Marek stał pochylony, wsparty łokciami o kuchenny blat, w ręce trzymał długopis, którego końcówkę nerwowo obgryzał, zajęty liczeniem rozłożonych przed nim sztućców. Leżały równo poukładane, jak przygotowywane do inspekcji rodowe srebra, choć były zwykłą sklepową masówką. Cieknący kran, który obiecał Monice naprawić do końca tygodnia kapał miarowo, wtórując mężczyźnie w odliczaniu.
– Osiem widelców. Sześć tępych noży. Dwanaście łyżek stołowych i dziesięć małych łyżeczek. – Marek zapisał stan utensyliów obiadowych na skrawku kartki wyrwanej ze starego zeszytu. – W sumie trzydzieści sześć sztućców.
Otworzył zacinającą się szufladę, mieszczącą plastikowy organizer z przegródkami i umieścił w nim policzone przedmioty. Spojrzał na zegar wiszący nad drzwiami wejściowymi w przedpokoju niewielkiego mieszkanka, podobnego do setek innych wykrojonych z żelbetowej kostki peerelowskiego bloku. Siedemnasta pięć. Monika powinna wrócić z pracy za nieco ponad godzinę. Złożył i schował kartkę do portfela po czym wziął się za gotowanie.
***
Do obiadokolacji usiedli przed telewizorem i bezrefleksyjnie oglądali produkty uboczne showbiznesu, lansujące się w kolejnym głupawym programie o niczym. W trakcie przerwy reklamowej Monika podniosła się ciężko z kanapy i sięgnęła po zostawiony na oparciu pusty talerz.
– Dzięki, kochanie. – Ziewnęła. – Pozmywam, ty pościel łóżko. Cholernie mnie dzisiaj wymęczyło.
Marek zerwał się z miejsca i prawie wyszarpał brudne naczynie z rąk dziewczyny.
– Jak jesteś taka zmęczona, to idź, weź prysznic, ja pozmywam. – Pocałował Monikę w policzek, próbując odwrócić uwagę od swojego nagłego ożywienia. – Kocham cię.
– Ja ciebie też. – Uśmiechnęła się z czułością. – Idę.
– Idź.
Zabrała ręcznik z szafy i zniknęła w łazience, a Marek w mig ogarnął klaustrofobiczną, ślepą kuchnię. Zachrobotał rygielek. Chłopaka zawsze irytowało zamykanie się ukochanej – tak jakby ktoś obcy mógł wejść za nią i przyłapać ją nagą. Tłumaczył jej nie raz, że takie ryglowanie się jest niebezpieczne, bo w razie jakiegoś wypadku miałby spory problem z dostaniem się do środka. Zawsze śmiała się z jego pogadanek i nazywała go kochanym paranoikiem. Teraz jednak ów chrobot go ucieszył, ponieważ oznaczał, że Marek może dla pewności zliczyć sztućce jeszcze raz, dokładając do nich brakujący, którego używała dziewczyna. Nie chciał się jej tłumaczyć z tego co robi, bo jeszcze uznałaby go za wariata większego, niż za jakiego miała go dotychczas, a potem najpewniej wygłosiłaby kolejny wykład o tym jak to home office szkodzi psychice.
***
Budzik zadzwonił o 09:00.
Monika właśnie zbierała się do pracy na kolejny ciężki dyżur, szeleszcząc folią aluminiową, w którą zawijała kanapki. Marek wstał i przywitał się z ukochaną, a po chwili już się z nią żegnał. Zwyczajne „Pa, kochanie!”, w dodatku wykrzyknięte przez zamknięte drzwi łazienki.
Gdy tylko dziewczyna przekręciła klucz w zamku, pospiesznie wyszedł sprawdzić ilość sztućców. Brakowało jednej małej łyżeczki, za to przybył widelec. Wyciągnął z portfela wczorajszą karteczkę, bo choć pamięć miał dobrą, nie do końca jej dowierzał. Zapiski tylko potwierdziły zaobserwowaną różnicę. Była jednak niewielka i mogła być przypadkowa. Marek zaczął rozważać różne scenariusze:
Może Monika potrzebowała łyżeczki, bo wzięła do pracy jogurt? Ale co z widelcem? Miała jeden torebce, bo w torebkach kobiety mogą mieć wszystko, wyciągnęła go i umyła? Włożyła do szuflady i wzięła łyżeczkę? Tak, to prawdopodobne. Można by się upewnić i zapytać, ale jak to zrobić, żeby głupio nie zabrzmiało? Nie da się. No nic, załóżmy, że przy tak małej różnicy to może być przypadek. Dziewięć widelców, dziewięć małych łyżeczek, dwanaście stołowych i sześć noży.
Zanotował różnicę. Następnie przez jakiś czas szukał ładowarki, lecz nie potrafił jej odnaleźć, chociaż przysiągłby, że wczoraj była wpięta do listwy zasilającej przy komputerze. Poddenerwowany usiadł przed uśpionym jeszcze monitorem i rozpoczął kolejny dzień zdalnej pracy.
Średnio co godzinę przerywał stukanie w klawiaturę, przechodził z pokoju gościnnego do kuchni, otwierał szufladę i sprawdzał, czy ilości sztućców w przegródkach nie uległy zmianie. Za każdym razem stwierdzał, że to, co uważał jeszcze wczoraj za natręctwo, strasznie szybko eskalowało w głębszy problem, jednak nie potrafił się powstrzymać i nawet te godzinne okresy pracy wypełnione były kompulsywnym zerkaniem na zegarek oraz wyczekiwaniem.
***
Przed osiemnastą zaczął przygotowywać spaghetti. Dotarcie do domu komunikacją miejską zajmowało Monice zazwyczaj około pół godziny, czyli akurat tyle, aby mógł zrobić szybki obiad i na spokojnie raz jeszcze przeliczyć sztućce. Głęboki talerz wypełniony parującym makaronem obficie podlanym sosem bolońskim i przyprószonym parmezanem czekał na dziewczynę na stole w pokoju, podczas gdy Marek z pietyzmem godnym lepszej sprawy układał noże, łyżki oraz widelce w grupach, jak strateg przygotowujący plan ataku wojsk na makiecie pola bitwy. Wszystko się zgadzało, stan faktyczny pokrywał się ze skorygowanymi liczbami z coraz bardziej wymiętego arkusika.
Liczył po raz ostatni, gdy zamek drzwi wejściowych zachrobotał, a w wejściu stanęła uśmiechnięta Monika. Powiesiła torebkę na garderobie i mocowała się chwilę z zaciętym zamkiem wysokich kozaków.
– Zrobiłeś makaron na kolację? I jeszcze się wziąłeś za porządki w kuchni? – zapytała ze zdziwieniem, a na jej okrągłej twarzy odmalowała się ironiczna aprobata podkreślona uniesieniem brwi w wyrazie uznania.
– Eee, no. – Zmieszał się Marek. – Zauważyłaś, że liczba sztućców się nie zgadza? Kiedyś mieliśmy zestaw dla dziewięciu osób, a teraz jest więcej łyżek i w ogóle, co się z nimi mogło stać?
– A co to za różnica? Może któraś łyżka jest w lodówce, w garnku z niedojedzonymi resztkami. Czasem do pracy biorę nóż albo widelec i potem zapominam przynieść z powrotem. Po odsunięciu szafek też zapewne znalazłyby się jakieś zawieruszone sztućce, czy inne znikające rzeczy.
– Brałaś może moją ładowarkę? – Nerwowo zmienił temat. – Nie mogę jej znaleźć.
– Nie, mam swoją w torebce.
– Aha. To gdzie ona, do jasnej cholery, się zapodziała? – zapytał retorycznie, coraz bardziej poirytowany, choć sam nie wiedział czym. Uspokoił się i skupił uwagę na ukochanej. – Pewnie jesteś głodna i zmęczona. Usiądź, zjedz kolację, a ja trochę tu ogarnę.
Monika włączyła telewizor i zajęła się posiłkiem, którego zapach już od samego wejścia pobudzał jej ślinianki. Marek w tym czasie schował sztućce, których liczba, jak na złość jego fiksacji, nie chciała ulec zmianie. Zaczął podejrzewać, że to co robi jest bezcelowe i czyni z niego wariata. Nieszkodliwego, ale jednak wariata.
Wyszedł z kuchni, usiadł obok dziewczyny. Rozmawiali przez chwilę o tym, jak im minął dzień i co się działo w pracy. U Moniki, jak zwykle, chaos oraz urwanie głowy, jak to w szpitalu na ostrym dyżurze. U Marka nuda, mozolne, zabijające kreatywność klikanie w klawiaturę i sprawdzanie poprawności danych w tabelkach – codzienna rutyna dorosłości.
Monika poprosiła o dokładkę i sięgnęła po pilot od telewizora, bez przekonania przeskakując po kanałach w poszukiwaniu czegokolwiek, co byłoby choć odrobinę zajmujące. Po chwili od strony kuchni dobiegł ją krzyk Marka. Zerwała się gwałtownie i pobiegła sprawdzić czy wszystko z nim w porządku.
– Ja pierdolę! – Mężczyzna wpatrywał się w porozkładane na blacie sztućce. Monika dojrzała w jego rozszerzonych źrenicach coś niepokojącego, kiedy przesuwał rozdygotaną dłoń nad rzędem stołowych łyżek i liczył je powoli, nieznacznie poruszając ustami.
– Coś się stało? – spytała zafrapowana. – Marek, nic ci nie jest?
– Jest… Jest tylko osiem dużych łyżek. – Jego głos drżał, nie potrafiła określić czy z ekscytacji czy strachu.
– No, i? Co z tego?
– A noży jest teraz dziesięć! – wykrzyknął wściekle do nierozumiejącej jego roztrzęsienia dziewczyny. – Zanim przyszłaś do domu liczyłem i było dwanaście łyżek, a noży sześć. Do spaghetti dałem ci widelec, więc tylko jego powinno brakować. Jak to jest możliwe, co? Jak to wyjaśnić? – Jego ręce nerwowo gestykulowały, a słowa opuszczały usta tak szybko, że Monika ledwo rozumiała co do niej mówił.
– Marek… Uspokój się. Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha. Musiały wypaść z pojemniczka, kiedy je wyjmowałeś. – Podeszła do szuflady i zajrzała do środka. Podniosła pudełeczko. – No nie ma. Pewnie coś ci się pomyliło, ale zobacz. – Sięgnęła w głąb, wyciągając ładowarkę do telefonu. – Ciekawe co to tu robiło, hę? Ten home office ci szkodzi, stajesz się przez to roztargniony. Wyszedłeś dziś chociaż z mieszkania?
– Nie, nie wyszedłem. – Ze złością wycedził przez zęby. – Ale nic nie mogło mi się pomylić. Spójrz! – Wyjął złożoną na czworo, sfatygowaną kartkę i podsunął ją dziewczynie. – Widzisz? Zapisałem ile było sztućców, żeby się nie pomylić, a teraz to się nie zgadza!
– Wyjdź do ludzi, bo ci do końca odbije. Albo zacznij znowu malować te swoje bohomazy, kiedyś sprawiało ci to radość. – Dziewczyna zbagatelizowała jego słowa i wróciła do pokoju. Po chwili przeszła obok kuchni z ręcznikiem w dłoni, rzucając mu pełne dezaprobaty spojrzenie. Fuknęła oschle: – Sprzątnij bajzel, który zrobiłeś, a potem się przewietrz. Idę pod prysznic.
– Monika! Ja nie kłamię, przecież… musisz mi uwierzyć! – Błagalny ton tylko pogorszył już i tak zwarzony humor dziewczyny.
– Nie chce mi się tego słuchać. – Weszła do łazienki trzaskając wymownie drzwiami.
***
Kobieta siedząca przed monitorem nacisnęła czerwony guzik na pulpicie kontrolnym i połączyła się z Adamem R33D3M, dyrektorem Muzeum Śniących. We wpiętej do ucha słuchawce usłyszała przyjemny męski głos:
– Proszę meldować.
– Panie dyrektorze, zaistniał problem z obiektem Marek Polok. Kumulacja błędów spowodowała odkrycie nieprawidłowości w otaczającej go rzeczywistości.
– Kody błędów?
– C7 i C42. Sztućce oraz ładowarka.
– Te sprawiają ostatnio największe problemy. Zaraz będę przy pani. – Spokojny, rzeczowy głos ucichł gdy połączenie zostało zakończone.
Po chwili do jednego z kilkudziesięciu stanowisk znajdujących się w półkolistym pomieszczeniu o układzie szkolnej auli podszedł szpakowaty, około sześćdziesięcioletni mężczyzna w uniformie najwyższego szczeblem pracownika Muzeum. Za nim, w odległości dwóch kroków, podążał jego zastępca: czterdziestolatek o wąskich, zaciętych ustach i oczach niebieskich jak płomień palnika gazowego.
Obaj przyglądali się przez moment obrazowi wyświetlanemu na ekranie: młody mężczyzna siedział na łóżku i wpatrywał się w leżącą przed nim na stole ładowarkę do telefonu. W rękach ściskał pęczki sztućców. Za jego plecami spała blondynka, otulona kołdrą po samą szyję.
– Jest szansa, że się wybudzi. Musimy postarać się zniwelować te błędy, które zdarzają się coraz częściej – zarządził dyrektor.
– Programiści zaczęli pracować nad tym zaraz po objęciu przeze mnie stanowiska, pół roku temu – odezwał się zastępca. – To coś w kodzie, co jest najprawdopodobniej związane z interferencją ich pragnień na kreowaną rzeczywistość. Mamy kilka podprogramów naprawczych, ale nie działają globalnie.
– Tak, wiem. Trzeba przysłać specjalistę, żeby zaimplementował algorytm do przestrzeni jego mieszkania. Chyba, że ma pan, Adamie H4R5H, jakieś inne rozwiązanie?
– Odłączyć – rzucił krótko zastępca.
– Wybudzić obiekt? Wie pan, że to nie wchodzi w grę. Nie po to ich tam utrzymujemy żeby poddawać się przy okazji poważniejszych problemów. To nasza praca: służyć tym ludziom, a tym samym społeczeństwu od którego zechcieli się oderwać.
– Odłączyć nie tylko ten obiekt, ale wszystkie siedemnaście tysięcy – sprostował niższy rangą mężczyzna. Patrzył twardo w oczy dyrektora, pewny swojego stanowiska.
– Zechce pan rozwinąć swój punkt widzenia?
– Ci ludzie nie chcieli żyć w naszym świecie, określając go jako zbyt logiczny, pragmatyczny, bezduszny. Dlaczego, zamiast prostować nieprzystosowanych społecznie, pozwalamy im na odejście w iluzję? Czyścimy im pamięci, wkładamy do komór, podłączamy do rzeczywistości „Solusa” i dajemy nowe życia. A potem monitorujemy, jak miotają się w tamtym świecie, doszukując się drugiego dna i próbujemy przeciwdziałać ich nielogicznym poszukiwaniom. Nie rozumiem tego. Przecież ta iluzoryczna przestrzeń jest o wiele bliższa ich ideałowi, niż ta, nasza, z której uciekli. Tam mogą się oddawać kultowi niesłużącej żadnemu realnemu pożytkowi fikcji, z której nasze społeczeństwo dawno już zrezygnowało, jako nielogicznej w świetle ekspansji gatunku. A mimo to rzadko to robią. To czym się tutaj zajmujemy to w dużej mierze marnotrawienie środków. – Poruszały się tylko usta zastępcy, jego postawa oraz wyraz twarzy nie zmieniły się ani o jotę.
– Pracuję na stanowisku dyrektora Muzeum Śniących od dwunastu lat. Pan od pół roku jako mój zastępca. Dzięki tym ludziom mamy pracę. Ale pomijając ten aspekt, proszę mi powiedzieć: jak pan widzi funkcjonowanie śniących, marzycieli, w naszych realiach? Nie odnaleźliby się tutaj, tak jak wcześniej, kiedy rezygnowali z prawdziwego życia. Ich wyobraźnia, niedająca się utrzymać w ryzach pragmatyzmu, byłaby przeszkodą równie wielką dla nich, jak i dla naszej cywilizacji.
– Mielibyśmy inną, bardziej produktywną pracę, w której działalibyśmy dla dobra większości społeczeństwa. A ich brak przystosowania jest wyłącznie ich problemem. Niewykluczone, że wielu popełniłoby samobójstwa – odpowiedział beznamiętnie zastępca.
– Ekstremalny pragmatyzm jest równie zły, jak jego całkowity brak. Możemy być racjonalni, ale nie wolno nam być bezdusznymi. – Oczy dyrektora wytrzymały przeszywający błękitem wzrok zastępcy. Adam R33D3M zwrócił się w stronę kontrolerki. – Za chwilę podejdzie do pani technik, proszę mu udostępnić stanowisko i przekazać wszystkie niezbędne informacje. Niech wprowadzi kompletny pakiet naprawczy.
– Tak jest, panie dyrektorze.
Starszy mężczyzna wyszedł z sali, a wraz z nim zniknął również jego skrajnie pragmatyczny cień.
***
Marek prawie całą noc przesiedział na łóżku ze śpiącą Moniką za plecami, tępo wpatrzony w ładowarkę, ręce zaciskając na zdekompletowanych sztućcach. Sen zmorzył go nad ranem, a upuszczone noże, łyżki i widelce rozsypały się z wytłumionym brzękiem po miękkim dywanie. Jak rzucone przez szamana kości, odkrywające nadchodzącą przyszłość.
Obudził się sam, w skotłowanej, przepoconej pościeli. Moniki już nie było, choć budzik wskazywał dopiero ósmą trzydzieści. Na kuchennym blacie znalazł liścik.
Wyjdź gdzieś, bo oszalejesz! Kocham Cię! Monika :)
Ucieszył się i nawet uśmiechnął, ponieważ treść wiadomości oznaczała, że dziewczyna nie jest na niego aż tak zła, jak mu się wydawało. Pełen pozytywnej energii jaką dostarczyło mu to krótkie „Kocham Cię” postanowił, że musi wziąć się w garść. Jednak uśmiech zniknął z jego twarzy, kiedy zauważył obok liściku starą ładowarkę, którą zgubił pół roku temu.
Musiała być w torebce Moniki. Pewnie sprzątnęła też sztućce, które powypadały mi z rąk, kiedy zasnąłem – tłumaczył pojawienie się zguby, dodając kolejne warstwy racjonalizmu, mające mu pomóc się pozbierać i skończyć to szaleństwo.
Znów cały dygotał, gdy pełen złych przeczuć jedną ręką podniósł ładowarkę, a drugą sięgnął w stronę szuflady. Otwarła się gładko. Poczuł jak zasycha mu w ustach, a w uszach pojawia się nieprzyjemny ucisk, podobny do tego, jaki towarzyszy wyrównywaniu się ciśnienia.
Gwałtownie wyciągnął pojemnik i z brzękiem wysypał zawartość przegródek na beżowe kafle podłogi. Uklęknął, po czym szybkimi, precyzyjnymi ruchami układał i grupował sztućce. Wszystkiego było po dziewięć. Tak jak w dniu, w którym przeprowadzili się z Moniką do własnego mieszkanka i kupili ten zestaw. Oparł się sztywno o szafkę, wydobył zapiski i wpatrywał się w nie z niedowierzaniem. W myślach liczył wciąż od nowa to, co widniało na podniszczonej, setki razy składanej i rozkładanej karteczce. Tym razem kran nie pomagał rytmicznym upuszczaniem kropel do aluminiowego wnętrza zlewozmywaka.
– Co tu jest, kurwa, grane? – Prawie wyszlochał rozedrganym, pełnym pretensji głosem.
Sekundę później odskoczył jak oparzony, kiedy ustawiona pod kuchennym blatem pralka zagrała melodyjkę, oznajmiającą koniec pracy. Uspokoił oddech i zrugał się w myślach za bycie tchórzem i paranoikiem.
Monika musiała ją załączyć przed wyjściem do pracy. Pewnie chciałaby, żebym rozwiesił pranie.
Te jaśniejsze, przyziemne rozważania raz jeszcze pozwoliły złożyć na karb przypadku nieprawidłowość, którą udało mu się zaobserwować – to, co jeszcze przed chwilą napawało go grozą i upewniało co do natury świata.
Otworzył drzwiczki urządzenia, wyciągnął ze środka wilgotną kulę materiału i zdziwiony zauważył, że prany był tylko jeden rodzaj garderoby.
– Same skarpetki? – zapytał sam siebie, a później zmartwiał.
Pobiegł do pokoju gościnnego, rzucił mokry zbitek na stół. Przesunął jeden z paneli drzwiowych szafy i wydobył z dna karton po butach, w którym trzymał zdekompletowane skarpetki, których pary gdzieś zaginęły i według Markowej filozofii mogłyby się kiedyś odnaleźć. Wytrząsnął z pudełka zawartość, porozkładał na podłodze. Z wyciągniętego z pralki zlepku wybierał po jednej skarpecie, dopasowując do tych już uszeregowanych.
…Piętnaście. Szesnaście. Siedemnaście zgubionych skarpet odnalazło się w pralce. Pojawiła się zaginiona ładowarka, a sztućce nagle się skompletowały. Szuflada przestała się zacinać, a z kranu nie ciekła już woda. Z piersi Marka wyrwał się urywany ni to szloch, ni to śmiech. Położył się na puchatym dywanie, zamknął oczy i zwinął w kłębek.
– Moonikaaa… – zawodził cicho, mając nadzieję, że to tylko sen; że to choroba psychiczna; coś, z czego można wyjść. A jednocześnie miał już teraz pewność fałszywości życia, które wiódł od nie wiadomo jak dawna. – Ja nie chcę… proszę…
***
Przytłumione światło samotnego panelu wydobywało z półmroku gabinetu dyrektora czarny prostokąt biurka. Nad szerokim blatem unosił się holoekran, przedstawiający młodego człowieka leżącego na podłodze, z rękami obejmującymi kolana podciągnięte do samej brody.
Siedzący za meblem naczelnik wstał i podszedł do metalowej, narożnej szafki. Wyciągnął opróżnioną do połowy butelkę whisky, sięgnął po szklankę, nalał do niej trunku i zwrócił się do siedzącego po drugiej stronie blatu zastępcy:
– Chce się pan napić?
– Czy to jest alkohol? Powinien pan wiedzieć, dyrektorze, że tego typu używki zostały zabronione dawno temu, jako działające szkodliwie na or…
Adam H4R5H nie zdołał dokończyć ostatniego słowa, uciszony słowami przełożonego:
– Ja pana zapytałem, czy chce się pan napić, a nie wysłuchiwać wykładu o szkodliwości alkoholu. Chce pan, czy nie?
– Nie.
– Właśnie takiej odpowiedzi się po panu spodziewałem. Na zdrowie! – Starszy mężczyzna przyłożył rżnięty kryształ szklanki do ust i przechylił, wypijając zawartość jednym haustem. – Sam udzieliłem podobnej, wiele lat temu. Wie pan, że to mój trzeci przypadek wybudzenia w karierze? – Skrzywił się i wskazał ręką na holoekran.
– Nie. Chciałbym się jednak dowiedzieć, czy ten przypadek ma coś wspólnego z wezwaniem mnie przez pana już po godzinach dyżuru?
– Poniekąd. Biedak jest w szoku, przebywa w szpitalu. Kiedy wyjdzie, będzie go czekało jeszcze kilka niespodzianek, ale wymazanych wspomnień mu nie przywrócimy. Chciałem jednak porozmawiać o czymś innym. Powiem krótko: jest pan moim zastępcą od sześciu miesięcy i chyba nadszedł czas, abym przeszedł wreszcie na emeryturę, a pan przejął to stanowisko. Co pan na to?
– Dzię… kuję – wydukał zaskoczony Adam H4R5H. – Będę zaszczycony. Ale… czy w świetle moich ostatnich słów na temat wybudzania nie obawia się pan właśnie mnie powierzać tej funkcji? Poza tym Rada musiałaby zatwierdzić moją kandydaturę.
– Nie, nie obawiam się. Dał się pan poznać jako osoba rzeczowa, sumienna i przedkładająca obowiązek ponad własne przekonania. Kiedyś byłem taki sam, ale to miejsce zmienia ludzi. Zrozumienie przyjdzie pewnie za kilka lat, jeśli będzie pan rzetelnie wypełniał obowiązki związane z funkcją. A Radą proszę się nie martwić, tutaj rzeczy działają trochę inaczej i osobę, którą wskażę władze zatwierdzą bez żadnych dyskusji. Przyjmuje pan ofertę?
– Tak. A… jeśli wolno mi zapytać: co będzie pan robić na emeryturze?
Dyrektor zamknął barek, wrócił na swoje miejsce i zagłębił się w fotelu. Spojrzał na zastępcę wskroś półprzezroczystego holo, tnącego na pół dzielącą ich przestrzeń, złożył łokcie na blacie i podparł głowę złączonymi dłońmi. Zamknął oczy:
O Śnie kojący troski, zamknij, jeśli wola,
Pośród tych strof o tobie moje chętne oczy
Lub zaczekaj na amen, gdy – zdobywca pola -
Mak durzącą jałmużną zmysły mi zamroczy.*
Ściągnięte brwi i otwarte usta zastępcy były najpewniej wyrazem zdumienia, co zadowolony dyrektor odnotował w myślach jako pierwszy ślad emocji, zauważony na twarzy tego człowieka.
– Obawiam się, że nie rozumiem – wykrztusił skonsternowany zastępca.
– Moja emerytura czeka na mnie tam – Adam R3D33M skinął na hologram, a na jego ustach rozlał się błogi uśmiech, kiedy z wyczuwalną w głosie tęsknotą wypowiedział kolejne słowa. – Dołączę do innych śniących i postaram się być szczęśliwym.
– Dlaczego?
– Mówiłem już, że to miejsce zmienia ludzi. Przekona się pan, kiedy po objęciu stanowiska dyrektora uzyska pan wgląd do wszystkich danych i raportów. Ale prawdziwe zrozumienie przyjdzie o wiele później.
– A ten wiersz? Pan go… stworzył?
– Chciałbym. Ale nie, nie jest mój.
– A… – Adam H4R5H zawiesił głos, jakby obawiał się czy pytanie cisnące mu się na usta powinno być zadane. – Kto go napisał?
– Kto? Ten, którego imię zapisano na wodzie.
***
Autobus znów się spóźniał, czego oczekująca grupka robotników nie omieszkała skomentować kilkoma soczystymi przekleństwami skierowanymi pod adresem komunikacji miejskiej oraz kierowcy, ze szczególnym uwzględnieniem jego relacji z matką. Sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna w kaszkiecie, stojący z grupą, ale jakby bardziej na uboczu, poprawił na ramieniu ułożenie paska torby i wyciągnął z kieszeni sfatygowanej kamizelki archaiczny zegarek z dewizką. Sprawdził godzinę, schował czasomierz z powrotem. Z innej kieszeni wydobył zmiętą paczkę papierosów bez filtra. Włożył jeden w usta, odpalił tanią piezoelektryczną zapalniczką, zaciągnął się mocno.
– E! Poeta, weź kopsnij fajkę – zwrócił się do niego o wiele młodszy chłopak w sposób, w jaki mógłby odezwać się do równolatka, lecz nie do kogoś starszego.
– Zaraz autobus przyjedzie i tylko zmarnujesz szluga – zbył młodzika mężczyzna.
– Spóźnia się jak zwykle. Poza tym wyjarałem wszystkie w robocie i jak kopsniesz jednego to będę miał na później.
– Gdybyś tyle nie palił w pracy to nie tylko by ci jakieś fajki zostały, ale też więcej roboty byś zrobił, szef by na ciebie tak krzywo nie patrzył i nie jęczałbyś, że ci stawki nie wyrównują po pięciu latach. – Sześćdziesięciolatek delikatnie zrugał upartego młodziana, ale i tak poczęstował go papierosem. Sposób w jaki chłopak się do niego odnosił, a nawet prześmiewcza ksywka, jaką nadali mu współpracownicy z powodu jego upodobań, nie przeszkadzały Poecie. Gdy przepracuje się kilka lat w jednym miejscu to różnice wieku pomiędzy współpracownikami przestają mieć znaczenie.
– Zapomniałem, że ty palisz diesle, ale spoko – pomarudził chłopak. – Dasz jeszcze ognia?
– Mówię ci, że zaraz będzie. Popatrz, wezmę drugi sztach i autobus się pojawi. To zawsze działa. – Chcąc udowodnić swoje słowa zaciągnął się ponownie i z celebrą wypuścił nikotynowy dym. – Patrz, Lukas, co właśnie nadjeżdża.
Do przystanku dotaczał się stary, pamiętający jeszcze lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku, przegubowy autobus w kolorze niedojrzałej pomarańczy. Nazwany Lukasem młodzik kiwnął głową z uznaniem, włożył papieros za ucho i wyszczerzył się przyjaźnie.
– Może zamiast Poeta powinniśmy zacząć cię nazywać Wróżbita? – zapytał chłopak.
– Chyba jednak wolę Poetę.
***
W dyrektorskim gabinecie naczelnika Muzeum Śniących Adam H4R5H siedział w głębokim fotelu, wpatrzony w unoszący się nad biurkiem ekran, ukazujący człowieka wchodzącego do autobusu wśród grupy mężczyzn zmęczonych ośmiogodzinną zmianą w zakładzie blacharskim. Wiedział, że starszy człowiek wysiądzie na ósmym przystanku, na obrzeżach miasta, z dala od zgiełku centrum i terenów przemysłowych. Doczłapie do drzwi niewielkiego domku, gdzie przywita go żona. Zje obiad, usiądzie przy starej maszynie do pisania i spróbuje wykrzesać z siebie kilka stron przelewanej na papier od kilku miesięcy powieści. Przesiedzi tak do wieczora, zje kolację, potem spędzi trochę czasu z małżonką w zadbanym ogródku za domem. Będą rozmawiać – może o tym jak im minął dzień, o ostatnich wydarzeniach na świecie, o planach i pragnieniach, może o literaturze. Wypiją po lampce wina, poczytają w ciszy poezję i pójdą spać, aby regenerujący sen pozwolił mężczyźnie znów na osiem godzin zamienić się w kogoś, kim nie jest, a jedynie bywa.
W lewym górnym rogu holo widniały dane obserwowanego obiektu: Lucjan Setnik, 64 lata. Ale Adam H4R5H pamiętał go jako Adama R3D33M, byłego dyrektora Muzeum, po którym objął funkcję. Dziś mijała druga rocznica dnia, w którym starego naczelnika pozbawiono wspomnień i podpięto do „Solusa” – na jego własne życzenie, motywowane chęcią bycia szczęśliwym.
Dwa lata od dnia, w którym Adam H4R5H uzyskał dostęp do wszystkich archiwów i najtajniejszych danych Muzeum Śniących, z których wynikało, że większość pracowników tej instytucji, wykonujących zadania monitorowania obiektów po kilkuletniej służbie prosi o przeniesienie do „Solusa”. Nie rozumiał tego. Żył w ściśle uporządkowanym społeczeństwie, w którym pragmatyzm i praca dla rozwoju gatunku posiadały najwyższy priorytet. Nie wiedział, co musiałoby się stać, aby ponad te ideały przedłożył świat chaosu, fantazji oraz ułudy. Ale, choć trudno mu to było przyznać przed sobą, gdzieś na dnie poukładanego umysłu czuł obawę. Pamiętał słowa poprzednika o nadejściu prawdziwego zrozumienia – a co przyjdzie wraz z nim nie chciał sobie nawet wyobrażać.
Największy jednak niepokój wzbudzała u niego pewna statystyczna prawidłowość: wśród siedemdziesięciu ośmiu procent pracowników nadzoru Muzeum odchodzących w iluzję życia, odsetek dyrektorów wynosił równe sto procent.
* fragment wiersza “Do snu” autorstwa Johna Keatsa