- Opowiadanie: brunoo - Sny wujka Alberta

Sny wujka Alberta

Opowiadanie na konkurs Korespondencja z Providence. Postanowiłem nie odwoływać się bezpośrednio do mitologii Cthulhu, za to pożyczyłem parę motywów z innych mitologii. Mam nadzieję, że udało mi się oddać nastrój tekstów Lovecrafta. Będę wdzięczny za wszelkie uwagi i komenatrze :}}

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy III, Naz, Finkla

Oceny

Sny wujka Alberta

 

 1. Samobójstwo 

 

Kiedy wujek Albert odebrał sobie życie, miałem dziewięć lat. Znalazłem go w łazience na piętrze; leżał w wannie zupełnie nagi i biały, jakby ktoś oprószył jego ciało kredą. Rozprute od nadgarstka po łokieć przedramię wisiało sztywno, oparte o krawędź wanny, a martwe oczy wpatrywały się w pusty punkt na ścianie. Zostawił po sobie idealnie pościelone łóżko w pokoju na poddaszu, który zajmował przed śmiercią, oraz złożoną na pół kartkę z krótką, odręcznie napisaną wiadomością: Przepraszam. To zbyt przerażające. Nie opuści mnie już nigdy.  

Wraz z mamą mieszkaliśmy wtedy na przedmieściach Wrocławia w dużym, wolnostojącym domu, blisko lasu, w bardzo spokojnej okolicy. Wujek wprowadził się do nas wczesną wiosną, około trzy miesiące przed swoim samobójstwem. Nie znałem go co prawda zbyt dobrze – widywaliśmy się maksymalnie trzy razy do roku – mimo to zawsze darzyłem go wielką sympatią i naprawdę cieszyłem się na jego przyjazd. Jednak człowiek, który tamtego wiosennego dnia stanął w naszych drzwiach wcale nie przypominał wujka Alberta. Nie był wujkiem Albertem, którego znałem – stał się kimś zupełnie innym, kimś dziwnie obcym, kto budził we mnie lęk. Blady, o przekrwionych, podkrążonych oczach, z dłonią zawiniętą w bandaże, wyglądał, jakby nie spał co najmniej od kilku nocy. Mama bez słowa przytuliła go w progu, on – nie odwzajemniając uścisku – zaczął bezgłośnie płakać. Przez chwilę miałem wrażenie, że mama także się rozpłaczę, lecz tak się nie stało. Później tamtego dnia powiedziała mi, że wujek jest chory, że zdechł jego ukochany pies, że będziemy musieli się nim opiekować.

Zajął mały, gościnny pokoik na poddaszu i to właśnie w nim spędził ostatnie miesiące swojego życia. Nie opuszczał go prawie wcale. Mama zanosiła mu posiłki, regularnie sprawdzała, jak się czuje i czy niczego mu nie potrzeba. Ja, w ciągu trzech miesięcy, które wujek spędził w naszym domu, widywałem go bardzo rzadko i nie zamieniłem z nim choćby jednego słowa. Często zrywałem się za to w środku nocy zbudzony jego głośnymi wrzaskami. Dość szybko zdałem sobie sprawę z faktu, że wujek Albert przeraźliwie boi się zasnąć. Albo, jak już wtedy się domyślałem, przeraźliwie boi się śnić. Z jego pokoju każdej nocy przez szparę między podłogą a drzwiami wylewało się jasnożółte światło. Było tak zarówno wtedy, gdy budził się późną porą z krzykiem, jak i wtedy, gdy długimi godzinami chodził w kółko po swoim ciasnym lokum. Czasami wydawało mi się, że wymyka się z domu w środku nocy, miałem wrażenie, że dochodzi mnie ciche skrzypienie zawiasów na poddaszu i równie ciche kroki na schodach. Za każdym jednak razem, gdy zaspany wyglądałem ze swojej sypialni na pokój wujka Alberta, miałem przed sobą ten sam widok – zamknięte na głucho drzwi, spod których wypełzał strumień jasnożółtego światła.

Wspominałem o tym, że w ciągu trzech miesięcy, które wujek spędził pod naszym dachem, kontakt między nim a mną właściwie nie istniał. Prawdę mówiąc, nie tylko w ogóle ze mną nie rozmawiał, ale też nigdy nawet na mnie nie patrzył. Przez cały czas zachowywał się tak, jakby mnie nie było. I dziś zdarzają się dni, w których zastanawiam się, czy miał wtedy świadomość mojej obecności, czy zdawał sobie sprawę, że mieszka pod jednym dachem z samotnym, dziewięcioletnim chłopcem. Dobrze pamiętam pewne czerwcowe popołudnie, jakieś trzy tygodnie przed jego śmiercią. Z mamą budowaliśmy karmnik dla ptaków w ogrodzie, przed domem, kiedy zobaczyłem wujka w jednym z okien na piętrze – mimo że patrzył w naszą stronę, wydawał się w ogóle nas nie dostrzegać. Długo się mu przyglądałem, on jakby przyglądał się mi, wciąż jednak trwał w tej samej pozycji, z tym samym wyrazem twarzy. Byłem pewien, że widzi inny świat niż ten, który znałem ja. Miałem poczucie, że nie był już wtedy człowiekiem. Przynależał do innego porządku. Wyglądał jak zjawa i był zjawą. 

Z mamą nie rozmawiałem o tym, co się działo. Czasem zbudzony w nocy krzykami wujka zastanawiałem się, czy ona też je słyszy. Nigdy jednak o to nie pytałem. Za bardzo się bałem. Nie do końca potrafię określić, czego bałem się konkretnie, mam jednak pewność, pamiętam to dokładnie, że czułem wtedy ogromny strach, który jak nadmuchiwany balon narastał we mnie z dnia na dzień. Jakbym przeczuwał, co może się wydarzyć, jakbym podświadomie wiedział, że musi wydarzyć się coś złego. Wujek Albert, odkąd wprowadził się do naszego domu, nie odstępował mnie na krok, był ze mną wszędzie, przez cały czas. Pomimo że nie widywałem go prawie wcale, mimo że nie rozmawiałem z nim w ogóle, bezustannie czułem jego wpływ, który napawał mnie niepokojem, przed którym nie potrafiłem się bronić. Mama zaczęła prowadzać mnie do terapeuty od razu po jego śmierci. Chodziłem tam przez kilka kolejnych, długich lat i każda wizyta wyglądała niemal dokładnie tak samo: siadałem na wygodnej, skórzanej sofie w małym gabinecie z oknami wychodzącymi na park, w którym (z jakiegoś powodu szczególnie utkwiło mi to w pamięci) zawsze bawiło się mnóstwo dzieci, i opowiadałem. Mogłem opowiadać godzinami. Było to jednak zupełnie bez znaczenia, od samego początku towarzyszyło mi bowiem podskórne przeczucie, iż to, co zostało we mnie po śmierci wujka Alberta, nie ma nic wspólnego ze światem ludzi. Że wiąże się z czymś, o czym nie można tak po prostu powiedzieć drugiemu człowiekowi, czymś czego nawet nie da się wyrazić w słowach, a tym bardziej wyrzucić z siebie jak zwykłą, przypadkową myśl.

Nad śmiercią wujka Alberta zacząłem zastanawiać się na nowo dopiero po piętnastu latach. Wszystko to za sprawą snów, które z dnia na dzień zaczęły nachodzić mnie z dziwną regularnością. W tamtym czasie wynajmowałem niedużą kawalerkę w centrum Wrocławia. Mieszkałem zupełnie sam. Nocą z pierwszego na drugiego września wujek odwiedził mnie po raz pierwszy. Jego ciało było zarośnięte i potwornie blade – tak samo, jak wtedy, gdy martwy leżał w wannie. U prawej dłoni, którą stale trzymał w okolicach twarzy, miał sześć palców, jeden krzywy i zwyrodniał wyrastał spomiędzy kciuka a palca wskazującego. Oczy były czarne i świecące jak u zwierzęcia. 

Od tamtej pory podobne wizje zaczęły nawiedzać mnie co noc, każda z nich zapadała mi w pamięć głębiej od poprzedniej. Nie wiedziałem, co te wizje oznaczają, ani skąd się biorą. Zdawałem sobie sprawę jedynie z tego, że z każdym dniem myślę o wujku Albercie coraz częściej, że nie potrafię tych myśli od siebie odegnać. Że mają one coraz większy wpływ na moje życie. Wtedy tak naprawdę po raz pierwszy przyszło mi do głowy coś, co przeczuwałem już od bardzo dawna – że za samobójczą śmiercią wujka niekoniecznie stoją tylko choroba psychiczna, depresja czy stany lękowe. Że ostatnie miesiące jego życie kryją w sobie jakąś tajemnicę, która wcale nie chce być odkryta.

 

 

2. Sny 

 

Długo nie miałem pojęcia o tym, że wujek Albert prowadził dziennik. O jego istnieniu dowiedziałem się pewnego dnia od mamy, która przed laty ukryła przed światem gruby, nawet nie w połowie zapisany notes. 

Zanim wujek sprowadził się do nas, żył samotnie w dużym domu na Suwalszczyźnie. Dom ten stał ponoć niemal nad samym Jeziorem Czarnym, w otoczeniu lasów i wiosek. Wujek pracował w mieście jako nauczyciel, mama twierdziła jednak, że porzucił tę pracę na około pół roku przed śmiercią. Czym zajmował się, nim zamieszkał z nami? Tego nie wiedziała. Przypuszczała jednak, że to właśnie w tamtym okresie zaczął powstawać dziennik. 

Mama długo się wzbraniała, nim zgodziła mi się go pokazać. Uważała, że nie ma on żadnej wartości, że jest niedorzeczny. Nim wujek zamieszkał z nami, mówiła, żył w niezwykle zamkniętym środowisku – wśród ludzi, którzy traktowali go jak obcego. Według jej słów byli oni członkami czegoś, co określiła mianem kultu. Wierzyli, że gdzieś w ich okolicy istnieją wrota łączące rzeczywistość materialną z zaświatami. Wujek podobno opowiadał jej o tym wszystkim na długo przed tym, nim opuścił tamto miejsce. Nigdy nie powinien był się tam przenosić. Ta wioska i ci ludzie, to go zmieniło. Zniszczyło… Mama niezwykle rzadko wspominała o tych sprawach, zwłaszcza w mojej obecności. Wtedy jednak zrobiła wyjątek. W końcu wręczyła mi dziennik, prosząc, abym nie traktował jego treści zbyt poważnie. 

Gdy otworzyłem gruby brulion po raz pierwszy, odruchowo odwróciłem wzrok. Charakter pisma wujka bez wątpienia był szczególny, a ja zetknąłem się z nim już w przeszłości. Jeden jedyny raz, kiedy miałem dziewięć lat. Nagle powróciło do mnie tych kilka słów zapisanych czarnym atramentem na białym papierze. Zdałem sobie sprawę, że nigdy ich nie zapomniałem. Że już nigdy ich nie zapomnę. 

Co było tak przerażające? Co miało nie opuścić wujka Alberta? Dlaczego tak późno zadawałem sobie te pytania? 

Przeczytałem dziennik w ciągu jednej nocy. Wpisy wujka były chaotyczne i nieregularne. Dużą część z nich stanowiło zaledwie kilka krótkich zdań o trudnym do przeniknięcia znaczeniu. Zdarzyły się niedługie okresy, w których wujek pisał co dzień, ale były też takie, że w ciągu całego miesiąca zanotował ledwie jedno zdanie. Dziennik zawierał głównie opisy niepokojących snów i tego, jaki wpływ wywierały one na jego życie. Wujek pisał dużo o swoim złym samopoczuciu, lecz także o rzeczach, których nie potrafię w żaden sposób zaszufladkować, nakreślić, ani zrozumieć. 

Pierwszy wpis pochodzi z piętnastego lutego (półtora miesiąca przed tym, nim wujek się do nas wprowadził). Oto jego treść:

 

15. 02 

Zależymy od Słońca, Księżyca i Gwiazd. Teraz już mam pewność. Pozostały trzydzieści trzy dni. Wątpliwości mnie opuszczają. Stara wiedźma miała rację 

Sny są coraz bardziej wyraźne. Stoję wciąż pośrodku bezbrzeżnej, zielonej równiny. Chociaż jest noc, panuje jasność. Niebo ugina się pod ciężarem gwiazd. Trawa sięga mi prawie do kolan. Naprzeciwko mnie stoi ogromny dąb. Taki sam, jak ten, na który patrzę teraz przez okno swojej sypialni. Co to znaczy? To będzie długi miesiąc.  

 

Pytania i wątpliwości, które miałem przed otworzeniem dziennika, mnożyły się tylko z każdym kolejnym przeczytanym wpisem. Każde zdanie wydawało się być osobną, niemal niemożliwą do rozszyfrowania enigmą, a wszystkie razem, naprawdę w to wierzyłem, tworzyły spójną całość, miały ukryty sens. Ja, rzecz jasna, starałem zrobić się wszystko, aby go odkryć. Po pierwsze, mogłem policzyć, jakiego dnia wujek wyczekiwał w takim napięciu. Trzydzieści trzy dni po piętnastym listopada wypadał dwudziesty marca – Równonoc wiosenna. Kilka dni po tej dacie, wujek Albert opuścił swój dom i zamieszkał ze mną i z mamą. Motyw wyczekiwania konkretnego dnia powracał w wielu innych wpisach, mnie najbardziej jednak zaniepokoił jeden, który w bezpośredni sposób łączył się z bezustannie nawiedzającym mnie snem. Ten i część pozostałych, które uznałem za najbardziej emblematyczne, umieszczam poniżej: 

 

02. 03 

Śniłem o GiltineMimo że dzieliły nas miliony kilometrów, wiedziałem dokładnie, jak wygląda. Z bliska ukazała mi się jej skóra jak pergamin, nos wiedźmy, język jak żądło, spiłowane zęby, białe, jasno lśniące włosy. Dała mi do zrozumienia, że zmierza po mnie. Zostało osiemnaście dni. Jak mam się przygotować? 

 

09. 03 

Wioska pustoszeje. Wszyscy uciekają. 

Znowu zasnąłem. Trzy głowy strzegą wrót. Przeklęte drzewo sprowadza przeklęte sny.  

 

17. 03 

Przez cały dzień czułem piekielny ból. Zasnąłem wcześnie. Obudziłem się następnego dnia w zakrwawionej pościele. Z prawej dłoni wyrósł mi obrzydliwy kawał mięsa. Odciąłem go siekierką i poszedłem spać. Wszędzie była krew. 

Zostały trzy dni 

 

19.03 

Wszyscy wyjechali. 

Giltine nadchodzi.  

 

Powyższy, krótki wpis jest ostatnim pochodzącym z okresu, kiedy wujek mieszkał w swoim domu na Suwalszczyźnie. W żaden sposób nie opisał, co wydarzyło się dwudziestego marca, nie wyjaśnił też, kim jest Giltine, ani czym są trzy głowy strzegące wrót. 

Dalsza cześć dziennika pochodzi z okresu, w którym wujek mieszkał w ciasnym pokoiku na poddaszu, pod jednym dachem ze mną i z mamą. Pisał wtedy znacznie częściej, większość to jednak niezrozumiały bełkot, przypadkowe słowa losowo porozrzucane po stronach, koślawe litery nietworzące żadnych znanych mi słów. Pośród tego kilka pojedynczych wpisów, które da się odszyfrować. Zdecydowałem się zamieścić tu jeden z nich, chyba najbardziej dla mnie niepokojący: 

 

09.06 

Nie mogę spać. Za każdym razem, gdy zasypiam, mój duch od razu wyrywa się z ciała. Próbuje uciec. Chce zatruwać.  

Giltine jest blisko. 

 

 

3. Równonoc 

 

Udało mi się ustalić, że wioska, w której żył wujek Albert nosi nazwę Wronowo. Dowiedziałem się także, że zamieszkiwany przez niego niegdyś dom, od lat stoi opuszczony. Decyzję o wyjeździe podjąłem dwudziestego pierwszego września – w przeddzień Równonocy jesiennej. Ruszyłem w drogę rankiem nazajutrz, nie uprzedzając nikogo. Po niemal ośmiu godzinach spędzonych w samochodzie w końcu dotarłem na miejsce.

Zewsząd otaczał mnie las. Jako że był początek jesieni, liście na drzewach miały lekko żółtawy odcień. Zbliżał się wieczór i powoli robiło się ciemno. Wronowo, było to zaledwie kilka domów stojących w dużym rozproszeniu, przy piaskowej drodze znikającej w dalekiej ciemności między drzewami. Odkąd wysiadłem z samochodu, nie widziałem tu żywego ducha.

Dawną posiadłość wujka Alberta odnalazłem dość łatwo. Tuż obok dużego domu z desek stało bowiem stare drzewo – olbrzymi, górujący nad całą działką dąb, o którym wujek wspominał w swoim dzienniku, który nazywał przeklętym. Wejście na posesję było zarośnięte, musiałem przedzierać się przez wysokie chaszcze. Pomoczyłem sobie spodnie, przemokły mi buty. Nigdzie nie widziałem jeziora, nad którym, według opowieści mamy, miał stać dom. W powietrzu dało się wyczuć jednak przenikliwy chłód charakterystyczny dla miejsc położonych nad wodą. Jej bliskość sugerowała także gęsta mgła wisząca wokół domu i starego dębu. Z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej.

Wejściowe drzwi leżały w progu połamane i wyrwane z zawiasów. Potraktowałem to jako znak, że nie jestem pierwszą osobą od czasów wujka, która wchodzi do środka. Obszedłem całe wnętrze z latarką, nie znajdując prawie nic, prócz wybitych szyb, stosunkowo świeżych bohomazów na ścianach czy przegniłych książek. Dopiero na koniec trafiłem do znajdującej się na piętrze sypialni wujka. Było to chyba jedyne pomieszczenie w całym wielkim domu, w którym nie trafiłem na żadne ślady obecności wandali czy intruzów. Zdawało się, że od wielu, wielu lat, nie wchodził tutaj zupełnie nikt. Na podłodze leżał stary materac z wystającą sprężyną, w jednym kącie stało nieruszone biurko, w drugim szeroko otwarta, pusta szafa. Jedyne w pokoju okno wychodziło na ogród. Moje spojrzenie od razu przykuł rosnący w nim stary dąb. Drzewo wyglądało majestatycznie, jednocześnie budziło grozę. Nie potrafię wyjaśnić, z czego konkretnie groza ta wynikała; przyglądając się mu, odnosiło się po prostu dziwne wrażenie, że drzemie w nim jakaś pradawna moc, siła znacznie potężniejsza od tej, którą potrafi wykrzesać z siebie człowiek. Stałem tak dłuższą chwilę przy jedynym w domu niewybitym oknie, podziwiając stary dąb, kiedy nagle zobaczyłem, że u jego stóp coś się porusza.

Zbiegłem szybko po rozpadających się schodach i z latarką w dłoni wyszedłem na pogrążoną w mroku posesję. Zadarłem na chwilę głowę – całe niebo było gęsto usiane gwiazdami. Ruszyłem w stronę dębu. Szybko spostrzegłam, że trójka postaci, które widziałem przed paroma chwilami pod drzewem kroczy powoli w moim kierunku. Skierowałem na nie światło latarki. Zatrzymaliśmy się w tym samym momencie w odległości kilku kroków od siebie. Stała przede mną trójka dzieci w wieku około ośmiu lat. Ubrane były w łachmany i umorusane od pyłu, miały długie, posklejane włosy i wielkie jak talerze, ogniście czerwone oczy. Ich twarze okalały wielkie płatki słoneczników, jakby wrośnięte w ich śnieżnobiałe skóry.

– Kim jesteś? – spytała stojąca między dwoma chłopcami dziewczynka. 

– Ja… chciałem się tylko rozejrzeć – odpowiedziałem drżącym głosem. – A wy? Kim jesteście? 

– Jesteśmy słonecznikami. Jesteśmy strażnikami. Przybywamy z zaświatów, aby nieść światło. 

Dziewczynka wyciągnęła do mnie dłoń, która naraz zapłonęła bursztynowym ogniem. Twarze dzieci rozgorzały blaskiem. Ogień wznosił się wyżej i wyżej, wirował i tańczył przed moją twarzą. Postąpiłem krok w tył, wtem dziewczynka ruszyła w moim kierunku. Przerażony odruchowo odepchnąłem ją od siebie. Potykając się i upuszczając po drodze latarkę, uciekłem z posesji najszybciej, jak potrafiłem. Wsiadłem do samochodu i odjechałem z walącym sercem.

Nie rozumiałem i nigdy nie będę w stanie pojąć tego, co widziałem, ani co wydarzyło się w domu wujka Alberta. Przez całą powrotną drogę zastanawiałem się, czy świat, do którego wracam, jeszcze istnieje. Czy ten świat, w którym, mając dziewięć lat, odnalazłem ciało wujka, potem trafiłem na jego dziennik i przyjechałem do jego domu, w którym mieszkał przez kilka lat i w którym zaczął doświadczać niepojętego… Czy ten świat w ogóle istniał kiedykolwiek? Czy wszystko nie jest tylko jedną wielką wizją, snem, który trwa zbyt długo? 

Byłem wykończony i przerażony. Mniej więcej w połowie drogi powrotnej zjechałem na duży, przydrożny parking. Przez kilka minut chodziłem bez celu w kółko, starając się uspokoić myśli. W końcu wsiadłem znów do samochodu i zasnąłem. 

Tamtej nocy po raz pierwszy śniłem o Giltine.

Koniec

Komentarze

Wreszcie opowiadanie, w którym inspirację Lovecraftem widać od pierwszego zdania. Ładnie poprowadzona narracja, którą przyjemnie się czyta. Na plus także to, że akcja dzieje się w Polsce, i nie ma żadnych zgrzytów, wszystko dzieje się wiarygodnie. Może tylko wolałbym ciut więcej informacji o kulcie, który wyznawał wuj, i o Giltine, mimo wszystko trochę to zbyt enigmatyczne. Choc z drugiej strony mieści się to w kanonach klasycznej grozy.

Cześć, Brunoo, tekst bardzo klimatyczny, zdecydowanie przesycony inspiracją i napisany sprawnie. W przyjemnej dość lekturze przeszkadza trochę mała ilość akapitów, więc polecam się temu przyjrzeć.

Pozdrawiam

Dzięki za lekturę, Agroeling. Cieszy mnie pozytywny odbiór. Zgadzam się z tobą, że tekst jest mocno enigmatyczny, niewykluczone, że będę jeszcze rozwijał zawarte tu pomysły w innych opowiadaniach.

 

oidrin, dziękuję za radę. Myślę, że dotyczy przede wszystkim pierwszej części, bo tam rzeczywiście jest gęsto. Na pewno zastanowię się, gdzie by można wrzucić jeszcze jakiś akapit. :))

 

 

Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się po przeczytaniu tekstu, to kim/czym jest Giltine?

Ogólnie opowiadanie przyjemne, wciągające, ładnie budowane napięcie. Szkoda, że tak się urywa. Dziewczynki przypomniały mi pewną wiejsko/miejską legendę sprzed kilkunastu lat, którą poznałam na obozie w Jarosławcu.

 

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

@Morgiana89 , dzięki za czytanie! Cieszę się, że twoje wrażenia po lekturze są pozytywne :) Wiem, że opowiadanie nie daje wielu opowiedzi, ale chodziło mi raczej o to, żeby zostawić czytelnika z poczuciem niepokoju, a nie rozwiązać zagadkę. Wydaje mi się, że taka tajemniczość jest też czymś charakterystycznym dla prozy Lovecrafta. A propos Giltine – są w tekście nawiązania do istniejących mitologii, więc zachęcam – oczywiście jeśli cię to interesuje – do ich zbadania. 

Hej! Myslę, że udało Ci się oddać nastrój tekstów Lovecrafta. Początek jest klimatyczny – szaleństwo, samobójstwo, w tle kult i tajemnica. Jest dziennik, kosmiczna groza i mężczyźni mieszkający samotnie na prowincji.

 

Co do zarzutów: brakuje mi akcji w samym finale. Niewiele się dowiadujemy, nie poznajemy kultu, ani relacji jakie go łączyły z wujaszkiem. Czy był jego członkiem, czy przed nim uciekał? Koniec jest przewidywalny. Bohater chce poznać tajemnice i sam stanie się ofiarą snów. Jest jednak w całej opowieści raczej biernym obserwatorem, nie podejmuje jakiś istotnych działań.

No i anatomia strażników nie do końca mnie przekonała.

 

Warto natomiast podkreślić, że Lovecraft pisał podobnie. W jego dziełach nie ma jakiś zwrotów akcji, z góry wiadomo dokąd zmierza fabuła. Dlatego uważam, że moje zarzuty tyczą się całego tego gatunku, który jak najbardziej udało Ci się odtworzyć.

 

„Wspominałem o tym, że w ciągu trzech miesięcy, które wujek spędził pod naszym dachem, kontakt między nim a mną właściwie nie istniał. Prawdę mówiąc, nie tylko w ogóle ze mną nie rozmawiał, ale też nigdy nawet na mnie nie patrzył. Przez cały czas zachowywał się tak, jakby mnie nie było, jakbym wcale nie istniał.” – powtórzenie

 

„Długo się mu przyglądałem, on jakby przyglądał się mi, wciąż jednak trwał w tej samej pozycji, z tym samym wyrazem twarzy.” – tu też, ale może tak to ma być.

 

„Jego ciało było zarośnięte i potwornie blade – tak samo, jak wtedy, gdy martwy leżał w wannie.” – zarośnięte? W sensie, że pokryte sierścią? Włosami?

 

„Po pierwsze, mogłem policzyć, jakiego dnia wujek wyczekiwałem w takim napięciu. Trzydzieści trzy dni po piętnastym listopada wypadał dwudziestego marca – w Równonoc wiosenną” – wypadał dwudziesty marca. I “wujek wyczekiwał”.

 

Pozdrawiam

 

Dawid Majerski, dzięki za czytanie i za komentarz! Błędy, które wskazałeś, już poprawiłem. 

 

Zgadzam się, że w finale nie ma zbyt dużo akcji i że opowiadanie zostawia czytelnika z wieloma wątpliwościami. Sam zauważyłeś, że Lovecraft też tak pisał, są też co prawda wyjątki (np. Widmo nad Innsmouth ma dużo akcji w końcówce), ale mi zależało na uzyskaniu efektu charakterystycznej, zwłaszcza dla krótszych tekstów H.P., tajemniczości. I tak także uważam, że najsłabszą z wszytskich trzech części, jest chyba ta ostatnia. Trochę wynika to z ograniczenia czasowego. Myślę, że można by ją jeszcze dopracować stylistycznie. Ale generalnie z opowiadania jestem zadowolony. :)

 

Jeszcze raz dzięki za wszystkie uwagi. Pozdrawiam!

Przeczytane, komentarz później. 

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Widać tu pewną nieporadność, a jednocześnie, kiedy nie dbasz o te wszystkie drobnostki, jak rozbicie bloków, jak idealna kompozycja, i tak po prostu sobie piszesz, zdarza się (co widać na załączonym obrazku), że pojawia się historia, która inaczej byłaby stłamszona. To jest wolna, wyzbyta ograniczeń opowieść. Często pisze się takie na początku, a potem nierzadko gdzieś ten niepokorny duch i całkowita “swojskość” się zatraca, gdy szorujemy warsztat i próbujemy zaistnieć ;) Podobał mi się ten tekst i dałam mu chociaż punkcik! I z tego co kojarzę, każdy juror docenił tę historię, mimo że były lepsze ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Naz, dzięki za komentarz. Bardzo mnie cieszy, że opowiadanie ci się podobało, a chyba jeszcze bardziej, że docenili je wszyscy jurorzy. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że tekst ma swoje problemy; te długaśne akapity po prostu jakoś najbardziej pasowały mi do tego typu narracji – relacjonowania przez głównego bohatera/narratora wydarzeń, które miały miejsce na przestrzeni lat, myślę też, że finałowa, trzecia część jest za krótka i napięcie w niej mogłoby być zbudowane lepiej. Teraz, gdy konkurs się zakończył, na pewno jeszcze posiedzę nad tym tekstem.

Bardzo mi było miło wziąć w konkursie udział i jeszcze raz dziękuję za wszytskie komentarze, opinie etc. Pozdrawiam :))

Rzeczywiście, ta opowieść jest mocno Lovecraftowa.

Czytało się w miarę przyjemnie, chociaż nie przepadam za pierwowzorem. Chyba przeniesienie na nasz grunt wiele poprawiło.

Babska logika rządzi!

Dzięki za lekturę i komenatrz, Finkla.

Przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki Anet :))

 

 

Nowa Fantastyka