a jednocześnie nie miałabym wrażenia, że chcesz mnie do czegoś na siłę przekonać.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Już Olciatka uświadomiła mi ten naturalizm, kierowana niepojętą życzliwością, na którą z pewnością nie zasłużyłem.

:-)

 

Nie chciałem narzucać czytelnikowi odbioru, to nie działa, miałem nadzieję, że się uda, ale to trudne, tym bardziej, że łatwo opowiadanie odrzucić, skoro brak w nim miłych postaci do kibicowania.

Jastku, ja nie przepadam za miłymi postaciami. Zdecydowanie wolę te złe, wściekłe, paskudne, cierpiące, obleśne i brzydkie.

pozdrawiam

Interesujący tekst.

Podoba mi się świat i sposób, w jaki go przedstawiasz. Czuć to słowiańszczyznę oraz klimat przesądów z dawnego wieku. Fabuła, dosyć banalna, eksponuje jednak niejednoznaczność postaci i losów. Stylizowane dialogi dodają smaku, choć jest z nimi jeden problem (ale o nim później).

Przyznam, że znacznie bardziej podoba mi się pierwszy początek. Lepiej buduje klimat, nie jest też tak konfudujący. Obecny ma bowiem kilka konstrukcji zdań, które mnie zatrzymały, bo nie wiedziałem, do kogo lub czego się odnoszą.

Jest też wspomniany problem z dialogami. Czasem wymiana zdań między postaciami jest tak dynamiczna, że się gubiłem, kto co mówi. Jedynie pewne epitety rzucane w stronę rozmówcy (maszkaro, starucho) naprowadzały mnie, kto akurat wymawia to zdanie.

Podsumowując: klimatyczny koncert fajerwerków, choć definitywnie nie horror. Są też pewne aspekty, które wymagałyby wyszlifowanie. Ale koniec końców wrażenia pozytywne :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przede wszystkim plus za to, jak to wszystko opisałeś. Opisy działające na wyobraźnię, mroczny klimat i pasująca do całości fabuła. Jest dobrze :) Podobają mi się zarówno demony jak i pełen grozy las. Poza tym bardzo pozytywnie odbieram brak podziału świata na czarno-biały i znalezienie miejsca na szarości.

Ode mnie biblioteczny kliczek :)

Cześć, Jastku!

 

Czytałam ten tekst jakiś czas temu, w międzyczasie zdążyłeś go nawet nieco pozmieniać. XD W każdym razie od pierwszych linijek kupujesz czytelnika bardzo atmosferą grozy i tajemnicy, którą umiejętnie dość potem rozwijasz. Ze względu na to, że lubię dostajesz też na starcie duży plus za klimaty słowiańskie. Kompozycyjnie, hm, zastanowiłabym się nadal nad tym, czy czasem kosztem dynamiki struktury nie tracisz czegoś przez lekkie przedialogowanie, ale w ogólnym rozrachunku nie razi mnie to jakoś bardzo, tylko troszeczkę zastanawia. Ale ponieważ z lektury jestem zdecydowanie zadowolona, z przyjemnością doklikam do biblioteki.

Pozdrawiam

Irko, stary początek był statyczny, nie chciałem takiego efektu.

Zło jest banalne, bo wewnątrz siebie proste i takie w Balladynie, jak i we Władcy Pierścieni, redukuje siebie do przymusu wzrostu cudzym kosztem. I zawsze uważa się za nieomylne, mając jedną receptę na wszystko. W gruncie rzeczy się powtarza, co najwyżej zewnętrzną formę odmieniając, by swoje osiągnąć, więc gdzie tu głębia?

Szczera modlitwa dzieciątek odmienia serce zbója w Powrocie Taty, Holger wzywając imienia pańskiego odgania Faerie. Nasi przodkowie wierzyli w takie rzeczy, a mamuna i poroniec należą do sfery ich wyobrażeń. Nie zmieniam tożsamości istot demonicznych czy mitycznych, nie zrobię tak z opowieściami z cyklu arturiańskiego, z Merlina robiąc karykaturę. Dochowam tamtemu wyobrażeniu wierności, bo przeintelektualizowane odwracanie wszystkiego co dawne, nie pociąga mnie ani trochę. To banał.

Widzisz, w Lepiej być nie może, kiedy pisarz maniak wiezie sąsiada malarza pedała, mając na celu zdobycie serca skłonnej do pomyłek kelnerki, nie skupia się na własnych nieszczęściach, choć mógłby, przecież był katowany za popełnianie omyłek w czasie gry, to więcej niż kolega, który wyrwał zwitek przetłuszczonych banknotów od ojca, nasz pisarz mówi, że gdzieś jest inny świat, gdzie ludzie żyją lepiej, nie tu, bo tu sami porąbańcy, ale jednakże gdzieś. Po to ten fragment z bogobojną ciężarną. Musi znaleźć się odniesienie do lepszego świata, on nie może być jednowymiarowy.

Plus konstrukcja.

Mamuna oczywiście mogłaby poleźć za wyskrobkiem, by z dala naprowadzać go na szlak niedoszłej rodzicielki, groza nawet lepiej by się uwidoczniła. Ale groza tu dla mnie była środkiem, nie celem. Już wiadomo jaka mamuna jest, nic w ten sposób nie dodaję do postaci. Ponadto wcale nie chciałem by taka mamuna ukazywała się jako mścicielka krzywd. Nie, ona żywi się mocą, by wzrosnąć, za nic jej cudze krzywdy. I musi ponieść klęskę w starciu z bogobojną dziewczyną, bo inaczej jakżeby ukazać ograniczenie jej mocy w ludzkim świecie? Jeśli nic by ich nie broniło, to robiłaby, co chce, czyż nie?

A ty mi politykę zarzucasz.

Chyba jesteś trochę przewrażliwiona.

Wiesz co, Rymkiewicz rzekł, że nie ma takich norm estetycznych i moralnych, jakich autor nie powinien połamać, jeśli ma zamiar oddać coś prawdziwie. A pamiętam to zalecenie, bo sam wcześniej do tego przekonania doszedłem.

Literatura tak prostacko do takich spraw się nie zabiera, a ty mi to właśnie zarzucasz. Piękna konkluzja, winszuję!

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Olciatka

Ja wolę słodkie, a najbardziej przepadam za zakończeniami, gdzie wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Ale, na ile wydolę, na tyle oddam tych paskudnych w ich rzeczywistych kształtach.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

NoWhereMan

Nie lubię zmieniać dawnego wyobrażenia, wychodzę z założenia, że ono czemuś naszym praszczurom służyło. Na siłę nie przypisałem tym stworom cech, jakich nie miały.

Nie chciałem zła największego, ale pospolitego. Większe wcale nie jest mniej banalne. Wolę kurną chatę niż pałac. Przymus umieszczania historii na salonach to banał.

 

W sprawie początku.

Nie wiedziałem, jak ująć wprowadzenie postaci. Wyszło niedookreślone. Co nie jest do końca złe, ale było sztuczką. Wolę rozwiązania, które mi coś dodają, a nie kiedy, wiedząc, co dalej, po prostu plączę, by do tych następnych, znanych mi scen, dojść. Jak już gdzieś powyżej nadmieniałem, tam zawiązuję tropy, te ścieżki i kształtowanie własnego losu. Łasiczka lepiej się przysłużyła, dodała kolejny wątek, jako matka, ale świetnie, że widzisz inaczej, choć dla mnie tamten początek charakteryzował się przerostem niejasności udających głębię.

 

Tak, z tymi dialogami trochę tak wyszło, ale nie bardzo mogłem dodać jakiś odnośnik, szczególnie w chatce, skoro rozmówców nie widać, a tylko słychać. Zauważyłeś te wtrącenie nazw postaci, no po to się pojawiły, skoro, sposobu innego nie znalazłem. Co prawda dręczyło mnie to, więc dodałem kolejną wersję.

 

Tak, też myślę, że jednak horror mi nie wyszedł, tylko fragmenty. Wrażenia pozytywne, mówisz. A ja się upieram, że to nie jest dobre opowiadanie.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

katia72

To ja, za docenienie wykonania, pięknie Ci dziękuję.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

oidrin

Wolę jak bohaterowie gadają, niż rozmyślają. Cóż ja tam o nich wiem? Tylko ich oglądam. Ale trochę tych określników brakowało, nieco dodałem. Najlepiej jednak, by bohaterowie coś robili. W chacie nie wiadomo, co się działo, więc wrzucałem te obrazki od mamuny. Kiedy wiedźma i mamuna gadały, wtedy ona stała u tego niewidzialnego muru i jedyne, co mogła, to pazurami drapać w powietrzu. Jakieś wydarzenie, by się przydało. W każdym razie postarałem się ułatwić. Może wyszło.

Każdy tu na tę grozę patrzy inaczej. Jednemu dość, innemu mało.

Zawsze wiedziałem, że tekst ma tylu autorów, ilu czytelników.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

A ty mi politykę zarzucasz.

Literatura tak prostacko do takich spraw się nie zabiera, a ty mi to właśnie zarzucasz. Piękna konkluzja, winszuję!

Ależ ja Ci, Jastku, niczego nie zarzucałam. Nie siedzę w Twojej głowie, nie wiem, jakie myśli Ci przyświecały podczas pisania tego opka. Ba, nie wiem nawet, czy powstało teraz, czy może leżakowało na kompie przez pewien czas. Dostałeś ode mnie li i tylko informację zwrotną, że to się może tak kojarzyć, moje literackie wrażenie. A IMO jest one jak najbardziej uzasadnione, bo pamiętaj, że nie tworzysz w próżni, żyjesz i piszesz w takim, a nie innym świecie, dzieje się, co się dzieje i jako czytelnik mam pełne prawo do skojarzeń ze światem, w którym żyjemy. I tyle.

 

nasz pisarz mówi, że gdzieś jest inny świat, gdzie ludzie żyją lepiej, nie tu, bo tu sami porąbańcy, ale jednakże gdzieś. Po to ten fragment z bogobojną ciężarną. Musi znaleźć się odniesienie do lepszego świata, on nie może być jednowymiarowy.

I tutaj się z Tobą zgadzam, tylko – i teraz faktycznie będzie zarzut – IMO poszedłeś po najmniejszej linii oporu, na łatwiznę po prostu. Do realistycznego opisu, świata, który podobał mi się ze względu na wszystkie odcienie szarości, które w nim znalazłam, wrzucasz nagle święty obrazek. Ciężarną, bogobojną niewiastę, której Bóg posyła anioła, by ją przed złymi mocami chronił. I w tym momencie szlag jasny trafia wszystkie te szarości i Twój świat staje się czarnobiały. Zła dziewczyna, który usuwa ciążę i dobra mężatka, która się modli o ochronę poczętego życia. Wstrętna mamuna i dobry Bóg. I ten Twój lepszy świat jest nie tylko wyidealizowany, ale i nieprawdziwy.

Na dodatek, na koniec walisz tekst o pustej duszy dziewczyny, która pozbyła się dziecka. Ona nie była pusta, nie tak ją na początku przedstawiłeś. Wiedziała, że popełniła błąd, wiedziała, gdzie go popełniła, wiedziała, że drugi raz tego nie zrobi. I wiedziała też, że bez pomocy baby nie ma dla niej przebaczenia ani odkupienia. W najlepszym razie będzie wioskowym popychadłem, w najgorszym wywalą ja na zbity pysk. I nie ma przebaczenia i odkupienia dla jej dziecka, bo albo – jeśli wyrzucą ją z wiosku – umrze w połogu, a dzieciak zaraz później, albo dziecko będzie żyło ze stygmatem bękarta, zawsze na skraju społeczności, bez żadnych praw, bez nadziei.

Może jej dusza była zbrukana, ale na pewno nie była pusta. I to ostracyzm i pogarda ze strony bogobojnej i jej podobnych doprowadziły ją do chatki Jagny. A najlepsze jest w tym to, że babcie obu dziewcząt mogły sobie w noc Kupały poswawolić i nic by się nie stało, a wnuczka bogobojnej będzie pewnie patrzyła z uciechą, jak Jagna płonie na stosie.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Niestety, nie jestem w grupie docelowej odbiorców. Zdecydowanie wolę współczesną stylistykę.

Zastanawiam się, czy drzewiej z taką lubością orzeczenie na końcu zdania stawiano. Pewnie dla melodyi. Jak widzisz dość łatwo ze stylizacji zrobić karykaturę.

Komentarz piszę w chwili, kiedy po raz enty użyte „liczko” spowodowało u mnie lekkie podrażnienie. Zatęskniłem za synonimami, choćby „oblicze”, „rysy”.

Kolejna rzecz w stylizacji, to jej niekonsekwencja. „Poniewierać się” w sensie pejoratywnym do użycia weszło na przełomie XIX i XX wieku. Wcześniej znaczyło to samo, co dzisiejsze tułać się. Z kolei „materia” to już bardziej skomplikowana sprawa. Sprawdzałem w kilku słownikach i nigdzie nie znalazłem tego słowa w znaczeniu: „tkanina” (Materiał owszem). Niemniej, jestem pewien, że nie raz spotkałem się z takim osadzeniem znaczenia tego słowa.

Ale do czego zmierzam. Nie czytelnik, ale Ty, Autorze musisz być pewien, czy stylistyka jest spójna, a słowa użyte we właściwym znaczeniu. Następnym razem może przyjść maruda, taka jak ja, lecz będzie wiedzieć znacznie więcej, niż ja. I co wtedy?

 

Mam też uwagi do zastosowanych środków stylistycznych. Przykład:

prędkie serduszko, niemalże wyskakiwało spomiędzy żeber, łamiąc je prawie.

Przekombinowałeś, moim zdaniem. Powszechnie znane jest znaczenie wyrażenia „serce niemal wyskoczyło z piersi”, czy „podeszło do gardła”. Kiedy dodałeś „łamiąc je prawie”, odniosłem wrażenie, że chciałeś podkreślić fizyczną możliwość opuszczenia klatki piersiowej przez serce.

Powyższe uwagi świadczą jedynie o stanie wiedzy komentującego.

Bierz, co chcesz, bądź odrzuć.

 

Spodobał mi się las widziany oczkami łasiczki, poczułam też nagłą grozę ogarniającą zwierzątko, kiedy zdało sobie sprawę z panującej wokół martwej ciszy. I już wiedziałam, że taki wstęp nie zapowiada miłego dalszego ciągu. I ta groza narastała przez całe opowiadanie. Sprawę, która przywiodła dziewczynę do wiedźmy oplotłeś siecią niecodziennych zdarzeń, ukazując przy tym szereg postaci z dawnych wierzeń i sprawiłeś, że miałam nieodparte wrażenie osobistego oglądania wszystkiego, co tam się wydarzyło.

Jastku, to była bardzo satysfakcjonująca lektura.

 

Obca na­bra­ła tchu i szarp­nę­ła za pnia­czek. ―> Obca na­bra­ła tchu i szarp­nę­ła pnia­czek.

 

jakaś nie­opi­sa­na rzecz na­par­ła na glębę. ―> Literówka.

 

a na buzi zro­bi­ła się czer­wo­na od na­pły­wu krwi. ―> Buzie mają dzieci, a ta dziewczyna dzieckiem już nie jest.

 

po­ło­ży­ła rękę na sercu, ałe żywo głową za­ma­cha­ła―> Literówka.

Głową można kręcić, pokręcić, skinąć, pokiwać, ale nie wydaje mi się, aby głową można machać.

 

przy­po­chleb­nie za­uwa­ży­ła pa­nien­ka.. ―> Jeśli zdanie miała kończyć kropka, jest o jedną kropkę za dużo a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

nie raz miała do czy­nie­nia z po­dob­ny­mi pra­ca­mi… ―> …nieraz miała do czy­nie­nia z po­dob­ny­mi pra­ca­mi

 

Gapił się wiel­gach­ny­mi oczy­ma, wod­ni­sty­mi i ogrom­ny­mi w drob­nej… ―> Czy to celowe podkreślenie wielkości oczu?

 

jedną ręką po­ło­żyw­szy na pier­siach… ―> Literówka.

 

by póź­niej już do ni­cze­go nie zdat­ne… ―> …by póź­niej już do ni­cze­go niezdat­ne

 

 

wla­zła głę­biej pod stru­gę, aż za­sy­cza­ła, kiedy lo­do­wa­ta stru­ga do­tknę­ła… ―> Czy to celowe powtórzenie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Irko,

niby mi tej polityki nie zarzucasz, ale uporczywie do niej wracasz. Najpierw był banał, doszła łopatologia, widzę, że poprzez ten tekst, po prostu, o zgrozo!, muszę użyć tego przerażającego określenia, spłodzenie alegorii mi przypisujesz.

Czym zgrzeszyłem?!

Sugerujesz, że w prostackie odwzorowanie ubieram dawne wierzenia, by obecną aborcję potępiać? A nie wolno, bo politycznie zważać trzeba? Tak ludzie teraz czytają? Zafiksowali się, że nie widzą innych odniesień poza własnym nosem? Wiesz, żałuję, że obecna literatura taka tchórzliwa, a fantastyka, posługująca się specyficznym instrumentarium – szczególnie. Dziwne, ale filmy już odważniejsze. Dzięki temu powstało takie Ostatnie kuszenie Chrystusa, podważające wizerunek boski. Pasja też krytykowana, bo nazbyt naturalistyczna, a nie trzeba dosłownie, trzeba z daleka, bo męka zbyt straszna. Uważam całkiem inaczej, a żeby nie odwoływać się tylko do dzieł religijnych, to Tarantino nie bał się w Bękartach Wojny zająć ludobójstwem i choć nie cierpię tego filmu, to doceniam kwestie, jakie porusza, zaś konstrukcję podziwiam, z tą wzorcowo ułożoną początkową rozmową. Kocham za to Dawno temu w Hollywood, bardzo się ciesząc, że bajkowa treść znalazła sobie współczesną formę. A już fantastyka ma szczególne prawo, by zajmować się tematami skrajnymi, gdzie indziej urojonymi, uzbrojona została w niezbędny oręż.

W naszym świecie możemy co najwyżej rozważać istnienie duszy. Nie da się jej zmierzyć i zważyć. Tato mi opowiadał o umieraniu własnego ojca, kiedy dzieckiem będąc, a w lesie wychowany, przez gajowego i mały mając wtedy związek z otoczeniem, patrzył na tego swego rodzica, z przedziwną, niezrozumiałą ciekawością dziecka wobec śmierci, czy tę duszę zobaczy, bo wyjść ma. Nie zobaczył. W naszym świecie może dusza jest, a może nie, ale nie piszę o naszym, ale o takim, w którym jest na pewno i aborcja to nie tylko usunięcie kilku komórek, a morderstwo. I w takim, nie naszym, niesie konsekwencje, więc po co mi kontekst tego tutaj?

Ale bynajmniej Las wie nie jest nawet o aborcji, to pretekst.

Tłumaczyłem względy konstrukcyjne dla których niezbędna mi jak to zwiesz, „święta” dziewoja. Przypisujesz mi, że upodobniając jej stan, przeciwstawiam ją spędzającej płód. To bardzo powierzchowne spojrzenie, ich ze sobą nie łączy nic pozą ciążą. Podobieństwa są, ale z kimś całkiem innym.

Autor nie powinien zdradzać, o co mu idzie, tym bardziej, kiedy podrzuca tropy wiodące na manowce, jak chociażby ta ciąża. Autor z błądzenia czytelników powinien się cieszyć. I cieszy mnie, choć zarazem martwi, bo usiłujesz narzucić jednostronne odczytanie tekstu. Redukujesz go, kiedy ja przeciwnie, usiłuję ustanowić wieloznacznym. Ale do rzeczy, kogo przypomina owa „święta”?

Widzisz, ja podążam za mamuną. Nie przepadam za przenoszeniem narracji z jednego bohatera na drugiego. To może się sprawdzić w powieści, kiedy da się poprowadzić równorzędne linie, a i tak za tym nie przepadam, w opowiadaniu gorzej, bo za mało miejsca, by przywiązać się do bohatera. Skakanie po kolejnych jeszcze to utrudnia. W tym tekście rzadko porzucam mamunę, zwykle staję za jej plecami i widzę, co ona. Więc kiedy ona nazwie spędzającą płód pustą, to ja się tego określenia trzymam. Nie wiem, czemu miałaby nazywać inaczej. Mamuna to nie jest miła postać, życzliwa otoczeniu. Owszem, czasem spojrzę innymi oczyma, to byłoby całkowicie nienaturalne, wybijałoby z rytmu. W tym teście zaczynam od łasiczki, bo mamunę trzeba wprowadzić, później zerknę oczyma Jagi, na chwilę przydzielę głos „świętej”, czy porońcowi, ale niechętnie i na nieliczne akapity.

Ale wracajmy do podstawowej kwestii, z kim tu podobieństwo?

No, popatrzmy. Idzie sobie ta mamuna, na mur natrafia, zjeść chce jędzę, by się nią nakarmić, marzy o wzrastaniu. Nie zależy jej na wyrównywaniu krzywd. Wszystko jedno, kto tym pokarmem. Inni nie mają znaczenia. Jak w tym Imperium kontratakuje, kiedy Vader zwraca się do Luke’a, by do niego przystał. Zdradzi złego imperatora, wykorzysta syna, urośnie, władzę przejmie, wytłumaczy pokojem w galaktyce. Słuszne intencje to taka ściereczka, w którą można wetrzeć każdą obrzydliwość. A mamuna? Idzie dalej, natyka się na „świętą”, zjeść ją chce, bo tamta pełna mocy, ale niedostępna, innym murem otoczona. Tak jędzę, jak „świętą” wspierają większe siły. Dwie ciężarne nie są do siebie podobne poza jedną kwestią odmiennego stanu, za to Jaga i „święta” o wiele bardziej. Właśnie te dwie ze sobą zestawiłem, każąc mamunie leźć od jednej do drugiej. Dwie wielkie moce.

Co w ten sposób pokazałem?

Mamuna nie dostała ni jednej ni drugiej, nie jest wszechmocna i wszystko jej jedno, kogo dorwie. To żadna istota karząca, idzie jej o coś innego.

Powiadasz mi jaka ta dziewczyna jest, że wątpliwości ją dręczą, że los czekałby ją paskudny, a jej dziecko byłoby potępione. A może nie? Może jej i „świętej” związałyby się ze sobą, może sama niezamężna matka urosła, pokonując uprzedzenia. Ona wybiera inną drogę, łatwą. Samolubną. Postępuje po cudzych krokach, a jej największą winą jest słabość. Mała wobec mocniejszego świata. Ona zapłaci, bo nie ma czym się bronić, wielkie zło, to Jagi, ukarane nie zostanie, choć przecież mogłoby. Widzisz to tak, że ja kogoś przedstawiam w gorszym świetle i dokonuję zastępczego wyrównania rachunków. Gdyby naprawdę o to szło w tym tekście, „święta” doszłaby do muru, przekroczyła go, a za nią mamuna, by wiedźmie wyrwać serce, zdjąć głowę karku, a później nią podrzucać jak piłkę. Zło w proch starte. Nie zrobiłem tego, bo cóż, wielkie zło umie się chronić, znajdzie sojuszników, nie zrobiłem tego, z tego też powodu, że nie o spędzającą płód chodziło. Gdyby o nią, poszedłbym w stronę horroru. Wtedy rzeczywiście powinienem wgłębić się w to, skąd przybywa. Pokazać jak biegnie strwożona do Jagi, jak później wraca, w dołku ją ściska, ale tłumaczy sobie, że to osłabienie tylko, żadne inne rzeczy, ale sugerować zarazem, że jednakże sumienie ją rusza. Opleść empatycznymi odruchami. Dać ją polubić. Skupić się na ludzkiej stronie. Puszczony jej tropem poroniec z misją zabójstwa byłby wtedy naprawdę straszny. Pokazywać jak się przybliża, a ona jakieś cienie przeczuwa. Horror by się udał. Ale go nie ma.

Dopisujesz mnóstwo treści o dziewczynie spędzającej płód, których w tekście brak. Nie znajduję u niej wątpliwości moralnych, a strach związany z konsekwencjami i samolubne nieograniczenie, pozwalające robić, co wola. Czy powinna być za to ukarana? Nie moja sprawa oceniać. Innym się udało, Jaga w lesie żyje od dawna, nie raz pomagała okolicznemu ludkowi, pewnie nie tylko samym spędzaniem płodów. Na czymś musiała urosnąć. Skąd wiemy, że na czymś innym? Mamuna wątpi, kiedy pochyla się nad wyskrobkiem, małe to, niewiele mocy doda. Cała reszta to przypuszczenia, a dziewczyna po prostu ma pecha. Tak bywa ze słabymi, że płacą drożej za mniejsze występki niż te uprawiane przez możnych. Jasne, że to niesprawiedliwe, ale co z tego? Nie naprawiam świata poprzez fabułę, tylko opisuję zjawiska. Raz będą miały wymiar szerszy, innym wąski, byle ciekawy.

Las wie to historia mamuny, więc straszna przez to nie będzie. Miejscami otrze o grozę, ale mało przerazi. O zło się nie boimy. Chciałem je pokazać jako coś trudnego, wcale niełatwego, dodać, że z krzywdy się zrodzi, po czym do pierwszej doda drugą.

Śladów takiego odczytania tekstu mnóstwo. Nie chcesz tego zobaczyć, stale wracasz do redukcyjnego splatania ze sobą dwóch ciężarnych, kiedy one wcale ze sobą nie splątane, to myk. Podstęp w tekście rozważającym podobne treści, ale odmieniającym je.

Szkoda, że tak tego nie widzisz, ale trudno, bywa.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

ManeTekelFares

 

Nie lubisz stylizacji, przyznajesz do wątłej wiedzy w tym względzie, ale rad udzielasz.

No, niech będzie.

Tłumaczysz poniewieranie, że ono widziane inaczej i przywodzisz obraz specjalisty, który by mnie zmiażdżył.

Ale czym? I gdzie się znajdzie taki specjalista od staropolskiej, by ex cathedra wygłosić osąd o używaniu stosownych form w fantastyce? Trudno się do czegoś takiego przyznać, ale nie wierzę w istnienie aż takich baranów.

To stylizacja, nie dawny język. W trakcie pisania tegoż opowiadania nie posługiwałem się kompendium dotyczącym gramatyki historycznej języka polskiego. Nie piszę o świecie naszych przodków, oni mogli wierzyć w porońców, co nie znaczy, że takie stwory rzeczywiście istniały. Piszę fantastykę, a stylizacja mi potrzebna, by takiż świat uwiarygodnić. Przeszłe zwroty inspirują, ale nie trzymam się ich sztywno, bardziej tak hermeneutycznie, w klasycznym rozumieniu tego sposobu zabierania się do tekstu. I usiłuję przekonać współczesnych czytelników, bo z dawnymi nie mam kontaktu. To nie fabuła historyczna, uprawniająca do trzymania się tamtejszych form. Zatem poniewierać użyję we współczesnym znaczeniu, ogólnie posłużę się mową potoczną i czasem dopilnuję, by rzeczy nazywać odpowiednio.

Do fantastyki dotarłem przez powieści historyczne. Widać mam większą tolerancję na ustawianie czasownika na końcu zdania. Mnie to nie wadzi, pilnuję ogólnego rytmu. Nie widzę, bym robił z tego karykaturę, tak jak to proponujesz wzmianką o melodyi. Nie popełniłem tegoż, ni podobnych rzeczy, w poważnym tekście tępię takie skłonności. W humorystycznym rozważyłbym, choć nie przepadam za przerysowaniem dla niego samego. Ale zgadzam się, że jak nadużywa się podobnych zwrotów, to śmieszność gwarantowana. Tylko, po tym jak sam tej karykatury używasz, czemu kierujesz takie spostrzeżenia do mnie?

A liczko? Pojawia się w scenie wokół dziewczyny i Jagi, trzy razy w partiach dialogowych i trzy razy w opisach. Do młódki ma się stosować, raz mamuna go użyje kpiąco. Aż tak to razi?

Sprawdziłeś w słowniku poniewieranie, ale słownika użyłeś selektywnie. Jak wspomniałem, czytałem sporo fabuł historycznych, tam z materią miałem do czynienia i takie wytłumaczenie powinno wystarczyć. Inni problemów nie mieli, wiedzieli, o co mi idzie. Masz inaczej, dlatego tu taki wtręt:

materia

1. «ogół przedmiotów fizycznych poznawalnych za pomocą zmysłów lub istniejących obiektywnie, tj. niezależnie od poznania»

2. «pojęcie z dziedziny ontologii (metafizyki) oznaczające rodzaj bytu jedynie istniejącego lub jednego z istniejących»

3. «materiał, wątek, treść, którym można nadawać różne formy»

4. «rzecz, sprawa, o której się myśli, mówi lub pisze»

5. daw. «tkanina, zwykle jedwabna»

6. daw.zob. ropa w zn. 1.

W sumie brzydzę się sobą, że poszukuję słownikowego wsparcia. Literatura rządzi się innymi prawami, tłumaczenia szukając w obrębie tekstu, ale zrobię wyjątek.

To serce z piersi powiązałem z innymi w kolejnych partiach tekstu. Może nie doczytałeś? No i było mi potrzebne jako obraz uwięzienia. Łasiczka wtedy leży, udaje martwą. Pasowało mi. Może to niezauważalne, ale tak to widziałem.

Łaskawie zezwalasz mi brać z udzielonych rad, co chcę. Skorzystam z tej opcji, nie wezmę nic.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

regulatorzy

Nie wiem, czy wiesz, ale jesteś nieopisanie nieoceniona.

Na pewno wiesz.

 

Do uwag się zastosuję z dwoma wyjątkami.

 

a na buzi zrobiła się czerwona od napływu krwi. ―> Buzie mają dzieci, a ta dziewczyna dzieckiem już nie jest.

Dziewczynę chciałem ubrać w odpowiednie szatki, nie litości, ale wywołać wrażenie kruchości. Wiem, że tu o współczucie trudno, ale o takie…, przynajmniej słowne. Jeśli się uprzesz, zmienię określenie na twarzyczkę. Co prawda powiesz, że moje opowiadanie, zrobię, co zechcę. Ale uznaj, że nie tylko moje.

 

Gapił się wielgachnymi oczyma, wodnistymi i ogromnymi w drobnej… ―> Czy to celowe podkreślenie wielkości oczu?

Podobnej frazy użyłem wcześniej wobec jego niedoszłej rodzicielki. Nie idzie zatem o samo podkreślenie wielkości oczu, a by te dwie postacie na siebie nakierowywały. Może lepszy byłby jakiś odruch, ale nie wpadłem na pomysł, jakiego użyć.

 

Starałem się uczynić tę historię możliwie dotykalną. O dziwo, najlepiej wtedy wychodzi umiar w penetrowaniu zamiarów bohaterów, a sprawdza się przedstawienie tego, co robią. Niech mówią sami za siebie, narratora wezmę na smycz, by nie brykał. A łasiczka to był pomysłowy wstęp. Dużo mi ułatwił, kiedy się napisał.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Jastku, Twoje o mnie zdanie jest budujące, ale obawiam się, że chyba przesadzasz. Niemniej bardzo Ci dziękuję i wiedz, że się wzruszyłam.

Miło mi niezmiernie, że uznałeś uwagi za przydatne.

 

Buzia zwróciła moja uwagę nie tylko dlatego, że bardziej pasuje do dziecka, ale także z tego powodu, że tego słowa użyłeś w opowiadaniu tylko raz, tylko w tym zdaniu. Cały czas piszesz o liczkutwarzyczce, więc ta jedna buzia zdała mi się trochę jakby z innej bajki. Skoro jednak użyłeś jej z rozmysłem, niech tak zostanie.

Wyjaśnienie w sprawie oczu pozwoliło mi pozbyć się wrażenia podwójnego podkreślenia ich wielkości.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie lubisz stylizacji, przyznajesz do wątłej wiedzy w tym względzie, ale rad udzielasz.

To nie rady, tej udzielę na końcu.

Powyższe uwagi świadczą jedynie o stanie wiedzy komentującego.

Nie mam się za alfę i omegę. Materię sprawdziłem w trzech słownikach i zaznaczyłem, że spotkałem się z takim użyciem, niemniej zwróciłem na to uwagę. Wyjaśniłeś, że zrobiłeś to świadomie. I super.

Łaskawie zezwalasz mi brać z udzielonych rad, co chcę. Skorzystam z tej opcji, nie wezmę nic.

Moim zamiarem było podzielenie się wrażeniami, a nie drażnienie ego. Wybacz. 

Teraz zapowiedziana (jedyna) rada:

Nie publikuj w piątek. Będziesz miał mnie z głowy. Gdyby nie obowiązek wynikający z dyżuru, tekst pozostawiłbym bez komentarza, bo jak zaznaczyłem zaraz na wstępie, nie jestem w grupie docelowej z uwagi na stylizację.

Wszystkiego dobrego.

Zawsze możesz, jak w przypadku poprzedniego opowiadania, napisać, żeby wytłumaczyć o co chodzi. Przymus komentarza masz z głowy.

Pomądrzyłeś się, z rad nie skorzystałem, a jednak ego rozdrażniłem, skłaniając do wyznaczenia terminów, kiedy mi wolno się odezwać. Bardzo dziękuję za tę radę.

Ale zdrowia, oczywiście, życzę.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Pomądrzyłeś się, z rad nie skorzystałem, a jednak ego rozdrażniłem, skłaniając do wyznaczenia terminów, kiedy mi wolno się odezwać.

Niech i tak będzie. Amen.

Mroczny Twój las i pełno w nim złych duchów. Dzięki temu ciekawy, tym bardziej, że słowiański. Zdaje się, że kiedyś las naprawdę był całkiem odmiennym środowiskiem. Obcym, wrogim…

Trochę mi brakło spójnej fabuły. Pokazujesz noc z życia lasu – różne wątki, zasadniczo wiążące się z Mamuną, ale nie podomykane ostatecznie. Zostaję z niewiedzą, co działo się z Mamuną, wyskrobkiem, Jagną… Odegrali swoje role i zeszli ze sceny.

Ale ogólnie czytało się przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Witaj.

Opowiadanie czytałam z przestrachem (dla mnie to “na plus”) i nieodpartym wrażeniem klasycznego horroru, którym w moim odczuciu niewątpliwie jest.

Dodatkowy atut to specyficzny język, który dodaje magii, ale i “swojskości sytuacji”. 

Brawa za wyobraźnię oraz skromność, bo to naprawdę bardzo dobry tekst.

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Finkla

Przede wszystkim szło mi o to, by las był namacalny, bliski. Czy wiąże się to z użyciem demonów słowiańskich? Mickiewicz w Świteziance każe wodnej pannie zahaczyć o udział w ludzkim życiu społecznym, w Rybce jeszcze bardziej. Te demony nie tylko dręczą ludzi, ale wchodzą także w interakcje ze społecznością. Chyba dzięki temu da się je pokazać bliżej, choć nie zrozumieć.

Bo chodzi o to, że ja ich nie rozumiem. Staram się, ale istoty nie poznaję. mogę je tylko opisać. W przypadku mamuny to powtarzanie się tych samych działań, Jagi też i zapewne porońca. Oni, jak w teatrze, powtarzają swoje role. Jedna dziewczyna własną zakończyła, ci nie. Tu nie ma miejsca na klasyczne zamknięcie historii, choć przyznam, że teraz się o to pokusiłem, dopisałem jeszcze jedno opowiadanie, odmianę pierwszego i powstaje trzecia wersja, już znacznych rozmiarów, tyle, że to wciąż warianty sytuacji wyjściowej. Zatem, jeśli chodzi o odegranie swoich ról, to nie, nie zeszli ze sceny, oni wciąż je odgrywają, to ich sens w powyższej historii, pokazywać kim są. Tak rozumiałem cel tego tekstu, ukazanie teraz, nie przyszłości, kiedy pospełniają swoje życiowe cele, nie znam ich.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

bruce

Dzięki za ten horror, choć tu jakby nie pasuje główny bohater. W horrorze boimy się o los postaci, ja o mamunę wcale.

Jeśli chodzi o język. Nawet nie tyle chodzi o “swojskość”, co korzyści płynące z tego, że on musi być nieprecyzyjny. My posługujemy się bardzo konkretnym, ponazywaliśmy wszystko co się da, bo mamy stosowną aparaturę do mierzenia. Społeczność nietechnologiczna, a obcująca z magią, powinna używać odpowiedniego języka, czyli wszystkiego nie nazwie, zostawi niedopowiedzenia i tu pojawia się miejsce na dostosowaną stylizację.

Ja wiem, że jestem skromny, bez przesady powiem, że najskromniejszy na świecie. Ale dzięki, że o tym nadmieniasz, brakowało mi tego.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Gwiazdka powiadomieniowa o odpowiedzi umknęła mi, jak wiele gwiazdek. zatem odpowiadam dopiero teraz. :) Dziękuję raz jeszcze za lekturę i serdecznie pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka