Uwielbiam to miasto. Jest jak ogień. Dziki, wielobarwny, gęsty ogień. Wieczny. Jak można nie kochać tej energii?
Biegnę. Słowa same pojawiają się w głowie.
Światło płynie złotą rzeką ognia, świat cały płonie, płynie, płonie wszystko jak pochodnia; My, wybrani, błogosławieni i przeklęci, w Wielkim Jabłku magią ognia zaklęci; Zaklęci, zamknięci, w wieczny ogień wpatrzeni, żywiołowi poświęceni, w jego żarze zatraceni; Żywi, a spaleni, z lawy poczęci czarni bogowie, my wiecznego ognia opiekunowie; Póki płonie płynie wszystko, nie zgaśniemy…
Dobra dość, bo jeszcze przez przypadek puszczę z dymem Nowy Jork. Odchrząkam, spluwam w lewo. Pędzę dalej, wsłuchuję się w miasto.
Nieważne, że jest środek tygodnia i dochodzi północ. Rzeka Hudson daje po oczach odbitymi światłami drapaczy chmur. Przebiegam obok zapchanych barów, słyszę szum wszystkich języków świata. W parku jakiś beatboxer improwizuje, kumple go zachęcają wyjąc jak małpiszony. Muszę przyznać, że jest nawet niezły. Jak na świeżaka.
Gdzieś daleko dudni muzyka. Uśmiecham się. Mocny beat brzmi znajomo, nie zdziwiłbym się, jakby to był mój kawałek, ale nie wsłuchuję się, nie mam czasu na przystanki. Teraz liczy się tylko rytm długich skoków i bicia serca.
Frank miał rację śpiewając, że to miasto nigdy nie śpi. Podobnie jak ja, przynajmniej ostatnio. Dlatego co wieczór biegam i biegam wzdłuż Hudson jak powalony, chociaż moje ciało naprawdę nie potrzebuje więcej treningu. No bo, przepraszam bardzo, ale widzicie mnie? Widzicie te mięśnie na ramionach? Szerokie bary, twardy kark, silne nogi? Sami przyznajcie – dwa metry czarnoskórej perfekcji.
Wyglądam jak połączenie sprintera z najprzystojniejszym afroamerykańskim modelem.
Wyglądam jak spełnienie marzeń każdej kobiety fantazjującej o czarnym kochanku. I tych nie fantazjujących też. Po prostu jeszcze nie wiedzą, że mnie pragną.
Wyglądam dokładnie tak, jak to sobie wyrapowałem.
Ok, to jeszcze raz, bo chyba się nie przedstawiłem. Wybaczcie, to przez resztki chaosu w głowie. Ale jest coraz lepiej. Ruch to jednak potrafi czynić cuda.
Nazywam się Rick Jackson, ale nikt tak do mnie nie mówi. Cały hiphopowy świat – i nieskromnie przyznam, że nie tylko taki, bo moja sława sięga dużo dalej – zna mnie jako KwanZaa, w skrócie Kwan, usłyszycie też KwanZ, K-Zee i inne wariacje, co tam fantazja podrzuci. Czemu tak? Wyguglujecie sobie później, teraz trzymajmy się tematu.
Od kilku lat bezkonkurencyjne jestem królem rapu. Pobiłem wszystkie rekordy, koncerty wysprzedają się w kilka minut, nagrody pchają się w moje ręce, fanki podobnie. No i jak się możecie domyślić jestem w chuj bogaty. O, te buty na przykład – tak, celowo zwalniam, żebyście mogli przyjrzeć się logo – to prawdziwe Solid Goldy OVO, tak te za dwie bańki. I tak, Drake też ma takie. Co poradzę, że cipek zrzyna. Kur… wdepnąłem w jakiś syf. Trudno. Lecimy dalej.
Gdzie byłem? A, kariera. Za tym wszystkim stoi mój talent. Ok, to pewnie usłyszycie od każdego, nawet od Drake’a. Tylko mój talent jest naprawdę wyjątkowy. Moje słowa mają moc sprawczą. Magiczną. Nie wszystkie słowa oczywiście, jak tak do was mówię o butach, to żadna magia się nie dzieje, chociaż sami przyznacie, że nawet na Manhattanie złote sneakersy wyglądają kozacko, ale nie o to chodzi.
Mój rap jest p r a w d z i w y.
To, co sobie wyrapuję, staje się rzeczywistością. Porównajmy to do czarodziejskich zaklęć. Nie kumacie? To przykłady: chciałem w szkole poderwać Jennifer? Wystarczyły trzy zwrotki. Wyrwać się z biedy? Jeden kawałek. Zrobić karierę, urządzać balangi z największymi gwiazdami świata i mieć hajs na mieszkanie z widokiem na Rockefellera? No, tu już były potrzebne cztery albumy. Ale się udało. Zawsze się udaje. Chociaż, jak to w sztuce i czarach, nie wszystko jest do przewidzenia, czasami wynik zaskoczy nawet mnie. Jak choćby z kawałkiem o kumplu raperze startującym na prezydenta. To miały być żarty.
Dobra, to jeszcze nie koniec, ale na razie muszę zrobić sobie przerwę. Zwalniam. Ile przebiegłem? Smartwatch pokazuje dwanaście kilometrów. Wystarczy. Teraz zjadłbym coś. A później… nie, dziś nie będę spał sam.
O, to zademonstruję wam moją moc. Mały przykład.
Za inspirację weźmy cokolwiek, choćby głupiego smartwatcha. Nie pamiętam co to za firma, ale wiem, że jest ultra nowoczesny, japoński. To dziś niech będzie azjatycko, czemu nie? Zjadłbym sushi, a później jakaś skośna panna mogłaby się napatoczyć.
Zatrzymuję się. Opieram rozgrzane ciało o ogrodzenie oddzielające promenadę od rzeki, zaciągam się stęchłym powietrzem znad Hudson, zamykam oczy.
Rytm wybijam dłońmi o zimny metal barierki.
I jedziemy.
KwanZaa ciało z tego znane, że choć biegiem wyjebane, zawsze jest w najlepszym stanie, ej niech żółtek jakiś wpadnie, z kramem swoim tutaj na mnie, złotem za ryż mu zapłacę, dziś mam gest, a chuj, niech stracę! A ty z księżyca czarodziejko, wskakuj tutaj na mnie prędko, nie chcę czekać ani chwili, moja katana już się ślini, na to twoje onigiri…
No i co się śmiejecie? To takie impro na szybko. A śmiejcie się, tylko popatrzcie tam, od strony parku, widzicie? Już telepie się wózek z sushi. Macha do mnie ziomek. Czy go znam? Skąd. Ale przyjechał tu specjalnie dla mnie, choć o tym nie wie. Przyzywam go ręką. Dopiero gdy się zbliża, zdaję sobie sprawę, jaki jestem głodny. Chyba wsunę tyle ryżu, co jego rodzina przez miesiąc. Sięgam po portfel i… słyszycie ten śmiech? Ten słodki głosik, świergoczący coś po swojemu?
To idzie mój deser.
Obracam się, by ocenić kogo sobie wyczarowałem na tę noc… O, to niespodzianka. Dwie panienki? Uśmiecham się. Mówiłem, że mój rap potrafi zaskoczyć, prawda? Czasami moc wie lepiej niż ja sam, czego mi potrzeba. Najwidoczniej dzisiaj to dwupak. Moje ying i yang.
*
Cholera, znowu to samo, już nie wiem która noc z rzędu. Tak, dobrze widzicie – powoli świta, a ja zamiast wylegiwać się w moim królewskim łożu, pomiędzy śpiącymi błogo Azjatkami, sterczę żałośnie w oknie apartamentu, gapię się na panoramę miasta i popijam wodę ze szklanki do whisky, jak jakiś smętny bohater pojebanych teledysków do ballad o złamanym sercu. Aż słyszę ten ckliwy beat w tle. Wy też? No, to już wiecie jak się czuję.
Choćbym nie wiem ile się nabiegał, naruchał, nawalił – nie uda mi się przespać całej nocy. Ledwo zasnę, to mnie budzą. Kto? Jak to kto? A, no tak, bo wam nie dokończyłem.
Chodźmy na balkon, muszę się przewietrzyć. Co to za zaskoczone miny? To dwudzieste piętro, mogę łazić goły, nikt mnie nie widzi. Poza wami. Jak was peszy moje boskie ciało, to odwrócicie wzrok. Nowy Jork o poranku to też niezły widok.
Dobra, skoro już rozumiecie jak działa moc, to teraz skąd ją mam – ale to tajemnica, więc wszystko zostaje między nami, ok? Nie wiem jakie byłyby skutki, gdyby się wydało. Może rodzinka by się obraziła, albo przestałoby działać?
Właśnie, rodzinka. To dzięki nim mam mój talent. Ta, wiem, znowu brzmi banalnie, ale u mnie to coś więcej niż geny.
Dziadkowie, babcie, pradziadkowie, stryjki, ciotki i sam już nie wiem kto jeszcze, mówią do mnie we śnie.
Tak, dobrze słyszeliście. Mam we łbie bandę afroamerykańskich przodków.
Chór, armię, gang, o gang, to dobre słowo. Gang moich czarnuchów.
Słyszę ich, czasem widzę, choć rzadziej. To oni, kiedy byłem dzieciakiem, który mógł tylko śnić o lepszym losie, przychodzili do mnie i rapowali, śpiewali i krzyczeli o swoich marzeniach. Okazało się, że ich życia, pasje, ból jakoś skumulowały się we mnie, dając mi moc.
To oni nauczyli mnie rapu.
Zajebiście być taki ostatnim ogniwem, nie?
Do niedawna też tak myślałem. Ostatnio dziadki dają w kość. Ale po kolei.
Kiedyś co noc uczyli mnie jak sklecać rymy, jak poczuć flow… Boże, powinniście to słyszeć! Jakie skojarzenia ma wujek Terry, jak słowami bawi się prababka Sue, jakie wyczucie rytmu ma dziadek Rick. To po nim mam imię. Szkoda, że nie zdążyłem go poznać. Poza snami, oczywiście. Tu się znamy świetnie.
Czasami wpadali rzadziej, raz na jakiś czas podrzucając dobrą nutę. Bywały też takie noce, że rzucałem się po łóżku, jak opętany, w rytm głębokich i ciężkich dźwięków, które dudniły w mojej głowie. Zrywałem się wtedy w napadach czegoś, co artysta nazwałby weną twórczą, a ja nazywałem domaganiem się o uwagę babci czy pradziadka. „Twórz, twórz synku!” Tak krzyczeli. „Musisz to puścić dalej, musisz to przeżyć za nas!”
Układałem, rymowałem, rapowałem. Trzeba było tylko ich pragnienia przetłumaczyć na własne. Uwspółcześnić je trochę.
I tak z pełnych wściekłości piosenek prababci Louise, w których krzyczała, że ma dość kurwa wszystkiego i też chce być bogata jak jej biała pani, co całe dni tylko leży pod parasolem chroniącym przed słońcem południa, zrobiłem moje najlepsze kawałki o zarabianiu milionów i pławieniu się w złocie. Spełniło się, myślę, że przerosło nawet oczekiwania Louise. Nie sądzę, żeby przyszło jej do głowy jacuzzi na dachu petnhouse’u, wypełnione francuskim szampanem i nagimi kobietami. Dzięki babciu.
Z marzeń wujka Bena, fantazjującego o żonie tłustego bankiera, u którego pracował jako sprzątacz, powstały moje najbardziej pikantne kawałki. Działały. Oj, jak działały, wujku Benie!
Jest też głos najstarszej. Nie znam jej imienia, wiem tylko, że to bardzo odległa babka. Ma niski głos i zawsze mruczy o najgorszych czasach, o porwaniach, o śmierci na morzu, o tęsknocie za domem, za Afryką… Gdy babcia rapuje, inni przodkowie cicho pomrukują w tle, jak chór gospel. Refreny zawsze podbija przerażającym dźwiękiem łańcucha uderzającego o ścianę statku. Kojarzycie to metaliczne pobrzękiwanie w moim najmroczniejszym kawałku, za który dostałem Grammy? No, to był właśnie jej pomysł. Babcine kajdany przerobiłem na złote łańcuchy. Myślę, że byłaby dumna.
I tak oto do niedawna trwała sobie moja magiczna więź z przodkami. Czasem się kłóciliśmy o drobne różnice pokoleniowe, ale na ogół było zajebiście. Zawdzięczam im wszystko.
Ostatnio stwierdzili, że chcą czegoś więcej.
Wiecie co teraz mówią? Ba, gdyby mówili, oni się drą! Opierdalają mnie, że się marnuję. Że z takim talentem powinienem zmieniać świat na lepsze, a nie rapować o bogactwie, o panienkach, o przyjemnym życiu. Mówią, że się rozdrabniam.
Że nie tak mnie wychowali.
Ta, w końcu padł ten argument, jakieś pięć nocy temu. Od tamtej pory przestałem odpowiadać, obraziłem się. Ale to ich nie powstrzymało. Ględzą i tak, ledwie się położę! Ile można?! Spełniłem wszystkie ich marzenia! Wyśpiewałem każdy sen! A oni dalej swoje. Jeśli myśleliście, że wasza rodzinka potrafi być męcząca, to wyobraźcie sobie, że co noc odwiedzają was jej wszystkie pokolenia. Tak, to miłe z waszej strony, dziękuję za współczucie.
Rozumiecie już, czemu się tak męczę? Czemu biegam, czemu sterczę teraz na balkonie jak idiota i czemu w ogóle do was gadam?
Bo już nie wiem co mam robić.
*
Przysięgam, że sygnalizacja w tym mieście uparła się na moje bugatti. Znowu stoję, to już chyba dziesiąte skrzyżowanie. Kurwa, jak długo może być czerwone? Nikt tego nie lubi, ale ja naprawdę nie mogę się zatrzymywać. Nie dziś. Muszę być w ciągłym ruchu, bo inaczej zwariuję. Nie mogę stać. Ledwo się zatrzymam, natychmiast zalewają mnie wyrzuty sumienia. To poczucie winy mnie niedługo zabije.
Tej nocy usłyszałem od praprapradziadka Andre, że jestem małym, tchórzliwym kutasem. Jak po czymś takim mam być spokojny?!
Sny są coraz wyraźniejsze. Dzisiaj go widziałem, dalej mam ten widok przed oczami. Widzę, jak Andre spogląda na mnie spomiędzy puchatych krzewów bawełny. Pracował dla plantatora. „Pracował!”. Aż się zaplułem od gorzkiego śmiechu. Nie, dziadek nie „pracował” – zajechali go, umarł zanim dożył pięćdziesiątki. Nie wiem ile ma lat w moim śnie, ale wygląda na sto. I patrzy na mnie skrajnie rozczarowanym wzrokiem.
Dziś obudziłem się zlany potem i spłakany jak dziecko.
Zielone. Wreszcie.
Ruszam z piskiem. Szybciej, mocniej. Podkręcam na maksa radio, niech ryczy. Dudnienie basów czuję każdą komórką ciała. Rozpędzona bryka zaczyna dygotać, jakbym miał zaraz wystartować w kosmos. I dobrze. Rozjechać te myśli, zagłuszyć, adrenaliną, hałasem, czymkolwiek, czym-kurwa-kolwiek!
Nie wierzę. To się nie dzieje. Randomowa playlista na tidalu właśnie zapodała moją piosenkę. Zgadnijcie którą. Tak, tę z babcinymi łańcuchami w tle.
*
– Co tam, Joe? – Nie pytajcie czemu w ogóle odebrałem, gdy zadzwonił portier. – A, tak, Gigi, wpuść ją. – Ani dlaczego się zgodziłem, gdy powiedział, że mam gościa. Po takim dniu, jak dziś ostatnie na co mam ochotę, to towarzystwo.
Gigi. Topmodelka o ciele anioła i umiejętnościach diablicy.
Może jednak przyda mi się panienka? Sam już nie wiem. Tylko dlaczego przyszła teraz? Zadając sobie to pytanie, rozglądam się po salonie. Może gdzieś schowam ten stos pudełek po pizzy i KFC. Jakieś pozory luksusu trzeba zachować. Ok, to jeszcze coś do picia… czy Gigi lubiła szampana czy lepiej zamówić drinka z baru? Nie pamiętam. Co ja w ogóle robię?! Czy ja się denerwuję? Ja?! Wielki Kwan? Bo co, bo laska nakryje mnie na… właśnie na czym? Że się sypię? Spokojnie, człowieku. Jesteś królem. Ogarnij się. To był chujowy dzień, na sen i tak nie masz co liczyć, to przynajmniej się pobawisz. Już. Chill, człowieku, wrzuć na luz.
Dzwonek. Otwieram. W moich drzwiach staje uosobienie seksu.
– Cześć, bestio. – Głos Gigi ocieka pożądaniem. – Głodny?
Mówiąc to rozchyla przede mną cienki płaszcz i odsłania swoje cudne ciało, zapakowane w najseksowniejszą bieliznę świata. Jakieś paski, koraliki, koronki, nawet nie próbuję zgadywać co tu jest czym, ale na niej wszystko wygląda jak milion dolców. I te szpilki. Włosy. Makijaż. Idealna. Takich lasek nie ma nawet w najdroższych teledyskach, ani najbardziej premium porno. I właśnie taka stoi w moim korytarzu.
A ja nic. Nie drgnąłem. Nie jest dobrze. Na taki widok powinienem zareagować inaczej, a ja nie czuję nic. Jest źle. Kurwa, jest bardzo źle.
Cisza się przedłuża, Gigi patrzy na mnie zaskoczona. Czyli zauważyła, że coś nie gra. No tak, normalnie w tym czasie już bym był w niej.
– Cześć dziecinko. Wejdź, napijesz się czegoś? – odpowiadam jak wystraszony chłoptaś.
Zaśmiała się niezręcznie. Stukają obcasy, gdy wchodzi w głąb apartamentu. Idzie przede mną i powoli zsuwa płaszcz, a ja patrzę na ten zajebisty tyłek, którym buja ponętnie na boki, wabiąc celowo. A ja nic, nic, dalej nic! Tylko się bardziej denerwuję.
Podchodzę do barku, nalewam szampana. Gigi krąży po salonie jak pantera zamknięta w klatce. Rozgląda się, coraz bardziej zniesmaczona. Łapię jej spojrzenie. Oho, widzicie jak mruga tymi swoimi długaśnymi rzęsami? Coś jej się nie podoba.
– Kwan?
– Co jest, mała?
– Co ty odpierdalasz?
Dobra. Po tym tonie i minie widzę, że nie chodzi tylko o moje nieogarnięcie. O czymś zapomniałem. Ale będę udawał, że nie. Podaję jej kieliszek, drugą ręką obejmuję w talii i przyciągam do siebie, najpewniej jak w tym momencie mogę.
– Zapomniałeś, prawda?!
A nie mówiłem?
– Jak mogłeś!
Oj, oj. Źle. Zaraz się dowiem jak bardzo.
– Dzisiaj, dupku, są moje urodziny! Byliśmy umówieni, mieliśmy zacząć u ciebie, a potem iść do „Haven”!
Ok, zawaliłem, ale wy wiecie, że miałem powody. Milczę. Niech się wykrzyczy.
– Serio zapomniałeś?! I co z tobą jest!? – Odsuwa się ode mnie, macha rękami, wskazując na swoje prawie nagie ciało. – Wystroiłam się dla ciebie, jak dziwka, a ty nic?! Gdzie ten pieprzony bóg seksu?!
Nie dziwie się, że jest zła. Ale do jasnej cholery, przecież jej nie powiem, że mój wielki odmawia współpracy, bo w nocy nawrzeszczał na mnie dziadek Andre i jestem wyjebany wszystkim, co się ostatnio ze mną dzieje! Co jej powiem, że jestem… zmęczony? Zestresowany?! Że nie mam ochoty? JA?! Wielki Kwan, niezniszczalny poskramiacz cipek? Zawsze hardy i twardy? Nie ma opcji.
Muszę to załatwić inaczej. Po mojemu. Ciągnę dzisiaj na oparach, więc nie ręczę za jakość, ale spróbuję. Nie mam innego wyjścia.
Jedziemy.
– Sexy Gigi, boska Gigi, zabrałbym cię dziś na Fidżi, tyłkiem tym i Kim zawstydzisz…
– Nie wyjeżdżaj teraz z żałosnym rapem!
– …jesteś zajebista sztuka, napalona, złota suka; Cycki krągłe, sterczą sutki, już wiem jakie będą skutki, nie potrzeba mi tu wódki, by usłyszeć jak tej nocy, będziesz krzyczeć w niebogłosy…
– Kwan! – Trudno, niech się wkurza, ważne żeby zadziałało.
– …wargi mokre, twarz laleczki, nogi w niebo, klękaj piękna przed kolegą. Przed kolegą?! Tak cukierku, tej nocy rąbiesz nie na moim pieńku, więc prrr koniku, na innym joysticku wygrasz dzisiaj w tym wyścigu…
– Przegiąłeś. – Gigi zapina ostentacyjne płaszcz, jakby chciała pokazać, że zabiera mi zabawkę. Obraca się na pięcie, co przy takich szpilkach wygląda na cyrkową akrobację i wychodzi. Myślałem, że dostanę w pysk, a tu proszę, skończyło się na fochu. Trzasnęła drzwiami. Jak filmowo.
Jeszcze przez chwilę słyszę stukanie obcasów o marmurową posadzkę, potem cisza.
Muszę się napić. Nie, nie szampana, co smakuje jak siki z bąbelkami. Dajcie mi coś normalnego. O, browar. Jezu. Tak.
Dobra, chodźcie na balkon. Co z tego, że pada, w dupie to mam. Zobaczymy czy moja słaba nawijka podziała… Po drodze chwytam fajki, zapalam jedną. Rzadko palę, ale dzisiaj mam naprawdę kryzys. Wszystkiego.
Patrzcie. Gigi już stoi przed wejściem do budynku. Nawet z tej wysokości mogę rozpoznać jej blond włosy. Rzuca nimi na prawo i lewo, widać, że jest wściekła. Moknie na deszczu, moja maleńka, i poluje na taxę.
Zaciągam się, wypuszczam papierosowy dym. Strzepuję popiół. Zobaczycie, zanim syf doleci do chodnika, Gigi już nie będzie sama. Wyciąga rękę, macha na samochód. Hahaha widzicie tego gościa, pieprzonego wybawiciela z parasolem? A nie mówiłem?! O, jest i taxa. Wsiadają razem. Baw się dobrze, szczęściarzu. Gigi to mistrzyni.
Ostatni raz zaciągam się fajką, po czym gaszę peta o parapet i wracam do środka.
Dobra. Tak dłużej być nie może. Pora pogadać z dziadkami.
Rzucam się na łóżko. Zasłaniam twarz dłońmi.
Poddaję się.
– Wygraliście – mruczę pod nosem. – Jeśli Andre rzucił na mnie jakąś klątwę z tym małym, tchórzliwym kutasem, to zagrywka była nieczysta. Ale niech będzie, wygraliście!
– Wreszcie, synku… – Pierwsza odzywa się babcia Louise. Nawet nie zdążyłem zasnąć.
– Żadna klątwa, dzieciaku. – Widzę dziadka Andre stojącego wśród bawełny. – Po prostu nabierz trochę pokory.
– Trzeba było się tak upierać, Ricky?
– Mój chłopak! Zuch! Słuchaj, beat będzie taki… – Dziadek Rick jak zwykle w formie, już zaczyna wybijać rytm.
– Wiedziałam, że w końcu nas posłuchasz.
– Więc, czego chcecie? – odpowiadam na głos. Skoro słyszę ich na jawie, to i gadam do nich normalnie.
– Rapuj!
– A co do tej pory robiłem?!
– Ale nie o takim gównie!
– Terry nie przesadzaj, ale… – Louise mnie broni.
– Dzięki wujku. Spełniałem wasze marzenia!
– To była przeszłość. A teraźniejszość dalej pojebana. O tym rapuj!
– Przyszłość ratuj!
– O tak synu, dum-dum-daaa! – Rick wybija beat. Widzę jak napełnia policzki powietrzem, wygląda jak chomik. Prababka Sue podbija rytm klaszcząc w dłonie.
– Czyli o czym teraz? – Zaczynam się wciągać.
– O prawdzie! O biedzie, o niesprawiedliwości, ratuj ten świat! Musisz naprawić ten burdel!
– Ratuj!
– Jezu, powoli, nie wszyscy na raz…
– Rapuj!
– Ratuj!
– Dobra, DOBRA, kurwa, zaraz!
Zrywam się. Prawie wyrywam szufladę, wygrzebuję z niej jakiś papier i ołówek. Wyglądam jak nastolatka z Disney Channel, która przy nocnej lampce skrobie pamiętnik. Chuj z tym. W głowie mam cholerne wrzaski. Nie mam wyjścia, muszę pisać.
– Jak zaczynamy?
– Tytuł – Andre próbuje nadać ład tej dzikiej bandzie.
– O tym jeszcze nie myśleliśmy…
– Tytuł?! To ważne! – Jest i Ben.
– E tam, beat jest ważny! – Terry przybija piątkę dziadkowi Rickowi.
– Właśnie, jedziemy, dum-dum-duh! – Rick już jest w swoim żywiole. Zaczynam się śmiać.
– Tytuł, na Boga! – Sue zaraz się popłacze.
– Dobra, wyluzujcie – próbuję ich trochę ogarnąć – tytuł najwyżej później zmienię…
– Wiem. – Nagle odzywa się najstarsza babka, ta od kajdan. Wszyscy się zamykają, ja również. – Tytuł to: czarne życie ma znaczenie.
Czarne życie ma znaczenie.
Zapisałem.
Potem już jakoś samo poszło.