- Opowiadanie: Darcon - W pogoni za szczęściem

W pogoni za szczęściem

Uwaga!

Jeśli pędzisz właśnie między jednym przystankiem, a drugim, pijesz bezwiednie kolejną kawę i w ogóle, nie masz za bardzo czasu – nie czytaj tego opowiadania. To tekst nieśpieszny, bardziej zirytuje Cię, niż zaciekawi.

Jeśli jednak masz chwilę, możesz usiąść w fotelu, lub gdzieś, gdzie lubisz, upić zimą łyk gorącego napoju i poczytać, trochę też o zimie... to zapraszam do lektury.

 

Ilustracji użyczył Lando Baldur.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

W pogoni za szczęściem

 

 

 

Nad Miastem budził się dzień. Jednak widzieli to tylko nieliczni. Ci, mieszkający na najwyższych kondygnacjach wieżowców, sięgających wysoko ponad chmury. Na niższych piętrach blisko siebie pobudowanych budynków, dzień i noc wyglądały tak samo. Zresztą Miasto żyło trybem dwudziestoczterogodzinnym, granica dnia i nocy dawno się już zatarła.

W celi mieszkalnej automatyczna wentylacja przełączyła się w tryb dzienny. Sufit rozjarzył się przyjemnym, ciepłym światłem. Temperatura w niewielkim pomieszczeniu szybko rosła do ustawionych dwudziestu jeden stopni. Po kilku minutach podłużna kapsuła otworzyła się. Górna, półokrągła pokrywa zniknęła w jej dolnej części.

– Światło. – Willy przetarł zamknięte oczy.

Oświetlenie pojaśniało o kilkadziesiąt lumenów. Chłopak przeciągnął się, usiadł i spuścił nogi tak, by stopami trafić prosto w sterylne klapki.

– Kawa. – Wstał powoli i ruszył w stronę iluminatora.

Słuchając przyjemnego dźwięku ekspresu, spojrzał przez hermetyczną szybę. Wszystko na zewnątrz wyglądało tak samo, jak zawsze. Neony wisiały na swoich miejscach, hologramy wyświetlały znajome informacje. Kilkanaście pięter niżej, ruch toczył się swoim rytmem. Ulica tonąca w barwach reagujących kul świetlnych przypominała światłowód, tylko zamiast bitów płynęły nią tysiące pojazdów i ludzi. Koił go ten widok, choć czasami wzbudzał niezrozumiały niepokój.

Zdjął okrycie i wszedł do kapsuły podobnej do sypialnej, tylko ustawionej pionowo. Segment higieniczny. Przykucnął i usiadł na wysuniętym przed chwilą sanitariacie. Deska z żelmasy szybko przystosowała się do jego kształtów i mógł się wypróżnić. Te czynności zawsze go deprymowały. Dlatego zatkał uszy i nucił ulubioną melodię. Ubolewał nad tym, że medycyna nie rozwiązała jeszcze pozbywania się z organizmu przetrawionej żywności w inny, bardziej komfortowy sposób. Poczekał aż podciśnieniowo zostanie podmyty i wysuszony. Dopiero wtedy rozluźnił się i wstał. Postanowił od razu wziąć kąpiel. Gdy tylko sanitariat schował się w osłonie kapsuły, wydał komendę „woda” i westchnął z ulgą, gdy ciepła para spowiła ciało. Zainwestował w najnowszy system, który zużywał jednorazowo tylko dwa litry wody. Dzięki temu mógł brać kąpiel częściej niż raz dziennie. Gdy program wyłączył się, wyszedł szczęśliwy i sięgnął po kawę. To był jego wolny dzień. Będzie mógł pójść na śniadanie do zi-baru. Tam, gdzie pracowała ona.

 

Załączył stałą soczewkę na oku i zmienił ustawienia na „dzień wolny”. Niepotrzebne mu dzisiaj żadne lokalne czy globalne wiadomości. Sprawdził swój status w sieci. Żadnych nowych kontaktów i tylko kilka newsów od mniej ważnych osób. Zmarszczył brwi, obniżył poziom wymagań o pięć punktów. Do wieczora powinien pojawić się ktoś nowy. Przed wyjściem podszedł jeszcze do drzewka bonsai, prawdziwej ekstrawagancji, na którą długo oszczędzał.

– Nawilżanie. – Spojrzał zadowolony na drzewko pod kloszem.

Nie stać go było, aby w całym pomieszczeniu panowała odpowiednia wilgotność dla bonsai (choć o tym marzył). Kupił więc kapsułę roślinną i patrzył teraz, jak ledwie widoczna mgiełka pojawia się za szybą. Wyszedł zadowolony.

Zmatowił gogle, nie chciał z nikim łapać kontaktu wzrokowego. Skupił się na trenowaniu uśmiechu, postanowił uśmiechnąć się do niej, a przynajmniej spróbować. Pewnie nie uda mu się wydobyć z siebie słowa, chociaż wyglądać chciałby przyjaźnie. Ustawił status na dostępny, zasięg do dwudziestu metrów i ruszył.

Zanim dotarł do zi-baru miał dwóch nowych znajomych, obniżenie poziomu wymagań szybko przyniosło efekty. Oczywiście nie zamienił z nimi nawet słowa. Wystarczy, że wymagania statusowe się pokrywały. Przejrzy ich dostępne dane w celi, jak wróci.

 

Dziewczyna wyglądała zjawiskowo. Zatrzymał się kilkanaście metrów od zi-baru, aby nacieszyć się jej widokiem. Jasna cera, niebieskie oczy, blond włosy zawsze dokładnie spięte w kucyk. Była piękna, nawet symbol serii na policzku mu nie przeszkadzał. Uśmiechnął się treningowo jeszcze raz i ruszył w stronę lady.

– Dzień dobry, Willy. – Blondynka rozpoznała jego status i udostępniła mu spersonifikowane menu.

Jej szczery uśmiech znowu go onieśmielił, ale zebrał się w sobie i odwzajemnił go bardziej machinalnie, niż naturalnie.

– Widzę, że jesteś dzisiaj w dobrym humorze. – W jej oczach tańczyły wesołe ogniki.

– Tak, Lilu. – Dziękował bogu, że zdołał to z siebie wydusić.

To wyraźnie sprawiło dziewczynie przyjemność. Nie każdy człowiek traktował klona jak równego sobie i odzywał się do niego.

– To, co zwykle, Willy? – Na hologramie zaznaczyła średnio wypieczonego, sojowego burgera i dodatkowy sos o smaku koperkowym.

– Poproszę – wymamrotał. Wiedział, że już nic więcej dzisiaj nie powie, ale to i tak był postęp.

Jadł spokojnie, przyglądając się ukradkiem dziewczynie. Lilu, obsługując innych klientów, posyłała mu uśmiech od czasu do czasu. Już teraz wiedział, że wolny dzień nie mógł być lepszy.

 

– Dzień dobry, Powils. – Niski, krępy mężczyzna stanął w szatni obok chłopaka.

– Dzień dobry, panie Sturnett. – Willy bez słowa udostępnił zapis z ostatniego tygodnia pracy.

– Widzę, że skończyłeś dwie wanny z trzech ostatnich zleceń. Została ci jeszcze ta największa? – Szef wertował dane na niewielkim hologramie.

– Tak, w kształcie serca. – Chłopak skończył zapinać kombinezon.

– Wprowadź ją do bazy, chciałbym udostępnić jej podgląd kilku ważnym osobom. – Mężczyzna złapał go za ramię. – Chodź, odprowadzę cię na salę. Ile ci jeszcze zejdzie? Tydzień?

– Pięć dni, panie Sturnett.

– Znakomicie, Powils! – Mężczyzna poklepał chłopaka. – Jesteś moim najzdolniejszym modelarzem.

– Lubię swoją pracę. – Willy założył gogle z trójwymiarowym obrazem i wyszukał w bazie ostatni projekt. – Woda jest nieograniczona w swej formie, jest życiem, a ja lubię dopasowywać do niej kształty.

– I pewnie dlatego jest tak horrendalnie droga. – Te słowa przedsiębiorca wypowiedział już tylko do siebie.

 

Willy wrócił z pracy rozczarowany, po drodze wstąpił do zi-baru, ale znowu nie zastał Lilu, musiała być na innej zmianie. Był zły na siebie. Bardzo chciał porozmawiać z dziewczyną, zaprosić ją gdzieś, ale nie mógł zebrać się na odwagę. To było frustrujące, poza tym zaczynał się bać, że jest z nim coś nie tak. Owszem, większość jego znajomych komunikowała się głównie w sieci, ale w końcu gdzieś się umawiali, spotykali, chodzili razem, zakochiwali… Przynajmniej tak uważał.

Sprawdził na soczewce wieczorne połączenia komunikacyjne. Zdecydował się pojechać do zi-baru jeszcze raz za kilka godzin. Wtedy musi tam być Lilu i w końcu ją gdzieś zaprosi. Dzisiaj albo nigdy… Ale przez ten czas powinien się czymś zająć, żeby za dużo nie myśleć.

Zamknął hermetycznie kapsułę z drzewkiem, do sypialnej włożył jedyną książkę, którą posiadał, „Życie w czystości” Roberta Heringa. Położył się, zamknął w kapsule. Włączył tryb hermetyczny i aplikację dezynfekcji celi. Przez chwilę przyglądał się, jak pomieszczenie ogarnia mgiełka. Zamknął oczy i wyobraził sobie uśmiechniętą twarz Lilu.

Później, przez dwie godziny sprawdzał całe pomieszczenie, weryfikując dokładność przeprowadzonego zabiegu. Wprowadzał na bieżąco niewielkie zamiany w programie, aby kolejne dezynfekcje były jeszcze dokładniejsze. Zadowolony z rezultatu, wziął mgielną kąpiel oczyszczającą i ubrał się ładniej, odpowiednio na spotkanie. Przed wyjściem odstawił książkę na miejsce. Rozhermetyzował kapsułę z bonsai, ustawił drzewku kolejne, krótkie nawilżanie i wyszedł.

Dotarł na miejsce tuż przed północą. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył dziewczynę. Ciepła barwa kilku kul świetlnych wokoło zi-baru tworzyła miłą dla oka strefę. Pewnie to własne ustawienia w aplikacjach Lilu. Kolejny talent, po znakomitym przyrządzaniu posiłków. Przyglądał się jej przez chwilę, w końcu wziął głęboki wdech i podszedł do lady.

– Willy? – Dziewczyna była zaskoczona. – Co tu robisz o tej porze? Zmieniłeś godziny pracy? Podasz mi je? Zaraz odnotuję w aplikacji.

– Nie. To znaczy, nie jestem po pracy. – Wspiął się na krzesło barowe. – Przyszedłem… zjeść.

– Ok. Już ci coś przyrządzam. – Dziewczyna rozpoczęła przygotowywanie posiłku. – Pozwól, że zrobię ci coś lekkiego. Jest już późno i nie powinieneś jeść teraz energetycznego hamburgera.

– Lilu…

– Tak? – Spojrzała na niego, nie przerywając pracy.

Szybko mrugnął i zrobił jej kolejne, tysięczne już chyba zdjęcie.

– Ja… – Przełknął nerwowo ślinę, bo nagle zaschło mu w ustach. – Tak naprawdę przyszedłem do ciebie.

Dziewczyna spojrzała na niego pytająco, po chwili uśmiechnęła się promiennie, jak chyba nigdy dotąd.

 

Poczekał, aż skończy się jej zmiana. Ruszyli razem ulicami Miasta, tak, bez żadnego celu. Na początku sprawdzili, czy mają wspólnych znajomych w sieci, ale Lilu była klonem, a Willy osiągnął już pewien status. Szybko zorientował się, że to nie był najlepszy pomysł, a zaraz po tym, że w ogóle nie wie, co powinien robić. Lilu podobała mu się, dobrze się czuł w jej towarzystwie, ale teraz, gdy szli obok siebie, nie bardzo wiedział, co powinien zrobić.

– Wiesz, niedaleko jest fajny zi-bar, serwują tam zupełnie coś innego niż w moim. – Dziewczyna klasnęła w dłonie, podekscytowana. – Prawie same słodkości! To tak naprawdę zi-kafejka. Lubisz słodycze?

– Ja? – Willy zastanawiał się przez chwilę. – Sam nie wiem, chyba dawno nic takiego nie jadłem.

– To koniecznie musisz spróbować! – Lilu zaczęła gestykulować, opisując mu poszczególne przysmaki. – Mają ciastka w kształcie wieżowców, czekoladowe! Truskawkowe musy, które podają w próżniowych szklankach i musisz słomką na nie polować. Cukierki, które zmieniają smak w zależności od tego, jak szybko je rozgryzasz lub ssiesz. Uwielbiam słodycze!

Poszli więc do zi-kafejki. Willy wcześniej nie próbował słodkości, które co chwila podsuwała mu dziewczyna. Musiał przyznać, że wszystko było bardzo smaczne. Śmiali się i omawiali poszczególne desery. Nawet się nie obejrzeli, gdy zostali sami z obsługą.

– Jejku! Jest już bardzo późno – Lilu zaniepokojona, spojrzała na chłopaka. – Przecież za kilka godzin idziesz do pracy! Nie zdążysz odpowiednio wypocząć. Będziesz niewydajny.

– Spokojnie, jedna zarwana noc nie wpłynie zbytnio na moją pracę. – Machnął uspokajająco ręką. – Zajmuję się specyficznym produktem, jednostkowym. Mój szef nie przelicza dokładnie każdej minuty. Liczy się przede wszystkim efekt.

– Tak? – Dziewczyna uniosła brwi, zaciekawiona. – A czym się w ogóle zajmujesz?

– Nie chcę rozmawiać o pracy. – Spojrzał w jej piękne, błękitne oczy. – Kiedyś ci opowiem, ale nie dzisiaj, dobrze? Przejdźmy się jeszcze kawałek.

– Ok. Ale później wracamy do swoich cel. Praca jednostkowa czy nie, każdy potrzebuje snu. – Złapała go za rękę. – Chodź!

Mimo rękawiczek poczuł ciepło jej dłoni i przeszył go przyjemny dreszcz. Choć w pierwszej chwili chciał wyrwać dłoń, bojąc się zarazków. Odwzajemnił lekko uścisk, oboje uśmiechnęli się nieśmiało. Lilu pierwsza przerwała krępująca ciszę i roześmiała się. Ruszyli przed siebie.

 

❆❆❆

 

Willy otworzył aplikację oświetlenia sali. Projekt wchodził w ostatnią fazę i chłopak musiał zmienić ustawienie kilku kul świetlnych. Wprowadził najpierw opcję wschodu słońca, a następnie resztę pór dnia. Krytycznie przyglądał się wannie. Nie doszukał się jednak niewłaściwych załamań. Przykucnął z przodu i spojrzał na jej przeciwległą stronę uformowaną w kształt wydrążonego serca. Tylna ścianka schodziła w dół pod takim kątem, aby lejąca się do niej woda spłynęła na dół, jak z wodospadu i odbiła się gwałtowną falą od przeciwległej ścianki, nie wylewając się przy tym. Wszystko idealnie wyprofilowane. Zadowolony zeskanował wannę i zapisał model przestrzenny w chmurze. Inni zajmą się cyfrową oprawą otoczenia do prezentacji. Poinformował Sturnetta o zakończeniu projektu.

 

Po kilku godzinach, gdy kończył drobne poprawki, dostał informację, że przedsiębiorca pojawi się za kwadrans z potencjalnym klientem. Uruchomił instalację wodną, włączył odpowiednie aplikacje i czekał.

– A oto i oferowana wanna! – Szef wszedł pewnym krokiem do sali.

Za nim podążał prawdopodobnie mężczyzna, świadczyła o tym wielkość i proporcje sylwetki. Jednak chłopak nie był pewien, bo całą postać skrywała długa i obszerna szata, a na głowie znajdował się hełm, wyświetlający teraz neutralny hologram. Wszystko po to, by nie zdradzić emocjonalnie ewentualnej chęci kupna.

Willy wiedział, że Sturnett miał zamontowane dziesiątki czujników i kamer, które analizowały ruchy i gesty, tworząc profil psychologiczny klienta. System był kosztowny, ale potrafił obejść wszelkie maskowania sprawdzanego osobnika. To pozwalało właścicielowi lepiej dopasować cenę. Najczęściej znacznie ją zawyżając.

– Pan Powils samodzielnie projektuje i modeluje. – Sturnett wskazał chłopaka. Zbliżał się najważniejszy moment prezentacji, zadowolenie klienta aplikacja oceniała na osiemdziesiąt procent. – Willy, zademonstruj panu działanie.

Posłusznie wykonał polecenie. Puścił wodę odpowiednio ustawionym strumieniem, który widowiskowo spływał teraz po ścianach i napełniał wannę na kształt morskich fal.

– Czyż to nie jest piękne? – zapytał retorycznie niski mężczyzna.

Satysfakcja zainteresowanego skoczyła do dziewięćdziesięciu procent.

– Pan Powils modeluje swoje wanny ręcznie, nie ma w Mieście drugiej takiej samej. – Szef wyciągnął ostatniego asa z rękawa.

– Co znaczy ręcznie? – Klient używał modulatora głosu. – Własnymi rękoma?!

Ciekawość sto procent. Sturnett wiedział już, że ma klienta w garści.

– Dokładnie tak! Ta wanna od początku do końca wykonywana była ręcznie przez pana Powilsa. – Mężczyzna triumfował.

– Rozumiem. – Satysfakcja sto procent.

– Zapraszam do mojego biura, złożę panu ofertę sprzedaży. – Przedsiębiorca uśmiechnął się szeroko, spojrzał z zadowoleniem na Willy’ego.

Chłopak natychmiast odnotował wpływ premii na konto. Na soczewkach wyświetliła się okrągła sumka, ale nie to było dla niego najważniejsze. Skończył kolejną wannę, z której był naprawdę zadowolony. Kiedyś zrobi jedną dla siebie. Kiedyś będzie wystarczająco bogaty.

 

– Czy to oficjalnie druga randka? – Lilu spojrzała zalotnie.

Zaczerwienił się, miał przygotowany jakiś błyskotliwy wstęp, ale teraz wszystko uleciało mu z głowy.

– Tak, jeśli chcesz, możemy odnotować to w aplikacjach. – Starał się wyglądać na luzie.

– Żartowałam! – Dziewczyna roześmiała się i stuknęła go w ramię. – Ale dobrze wiedzieć, co o tym myślisz.

Później było już łatwiej. Tym razem szybko znaleźli wspólne tematy. Willy cieszył się, że włączył aplikację kojarzącą pary. Dzięki temu miał podgląd na istotne szczegóły z ich pierwszego spotkania. Teraz wyświetlał na soczewce najciekawsze informacje i łatwo prowadził rozmowę. Poczuł się pewniej.

– Gdzie mieszkasz? – Dziewczyna uniosła głowę, przyglądając się najbliższym budynkom.

– W dystrykcie szóstym. – Jego pewność siebie lekko się zachwiała. – A dlaczego pytasz?

– Pokażesz mi swoją celę mieszkalną? – Lilu złapała go za rękę. – Jeszcze nigdy nie byłam w celi żadnego człowieka.

Odruchowo prawie wyrwał rękę, zrobiło mu się słabo. Zarówno z powodu bezpośredniego dotyku, jak i pytania. Jeszcze nikogo nie zapraszał do celi. Dziewczyna musiała wyczuć zmianę w jego zachowaniu, puściła go.

– Oczywiście nie musisz, jeśli nie chcesz.

– Nie, to nie tak. – Zaczerpnął głęboko powietrza. Albo zaraz to z siebie wydusi, albo znowu będzie milczał i wszystko straci. – Jeszcze nikogo nie zapraszałem do siebie. Nie wiem… Tak, zapraszam cię.

– Super! – Znowu chwyciła go za rękę.

Tym razem szok był mniejszy.

 

– Jesteśmy. – Willy uruchomił wszystkie aplikacje, z których korzystał.

Sufit dopasował jasność oświetlenia, niewielkie punkty rozjarzyły się też nad ladą, wentylacja ruszyła w trybie komfortowym.

– Napijesz się czegoś? – W drodze szybko uruchomił aplikację odwiedzin, by nie palnąć jakiejś gafy i nie zrazić dziewczyny do siebie.

Starał się zachowywać naturalnie, choć kątem oka cały czas obserwował Lilu. Z jednej strony był nią zafascynowany, każdym jej ruchem, spojrzeniem, którym omiatała celę. Z drugiej, bał się bakterii, brudu i skażenia miejsca. Zaczynał się pocić, tego nie lubił najbardziej. Uruchomił inteligentną klimatyzację, aby schładzała powietrze wokół niego.

– Co to jest? – Lilu wskazała drzewko.

– To moje drzewko bonsai. – Rozpierała go duma, nie mógł się powstrzymać, żeby nie zrosić od razu małej roślinki.

Dziewczyna wertowała dane na soczewce, by po chwili szerzej otworzyć oczy.

– Jest prawdziwe? – Podeszła bliżej do kapsuły, stanęła bezwiednie bardzo blisko chłopaka.

Willy'emu zakręciło się w głowie od jej zapachu. Szybko uruchomił aplikację do rejestracji woni. Będzie musiał ją później odtworzyć.

– Tak! – Stał zadowolony, mogąc jej zaimponować.

– Jest piękne. – Złapała go pod ramię.

Nawet się nie spostrzegł, kiedy zaczął opowiadać o sobie.

– Nie, nie utrzymuję kontaktu z rodziną. – Spojrzał na półkę. – Właściwie tylko z dziadkiem łączyła mnie nić porozumienia, to jego książka.

– Napisał ją? – Lilu podeszła do półki. – Jejku, ale masz pochodzenie! Mogę zobaczyć?

– Tak, proszę.

– „Życie w czystości”… – przeczytała na głos. – O czym jest?

– To specyficzny temat. – Chłopak zamyślił się na moment. – Dziadek lubił mieć kontrolę nad życiem. Czystość była jego wyznacznikiem. Był dla mnie bardzo ważny.

– Zazdroszczę ci, ja jestem klonem, nie mam żadnej rodziny. – Dziewczyna posmutniała, siadając na kapsule.

– Przestań, nie to jest najważniejsze. – Willy usiadł obok niej. – Na rodzinę nie masz wpływu. Ważne jest, co robisz, co możesz zrobić, jak wykorzystasz własne życie. Ważne jest, kim sama jesteś. A dla mnie…

Zaciął się, język uwiązł mu w gardle. Chciał jej powiedzieć tyle rzeczy, ale nie potrafił dobrać odpowiednich słów.

– Tak? – Spojrzała na niego pytająco.

Zatonął w jej oczach, zapomniał o całym świecie. I wtedy go pocałowała.

Odskoczył jak oparzony. To był bezpośredni kontakt! Obca ślina, drobnoustroje, bakterie. Wytarł odruchowo usta.

– Brzydzisz się mnie. – Zerwała się z kapsuły. – Dlatego, że jestem klonem?! Umiesz tylko pięknie kłamać!

Chciał coś powiedzieć, zaprzeczyć, przeprosić.

– Zobaczysz! Jeszcze kiedyś zostanę człowiekiem! – Wybiegła.

Siedział bez słowa, nie rozumiał, co się stało. Przecież nie chciał… Położył się, zrezygnowany, w kapsule. Górna pokrywa zamknęła się nad nim, zmatowiała. Cela mieszkalna przeszła w tryb nocny.

 

Lilu zniknęła. Był kilka razy w zi-barze, ale ani razu jej nie zastał. W końcu się przełamał i po prostu o nią zapytał. Nikt nic o niej nie wiedział. Pytał trzech kolejnych osób, bo tyle pojawiło się za ladą przez ostatni tydzień. Nic. Zastanawiał się, co mogło się stać, czy wyjechała, zmieniła tylko pracę, czy to przez niego? W końcu poszedł na policję, ale trafił tam na nieprzyjemnego typa i niczego się nie dowiedział.

Z dnia na dzień coraz bardziej się denerwował. Chodził rozkojarzony w pracy, co od razu wykryły aplikacje śledzące i powiadomiły Sturnetta. Wyłgał się małą niedyspozycją, ale wiedział, że to nie przejdzie na dłuższa metę. Postanowił pójść na posterunek jeszcze raz. Tym razem ułożył rozmowę zawczasu w głowie.

– To znowu pan? – Policjantowi dyżurnemu aplikacja wyświetliła podstawowe informacje o Powilsie. – Co się stało tym razem?

– Cały czas to samo. Chciałem zapytać o dziewczynę, Lilu.

– A ja mówiłem panu, że nikt z jej kontaktów nie zgłosił zaginięcia.

Chłopak wziął głęboki wdech.

– Chcę rozmawiać z człowiekiem, klonie.

Policjant zacisnął zęby. Patrzył na Willy’ego, ale ten nie spuścił wzroku. W końcu bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Po chwili pojawił się w nim wysoki, odrobinę zbyt pulchny, inny policjant.

– Słucham, o co chodzi?

Chłopak streścił mu w kilku zdaniach, po co przyszedł.

– Ale dlaczego ona tak pana interesuje? – Mężczyzna oparł się leniwie o blat. – Ukradła coś panu? Zniszczyła? Proszę śmiało powiedzieć, procedury…

– Nie, nie! – Szybko zaprzeczył. – Po prostu jest dla mnie ważna.

– Ach! Rozumiem. – Policjant obleśnie się uśmiechnął, nic nie rozumiał.

– Właśnie, więc rozumie pan. – Willy postanowił zagrać w jego grę. – Jest mi potrzebna.

– Ech, nie wolno mi. – Gbur podrapał się po brodzie. – Nie mogę łamać przepisów.

– Nie widziałem jej od tygodnia. – Próbował zrobić podobnie skretyniałą minę jak poprzednio policjant. – Mocno mnie już ciśnie.

– Dobra, w końcu się o nią troszczysz. – Gliniarz mrugnął porozumiewawczo, połknął haczyk. – Zaraz sprawdzimy co i jak… Jest. Klon serii Beta, numer jeden, osiem, sześć, trzy zera, dwanaście. Wyjechała sześć dni temu z dystryktu.

– Wiadomo gdzie? – Poczuł przez chwilę przypływ nadziei.

– Nie, w ogóle opuściła Miasto. – Policjant wzruszył ramionami. – Przykro mi, młody.

– Zadeklarowała cel podróży? – Nie przestawał dopytywać, musiał się z nią spotkać.

– Strefę Obsługi, ale ten teren jest pod ograniczoną kontrolą, więc mogła równie dobrze skłamać.

Willy milczał, stracił ją.

– Dziękuję za pomoc.

– Jeśli pojawią się o niej jakieś wieści, puszczę ci info. – Mężczyzna klepnął go pocieszająco w ramię.

Ledwo się powstrzymał, żeby nie strącić łapska. I bynajmniej nie z powodu zarazków.

 

❆❆❆

 

Willy Powils stał w zagraconej celi przyjaciela. Tak naprawdę w jedynym wolnym miejscu, które niski, ryży chłopak, oczyścił dla niego naprędce.

– I tak to właśnie wygląda, Mase. Pomożesz mi?

– Zapytam jeszcze raz. – Rudzielec odchylił się w lewitacyjnym fotelu. – Jesteś pewien?

– Tak, muszę ją odnaleźć. To nieporozumienie, wiesz… Wyjaśnić.

– O czym ty mówisz, człowieku? – Mase lubił dramatyzować, choć teraz naprawdę się martwił. – Chcesz pojechać za nią do Strefy Obsługi? Nie piętro niżej, czy do budynku obok, czy nawet innego dystryktu. Tylko wyjechać z Miasta… Żeby wyjaśnić?!

– Nie zrozumiesz tego. – Chłopak kolejny raz sprawdził szczelność maski tlenowej.

– To ty nie rozumiesz sytuacji! – Przyjaciel uniósł się w fotelu. – Grzebiesz cały czas przy tej swojej masce, a tam będziesz bez niczego, rozumiesz? Żadnych masek, aparatów tlenowych, neutralizatorów, rękawiczek antyseptycznych! Sprzęt ukradną, w rękawiczkach nikt ci ręki nie poda, mało tego, będą wiedzieć, że jesteś z Miasta.

– Dlatego przyszedłem do ciebie. – Willy zrezygnowany usiadł na krawędzi kapsuły. – Żebyś pomógł mi się przygotować.

– Mentalności nie przeskoczysz. – Mase podrapał się po głowie. – Fizycznie też nie sprostasz. To naprawdę niebezpieczne. Odpuść sobie.

– Nie mogę.

Rudzielec popatrzył na kumpla. Co prawda nie widział dokładnie jego twarzy za tą maską, ale wyczuł zmianę w zachowaniu. Powils był inny, zdecydowany, wręcz zdeterminowany.

– Jak chcesz – grymas niezadowolenia pojawił się na twarzy chłopaka. – Wpadnij za trzy dni, wyposażę cię.

– Dziękuję! – Chłopak wstał wyraźnie podbudowany.

– Pamiętaj o pracy. Zrób tak, jak ci proponuję. Jesteś dobry w tym, co robisz, możesz stawiać warunki.

– Nie brałem urlopu od dwóch lat. Sturnett musi się zgodzić.

– Postawisz na swoim, jestem pewien.

– Pójdę już. Za wszystko zapłacę, nie martw się.

– Wiem, wiem. – Mase wyciągnął do niego dłoń. – Do zobaczenia.

Willy zesztywniał, popatrzył na kolegę, na wyciągniętą dłoń. Przełknął ślinę.

– Przyzwyczajaj się. – Przyjaciel machnął ręką zachęcająco.

– Jeszcze nie jestem gotowy. – Chłopak cofnął się w kierunku drzwi.

– Dużo czasu ci nie zostało.

 

W fabryce poszło mu łatwiej, niż się spodziewał. To znaczy początkowo Sturnett nie chciał o niczym słyszeć, ale Willy odpowiednio się przygotował. Wprowadził do systemu wszystkie nadprogramowe godziny i prace dodatkowe. Premię zamienił na wolne dni, taki miał przywilej. Ostatecznie, Sturnett zmuszony był dać mu wolne, tak nakazywał system zatrudnień.

 

Dokładnie po trzech dniach pojawił się u kolegi ponownie.

– Tu masz plecak a w nim wszystkie potrzebne rzeczy. – Mase wskazał ręką spory pakunek. – Przejrzałeś sobie programy, które ci podesłałem? Wgrałeś aplikacje obsługowe?

– Tak, dokładnie te, które radziłeś. – Chłopak spróbował podnieść plecak.

– To dobrze. – Rudzielec przeglądał coś na holograficznym panelu. – Pamiętaj, żeby korzystać tylko z nich. I nigdy nie rozstawaj się ze wzmacniaczem sygnału. Sieć w Strefie działa bardzo słabo.

– Zapamiętam.

– Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić. – Przyjaciel opadł zrezygnowany na fotel.

Willy zastanawiał się czasem, czy Mase kiedykolwiek z niego wstaje.

– Uruchomiłem ci dostęp, ale będziesz tam skazany tylko na siebie.

– Wiem. – Chłopak stęknął pod ciężarem plecaka. Wyciągnął do kolegi dłoń w cienkiej, bezbarwnej rękawiczce.

– To już jakiś postęp. – Mase uścisnął mu rękę. – Ale nie wszyscy tolerują takie przywitanie. Całkiem prawdopodobne, że będziesz musiał ją ściągnąć.

– Wtedy będę się o to martwił.

– Tak.

– Tak.

Nie powiedzieli nic więcej. Nie żegnali się, obaj bojąc się konsekwencji. Jak gdyby pożegnanie samo w sobie mogło się do czegoś przyczynić.

 

Willy przesiadał się już do czwartej linii metra. Szybko zorientował się, że każdy kolejny skład był gorszy od poprzedniego. Coraz brudniejszy, z mniejszą liczbą obsługiwanych aplikacji. W końcu w tej nie działała już żadna. Poczuł się dziwnie, nagle stracił kontakt ze znanym mu światem. Urwały się wiadomości, bieżący status w sieci, dane i wszystkie serwisy, które obserwował.

Rozejrzał się zaniepokojony po wagonie. Oprócz niego jechało nim tylko kilka osób, a i one sukcesywnie wysiadały na kolejnych stacjach. Włączył wzmacniacz, sprawdził wgraną mapę od Mase’a i upewnił się, że to przedostatni przystanek przed Strefą Obsługi. W tej części składu był już tylko on, jakiś starszy mężczyzna i dwóch podejrzanych typów, którzy przyprawiali go o gęsią skórkę. Starał się na nich nie patrzeć.

Obserwował okolicę za oknem. Tak naprawdę przez większość czasu widział tylko ciemność, w końcu jechali tunelami komunikacyjnymi Miasta. Minęli tylko kilka składów przeładunkowych, przynajmniej tak informowała prosta aplikacja, którą dostał.

Usłyszał komunikat informujący o zbliżaniu się do jego przystanku. Rozejrzał się, ale nikogo już z nim nie było. Widocznie reszta wysiadła na poprzedniej stacji. Poczuł się niepewnie. Zawahał się, gdy otworzyły się drzwi. Pod wpływem impulsu wyskoczył na platformę. Skierował się w stronę schodów, tu nie było automatycznych chodników. Usłyszał hałas za sobą. Obejrzał się i zobaczył dwóch mężczyzn z metra. Szli za nim. Wystraszył się. Przyśpieszył kroku, aby jak najszybciej opuścić pusty peron. Po chwili zaczął biec.

Nie zorientował się, gdy z boku wyskoczył na niego jeden z prześladowców. Zbił go z nóg. Chłopak przewrócił się na plecy. Wtedy posypały się kopniaki. Pierwszy raz poczuł prawdziwy ból. Starał się skulić, osłonić, ale oni kopali celnie. Już po chwili poczuł krew na ustach, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zerwał się pod wpływem adrenaliny i krzyknął z całych sił. Wtedy dostał uderzenie w brzuch i palący ból rozszedł się promieniście po całym ciele. Zobaczył nóż czerwony od krwi. Upadł na beton. Zanim zemdlał, poczuł, jak mężczyźni szarpią go i ściągają z niego rzeczy.

 

❆❆❆

 

Muelie Cotte była zadowolona z życia. Od kilkudziesięciu lat trwała przy boku tego samego mężczyzny, męża, przyjaciela. Hurey był jej całym światem. Nie mieli dzieci i przez to więź między nimi mocno się zacieśniła. Co nie znaczyło, że był to związek idealny.

– Mówię ci, że zwiększyli dostawy do Miasta. – Mąż podniósł głos, gdy wjechali na jeden z gorszych odcinków metra. Odgarnął z czoła siwe włosy, spływające mu prawie do ramion. – Na pewno szykuje się ostra zima, tylko co oni tam będą o niej wiedzieć.

– Czy to ma dla nas jakieś znaczenie, kochanie? – Kobieta spojrzała dobrotliwie, odrywając wzrok od okna.

– Z reguły nie. – Mężczyzna naprawdę zastanawiał się nad odpowiedzią. – Jeszcze nie.

– Kupiec będzie miał pełne ręce roboty – dodała.

– Wardy? – Hurey zamyślił się. – Na pewno. Bogaci z Miasta będą robić zapasy… Może najmę się u niego. Będzie potrzebował dodatkowych rąk do pracy.

– Nie powinieneś utrzymywać z nim kontaktów. – Muelie zmarszczyła brwi. – To nieuczciwy człowiek.

– Przesadzasz. Zgadzam się, że to wyzyskiwacz, ale nikogo do niczego nie zmusza.

Kobieta nic nie odpowiedziała, spojrzała jeszcze raz przez okno. Zauważyła, że dojeżdżają na przystanek w Strefie.

– Zużycie energii też będzie większe – mężczyzna podjął przerwaną myśl. – Zresztą, przy zwiększonych dostawach wszystkiego, będzie więcej zajęcia w naszej kochanej Strefie. Coś da się pewnie odłożyć.

– Ciągle myślisz o zapasach, dawaliśmy sobie radę przez tyle lat, damy radę i teraz.

– Nie jestem już taki młody, Muelie. Coraz trudniej przychodzi mi zarobić.

– Przesadzasz. Ostatnia stacja, wysiadamy! – Kobieta podniosła się poirytowana.

Wiedziała, że mąż ma rację. Ona odsuwała wszystkie problemy na później. On zawsze chciał być o krok z przodu, tylko coraz trudniej im to przychodziło. Wysiedli z metra i ruszyli do wyjścia. Najczęściej nikt z nimi nie wysiadał na przystanku w Strefie. Tak było i tym razem.

– O matko! Hurey! – Muelie podbiegała do leżącego przy schodach mężczyzny. – Hurey, zobacz!

Chłopak był ranny i nieprzytomny. Miał co najwyżej dwadzieścia lat. Leżał bosy, w zakrwawionej bieliźnie. Szczupły, zadbany, gładka skóra bez owłosienia. Nie pasował do tego miejsca.

– Nie żyje? – Mąż spojrzał jej przez ramię.

– Żyje… – Trzymała chłopaka za nadgarstek. Wskazała dużą, ciemną plamę. – Stracił dużo krwi.

Hurey przyjrzał się rannemu dokładniej.

– Zostawmy go. Zobacz, jak on wygląda. Jest z Miasta!

– Co ty mówisz, Hureyu Cotte? – Kobieta nie kryła gniewu. – Chcesz go zostawić na pewną śmierć?!

– On już jest martwy – odparował. – Wiesz, jacy są słabi, nieodporni. Nie przeżyje kilku godzin, a tylko narobi nam kłopotów. Na pewno jest poszukiwany! Co innego mógłby robić miastowy w Strefie Obsługi?!

– Ściągaj koszulę. – Zdjęła płaszcz i podciągnęła rękawy bluzki.

– Co?

– Ściągaj koszulę, mówię! – Spojrzała na niego zdeterminowana. – Chyba jeszcze nie ogłuchłeś. I rozejrzyj się za jakimiś noszami.

– Noszami? – Zrzucił kurtkę i ściągnął koszulę. – Skąd ja ci tu wezmę nosze?!

– To jest właśnie ta chwila, o której ciągle tyle mówisz. – Wstała i spojrzała mu w oczy. – Możesz teraz sprawdzić, czy poradzisz sobie w sytuacji kryzysowej. Ciągle przecież taką przepowiadałeś.

– Cholera… – Mężczyzna ruszył biegiem po schodach.

 

Evin Rowden kończył właśnie pracę w swojej małej przychodni, gdy do gabinetu wpadł jak burza Hurey Cotte.

– Jest sprawa, Evin. Poważna i pilna! – Mężczyzna usiadł na krześle, głośno łapiąc oddech.

– Co się stało? Biegłeś tutaj? – dopytywał doktor. – Coś z Muelie?

– Nie, ale mamy rannego z Miasta.

Evin potarł dłonią zesztywniały kark, czuł, że będą kłopoty.

– W co ty się wpakowałeś? Zgłosiłeś to?

– Gdybym zgłosił, nie przychodziłbym do ciebie, prawda? – Cotte zareagował nerwowo. – Zresztą to jej pomysł. Ja chciałem go zostawić!

 

Kwadrans później nieprzytomny Willy leżał na prowizorycznym stole operacyjnym w jednej z sal przychodni.

– Muelie, będziesz musiała zostać ze mną, sam nie dam rady. – Doktor miał już założoną maskę i rękawiczki. – Hurey, odsyłaj wszystkich. Jeśli wypłynie, że go nie zgłosiliśmy…

– Dam sobie radę. – Cotte wycofał się w stronę drzwi.

– Dziękuje, Evinie. – Kobieta popatrzyła z wdzięcznością na doktora. – Nie potrafiłam go tak zostawić, rozumiesz? Nawet gdybyśmy powiadomili Miasto, nie przeżyłby do czasu przybycia ich ludzi. Wiesz, jakie oni mają zdanie o Strefie Obsługi. Poza tym Hurey ma trochę racji. Ranny miastowy to nie jest zwyczajna sytuacja w Strefie. Z jakiegoś powodu chłopak się tu znalazł, zdążymy zgłosić go później.

– Masz rację, Muelie. – Evin wyciągnął dłoń. – Podaj mi skalpel, nie traćmy już czasu.

 

Po dwóch godzinach doktor ciężko usiadł na krześle. Ściągnął maskę i wziął głęboki oddech.

– Wyszedłem z wprawy.

– Myślę, że dobrze ci poszło. Chłopak nadal żyje.

– Słaba to pociecha. – Mężczyzna nieznacznie się uśmiechnął. Podniósł się i spojrzał na pacjenta. – Stracił dużo krwi i ma uszkodzone jelita, rana była duża i głęboka. Do tego wstrząs hipowolemiczny. Przetoczyłem mu krew, pozszywałem, ale…

– Nie przeżyje? – Muelie stanęła obok.

– Nie, to znaczy nie wiem, ale to nie wszystko. – Evin otarł pot z czoła. – Wyjdźmy stąd, musimy się umyć, a później trzeba go stąd zabrać.

– O co chodzi, doktorze? – zapytała.

– Widzisz, jest z Miasta. Tam zajęliby się nim zupełnie inaczej. – Evin zaczął wyciągać leki z apteczki. – Ta rana nie byłaby pewnie niczym szczególnym, ale tutaj… Nie mam odpowiedniego sprzętu, sterylność jest czymś umownym. W szpitalu byłoby znacznie lepiej, ale miastowego nikt by nie przyjął bez zgłoszenia. Myślisz, że przed czymś uciekał?

– A po co innego miałby tu przyjeżdżać? Nie wygląda na złą osobę, a wiesz, jakie potrafi być Miasto.

Doktor zamyślił się na chwilę.

– Wiem, Mueile, ale widzisz, ludzie stamtąd mają znacznie niższą odporność. Na wszystko. Żyją w zbyt sterylnych warunkach.

– Boisz się powikłań? – W drzwiach stanął Hurey.

– Powikłań, zakażenia, jego słabej odporności. – Evin podał im niewielki karton. – Dam wam kilka opioidów… Tu jest morfina, ale to w ostateczności, gdyby rana naprawdę mu dokuczała. Macie jeszcze cefalosporynę, to antybiotyk. Nic więcej nie mam, przykro mi.

– Daj spokój, doktorku. – Cotte klepnął mężczyznę w ramię. – Odwaliłeś kawał dobrej roboty, to dzięki tobie chłopak w ogóle żyje.

– Nie, to dzięki wam. Jeszcze pół godziny i nie byłoby kogo ratować. – Doktor złapał kobietę za ramię. – Jesteś pewna, że dobrze zrobiłaś? Może to jednak przestępca, a to były porachunki?

Muelie spojrzała wymownie na męża. Ten wzruszył tylko ramionami.

– On nie jest przestępcą. Mówię wam, nie wygląda na takiego. – Muelie starała się ich przekonać. – To właśnie bandziory go załatwiły.

– Może masz rację, ale teraz już się zbierajcie. Im dłużej tu jesteśmy, tym więcej ryzykujemy.

– Załatwiłem już transport. – Cotte spojrzał na żonę. – Rozumiem, że chcesz go zabrać do domu?

– A gdzie indziej, Hurey?

 

❆❆❆

 

Willy przebudził się. Próbował otworzyć oczy, ale był na to zbyt słaby. Chciał wydać komendę zwiększenia klimatyzacji, ale nie potrafił wydobyć słowa, czuł suchość w gardle, z wysiłkiem przełknął ślinę. Sięgnął ręką do twarzy i wtedy poczuł ogromny ból w brzuchu. Zdał sobie sprawę, że czuł go cały czas, tylko teraz uderzył on ze zdwojoną siłą. Stęknął cicho.

Chłopcze? Słyszysz mnie?

Usłyszał przez sen. Jakiś mężczyzna? Głos z sieci?

Muelie! Chodź tu szybko!

Kto? Zemdlał.

 

Pierwsze, co poczuł, to dreszcze. Na całym ciele. Trząsł się, aż znowu rozbolał go brzuch. Znowu? Czy wcześniej przestał? Nie miał pojęcia. Chyba coś słyszał, ale nie mógł się skupić. Musiał otworzyć oczy, koniecznie. Po chwili, która wydawała się wiecznością, Willy uchylił nieznacznie powieki.

– Leż spokojnie, chłopcze. – Twarz obmywała mu starsza kobieta. – Leż spokojnie.

Chciał coś powiedzieć, zapytać gdzie jest, ale udało mu się tylko rozchylić usta.

– Chcesz wody? – usłyszał.

Tak, bardzo chciało mu się pić. Zdołał tylko mrugnąć twierdząco. Kobieta nachyliła się i z niewielkiego naczynia nalała mu trochę chłodnego płynu do ust. Przełknął z wysiłkiem. Poczuł ulgę. Spojrzał na nią z wdzięcznością.

– Jak się nazywasz, chłopcze? – zapytała, ocierając mu usta.

– Willy – wydusił z siebie, ale znowu przeszył go ból i odpłynął.

 

Doktor pochylił się nad chłopakiem. Zmierzył mu temperaturę, sprawdził puls i ciśnienie. Zrobił badanie krwi.

– Jest tak, jak się obawiałem – westchnął ciężko, patrząc na wysoki wynik OB. – Chłopak ma infekcję, w ranę dostało się zakażenie. Mógłbym go ponownie otworzyć, oczyścić ranę, ale niewiele to pomoże.

– Co proponujesz, Evinie? – Muelie zmieniała co chwilę zimny kompres na rozpalonym czole chłopaka.

– Nie wiem. – Mężczyzna nerwowo wzruszył ramionami. – Tu nic nie mogę zrobić. Powiadomcie Miasto albo podrzućcie go do szpitala. Co prawda w szpitalu miastowego w takim stanie nie przyjmą. Nikt nie zaryzykuje jego ewentualnej śmierci. Musiałby trafić do Miasta.

– Przeżyje transport? – Hurey był rzeczowy. – Nie chcę, by ktoś widział mnie z trupem.

– Hurey!

– Trzeba było go zgłosić. – Lekarz nie krył zdenerwowania. – Może nie przeżyć, to prawda.

– Evin, zrób coś – Mueile miała błagalny ton. – Masz rację, może i trzeba, ale teraz jest już za późno na takie dywagacje. Mógł uciekać przed Miastem. To jeszcze młody chłopak! Nie chcę mieć go na sumieniu. Słyszysz?!

– Gdybym tylko miał opatrunek osłonowy…

– Inteligentny plaster? – zapytała z nadzieją w głosie.

– Tak, z nanokapsułkami antybiotyków – tłumaczył Evin. – Taki opatrunek sam uwalnia właściwe antybiotyki po zetknięciu z bakteriami. Szczelnie okrywa ranę, nie trzeba go zmieniać, sam odpadnie, gdy rana się zasklepi.

– Hurey? – Muelie spojrzał na męża.

– To bardzo drogi opatrunek. Nie wiem, czy tu go zdobędziecie. – Evin położył dłoń na ramieniu kobiety. – Nie mam do nich dostępu. Nie mogę wam pomóc, naprawdę.

– Wiem, Evinie, wiem – Poklepała go po dłoni. – Jakoś sobie poradzimy. Dziękuję ci za pomoc.

 

– Nie, Muelie, nie. – Hurey chodził wzburzony tam i z powrotem. – Słyszałaś, ile on kosztuje! To praktycznie całe nasze oszczędności! Nie możemy, nie mogę na to pozwolić. To nasze zabezpieczenie.

– Na wypadek czego, Hurey? – zapytała. – Jesteśmy już starzy, niewiele nam potrzeba. On ma przed sobą całe życie!

– Nie, nie zgadzam się. – Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersiach. – My jeszcze nie umieramy, pieniądze będą nam potrzebne.

– Zrobisz tak, jak ci mówię. – Kobieta spojrzała hardo na męża.

– To nie jest nasz syn. Słyszysz? – Wycelował w nią palcem. – To nie jest Remy! Przestań się w końcu obwiniać.

Dostał w twarz, zanim skończył mówić. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Żona uderzyła go pierwszy raz w życiu.

– Weźmiesz pieniądze i pójdziesz do Densona. – Głos miała spokojny, opanowany. – Kupiec na pewno ma dostęp do plastrów. Nie waż mi się wracać z pustymi rękoma.

 

❆❆❆

 

– Pij, to cię wzmocni. – Kobieta przystawiła mu kubek do ust.

Ciecz była gorąca i bardzo tłusta. Willy wykrzywił twarz z niesmakiem. Tłuszcz od razu oblepił mu usta, zrobiło mu się niedobrze.

– Pij! – Spojrzenie kobiety nie dopuszczało sprzeciwu. – Musisz to wypić, żeby wyzdrowieć. Rozumiesz?

Spróbował raz jeszcze, o dziwo, po przełknięciu napój był całkiem smaczny. Zdał sobie sprawę, że wcześniej nic takiego nie pił. Nagle poczuł głód. Przytrzymał ręką kubek i wypił powoli całą zawartość.

– Dobrze, a teraz połóż się i odpoczywaj.

– Dziękuję – powiedział z ulgą. – Gdzie ja jestem?

– W Strefie Obsługi.

– W szpitalu? – dopytywał. – Napadło mnie dwóch mężczyzn…

– Cii, spokojnie. – Odgarnęła mu włosy z czoła. – Nie jesteś w szpitalu. Jesteś w moim domu. Nazywam się Muelie Cotte.

– Willy. Willy Powils. – Czuł, że znowu słabnie. – Ja… Dziękuję.

– Masz za co, chłopcze! – W drzwiach pomieszczenia pojawił się stary, siwy mężczyzna. – Moja żona uratowała ci życie.

Chłopak chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zasnął, gdy tylko zamknął oczy.

 

❆❆❆

 

Wszędzie widział potencjalne zagrożenie. Zarazki, brud i kurz. Tak, kurz. Dopiero niedawno dowiedział się, co właściwie to słowo oznacza. Przerażał go. Był w i d o c z n y. Willy zakładał jednorazowe, lateksowe rękawiczki, ale i tak ciągle czuł się źle, bardzo trudno było zachować sterylność. Patrzył właśnie, jak mężczyzna zjadał surowe jabłko, wytarł je wcześniej niedbale w brudną koszulę. Brudną! Powils zaczął się dusić.

– Spokojnie, chłopcze. – Cotte zmarszczył brwi. – Co się znowu dzieje? Nie musisz jeść, jeśli nie chcesz. Pomyślałem tylko, że przyda ci się trochę witamin.

– Ja, ja… – Willy złapał się za szyję, brakowało mu powietrza.

– Cholera jasna. – Hurey wybiegł, by za chwilę pojawić się z powrotem. – Masz!

Podał chłopakowi brązową, papierową torbę.

– To specjalny filtr oczyszczający – tłumaczył. – Ściśnij go w dłoni, zostaw mały wlot i oddychaj tylko przez niego. Muelie! Muelie, chodź tutaj!

Młody dyszał przez filtr, obserwując, jak powiększa się i ściska po każdym wydechu i wdechu. Opadł na krzesło. Poczuł się trochę lepiej.

– Co się dzieje? – Kobieta wpadła do środka. – Co mu zrobiłeś?

– Ja? Nic! – Hurey bezradnie rozłożył ręce. – Chciałem poczęstować go jabłkiem. Witaminy…

Muelie spojrzała na męża i popukała się w czoło.

– Spokojnie, synu. Zaraz ci przejdzie. Oddychaj powoli. – Nosiła lateksowe rękawiczki i Willy nie bał się jej dotyku. – Rozmawialiśmy już o tym, pamiętasz? Jeśli chcesz przeżyć, musisz zacząć żyć normalnie, żeby się uodpornić.

– Tak, przepraszam. – Chłopak odstawił torbę od ust. – Będę się starał. Zabierz go, Hurey. Ten filtr nie będzie mi już potrzebny.

Mueile spojrzała na męża z naganą, ten wzruszył tylko ramionami.

 

Willy przyglądał się mieszkańcom Strefy. Teraz gdy w końcu chodził już bez maski tlenowej, mógł wyjść na zewnątrz bez zwracania na siebie uwagi. Budynki były tu dosyć niskie. Znacznie węższe uliczki, ciągle spowijały obłoczki pary. Dowiedział się, że to przez system zasilający Miasto. Wilgoć powstawała od olbrzymiej sieci wodnej, systemu grzewczego czy mocno rozbudowanej kanalizacji. Niewiele mówiły mu te pojęcia, ale wierzył ludziom na słowo. Tak, na słowo. To też było dla niego nowością. Wyrzucił soczewki systemowe, sieć nie działa tutaj w chmurze, była ograniczona i dostępna tylko ze stanowisk stacjonarnych. Nie każdy je miał, nie posiadali go również Cotte. Może dlatego, że ludzie rozmawiali tu ze sobą, wszystko przekazywali słownie, prawie wszystko. Nawet wyglądali inaczej. Po zastanowieniu uznał, że przyjaźniej. Bardzo często się uśmiechali, podawali sobie ręce na przywitanie, czy obejmowali z różnych powodów. Niby wiedział to wszystko od Mase’a, ale wiedzieć, a zobaczyć, to zupełnie coś innego.

 

Wiedział, że słowo dziękuję jest miłe, ale niewiele można za nie kupić. Dlatego zaczął wykonywać drobne przedmioty i szybko przekonał się, że jedno funkcjonuje tak samo, jak w Mieście. Żelmasa. Zrobił już całkiem sporą liczbę mis, waz i talerzy ozdobnych. Ludzie chętnie je kupowali. Dzięki temu oddał pieniądze za materiał Hurey'emu i zaczął dokładać się do kosztów utrzymania. Muelie nie chciała pieniędzy, ale jej mąż nie miał takich oporów. I Willy się z tego cieszył. Strefa zaczęła go fascynować, to był jeden wielki rynek zbytu. Przechodziło przez nią wszystko, co wyprodukowano w Mieście, także śmieci i nieczystości. Były tu systemy kontrolne dostarczanej energii i wody. Strefa tętniła życiem przez całą dobę, tak samo, jak Miasto. Jednocześnie całkowicie się od niego różniła. Często rozmawiał z małżeństwem o różnicach. Opowiedział też, dlaczego się tutaj znalazł. Hurey oczywiście się śmiał, ale Mueile powiedziała, że go rozumie.

 

– Mógłbyś popytać o tę dziewczynę. – Cotte kolejny raz wierciła mężowi dziurę w brzuchu. – Chyba widzisz, jak mu na niej zależy. Przyszedł tu za nią.

– I narobił nam przez to masę kłopotów. – Mężczyzna był sceptyczny. – Nie potrzebujemy kolejnych. Pozwoliłem ci się nim zająć, ale na tym koniec.

– Przemytnik na pewno coś o niej wie. On wie wszystko. A nawet jeśli nie, na pewno potrafi się tego dowiedzieć.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz, kobieto? – Przestał kroić warzywa i spojrzał z irytacją na żonę.

– Wiesz, gdyby Willy dowiedział się, gdzie ona jest… – Mueile uśmiechnęła się znacząco. – Pewnie zamieszkałby z nią.

Otworzył usta, ale zamknął je bez słowa. Patrzył na żonę przez chwilę.

– Wiesz, że Denson nie robi nic za darmo – tłumaczył. – Nie mamy już czym zapłacić.

– Znam cię, Hureyu Cotte. Coś wymyślisz.

Mężczyzna zmrużył oczy, bacznie przyglądał się żonie. W końcu uśmiechnął się.

– Jak ty to robisz, Muelie Cotte? – Przyciągnął ją do siebie i objął. – Czy zawsze będziesz stawiać na swoim?

– Nie, oczywiście, że nie. – Kobieta odwzajemniła uśmiech i uścisk. – Tylko wtedy, gdy mam rację.

 

Mueile przyglądała się, jak Willy wyrabiał wazę. Jego dłonie dosłownie tańczyły na bezkształtnej masie, która już po chwili przypominała naczynie, a po następnej wyglądała niepowtarzalnie i pięknie zarazem. Chłopak zmienił się, nie był już taki bojaźliwy. Przestał ciągle mówić o czystości, choć widziała, że czasem chciałby to jeszcze skomentować. Przestał łapać drobne infekcje. O dziwo, i to po tym, gdy zaczął wychodzić na zewnątrz. Niejednokrotnie wracał podekscytowany. Cieszyła się z tego, dostosowywał się. Musiał. Inaczej tu nie przetrwa.

– Masz talent w rękach – jej głos był pełen zachwytu. – Wiesz, że mógłbyś tu zostać, prawda? Bez problemu zarobiłbyś na swoje utrzymanie, ba, może nawet dostatnio żył.

– Muszę odnaleźć Lilu, rozumiesz? – Przerwał pracę i spojrzał na nią. – To siedzi tu, głęboko. Ciągle o niej myślę. Odszukam ją, za wszelką cenę.

– Przypominasz mi kogoś…

– Jest u Wolnych. – W drzwiach stał Hurey. – Po drugiej stronie płaskowyżu.

– Dzień dobry, Muelie. – Za Cotte'em pojawił się rosły mężczyzna.

Odgarnął z twarzy bujną, rudą fryzurę i uśmiechnął się jowialnie. Ubrany był w długi, czarny płaszcz, który ściągnął i rozsiadł się bezceremonialnie na krześle. – Więc to jest ten mieszczuch?

– Witaj, Denson. – Krótki grymas przebiegł przez twarz kobiety. – Co cię do nas sprowadza?

– Twój chłopak – mówiąc to, mężczyzna wskazał palcem na Willy'ego. – Cała Strefa już o nim szepcze.

– Cała? – Muelie zmarszczyła brwi, patrząc ze złością na męża.

– Nie słuchaj go, zgrywa się.

– Przepraszam! – Rudowłosy szeroko rozłożył ręce. – To nie był zbyt udany żart.

Wstał i wyciągnął rękę w stronę młodego.

– Witaj, chłopcze. Jestem Wardy Denson, ale przyjaciele mówią na mnie Kupiec.

– Dzień dobry. – Chłopak podniósł się i uścisnął dłoń mężczyzny. Nie patrzył w dół, nauczył się już, że tak jest łatwiej. – Jestem Willy. Willy Powils. Czy dobrze zrozumiałem, że wie pan, gdzie jest Lilu? To na pewno ona?

– Blondynka, włosy spięte w kucyk. Ponoć całkiem ładne, niebieskie oczy – wymieniał przemytnik. – Znak serii na policzku, już nie tak ładny. Odwrócona podkowa.

– To ona! – Złapał mężczyznę za ramię. – Zaprowadzi mnie pan do niej?

 

❆❆❆

 

– Piękny dzban, nie ukrywam, że mi się podoba. – Sąsiadka obracała w dłoniach pokaźnych rozmiarów naczynie. – Ale trzydzieści? Czy ty aby nie przesadzasz?

– W gotówce, ale nie musisz kupować. – Mueile wyciągnęła ręce po siwak.

– Nie powiedziałam, że nie wezmę. – Kobieta wyciągnęła portfel. – Daj znać, jak zdobędziesz do niego wazę, tylko chcę wtedy lepszą cenę!

Chłopak uśmiechnął się, słuchając dyskusji z drugiego pomieszczenia. Naczynia dobrze się sprzedawały, a na tym nie poprzestał. Żelmasa miała mnóstwo właściwości. Mógł z niej zrobić wiele pożytecznych rzeczy.

– Wszystko od razu znajduje nabywców. – Muelie pokiwała głową z uznaniem.

– Potrzebuję pieniędzy. Wszystko kosztuje, Hurey obiecał zrobić mi listę niezbędnego ekwipunku.

– Wiem. – Spojrzała na niego. – Ale sam sprzęt to nie wszystko. Nie zdajesz sobie sprawy, na co się porywasz. Zostań… Proszę.

Willy wstał i mocno objął kobietę.

– Nie mogę.

 

Rozmyślał o płaskowyżu. Od kilku dni na niczym innym nie potrafił się skupić. Dowiedział się o panującej właśnie zimie. W Mieście w ogóle nie zauważał zmian pór roku. Ogrom aglomeracji, wydzielanego ciepła, gazów, zabudowy ponad chmury, skutecznie pozbawił dostępu nawet pogodę. W Mieście panowała jedna, nijaka. Poza Miastem i Strefą Obsługi natura toczyła się zgodnie z kalendarzem. A teraz panowała zima. Do przejścia było przeszło trzysta mil. Czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt dni drogi, jak oceniał Hurey.

– Zginiesz, chłopcze – mężczyzna westchnął ciężko i usiadł obok Willy'ego. – Myślisz, że dlaczego Wardy wyrusza raptem dwa, trzy razy każdej zimy? Nikt nie chce męczyć się w takich warunkach, nie widać dróg, zamarzniętych jezior, łatwo wjechać, czy wejść gdzie nie trzeba i nieszczęście murowane. Nie mówiąc o mrozie.

– Mówiłeś już o tym.

– Dzieciaku! Nie dasz rady, rozumiesz? – Cotte poderwał się, rozzłoszczony. – To nie jest gdybanie, to pewnik! Jesteś za słaby. Fizycznie i psychicznie. Jak ci to wytłumaczyć, żebyś zrozumiał?

– O tym też już mówiłeś. – Willy wstał, spojrzał z determinacją na starszego mężczyznę.

– A mówiłem, że przemytnicy dobrze kontrolują płaskowyż? Nie chcą stracić monopolu! – Hurey ścisnął go za ramię. – Zabiją, jeśli cię złapią. Wardy'ego nie musisz się obawiać, ale nie tylko on tam żeruje.

– Dlaczego przemytnicy tak go pilnują? Miasto nie może coś z tym zrobić? Chciałem, żeby Denson zabrał mnie ze sobą. – Chłopak nie krył żalu w głosie. – Miał tylko podać sumę, zapłaciłbym.

– Nie ma takiej sumy, za którą by się zgodził. – Cotte mówił już spokojnie. – To zamknięty rynek. Miasto bardzo nieprzychylnie patrzy na Wolnych. Nie popiera takiej formy życia. Dlatego przemytnicy mają ciche przyzwolenie na swoje lewe interesy. Drogi handlowe na płaskowyżu są ich i często korzystają z przemocy, egzekwując swoje „prawa”. Dla Miasta kto jest poza Miastem, nie podlega już jego ochronie. Najbogatsi biorą od Wolnych sporo naturalnych produktów, ale o tym wiedzą tylko oni. Dzięki nim Denson dobrze prosperuje. Nie zaryzykuje całego interesu dla ciebie.

– W takim razie jak Lilu udało się tam dostać?

– Nie wiem. – Hurey zastanawiał się przez chwilę. – Mówiłeś, że jest klonem, więc niewiele znaczy dla Miasta. Poza tym mogła wyjechać z Wolnymi, którzy przybyli tu handlować. Jeśli zgodziła się pracować za jedzenie i miejsce do spania, mogli ją zabrać ze sobą.

– Poradzę sobie bez Kupca.

Cotte uśmiechnął się.

– Tego nie wiem, ale zanim wyruszysz, musisz się jeszcze wiele nauczyć.

 

❆❆❆

 

– Potrzebuję broni.

Wardy Denson błyskawicznie się odwrócił.

– Jak tu wszedłeś, chłopcze? – grymas niezadowolenia wykrzywił mu twarz.

– Karabinku, nie pistoletu. – Willy zignorował pytanie. – I nauczysz mnie z niego strzelać.

– I co jeszcze, młodziku? – Przemytnik złapał się pod boki. – Wyglądam jak dżin, który spełnia życzenia?

– Mam pieniądze, poza tym mam też towar. – Chłopak nie tracił rezonu. – Będziesz wyjeżdżał do Wolnych, niejedna rzecz z żelmasy ci się przyda. Naczynia, narzędzia, osłony, co tylko będziesz potrzebował.

Denson zmrużył oczy, spojrzał uważnie na Powilsa.

– Szybko się uczysz… Może będę miał coś dla ciebie. – Odwrócił się do chłopaka plecami. – Dam ci znać.

 

Dzień dopiero się budził. W Strefie Obsługi pory dnia łatwiej było zauważyć niż w Mieście. Na uliczkach pojawili się pierwsi mieszkańcy.

– Gdzie Willy? – Muelie przeciągnęła się, zaglądając do kuchni.

– Biega. – Hurey nie oderwał wzroku od czytnika. – Niedługo wróci.

– Sam? – usłyszał niepokój w jej głosie. – Nie biegasz już razem z nim?

– Chciałbym, ale nie mogę. – Spojrzał na żonę. – Młody jest już dla mnie zbyt szybki. Zresztą, jeśli chce niedługo wyruszyć, musi sobie radzić.

– Miałeś go namówić, żeby zaczekał jeszcze trochę. Może zrobi się cieplej.

– Ha! Kobieto! – Cotte szczerze się roześmiał. – Trafiła kosa na kamień. On jest jeszcze bardziej uparty od ciebie!

– Jesteś mężczyzną, powinieneś umieć dotrzeć do niego – powiedziała z wyrzutem.

– I dotarłem. Zatrzymać się nie da, ale nauczyłem go wszystkiego, co sam wiem o płaskowyżu. Opowiedziałem mu o niebezpiecznych nieckach i kotlinach. Wie, jak obchodzić muldy i zwały śniegu tak, by go nie przysypało. Umie wspinać się na skały. Jest dobrze przygotowany.

– Nie poradzi sobie…

– Nie jestem już tego taki pewny.

 

❆❆❆

 

Willy machał na do widzenia mężczyznom w oddalającym się pojeździe. Przemytnik z Hurey'em podrzucili go na wzgórza, kilka mil za Strefą Obsługi. Hurey podarował mu kompas magnetyczny na rękę, a Wardy lokalizator.

Innego nie mam, to najmniejszy, jaki mogłem zdobyć. Jest ze śmiga. Nikt już nie chodzi pieszo. Trzymaj się współrzędnych. Wybrałem trasę omijającą główny szlak przemytniczy. Jeśli lokalizator przestanie działać, polegaj na kompasie od Hurey'a. Kieruj się wtedy na północny wschód i nie zbaczaj z kierunku. Inaczej zgubisz się i zginiesz.

 

Zgodnie z wytycznymi Kupca, szedł jeszcze dwie mile wzdłuż rurociągów zasilających, które ciągnęły z elektrowni do Strefy Obsługi i dalej do Miasta. Hurey mówił mu, że zakłady obsługiwane są całkowicie automatycznie i przestrzegał przed pójściem w ich kierunku. Roboty nie tylko wykonywały w nich całą pracę, ale także nadzorowały teren, nie dopuszczając nikogo w pobliże. Przez jakiś czas dwie olbrzymie rury o średnicy kilkunastu metrów, skutecznie chroniły go przed wiatrem i zimnem. Później, gdy odbił w kierunku północno-wschodnim, krajobraz stopniowo zaczął się zmieniać. Nie sądził tylko, że stanie się to tak szybko. Pojawił się śnieg, najpierw gdzieniegdzie, po chwili pokrywał już wszystko jak okiem sięgnąć. Po przejściu kolejnej mili wyciągnął gogle, maskę na twarz i rakiety na nogi. Śnieg szybko zrobił się głęboki. Przemytnik ostrzegał go także przed śnieżną ślepotą, poza tym wzmógł się wiatr a temperatura raptownie spadła. Naciągnął kaptur na głowę i sprawdził kierunek na lokalizatorze. Poprawił ciężki plecak, wymacał ręką zaczepiony do niego karabinek w pokrowcu i ruszył.

Bał się, ale liczył, że jest wystarczająco przygotowany. Hurey powiedział, że go nie puści, jeśli nie będzie w stanie przebiec piętnastu mil. Początkowo miał problem, żeby przebiec dwie, ale gdy Cotte głośno się z niego śmiał, zaciskał zęby i biegł dalej. W końcu przebiegł dwadzieścia i mężczyzna dał mu spokój. W ogóle tego nie skomentował, patrzył tylko i uśmiechał się. Willy robił to wszystko z myślą o Lilu, ona przecież tam gdzieś jest. Czy pamięta o nim? Czeka na niego? Nie… bzdura. Dlaczego miałaby czekać? Gdy się spotykali, był mieszczuchem, nie miał zbyt wielu zalet. Właściwie nie wiedział, dlaczego w ogóle się z nim spotykała.

 

 

Dziewczyna wycierała dokładnie szklanki stojące na blacie. Lubiła czystość, żadna nie mogła mieć najmniejszych śladów, musiały wszystkie stać równiutko, po dwanaście w dwóch rzędach. Uśmiechała się w duchu, myśląc, czy to nie jest czasem czyjś wpływ. Uwijała się, bo dzisiaj wyjątkowo dużo gości zawitało do baru. Była szczęśliwa, że się tutaj znalazła. Lubiła tę pracę, lubiła tych ludzi. To było zupełnie inne miejsce niż zi-bar. Wcześniej nie zastanawiała się, jak wygląda życie poza Miastem, nie wiedziała nawet, że takie istnieje. A teraz… Czuła się jak po drugiej stronie lustra. Gdzie wszystko jest uproszczone, mniejsze, spokojniejsze. Dobrze jej tu było. Tylko czasami czuła pustkę… Tęskniła.

 

 

Godzinę przed zmrokiem zaczął kopać norę w śniegu. Gdy stał w niej do wysokości uda, rozciągnął nad nią teleskopowe pałąki, następnie naciągnął termiczny namiot, a w środku położył matę izolacyjną. Tak przygotowane schronienie przysypał cienką warstwą śniegu aż po sam czubek.

 

Przemytnicy wysyłają zwiadowców, którzy poruszają się skuterami lub śmigami. Usłyszysz ich z daleka. Kop nory w nieckach i zawsze przysypuj warstwą śniegu. Musisz być niewidoczny.

 

Rozpalił jedną z kilkudziesięciu kostek sprasowanego, syntetycznego węgla. Bezwonnego, bezdymnego, lekkiego i bardzo wydajnego energetycznie, ale i tak zajmował on połowę plecaka. Drugą połowę stanowiło wyposażenie, ubrania i jedzenie. Nie zabrał go zbyt dużo, ale tyle musiało mu wystarczyć.

Topił właśnie śnieg, żeby rozpuścić w nim małą, skondensowaną porcję farszu mięsno-warzywnego. Nad rondlem unosiły się obłoczki pary i w środku zrobiło się cieplej. Chłopak ściągnął kurtkę i posmakował zupy. Była pyszna, dopiero teraz poczuł, że naprawdę zgłodniał. Zjadł całość w mgnieniu oka. Wytarł rondel w śniegu i zasnął, zanim zdążył o czymkolwiek pomyśleć.

 

Obudził się, gdy słońce było już wysoko na niebie. Zganił się za to. Zbyt daleko dzisiaj nie zajdzie. Wiedział, że przez pierwsze dni musi się przystosować, postanowił ustawiać alarm, żeby wyruszać odpowiednio wcześnie.

Załatwianie się na mrozie nie należało do najprzyjemniejszych czynności, do tego też musiał się przyzwyczaić. Posilił się, spakował plecak i wyruszył. Wszystko zajęło mu prawie godzinę. Długo. Będzie musiał lepiej się starać.

 

Tylko marsz uchroni cię przez wyziębieniem, licz jednak siły na zamiary. Jeśli się przeforsujesz i osłabniesz, nie będziesz w stanie iść. Jeśli nie będziesz szedł, zmarzniesz i umrzesz.

 

Po trzech dniach zjedzenie posiłku i spakowanie zajmowało mu już tylko pół godziny. Był zadowolony, mógł pokonywać dłuższe dystanse. Przekonał się, że najlepiej nie robić długich postoi, ciężko było później wyruszyć dalej. Ograniczał więc każdy odpoczynek do kwadransa.

Wszedł właśnie na niewielki pagórek i zobaczył przed sobą zupełnie płaską krainę. Płaskowyż. Poczuł się jak na białej pustyni, a jeszcze do niedawna to słowo było mu zupełnie obce. Ruszył żwawo, czuł, że ten bezkres go wzywa.

Najpierw usłyszał trzask, ale zanim zdążył się zastanowić, wpadł po pachy w wodę.

– Aaa! – zawołał przestraszony, dysząc na powierzchni.

To lód. Lód załamał się pod nim.

 

Uważaj na zamarznięte jeziora, niektóre łączą się termalnymi źródłami i lód jest na nich bardzo cienki. Unikaj płaskich przestrzeni, sprawdzaj, co jest pod spodem, zanim wejdziesz.

 

Za późno! Stracił czujność, zapomniał. Zimno docierało coraz głębiej, plecak ciągnął go w dół, coraz trudniej było mu utrzymać się na powierzchni.

 

Czekan trzymaj zawsze pod ręką, nie wiadomo, kiedy może ci się przydać.

 

Sięgnął ręką pod wodę, wymacał chłodną stal, chwycił mocno i wyciągnął.

– Uff! O matko! – Czuł, jak opuszczają go siły.

Z wysiłkiem uderzył czekanem jak najdalej przed sobą, chwycił rączkę i cudem wciągnął się na górę. Leżał i głośno dyszał z wysiłku. Zimno, zimno! Przeczołgał się dalej. Kilkanaście metrów po lewej zobaczył nierówny teren, ruszył w tamtą stronę. Gdy ujrzał źdźbła wysuszonej trawy, wstał i pobiegł, padł jednak po kilku krokach. Przeraźliwe zimno było trudne do wytrzymania.

Zerwał się i zaczął szybko rozbierać. Tak kazał zrobić Hurey, gdy wpadnie do wody. Po chwili stał nagi. Palce miał zesztywniałe, ale udało mu się rozpiąć nieprzemakalną osłonę plecaka. Wyciągnął termiczny kombinezon. Miał problemy z jego włożeniem, nie potrafił powstrzymać drżenia rąk. Obóz, jak najszybciej rozbić namiot i rozpalić ogień. Krzyczał w niebo, kopiąc jamę. Miał gdzieś, czy ktoś go usłyszy. Tracił czucie w dłoniach i stopach. Namiot, ogień, namiot, ogień, namiot, ogień! Z wysiłkiem wsunął się do środka, rozpalił od razu trzy kostki. Odruchowo ułożył się w pozycji embrionalnej, twarzą i dłońmi w stronę ognia. Gdy poczuł ciepło, zasnął bezwiednie.

 

 

Lilu zamyśliła się, patrząc w okno. Jaki dziwny był świat. Miała na myśli Miasto i ten tutaj. Jak bardzo różniły się od siebie. Uśmiechnęła się, gdy przypomniała sobie, dlaczego w ogóle uciekła z Miasta. Wśród Wolnych nikt nie widział w niej klona, niektórzy nie wiedzieli nawet, co znaczy symbol na jej policzku. Gdy tłumaczyła, kiwali tylko głowami, mówiąc coś o tatuażach i uśmiechali się do niej serdecznie. Dla nich nie miało ż a d n e g o znaczenia kim była. I czuła się z tym dobrze. Żałowała tylko jednego, że nie ma z nią Willy'ego.

 

 

Obudził się cały rozpalony. Po doświadczeniach u Cottech, wiedział już, że jest chory. Wstawił śnieg w rondlu i wyczołgał się na zewnątrz. Wciągnął do środka plecak i zmarznięte ubranie. Szybko rozpuścił porcję jedzenia w gotującej się wodzie i połknął antybiotyk. Mueile odpowiednio go zaopatrzyła.

 

Pij gorące zupy, rozgrzewają od środka, pomogą ci utrzymać ciepłotę ciała.

 

Miał w głowie jej słowa. Rzeczywiście po wypiciu wywaru poczuł się lepiej. Nie miał butów na zmianę, ale miał długie, termiczne wkładki. Wciągnął na siebie ocieplaną bluzę i wyszedł na zewnątrz. Musiał przysypać namiot, osłonić się, spędzi tu dwa, trzy dni. Przynajmniej tyle kazała odpocząć Muelie, gdy zacznie brać leki.

 

Jeśli się przeforsujesz, nie będziesz w stanie iść. Jeśli nie będziesz szedł, zmarzniesz i umrzesz.

 

Powtarzał te słowa w myślach jak mantrę. Bał się i jednocześnie wiedział, że tylko żelazne trzymanie się wskazówek Cottech uchroni go od błędów, które mogą kosztować życie.

 

❆❆❆

 

Był w drodze od kilkunastu dni. Zaplanował na początku, że przejdzie drogę w czterdzieści. Odliczając trzy dni postoju, miał za sobą ledwie jedną czwartą odległości, a czuł się, jakby spędził tu całe wieki. Za czym tak gnał? Lilu. Choć teraz, gdy o niej pomyślał, nie ściskało go już tak w sercu. Nie znaczy to, że przestało mu na niej zależeć… Wręcz odwrotnie. Tylko nie bał się już tego uczucia.

 

 

Rozbijał obóz, spał, zwijał obóz, szedł. Rozbijał i znowu zwijał. Wpadł w rutynę, ale jednocześnie zmieniał się. Fizycznie. Na twarzy, nogach i nad przyrodzeniem pojawił się zarost, nie chodził już przecież na zabiegi. Skóra zrobiła się sucha i ogorzała, ale nie przejmował się tym, nie zauważył tego.

 

Któregoś dnia z zamyślenia wyrwał go warkot. Szybko rozejrzał się i podbiegł do niewielkiego pagórka. Leżąc w naprędce rozkopanym śniegu, rozejrzał się po okolicy. Przez niewielką lunetę cyfrową sprawdził okolicę. Wstrzymał oddech, gdy zobaczył rosnącą plamkę na niebie. Sięgnął szybko po karabinek, zamocował na nim lunetę i spojrzał jeszcze raz. Prawdopodobnie śmig. Przeładował i czekał. Wędrował ubrany na biało, plecak miał maskownicę w takim samym kolorze. Nie zauważą go.

Śmig rósł w oczach, leciał prosto na niego. Wiedział, że sam jest niewidoczny, ale zostawiał przecież za sobą ślady.

 

Albo ty ich, albo oni ciebie.

 

Willy przystawił broń do ramienia i dokładnie wycelował. Ręka mu drżała, puścił spust i rozprostował palce. Maszyna była już blisko, za chwilę będzie za późno, minie go. Przyłożył palec, wstrzymał oddech i strzelił. Śmig błyskawicznie skręcił i zawrócił. Chłopak nie był pewny, czy trafił, ale cieszył się, gdy przemytnicy zawrócili. Zapewne wrócą, może nawet większą liczbą, ale na razie nie wiedzą kto i dlaczego strzelał, będą ostrożni, a to powinno dać mu trochę czasu.

Wiedział, że nie może zatrzymać się na noc. Nie tutaj. Podniósł się i podjął wędrówkę. Będzie musiał przejść przynajmniej kilka mil, znaleźć się jak najdalej stąd. Modlił się o padający śnieg.

Po kilku godzinach bóg go wysłuchał.

 

 

– Za kim tak wyglądasz, Lilu? – Stary mężczyzna nalewał właśnie porcję piwa pierwszemu klientowi. – Czekasz na kogoś?

– Nie, zupełnie nie. – Dziewczyna speszyła się. – Wszystko jest tu dla mnie nowe, próbuję się przyzwyczaić.

– Tak, nie ty pierwsza jesteś rozkojarzona po przyjeździe. – Barman pokiwał głową. – Ale przyzwyczaisz się. Zrobisz nam ciepłej herbaty? Straszny ziąb dzisiaj.

– Tak, już robię. – Lilu poprawiła kucyk i szybko ruszyła do kuchni.

 

 

Dzień trzydziesty. Od jakiegoś czasu zastanawiał się, dlaczego podjął tę wędrówkę. Nie był już pewny, czy to ze względu na Lilu. Nie dopuszczał tego wcześniej do głowy, ale chyba chciał zmiany swojego życia. Lilu na pewno miała na to duży wpływ. Gdy się pojawiła, wszystko się zmieniło. Była jak impuls, ale wiedział, że to jeszcze coś więcej.

Zatrzymał się i wyjął kawałek sprasowanego jedzenia. Zorientował się wcześniej, że w ustach rozpuszcza się znacznie wolniej niż w przegotowanej wodzie. Zabijał głód na godzinę, czasem dwie. Przez chorobę i opóźnienie zjadł wcześniej zbyt dużo zapasów. Musiał ograniczyć racje żywnościowe, miały mu starczyć na czterdzieści, może czterdzieści parę dni. Jeśli będzie musiał iść dłużej, to już bez jedzenia.

Znalazł niewielką kotlinę na nocleg. Ściągnął plecak i wybrał miejsce do rozstawienia namiotu. Wyciągnął saperkę i zaczął kopać. Śnieg był bardzo zmarznięty. Zaczął uderzać z góry, żeby trochę go pokruszyć, ale głownia zagłębiała się tylko do połowy. Usiadł okrakiem na ziemi, uderzał tak długo, aż udało mu się wykopać odpowiednie zagłębienie. Gdy wstał, poczuł przeszywający ból w kolanie. Dokuczał mu przez cały czas rozstawiania namiotu, później nawet bardziej.

– Matko… – wystękał, myśląc o Mueile.

Po godzinie ból przerodził się w strach, że nie będzie mógł iść dalej. Leżąc w namiocie, ściągnął spodnie. Lewe kolano było wyraźnie spuchnięte. Zdołał wygrzebać apteczkę i zrobić sobie zastrzyk.

 

Weź lek przeciwbólowy, jeśli będzie to konieczne. Zanim ból pozbawi cię sił albo przytomności.

 

To były jej słowa, kolejne, które mu pomogły. Tak dużo się od niej nauczył. I od Hurey'a. Oparł się o plecak i zaszlochał. Poczuł się nagle bardzo słaby. Jeszcze tyle drogi, czyżby miał umrzeć na tej przeklętej, białej pustyni?

 

Dzień trzydziesty siódmy. Kolano wciąż go bolało, zużył już trzy z pięciu zastrzyków, które miał. Od dwóch dni bolały go też palce u lewej stopy. Zrobiły się mocno czerwone, nacierał je maścią od Cottech, ale niewiele to pomagało.

 

Dzień czterdziesty. Drżały mu ręce. Gdy w końcu rozbił namiot i zjadł ostatnią kostkę wywaru, obejrzał palce. Już go nie bolały, tylko zrobiły się ciemnofioletowe, prawie czarne. To nie wróżyło nic dobrego. Dzień czterdziesty… Nie udało się dotrzeć zgodnie z planem.

 

Następnego dnia wyruszył bardzo wcześnie, chciał przejść jak najdłuższy odcinek, póki jeszcze mógł chodzić. Przynajmniej nie będzie musiał robić przerw na jedzenie. Już nic nie miał. Od kilku dni nie zakładał maski na usta i nos. Broda i wąsy urosły tak bardzo, że pocił się pod nią i swędziała go później twarz. Zarost nieco osłaniał, ale szybko pokrywał się śnieżnym nalotem. Na początku to drażniło, ale w końcu przestał go usuwać, bo tylko rozpraszał się i spowalniał marsz.

Wystarczył jeden dzień bez posiłków, a wędrował już znacznie wolniej. Wcześniej zostawił czekan, karabinek i część ubrań. Bagaż był lżejszy bez jedzenia, ale i tak to, co zostało, mocno mu ciążyło. Szybko tracił siły. Zrobiło się ciemno i przez nieuwagę przewrócił się. Klęknął na zmarzniętym śniegu. Musiał rozbić obóz, tylko czy rano da radę ruszyć dalej? Miał już zaniki świadomości, widział światła… Światło!

Podniósł się z wysiłkiem, ściągnął gogle i przetarł oczy. Nie, to pewnie zwidy… Uderzył się po twarzy. Światło. To na pewno były światła! Powoli ruszył dalej.

 

 

Mijał niskie, małe domki, parterowe lub jednopiętrowe. Jakże dziwnie wyglądały. Uliczka była tak wąska, że mógł ją przejść w poprzek w kilkanaście kroków.

 

Dziewczyna pracuje w barze „Roslyn”. Żółty neon widać z daleka. Tam ją znajdziesz.

 

Nie wierzył, że mu się udało. Minął dwie, czy trzy osoby, ale żadna nie zwróciła na niego uwagi. Czy to mu się śniło? Nie, takich zabudowań nie mógłby sobie wyobrazić.

Zobaczył go w połowie uliczki. Piętrowy budynek, większy od innych, a na nim żółty, świecący się napis „Rosly”, „n” migotało. Ruszył w jego kierunku. Zatrzymał się przed drzwiami. Ze środka dochodziła muzyka i gwar rozmów. Zacisnął dłonie w pięści, rozprostował powoli palce. Wziął głęboki oddech i wszedł do środka.

 

Lilu wycierała szklanki i podniosła na chwilę wzrok na gościa. Był ubrany jak na szlak, a raczej z niego wracał, brodę i wąsy miał całe zaszronione, spod kaptura ledwo było widać resztę twarzy. Zmarznięty śnieg pokrywał wielki plecak. Wróciła do ustawiania szklanek na ladzie. Lubiła czystość, musiały wszystkie stać równiutko, po dwanaście w dwóch rzędach. Dzisiaj goście nie dopisywali. Dlatego każdy kolejny tylko ją cieszył.

Zdała sobie sprawę, że przybysz nie ruszył się z miejsca. Spojrzała na niego. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale z jakiegoś powodu, nie odezwała się. Mężczyzna ściągnął kaptur. Kogoś jej przypominał. Gdy tak stał i ścierał śnieg z wąsów i brody… Odstawiła ostatnią szklankę. Chłopak zdjął czapkę. Serce zabiło jej szybciej. Oczy zaszkliły się. Chciała podbiec, rzucić mu się na szyję, ale stała jak sparaliżowana, nie potrafiła wydobyć z siebie słowa.

I wtedy jej Willy się odezwał.

– Jestem, Lilu.

 

Koniec

Komentarze

Mam dyżur i na pewno przeczytam, i skomentuję. Ale mam już na starcie mały opór materii. Nie przepadam za anonimowymi tekstami.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Fabuła stara jak świat i do cna wyeksploatowana przez Hollywood. Świat też niespecjalnie oryginalny, ale przynajmniej ubierasz go w ciekawe szczegóły.

Technicznie czasami coś zgrzytnie. Jakieś problemy z pisownią łączną/ rozdzielną, sporadycznie literówka, albo coś innego. Ale nie jest źle.

Projekt wchodził w ostatnią fazę i musiał zmienić ustawienie kilku kul świetlnych.

Kto musiał zmienić i dlaczego projekt? Uważaj na uciekające podmioty.

Babska logika rządzi!

O “miłosnym związku kobiety i mężczyzny” i motywach ich postępowania powiedziano już przez wieki wszystko. Może po prostu nie lubisz czytać takich historii. Nie mniej dziękuję za poświęcony czas.

To święta prawda. Wiadomo, jak romans musi się skończyć. A jeśli człowiek już zna finał, to po co czytać? ;-)

Babska logika rządzi!

Ja przeczytałam z przyjemnością, chociaż długie i światło laptopa biło mnie po oczach, a nie miałam żadnych filtrów :)

Jak to kobieta potrafi zmobilizować mężczyznę do wielkich czynów – bardzo romantycznie.

Wypada tylko zapytać za Danutą Rinn – Gdzie ci mężczyżni, prawdziwi tacy?

Pozdr

Cieszę się. :) Tym bardziej, że czytanie okazało się być pewnym wyzwaniem. :)

Rzeczywiscie, tak jak pisze Finkla, technicznie czasami coś zgrzytnie, ale nie na tyle, żebym się zatrzymywał i wypisywał błędy. Istotnie, pomysł na świat nie jest nowatorski, oraz założenia fabularne raczej oczywiste. 

Co nie zmienia faktu, że jest to porządne opowiadanie, solidnie poprowadzone, które może nie rzuca na kolana, ale pozwala miło spędzić czas przy lekturze. Generalnie, jestem zadowolony.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Fajnie, że wpadłeś, Thargone.

Podobało mi się. :)

W mojej opinii tekst technicznie dobry. Nie odnotowałem specjalnych potknięć, które utrudniałyby mi czytanie, albo wręcz zmuszały do przebijania się przez tekst. Zatem podstawy masz :)

 

Podstawy podstawami, ale tak naprawdę, to co innego robi różnicę, a mianowicie fabuła. Oczywiście proste historie z oczywistym zakończeniem nie są grzechem. Jakby tak nie było, to nikt nie czytałby książek z serii Harlequin, albo Daniell Steel, czy innych „żyli długo i szczęśliwie”. Tyle tylko, że cały czas aktualne jest to, jak przeprowadza się czytelnika z punktu A do punktu B – stacja końcowa.

 

Tobie prowadzenie fabuły w mojej opinii poszło średnio. Zwroty akcji tak naprawdę nie miały wymaganego charakteru – nie zaskakiwały, nie poddawały w wątpliwość charakteru opowiadania, a tym samym nie intrygowały, i jak po sznurku prowadziły do kłębka, a chodzi przecież w literaturze(nie tylko takiej), aby czytelnik zaangażował się emocjonalnie.

 

Na przykład scena, gdy dziewczyny reaguje na pozorne odrzucenie, emocjonalnie, a nawet logicznie wypadła słabo. Nie było w tym smutku dziewczyny. Po prostu oburzyła się, wstała i tak jak wstała, tak postanowiła zerwać z tym światem, choć wcześniej jakoś jej nie przeszkadzało pozytywnie reagować na otoczenie – radosne spojrzenie, otwartość na bohatera itd. Po prostu, to jak ją przedstawiłeś nie determinowało jej zachowania. Tylko głębokie emocje powodują, że człowiek zmienia swoje życie… No chyba, że cierpiała na dwubiegunowe zaburzenia emocjonalne ;)

 

Scena w Metrze i generalnie pomysł na rozwiązanie kwestii przemiany chłopaka, też mi nie spasował. Nie zgłaszamy napaści, bo to Miastowy, a poza tym zanim przyjadą z miasta to będzie za późno, ale nie zawieziemy do Szpitala, bo lepiej przeprowadzić operację chirurgiczną na stole w ambulatorium? Brzmi to jak brzmi, nawet jeżeli próbowałeś ustami bohaterów jakoś relatywizować/uprawdopodobnić tę wątpliwą przyczynowo-skutkową nieścislość ;)  

 

Co do konstrukcji świata, to raziła mnie w oczy przepaść między zwierzęcą napaścią na bohatera, a późniejszymi, ludzkimi reakcjami i sposobem życia, zupełnie jakby sceneria zmieniła się w małomiasteczkową sielankę(biedne ale godne życie), a agresja świata na uboczu gdzieś się rozmyła. Ba! Bohaterka zamiast walczyć o przetrwanie z dzikusami spoza miasta (w którym przecież żyła), podaje piwo w barze? Z neonem. No weź. To miała być kraina wyrzutków i przemytników, niedostosowanych społecznie…

 

Z innych uwag, to wspomnę jeszcze o pojedynczym strzale do śmigłowca i braku zwierzyny leśnej, czy choćby łowieniu ryb w przeręblach, których bohater nie łowi choć głoduje, ale to tylko szczegóły.

Za to smaczki wizjonerskie były bardzo fajne. Kąpiele parowe, plastyczne sedesy itd. Mało, ale fajne :)

 

Pozdrawiam

Czwartkowy Dyżurny

Hej, Blacktomie.

Dziękuję za obszerny komentarz. Kilka uwag masz bardzo celnych, choć niektóre muszę wyjaśnić. Nie wiem, dlaczego napaść na chłopaka wydaje Ci się zwierzęca i oczekujesz od razu brutalnego świata. A czy teraz nie zdarza się, że na przystanku, w autobusie, pociągu itd. kolesie kogoś pobiją na śmierć, zrobią kaleką lub pchną nożem? Co jakiś czas czyta się lub słyszy to wiadomościach, a uznajesz pewnie nasz świat za całkiem normalny. :) Bohaterka uciekła do Wolnych, ludzi, którzy starają się żyć jak dawniej (patrz, jak teraz), nie są dzikusami, ani przemytnikami. Nigdzie w tekście nie padają takie określenia. Miasto z powodu ich sposobu na życie, bez technologii i postępu, patrzy na nich niechętnie.

Reszta uwag, cóż, nie mam podstaw żeby się nie zgodzić. Przemiana dziewczyny rzeczywiście mogła być lepsza, fabuła zapewne też. Tym bardziej, że wskazujesz prostą fabułę jako kolejny czytelnik. Na pewno zastanowię się nad wszystkimi wątpliwościami.

Co co pytań, operacji i laboratorium, wiesz, nie jestem zwolennikiem budowania świata jak do powieści. I tak opowiadanie jest długie. NoWhereMan to dopiero będzie marudził…

Dzięki za cenne wskazówki.

 

To dodam, że choć można znaleźć w opowiadaniu elementy do rozwinięcia albo drobnego przepracowania, to jednak byłoby to na mój gust, a to przecież Twoje opowiadanie, więc tylko podkreśę, że podobał mi się ton, który utrzymujesz konsekwentnie. Nawet scena ataku jest napisana tak, aby z tego podstawowego klimatu nie wybić czytelnika za bardzo. Obawiałem się, że w końcu zahaczysz o kiczowatość z tym ciepłym tonem, ale wydaje mi się, że udało się tego uniknąć. Historia prostolinijna i w tym też dostrzegam jej urok. Jeszcze raz – mi się podobało. 

 

Edek: a, i dodam, że bardzo spodobał mi się pomysł na ludzi o bardzo obniżonej odporności organizmu. Cool!

Nie wiem, dlaczego napaść na chłopaka wydaje Ci się zwierzęca i oczekujesz od razu brutalnego świata.

– no wiesz, kosa pod żebra jest dla mnie bardzo zrozumiała, nawet gdyby mu tylko plecak ukradli, ale tam stoi:

Chłopak był ranny i nieprzytomny. Miał co najwyżej dwadzieścia lat. Leżał zupełnie nagi.

Podejrzewam, że bohaterowie “Drogi” (posapo) zostawiliby na nim slipy ;) I tylko mi nie mów, że były super wypaśne i naszpikowane technologią…

 

Bohaterka uciekła do Wolnych, ludzi, którzy starają się żyć jak dawniej (patrz, jak teraz), nie są dzikusami, ani przemytnikami. Nigdzie w tekście nie padają takie określenia. Miasto z powodu ich sposobu na życie, bez technologii i postępu, patrzy na nich niechętnie.

- no to faktycznie pewne niezrozumienie z mojej strony, chociaż fakt, że bohater nie może się w normalny sposób dostać do Wolnych skomplikowało mi zrozumienie okoliczności, chociaż teraz już wiem, że dotyczyło to jedynie płaskowyżu. Hm… Ciekawe, czy Lila też musiała się przedzierać przez w ten sposób.

Poza tym wiążąc rabunek w metrze (ani jednego policjanta – jeżeli to stary porządek to nie do końca), grasujących przemytników, którzy pilnują swego karabinami, doszedłem do wniosku, że społeczność, która musi istnieć przy takim zagrożeniu (przemytnicy), to albo sama jest zagrożeniem, albo jest chociaż bardzo zmilitaryzowana (czego nie widać – obcy wchodzi do baru i nie dostaje kulki) ;)

 

Dzięki, Blackburn, na klimacie mi zależało. Cieszy, że się spodobało. :)

 

Blacktom, uwaga w punkt, pozbyłem się nagości. Muszę pamiętać, że dla czytelnika każde zdanie może być istotne.

 

Chłopak był ranny i nieprzytomny. Miał co najwyżej dwadzieścia lat. Leżał zupełnie nagi.

Podejrzewam, że bohaterowie “Drogi” (posapo) zostawiliby na nim slipy ;) I tylko mi nie mów, że były super wypaśne i naszpikowane technologią…

 

Będąc bandytą do szpiku przepełnionym zazdrością i nienawiścią do ludzi z miasta, to zystawilbym nieodpornego krwawiącego picusia bez majtek, dla satysfakcji i zabawy. Tak po prostu, choć gdzie tu logika?

 

Hmmm. Ale chciałbyś, żeby kumpel widział, jak ściągasz gacie dorosłemu facetowi?

Babska logika rządzi!

Kumple niezłą by mieli polewkę, nieprawda? Czego to się nie  robi dla zabawy.

 

edek: może chcieli sprawdzić, czy to prawda, że nieodporni nie mają tam owłosienia. ;)

 

Naprawdę te argumenty kompletnie nie trafiają. Sorki. ;)

 

Argumenty są jak najbardziej realne. Równie dobrze mogliby odlać się na niego lub zgwałcić. Zapewne patologia i nienawiść może podsunąć więcej rozwiązań.

Albo któryś miał słabość do gładkich pośladków. ;)

 

Technicznie nie mam zastrzeżeń, czytało się płynnie i szybko :) Ujęły mnie drobiazgowe opisy poszczególnych przedmiotów i codziennych czynności bohaterów. Sama mam sentyment do drzewka bonsai :) Kiedyś oglądałam o nim fajny film, ale już nie pamiętam tytułu.

Odnośnie strony fabularnej, czyli miłości Williego i Lilu, może nie ma tu jakiś szczególnych wstrząsów i zaskoczeń, ale czy zawsze muszą być? Jak dla mnie ich relacja wypadła naturalnie i przekonywująco. 

Jak dla mnie tekst z pewnością zasługuje na bibliotekę.

Dodatkowy plus za ilustracje.

Niezmiernie się cieszę, że zauważyłaś opisy przedmiotów. To i klimat miało być podwaliną opowiadania, więc fajnie, że ktoś to dostrzegł. Dzięki za wizytę, Katio72.

Właściwie miałbym te same uwagi, co Blacktom. Nie kupiło mnie nagłe odrzucenie dziewczyny. Małżeństwo ze Strefy wyszło bardzo sielankowe. Ale koniec końców, gdy przeczytałem całość, poczułem satysfakcję. To prosta historia, ale na swój sposób urocza.

Technicznie nic mnie nie zgrzytnęło, ale tu niech się lepsi wypowiedzą.

Podsumowując: historia średnia, ale na swój sposób urocza. Fajny świat, choć czasem zachowania czy motywacje postaci pobocznych z lekka wydają się za słabo ukazane. Dam klika za ten koncert fajerwerków :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nieprzeszkadzający szczegół w prostej (choć może niekoniecznie prostej) historii o miłości. Mimo długości czyta się płynnie, bez przeszkód i z zaciekawieniem. Oczekiwałem innego zakończenia, ale chyba, po prostu takie miało być.

Spodobało się.

F.S

Po komentarzu Finkli, czuję się teraz trochę podbudowany. Tak, miało być klimatycznie, choć nie aż tak prostolinijnie, jak mówicie, ale to opowieść drogi, więc nie planowałem specjalnych zaskoczeń.

O rany, nie chciałam Cię zdołować… Przecież kliknęłam Bibliotekę.

Babska logika rządzi!

Autorze-marudo, wszystkich nie zadowolisz. Pocieszę Cię, mam nadzieję, tym że lubię złe zakończenia i dla mnie bohater mógłby skończyć gorzej… dużo gorzej (hła,hła)… Prawda prawdą Twój też nie kończy najlepiej, choć znajduje to czego chce, ale taka jest cena podążania do celu ;)

F.S

Ja tutaj pozamiatam i zrobię porządek. Zanim wypowiem się szczegółowo w merytorycznym komentarzu dam kliczka, bo to dobry tekst, na bibliotekę zasługuje na pewno. W pierwszej chwili pomyślałem, że skoro romans to może… Darcon kryje się pod anonimem? Ale nie będę zgadywał. Biblioteka powinna rozszyfrować tajemniczego autora. Chyba, że ukrył się jeszcze głębiej.

 

Ps. A jednak głębiej.

Po przeczytaniu spalić monitor.

To nie tak. W dniu publikacji emocje są największe i tak samo chyba pierwszy komentarz. Każdy kolejny, jeśli nie jest skrajnie pozytywny albo negatywny, nawet jeśli jest merytoryczny, powtarza się w części z innymi i przyjmujemy go pewnie bardziej spokojnie.

Sympatyczna opowieść o miejskiej mimozie znienacka i dość gwałtownie przeniesionej do świata, w którym delikatniś najpierw cudem uchodzi śmierci, a wróciwszy do zdrowia mężnieje w przyspieszonym tempie i odbywa pieszą wędrówkę, brnąc przez śnieżne połacie, by w finale dotrzeć do ukochanej.

Byłaby to całkiem satysfakcjonująca lektura, gdyby dobrego wrażenie nie psuło nie najlepsze wykonanie.

 

Na niż­szych pię­trach bli­sko sie­bie po­bu­do­wa­nych bu­dyn­ków… –> Brzmi to fatalnie.

Może: Na niż­szych pię­trach wzniesionych bli­sko sie­bie bu­dyn­ków

 

ho­lo­gra­my wy­świe­tla­ły zna­jo­me in­for­ma­cje. Kil­ka­na­ście pię­ter niżej, ruch to­czył się swoim ryt­mem. Ulica oświe­tlo­na re­agu­ją­cy­mi ku­la­mi świetl­ny­mi przy­po­mi­na­ła świa­tło­wód… –> Czy to celowe powtórzenia?

 

Przy­kuc­nął i usiadł na wy­su­nię­tym przed chwi­lą sa­ni­ta­ria­cie. –> O ile mi wiadomo, sanitariat to pomieszczenie, a bohater zapewne usiadł na wysuniętej muszli klozetowej z sedesem.

 

Nie po­trzeb­ne mu dzi­siaj żadne lo­kal­ne czy glo­bal­ne wia­do­mo­ści. –> Niepo­trzeb­ne mu dzi­siaj żadne lo­kal­ne czy glo­bal­ne wia­do­mo­ści.

 

Nie każdy czło­wiek trak­to­wał klona na równi sobie i od­zy­wał się do niego. –> Nie każdy czło­wiek trak­to­wał klona na równi z sobą… Lub: Nie każdy czło­wiek trak­to­wał klona jak równego sobie

 

Za­mknął her­me­tycz­nie kap­su­łę z drzew­kiem, do sy­pial­nej wło­żył je­dy­ną książ­kę, którą po­sia­dał, „Życie w czy­sto­ści” Ro­ber­ta He­rin­ga. Po­ło­żył się, za­mknął w try­bie her­me­tycz­nym… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

póź­niej za­mknął oczy i wy­obra­ził sobie uśmiech­nię­ta twarz Lilu.

Póź­niej, przez dwie go­dzi­ny spraw­dzał… –> Powtórzenie.

 

kry­tycz­nie spo­glą­da­jąc na wannę. Nie do­szu­kał się jed­nak nie­wła­ści­wych za­ła­mań. Przy­kuc­nął z przo­du i spoj­rzał na prze­ciw­le­głą stro­nę wanny… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Uru­cho­mił in­sta­la­cję wodą, włą­czył od­po­wied­nie apli­ka­cje i cze­kał. –> Literówka.

 

– A o to i ofe­ro­wa­na wanna! –> – A oto i ofe­ro­wa­na wanna!

 

To po­zwa­la­ło wła­ści­cie­lo­wi le­piej do­pa­so­wać cenę. Naj­czę­ściej znacz­nie za­wy­ża­jąc ją w górę. –> Masło maślane. Czy istnieje możliwość zawyżania ceny w dół?

 

Sufit do­pa­so­wał ja­sność oświe­tle­nia, nie­wiel­kie punk­ty świetl­ne… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Szyb­ko uru­cho­mił apli­ka­cję do re­je­stra­cji woni. Bę­dzie mu­siał go póź­niej od­two­rzyć. –> Woń jest rodzaju żeńskiego, więc: Bę­dzie mu­siał póź­niej od­two­rzyć.

 

Co ty mó­wisz, Hurey'u Cotte? –> Co ty mó­wisz, Hureyu Cotte?

 

Chłop­cze? Sły­szysz mnie?

Usły­szał głos przez sen. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Mu­elie zmie­nia­ła co chwi­lę zimny kom­pres na roz­pa­lo­ny czole chło­pa­ka. –> Literówka.

 

Mu­eile wy­cią­gnę­ła ręce po siwak. –> Siwaki, o ile mi wiadomo, wykonuje się z nieszkliwionej gliny, a Willy, jak piszesz, robił naczynia z żelmasy.

 

Póź­niej, gdy odbił w kie­run­ku pół­noc­no–wschod­nim… –> Póź­niej, gdy odbił w kie­run­ku pół­noc­no-wschod­nim

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

chwy­cił rącz­kę obie­ma rę­ko­ma i cudem wcią­gnął się na górę. –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …chwy­cił rącz­kę obie­ma dłońmi i cudem wcią­gnął się na górę.

 

Gdy uj­rzał źdźbła wy­su­szo­nej trawy, wstał na nogi i po­biegł… –> Czy można wstać inaczej, nie na nogi?

 

skrę­cił i za­wró­cił. Chło­pak nie był pewny, czy tra­fił, ale cie­szył się, gdy prze­myt­ni­cy zwró­ci­li. Za­pew­ne wrócą… –> Literówka. Powtórzenia.

 

Lilu po­pra­wi­ła spię­ty kucyk i szyb­ko ru­szy­ła do kuch­ni. –> Wystarczy: Lilu po­pra­wi­ła kucyk i szyb­ko ru­szy­ła do kuch­ni.

Gdyby włosy nie były spięte, nie byłoby kucyka.

 

chciał przejść jak naj­dłuż­szy od­ci­nek, puki jesz­cze mógł cho­dzić. –> …chciał przejść jak naj­dłuż­szy od­ci­nek, póki jesz­cze mógł cho­dzić.

Mam nadzieję, Anonimie, że trzeci raz, mimo słabych stron, nie popełnisz już tego błędu. ;)

 

Oczy ze­szkli­ły. –> Co i jak zeszkliły oczy?

Powinno być: Oczy zaszkli­ły się.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O rany, jestem aż tak przewidywalny? Rozpoznał mnie Maras, rozpoznała Reg i podejrzewam, że ktoś tam jeszcze też. Uf, frustrujące to jest.

Dzięki, Reg. Większość uwag wprowadziłem, choć dwie czy trzy sprawy pozostawiłem tak, jak są. Jak zwykle wyłapałaś rzeczy oczywiste, ale też inne, które trudno mi zauważyć.

Normalnie lipa.

Długi tekst, ale nie nudziłam się, czytając go. Jest trochę potknięć językowych, gdzieś mignęła literówka. Po przejrzeniu poprawek Reg jeszcze raz przeczytałabym na Twoim miejscu ten tekst, żeby wyłapać, czy wszystko jest już ok.

 

Mimo, że sama historia jest znana (nawet zahacza o “Bohatera o tysiącu twarzy” ;)), to przecież nie zawsze o szaloną oryginalność chodzi. Opisując świat nieźle żonglujesz kliszami, trochę “Blade Runnera”, trochę opowieści o samotnych wędrówkach w dziczy. Podobały mi się szczegóły – opis celi mieszkalnej, drzewko Bonsai jako luksus, tworzenie wanien. Szkoda, że po dość dokładnym wstępie całość przyspiesza i część “Strefowa” jest jednak potraktowana po łebkach. Tak naprawdę widziałabym w tym materiał ma powieść, bo jest tu i przemiana bohatera, i podróż między odmiennymi “światami” i kilka obiecujących postaci pobocznych. 

 

Te postacie nie zdążyły się rozwinąć. Ich motywacje są często raczej opisane niż pokazane. To, że Mueile widzi w Willym utraconego syna, albo uczucia, które targają Lilu – to wszystko było dla mnie trochę mało wiarygodne. Zabrakło też jakichś tropów pokazujących, czym tak naprawdę jest to uczucie dla Willy’ego – tęsknotą nie tylko za miłością, ale w ogóle za innym życiem. Pobyt bohatera w Strefie, zmiana z delikatnego, miastowego chłopca w twardziela – to wszystko działo się jak dla mnie zbyt szybko.

 

Fajnie natomiast pokazujesz drogę bohatera. Ja bym się jeszcze nad nim poznęcała, żeby czytelnik się obawiał, jak to się wszystko skończy – trochę zbyt dobrze mu jednak idzie mimo przeciwności. Bo sam motyw mi się podobał, ładnie zamyka całość i kontrastuje z początkowymi opisami miasta. Nieźle wypada też klamra – poznali się w barze, końcowe spotkanie też ma miejsce w barze. 

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Miło mi, że uwagi okazały się przydatne. ;)

Nie powiedziałabym, Darconie, że jesteś przewidywalny, ale póki co, Twoje kolejne “pukanie” utwierdziło mnie we wcześniejszych podejrzeniach. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O, Darcon. :)

Nie rozpoznałem Cię, ale i nie zastanawiałem się, kto napisał to opowiadanie, które zresztą zostaje w pamięci. Fajna zabawa z tym anonimowym publikowaniem. ;)

No proszę… Chcesz wiedzieć, co tak naprawdę myślą? Użyj opcji ANONIM! ;)

I jak wrażenia? :)

Mirabell, dziękuję za miłe słowa. Cieszę się też, bo z większości Twoich uwag zdaję sobie sprawę. To ciekawostka, ale bardzo często czytam pod moimi opowiadaniami o nierozwiniętych wątkach. Także pod tymi, których już nie ma na portalu. Zacząłem więc pisać dłuższe, 30k znaków, 40k, 45, i teraz 67k i nadal są nierozwinięte wątki. :) Głównie dlatego, że przeraża mnie liczba znaków, zawsze się boję, że nikomu nie będzie się chciało czytać. Pomyślę jednak nad opkiem, które dokładnie wykończę, nawet kosztem 120k znaków. :) Tym bardziej, że się nie nudziłaś, więc liczę, że dam radę. ;)

Reg, pewnie, że uwagi są przydatne, tym bardziej, że pomagasz mi w tym ostatnim szlifie. Sam już więcej nic nie wyłapię. :)

Blackburn, budują Twoje słowa.

Blacktom, to nie pierwsze mój anonimowy tekst, zdążyłem się przyzwyczaić. :)

 

Nad Miastem budził się dzień. Jednak widzieli to tylko nieliczni. Ci, mieszkający na najwyższych kondygnacjach wieżowców, sięgających wysoko ponad chmury.

Nie rozumiem, dlaczego ten fragment nie jest jednym zdaniem. Reklamujesz opowiadanie jako niespieszny, tymczasem zaczynasz od krótkich, rwanych zdań, jakby za chwilę miały nastąpić nie wiadomo jakie pościgi i wybuchy, a tymczasem jedynie wstaje słońce. Dziwna decyzja.

 

Miasto żyło trybem dwudziestoczterogodzinnym, granica dnia i nocy dawno się już zatarła.

W celi mieszkalnej automatyczna wentylacja przełączyła się w tryb dzienny. Sufit rozjarzył się przyjemnym, ciepłym światłem. Temperatura w niewielkim pomieszczeniu szybko rosła do ustawionych dwudziestu jeden stopni. Po kilku minutach podłużna kapsuła otworzyła się. Górna, półokrągła pokrywa schowała się w jej dolnej części.

Przyznam, że jako powtórzenie te “się” zgrzytnęły mi dopiero przy dwóch ostatnich użyciach, niemniej ostrożniej z czasownikami zwrotnymi.

 

Lilu[+,] obsługując innych klientów, posyłała mu uśmiech od czasu do czasu.

Wyrzuciłeś podmiot drugiej części zdania, nie wiem czemu, na sam przód – wtedy początkowa część zdania stała się wtrąceniem.

 

Krytycznie przyglądał się wannie. Nie doszukał się jednak niewłaściwych załamań. Przykucnął z przodu i spojrzał na przeciwległą stronę wanny tuż nad górną krawędzią.

Eee, niby przedzielone zdaniem, ale krótkim i niesmak powtórzenia pozostał.

 

Zapraszam do mojego biura, złoże panu ofertę sprzedaży.

informacje o Powils'ie.

Zasada jest taka, że odmiana zagranicznego słowa nie wymaga użycia apostrofu, jeśli da się odmienić bez ingerencji w oryginalne słowo, jedynie przez dodanie liter na końcu. Czyli tutaj zrezygnowałbym z apostrofu.

 

sprawdził wgraną mapę od Mase

Mase to mężczyzna, a biorąc poprawkę na zasadę, o której wspominałem wyżej, powinno być: Mase’a.

 

Stracił dużo krwi i ma uszkodzone jelita, rana była duża i głęboka. Do tego wstrząs hipowolemiczny.

Zastanowiłbym się, czy to nie powtarzanie informacji, bo nie wyobrażam sobie utraty dużej ilości krwi po dźgnięciu nożem przebiegającej bez wstrząsu. Do tego ten lekarz rozmawia z medycznym laikiem, któremu określenie “wstrząs hipowolemiczny” nic nie mówi, więc odbieram tę frazę jako zbędny popis erudycji. Mam nadzieję, że postaci, nie autora. ;)

 

Doktor pochylił się na chłopakiem.

 

Tak[+,] kurz.

 

Teraz[+,] gdy w końcu chodził już bez maski tlenowej,

Wilgoć powstawała od olbrzymiej sieci wodnej, systemu grzewczego, czy mocno rozbudowanej kanalizacji.

“Czy” spełnia tutaj rolę “albo/lub” więc ostatni przecinek zbędny.

 

Niby wiedział to wszystko od Mase

Mase’a

 

Wiedział, że słowo dziękuje, jest miłe, ale niewiele można za nie kupić.

Dziękuję; drugi przecinek zbędny.

 

Znam cię, Hurey'u Cotte.

Hureyu

 

Odgarnął z twarzy bujną, rudowłosą fryzurę [+i] uśmiechnął się jowialnie.

 

Nie mówiąc już o mrozie.

– Mówiłeś już o tym.

 

Eh, ciąg dalszy o bardziej ludzkiej porze. ;)

Powracam!

 

Przez jakiś czas dwie olbrzymie rury, o średnicy kilkunastu metrów, skutecznie chroniły go przed wiatrem i zimnem.

Po co pierwszy przecinek? Taki zapis mnie trochę oszołomił, bo poniekąd wynika z niego, że to czas miał średnicę…

 

poza tym wzmógł się wiatr i temperatura raptownie spadła. Naciągnął kaptur na głowę i sprawdził kierunek na lokalizatorze.

Powtarza się “i”; w pierwszym zdaniu ładniej wyglądałoby IMO “…a temperatura spadła”.

 

Obudził się, gdy słońca było już wysoko na niebie.

trzymanie się wskazówek Cotte'ch uchroni go od błędów, które mogą kosztować go życie.

Raczej bez apostrofu. Rozważyłbym w ogóle, czy odmieniać to nazwisko i czy nie zostawić formy mianownika.

 

Choć, teraz gdy o niej pomyślał

Przecinek po, a nie przed “teraz”.

 

Nie znaczy, że przestało mu na niej zależeć…

Nie znaczy to, że/Nie, że przestało

 

 

Całkiem przyjemne czytadło, Darconie. Podoba mi się brak pośpiechu, z jakim powoli, lecz konsekwentnie budujesz świat w tej historii. To prawda, że albo opis życia w mieście jest ciut zbyt szczegółowy, albo opis obrzeży zbyt powierzchowny, ale myślę, że łatwo można by tu złapać równowagę, tu wycinając, tam dopisując. I choć świat nie grzeszy oryginalnością, to jest spójny i robi swoją robotę.

Co mnie najbardziej uwierało, to kwestie psychologiczne. O ile bardzo spodobała mi się relacja państwa Cotte – wyrazista, widać że przeżyli ze sobą wiele lat i połączyło ich prawdziwe uczucie, tak reakcja pani Cotte na rannego chłopaka w metrze wypadła jako trochę zbyt przerysowana. Motyw ze straconym dzieckiem jest bardzo na plus, ale ona od samego początku histerycznie domaga się udzielenia pomocy i traktuje obcego jak tego nieszczęsnego syna. Trochę zbyt szybko się to potoczyło, nie znalazłeś miejsca na wątpliwości nt sensowności udzielania pomocy, mając w pamięci dopiero co zakoczoną rozmowę o problemach finansowych. Przemiana zaszła błyskawicznie, tak jakbyś potraktował ją po macoszemu, skupiając się na rewelacyjnej przemianie głównego bohatera.

Wpychany na coraz głębszą wodę Willy szalenie mi się spodobał, z bardzo fajnym oddaniem jego fobii i tego jak z czasem ją przełamywał. Albo gdy krzyczał z bezradności na pustyni. Super. Takie detale budują postać i świetnie to rozwiązałeś. Natomiast jeśli chodzi o romans, to to chyba najsłabsza część opowiadania. Jego strona męska jest dość sensowna – niezbyt rozgarnięty życiowo chłopak, nieporadny, nie wie jak się do sprawy zabrać. Ale Lilu to koszmar, wygląda jak wyidealizowana fantazja Willy’ego, a nie postać z krwi i kości. Z tego co zrozumiałem, jest klonem, ale nie jakimś androidem, lecz człowiekiem, tyle że z kodem na policzku i masą nieprzyjemności płynących z tego tytułu. Skoro tak, to nie widzę powodu, by była tak słodko-pierdząca i radosna, wszak miała mnóstwo powodów do bycia rozgoryczoną. Wybiegnięcie z mieszkania po pocałunku było bardzo chimeryczne i też zadziałało na minus w odbiorze Lilu. Nie widziałem, za co Willy pokochał swoją wybrankę, bo mnie ona jedynie irytowała. Kibicowałem mu podczas jego wędrówki, bo był bardzo dzielny, ale nie mogę powiedzieć, żeby dotarcie do Lilu było satysfakcjonującym zwieńczeniem tak poprowadzonych wydarzeń.

Bardzo dobry tekst z paroma rysami. Gratuluję!

Dziękuję za obszerny komentarz, Jasna Strono. Muszę przyznać, że imponujesz mi tymi łapankami. Oprócz “normalnego” sprawdzania, czytałem tekst dwukrotnie na papierze i jak widzę nadal sporo drobiazgów zostało. Pocieszam się tym, że to nie są rażące błędy. Jutro wprowadzę, zwłaszcza uwagi o odmianach angielskich imion i nazwisk są przydatne.

Co do bohaterów, tak, Strefa Obsługi i postacie kobiet mogły być bardziej rozbudowane. Po części chciałbym bronić trochę osobę Lilu. Miała być równie nieporadna, jak Willy i jak to napisałeś, słodka. :) Myślę, że bardziej zdecydowaną czy racjonalną osobą Willy by się nie zainteresował. Miała reprezentować “model” blondynki, która odrzuca (modne ostatnio) negatywne emocje. Zgadzam się jednak, że jej postępowanie i charakter powinny lepiej wynikać z tekstu. Tylko ta liczba znaków… ale nikt się nie skarżył, więc następnym nie będę na to zwracał uwagi.

Pozwoliłeś mi też postawić kropkę nad “i” jeśli chodzi o inny, słaby punkt moich opowiadań, który w końcu do mnie dotarł, ale zostawię to w tajemnicy, żeby wdrożyć w kolejnym tekście.

Pozdrawiam.

Ależ to jest filmowe. Jestem pod wrażeniem, poważnie! Dla mnie bomba! Pozdrawiam, MZ :)

PS. Wspaniałe opisy śnieżnej wędrówki plus dobra szkoła przetrwania.

Tak, kiedyś ciągle oglądałem filmy, teraz już trochę mniej. Przyznaję, że mnie inspirują. Obraz potrafi czynić cuda. :) Dzięki za miłe słowa. Pozdrawiam!

Zamknął oczy i wyobraził sobie uśmiechnięta twarz Lilu.

Uśmiechniętą 

Podaj mi skalpel, nie tracimy już czasu.

Traćmy

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet, za dokładne przeczytanie opowiadania. :)

Wszystko na zewnątrz wyglądało tak samo

tak samo jak co?

 

przetwarzając je w stan psychiczny klienta

może raczej “analizując stan psychiczny klienta”?

 

nic się nie dowiedział

jeżeli zaprzeczenie, to z dopełniaczem – “niczego się nie dowiedział”

 

rudowłosą fryzurę

ejże, to fryzury mają włosy?

 

Przejrzałeś sobie programy, którą ci podesłałem

 Strefie Obsługi pory dania

a tu dwie literówki

 

Czy ja kiedyś nie pisałem, że każde kolejne Twoje opowiadanie jest, moim zdaniem, lepsze?

Bardzo porządny tekst, dobrze napisany. Owszem, przewidywalny, ale po prostu ładny. Przeczytałem z przyjemnością i jest mi od tego czytania dobrze. To jest ten rodzaj opowieści o miłości triumfującej, który trzeba opowiadać ciągle od nowa, bo stanowi najgłębszy kod genetyczny literatury. A może i czegoś więcej.

Podobało mi się, że wytrzymałeś tempo do końca, nie przyspieszałeś, widząc na horyzoncie finał. Jeżeli czegoś zabrakło, to sceny w Strefie, gdy Willy budzi się po operacji i postanawia kontynuować swoje poszukiwania, zamiast (co byłoby najlogiczniejsze) zawiesić je czasowo i wrócić do szpitala w Mieście. Troszkę też dziwne, że ludzie ze Strefy, bardziej przecież przedsiębiorczy i sprytni, nie mają wśród siebie rzemieślnika na miarę Willy’ego.

Ale tak w ogóle, myślę, że opowiadanie powinno przeczytać jeszcze kilka osób ;)

 

EDIT: Ale tytuły powinieneś zdecydowanie betować ;)

 

Wyroby Willy’ego miały być wyjątkowe, coś jak w reklamie kura i orzeł, prawie to samo, ale… :) Fakt, że przedstawiłem środowisko Strefy Obsługi jako bardzo pragmatyczne i gdzieś ten urok rzeczy zagubił się w zwykłych potrzebach.

Rzeczywiście chciałem napisać opowiadanie spokojne, na długi wieczór w fotelu. Cieszę się, że gdzieś tam to widać. Zaskoczyłeś mnie nominacją, ale nie narzekam. :) Błędy poprawiłem. Mam coraz większy podziw dla ludzi poprawiających je zawodowo. Tak, tytuły… Chciałem coś w ten deseń, a że oglądałem kiedyś dobry i wartościowy film pod takim tytułem, cóż, częściowo zapożyczyłem.

 

– Aaa! – zawołał przestraszny, dysząc na powierzchni.

Literówka.

Po kilku godzinach bóg go wysłuchał.

Jeśli to jedyny Bóg, to powinien być z dużej litery. 

Patrzył właśnie, jak mężczyzna zjadał surowe jabłko, wytarł je wcześniej niedbale w brudną koszulę. Brudną! Znowu zaczął się dusić.

Moim zdaniem przydałoby się przed “wytarł” wstawić “które”. 

No i w “znowu zaczął się dusić” pomyliłeś podmioty, bo wychodzi na to, że Hurey zaczął się dusić. 

Kobieta nic nie odpowiedziała, spojrzała jeszcze raz przez okno. Zaraz dojadą na przystanek w Strefie.

Niezręczna zmiana czasu. Bardziej by pasowało coś w stylu “Zbliżali się do przystanku” albo “Lada moment mieli dojechać na przystanek w Strefie”.

– Mówię ci, że zwiększyli dostawy do Miasta – mąż podniósł głos, wjechali na jeden z gorszych odcinków metra i mocno dudniło.

Zły zapis dialogu. Po Mieście kropka, mąż z dużej. No i nie wiem, czemu zlepiłeś to z dalszą częścią zdania. 

 

To kilka przykładowych usterek, ale wiadomo, że w tak długim tekście coś się znajdzie. Ogólnie mam wrażenie, że jest coraz lepiej. Chyba nawet nie było charakterystycznego braku przecinka oddzielającego wołacz :P

Czytało się płynnie. I przyjemnie. Tyle, jeśli chodzi o kwestie stylistyczne.

Pod kątem narracyjnym… jest ładnie, jak to Cobold zauważył. A ktoś jeszcze trafnie to ujął, że tekst jest zrównoważony. Trzyma swój klimat. 

Szczegóły – miodzio. Bardzo mi się spodobał zawód, który przydzieliłeś swojemu bohaterowi. Co prawda mogło to być później bardziej wykorzystane fabularnie na zasadzie strzelby Czechowa (wiem, niby jest, tylko że wystrzela zbyt wcześnie, gdy trzeba zarobić pieniądze, a nie w finale, kiedy ów wystrzał zazwyczaj wybrzmiewa najpiękniej), ale i tak fajnie. Tak samo pomysł na kąpiel mgiełkową. Albo ten pas wyzwalający dany antybiotyk w zależności od tego, którą bakterię wykryje – czysto autorski pomysł, czy czytałeś o czymś podobnym? 

Tytuł jak z telenoweli, ale jakoś współgra z ciepłym (pomimo mroźnej scenerii) klimatem tekstu. 

 

Było o szczegółach, teraz o ogółach. Skorzystałem z rady w przedmowie i czytałem na luzie, więc opowiadanie nie znudziło mnie, jednak też jakoś szalenie nie wciągnęło. 

Co do fabuły… Dla mnie to baśń. Historia prosta, bohaterowie odgrywają swoje role. Jest chłopak o dobrym sercu, jest ładna dziewczyna, o której urodzie wiemy w zasadzie więcej niż o charakterze. Jest małżeństwo, które odgrywa tę znamienną dla baśni rolę mentora, jak Gandalf albo Obi-Wan. Zło jest bezimienne, ukryte pod postacią różnych przeciwności losu. Podobnych historii było już mnóstwo, ale odpowiednio podane wciąż mogą się podobać i poruszać czytelników. 

No właśnie – poruszać. Przeczytałem z przyjemnością, urzekły mnie rekwizyty, poczułem klimat. Bohaterów polubiłem, ale nieszczególnie przejąłem się ich losem. W zasadzie tylko przez moment zwątpiłem w dobre zakończenie – myślałem, że Willy zawróci, bo uświadomi sobie, ile znaczy dla niego małżeństwo Cotte, i że momentalnie dorośnie na białym pustkowiu, zdając sobie sprawę, że nie znał Lilu zbyt dobrze, że dziewczyna nie jest tyle warta. Tak się nie zdarzyło, nastąpił happyend.

To nie historia o brutalnym zderzeniu z rzeczywistością, lecz opowieść o tym, że tym razem ślepa miłość skończyła się szczęśliwie. Gdybym ja zostawił wszystko dla jakiejś dziewczyny, którą znam z widzenia i kilku spotkań, bliscy i znajomi uznaliby mnie za głupiego. No, ale Willy nie miał za wiele do stracenia, a “bliscy i znajomi” byli raczej ludźmi z otoczenia. Trudno mi więc patrzyć na tekst jako na realistyczną, w pełni wiarygodną historię – choć jest realistyczna pod względem szczegółów (kwestia defekacji, przetrwanie na śnieżnym pustkowiu), jednak nie dość wiarygodna pod względem psychologicznym. Powiem to jeszcze raz: dla mnie to baśń. 

Nasuwa mi się myśl, że mogłeś wysłać to do Cetnara w ramach tego jego nieoficjalnego konkursu na ciepłe opowiadanie, po którego lekturze człowiekowi robi się lepiej, a na twarzy pojawia się banan. Nie powiem, że to poziom papieru, bo dla mnie to nieprecyzyjne określenie. Powiem tak: Cetnar mógłby powybrzydzać, ale e-ziny moim zdaniem by wzięły (pomijając kwestię limitu). 

 

Napisałem Ci trochę moich przemyśleń, nie wiem, czy na coś się zdadzą, ale czas na werdykt, na który pewnie czekasz. Ode mnie byłby klik, będzie piątka, ale nie mogę z czystym sumieniem zagłosować za piórkiem. Dla mnie granica między bardzo dobrym a piórkowym tekstem polega na tym, że piórkowy tekst musi mnie jakoś zachwycić. Tutaj zostałem urzeczony, ale jeszcze nie zachwycony. Jednak wierzę, że jeszcze zdołasz mnie zachwycić, pozostając konsekwentnym w tym, jak lubisz pisać. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Dzięki za czytanie i wnikliwe spostrzeżenia, Funie. Uwagi w większości wprowadziłem. Boga sprawdzałem wcześniej, zostawiłem z małej, właśnie by poddać w wątpliwość, choć wiem, że wybrzmiewa na jedynego.

O konkursie Centara nie wiedziałem, ale i tak bym nie wysłał. To samo się tyczy e-zinów. Już to pewnie gdzieś mówiłem, ale piszę w konkretnym celu. Chciałbym kiedyś wydać powieść, może trylogię, coś na kształt powieści Sandersona, czy nawet Canavan. Coś, co da ludziom przyjemność na kilka wieczorów. Nie będę drugim Simmonsem, czy Herbertem, znam swoje ograniczenia. Dlatego szlifuję warsztat i pomysły właśnie w takim kierunku. Co nie znaczy, że nie chcę i nie napiszę nic na mocno poważnie. Ba, uwielbiam takie klimaty, dylematy psychologiczne, ale to na razie nie ten etap.

Napisałeś, że Ci się podobało i to mi wystarcza. Pogodziłem się już z tym, że czytelnicy portalu NF lubują się w innej literaturze. Co nie zmienia faktu, że dobrze się tutaj szlifuje warsztat.

Czytałam z zainteresowaniem, podobały mi się opisywane szczególiki z życia Willego (co prawda japońskie sedesy, które podmywają i osuszają istnieją już od dawna ;p ale zawód bohatera – projektowanie wanien i opis prezentacji produktu – rewelka). Byłam zachwycona, do momentu, gdy Lilu (nawiązanie do 5 elementu?) wybiegła z mieszkania. Wiedziała przecież, że jest klonem i wiedziała, że zadaje się z człowiekiem. Widziała jego reakcje na kontakt fizyczny i w tak przedstawionych realiach, musiała wiedzieć, co je powoduje. Reakcja na odmowę pocałunku, ucieczka w ogóle poza Miasto wydała mi się absurdalna, wszak parę godzin wcześniej Willy był jedynie klientem, któremu proponowała burgery z sosem koperkowym. Wydarzenia od Strefy do końca to, niestety ale prostolinijne odhaczanie punkt po punkcie do celu z happy enem. Czytało się ok, ale narobiłeś apetytu na dużo więcej no i dużo więcej z tematu można było wycisnąć.

Miło, że wpadłaś. Sedesy są, ale nie chowają się jeszcze w ścianach. ;)

Co do Lilu (imię było gdzieś w głowie, ale to nie bezpośrednie nawiązanie), czy kobiety nie zachowują się czasami absurdalnie, Bello? :) Zwłaszcza w sferze uczuć? Rozumiem jednak, że brakowało Ci lepszego portretu psychologicznego dziewczyny. Padły już takie uwagi. Jeśli chodzi o “drugą część”, to od początku miało być opowiadanie SF połączone z opowieścią drogi. Zdawałem sobie sprawę, że to trochę ryzykowne na portalu NF.

Fajnie, że kilka rzeczy Ci się podobało i to mnie cieszy.

Pozdrawiam.

Się wtrącę… Ekwilibrystyka na lichej linie, z tym pytaniem o absurdalnym zachowaniu kobiet. Jak dla mnie, to absurdalne pytanie. ;)

Mnie też zachowanie Lilu wydało się mało wiarygodne. I w tym cała sprawa, bo możliwe że nie nie było absurdalne, tylko niewystarczająco umotywowane w tekście. W tym cały myk. 

Opowiadanie SF połączone z opowieścią drogi jest u nas ryzykowne?

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Hm. Opowiadanie bym kategoryzował jako ryzykowne bądź nie, jeśli startuje w jakimś konkursie – na tekst lub na… piórko. Cóż, myśląc w takich kategoriach można się trochę podłamać, bo zwyczajnie nie istnieją historie, które zadowoliłyby i zachwyciły wszystkich. Darcon chyba sugeruje, że na NF mało osób docenia obyczajówkę i abstrahując od tego czy tak jest, czy nie, polecam nabyć zdrowsze podejście, według którego forum to miejsce, gdzie można przede wszystkim poznać opinie, a dopiero w drugiej kolejności zasmakować docenienia. ;)

Tak, Jasna Strona chyba dobrze sprecyzował, mówiąc o obyczajówce lżejszego kalibru. Pisząc o ryzyku miałem na myśli ilość związanych z tym “czytań”.

Nadszedł czas głosowania, to powiem jeszcze jedno.

Wzruszył mnie ten tekst. Co zresztą udawało Ci się już wcześniej, ale wtedy były to tylko momenty i zawsze miałem jakieś ale. Teraz nie miałem.

Łatwiej jest napisać wzruszającą tragedię niż chwytający za serce tekst z dobrym zakończeniem. Do kiczu jest blisko z obu tych pozycji, ale w przypadku tekstu “pozytywnego” jakoś ten kicz bardziej bije po oczach. Tobie się udało poprowadzić czystą i ładną opowieść omijając pułapki przesłodzenia.

Czytałam w warunkach, które uniemożliwiały zrobienie łapanki, także tym razem tylko wrażenia ogólne – gdybym mogła, troszkę rzeczy bym wypisała. Ze dwa razy mignęła mi nieprawidłowość w zapisie dialogu typu “brak kropki po kwestii dialogowej, gdy po półpauzie występował opis”. Skasowałabym ponadto sporo przecinków, przede wszystkim po zwrotach otwierających zdania. Tu mogę dać przykład, bo już pierwszy akapit zwrócił moją uwagę:

“Ci[-,] mieszkający na najwyższych kondygnacjach wieżowców, sięgających wysoko ponad chmury. Na niższych piętrach blisko siebie pobudowanych budynków, dzień i noc wyglądały tak samo. Zresztą[-,] Miasto żyło trybem dwudziestoczterogodzinnym, granica dnia i nocy dawno się już zatarła.”

Ze dwa razy też zabrakło gdzieś zaimka zwrotnego. Przykład z samego końca: “Serce zabiło jej szybciej. Oczy zaszkliły [+się].”

 

Fabularnie niestety nie zostałam zaspokojona (;p). To znaczy tak – zacząłeś bardzo fajnie, podobała mi się wykreowana przez Ciebie rzeczywistość. Udatnie zaakcentowałeś te wszystkie interesujące szczególiki (skojarzyło mi się trochę z tym odcinkiem Black Mirror gdzie jeździli na rowerkach dla kasy), byłam zaciekawiona co będzie z tą dziewczyną-klonem… I nagle co, dziewczyna strzeliła focha, który wydał mi się zupełnie nieracjonalny po tym, jak miło traktowała chłopaka i przyjmowała do wiadomości jego fobie. Nagle trzask-prask, ucieka z bezpiecznego Miasta w nieznane z byle powodu? No nie, nie.

Potem podobało mi się przedstawienie podstarzałego małżeństwa, stworzyłeś bardzo sympatyczną parę. Ale potem znowu dołek – nie kupiłam kompletnie tej wyprawy przez płaskowyż. Po prostu nie wydało mi się wiarygodne, by wydelikacony chłopaczek nawet po przygotowaniach dał radę takiej wyprawie. I ten mdły happy end. Ok, rozumiem, że chłop dla kobity może wiele zrobić. Ale tu jakoś mi to nie zagrało, nie dopięło się. Serio nie mógł poczekać tych kilku tygodni więcej, aż się ociepli? ;)

Podsumowując: początkiem obiecywałeś coś innego niż dałeś, przynajmniej z mojej perspektywy. A szkoda.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Wracam z komentarzem piórkowym.

Miałem kłopot z opowiadaniem. Bo zaraz po przeczytaniu nie czułem pełnej satysfakcji – szczegóły w poprzednim komentarzu. Nie wszystkie elementy mi się układały. I dopiero później coś zaskoczyło – no tak, to przecież była baśń!

Dziś więc przeczytałem jeszcze raz. Teraz więcej łapię, a zachowanie wobec dziewczyny i dobroć małżeństwa mają więcej sensu. Teraz cała droga bohatera, porzucającego niezłą fuchę, ma rację bytu. Historia awansowała ze średniej na dobrą, dopełniając poprzednio zauważone szczegóły. Nie wiem, czy interpretuję zgodnie z Twoją wolą, ale w tej konwencji tekst ma więcej sensu i dał mi więcej radości.

Na plus także mniejsze szczegóły – oryginalna praca bohatera, pewien klimat. To Ci się udało.

Czy to wystarczyło na piórko? TAK.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Siem,

zdaje się, że mój słowotok Cię drażni, więc postaram się nie przeciągać.

Fabularnie, ten tekst to takie pomieszanie cholernie zgranych motywów, z których nie wychodzi nic naprawdę oryginalnego. Najpierw taki trochę Blade Runner wymieszany z Piątym Elementem, drugim odcinkiem Czarnego Lustra i całą kupą innych futurystycznych tworów, których klimatu, generalnie, nie jestem entuzjastą. Druga część z kolei to takie typowe Karate Kid wymieszane z kinem drogi. Całość natomiast napisana, no… w porządku. Bez żadnych fajerwerków i zachwytów, ale też bez znużenia i zgrzytania zębami.

Można by więc powiedzieć, że wyszła taka zupełna przeciętniawka (minus na swój sposób kiepscy bohaterowie, ale o tym niżej), jednakże, jakkolwiek nie poprę nominacji do piórka, potrafię ją zrozumieć. Przede wszystkim i mimo wszystko, opowiadanie wciąga i czyta się je naprawę dobrze, tak przyjemnie po prostu. I to na tyle, że nie męczył mnie nawet klimat Miasta (fakt, było trochę moim zdaniem niepotrzebnych dłużyzn, ale, generalnie, nie poczułem się przytłoczony). Poza tym, choć tutaj nie wybrzmiało to tak, jak mogłoby, a nawet powinno (zdecydowanie za bardzo spłyciłeś te motywy), generalnie lubię karate kidy, a jeszcze bardziej lubię motywy drogi, więc zagrało mi to zupełnie nieźle.

A byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie herosy tego eposu. To znaczy Will jeszcze, jeszcze – sam kiedyś, dawno temu, pół życia będzie, poszedłbym za pewną dziewczyną na rozstaje i jeszcze dalej (czego jednak robić nie musiałem – i bądź za to pochwalony), więc potrafię ten jego durny, samobójczo-masochistyczny romantyzm zrozumieć – ale Lilu to inna para majcioszków. Jej reakcja po nieudanym pocałunku wypadła strasznie teatralnie, a późniejsza ucieczka z Miasta, choć niby pokazuje czytelnikowi, że to wcale nie było aż tak sztuczne, paradoksalnie tylko podkreśla absurd całej sytuacji.

Na wszelki wypadek nie powiem, że całkiem możliwe, iż tak to wygląda wyłącznie z samczego punktu widzenia, więc, niestety, nie znajduję na usprawiedliwienie tego mega-focha żadnego sensownego argumentu. Co więcej, na tle tej ucieczki późniejsze wzdychanie Lilu za Willym również wypada wybitnie… no cóż, niemęskoosobowo. Generalnie, taka opera mydlana, która ni jak mnie nie przekonuje.

Na koniec dodam jeszcze, że bardzo fajnie wykreowałeś za to Cotteyów: też niby tacy… hmmm… scenariuszowi, ale świetnie zagrani – ciekawe, przyjemne, a przy tym bardzo wyraziste i spójne postaci, jak dla mnie chyba najmocniejszy element całego tekstu.

Poza tym myślę, że na długo zapadnie mi fragment rozmowy z pierwszym policjantem – było w tym coś naprawdę mocnego.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Jeden wieczór i sporo komentarzy. Loża wyraźnie przyśpiesza. :)

 

Coboldzie, Twoje zdanie już znałem z nominacji i jeśli początkowo mnie zaskoczyła, to później zdałem sobie sprawę, że pewne struny grają dla nas podobnie przyjemnie. I jeszcze jedno, na co pewnie niewielu zwróciło uwagę. To moje kolejne, czwarte już z rzędu (Fantastów nie liczę i mam jeszcze anonimowego szorta) opowiadanie, w którym nikt nie ginie. A to wcale nie jest taka łatwa sztuka. ;) Może się wyspecjalizuję. :)

 

Jose, przyznam się, że Black Mirror nie znam, a nie tylko Ty o tym wspomniałaś. Będę musiał kiedyś zobaczyć. Co do focha Lilu, bronię go. Cieniu też pisał o mega fochu. :) Myślę, że to się kobietom zdarza, ale tak, wiem, że dziewczyna ma zbyt słaby portret psychologiczny i związek pomiędzy jej wcześniejszym zachowaniem a "fochem" jest słabo udokumentowany. Błędy poprawiłem, choć kilka już wcześniej wskazywano (zostawiłem "Ci", tak, dla podkreślenia wagi słowa). Dobrze łapiesz. ;) Pracujesz jako korektorka?

 

NWM, cóż, chyba Twojego "TAKa" się spodziewałem. Wyjątkowo mało marudziłeś pod opowiadaniem w pierwszym komentarzu. :) To jest tak, że zdaję sobie sprawę ze słabszych punktów opowiadania, ale też boję się limitu. Cieszę się, że mimo 66k znaków, niewiele osób marudziło na dłużyzny i to raczej mimochodem, niż jako główny zarzut, więc tu jest sukces. Myślę, że w następnym opowiadaniu nie będę się już ograniczał.

 

Cieniu… Doceniam zwięzły i kompaktowy komentarz, jak na Twoje standardy. I chyba udało Ci się w nim zawrzeć, to co chciałeś. Rozumiem twoje argumenty, choć nie wszystkie podzielam. Nie załapałem zupełnie porównania do Karate Kid. Myślałem sobie, że wyobraźnia ludzka nie zna granic, ale później doszedłem do wniosku, że dużo rzeczy wrzucasz do wspólnego wora, jeśli Ci się nie podobają. Były jednak wątki, które Ci się podobały i z tego się cieszę.

 

W pierwszych moich opowiadaniach bywało różnie z tym co się podoba i nie, często jednych chwytało to, co innych odrzucało. Ostatnio wnioski są raczej jednolite i to też cieszy. Pozwala lepiej precyzować kierunek podróży.

Dzięki. 

No wiesz, chodzi o motyw rasowego ciamajdy, który najpierw dostaje od życia porządnie w kość – zazwyczaj bardziej dosłownie niż w przenośni – ale potem spotyka jakiegoś swojego sensei, który przygotowuje go do Bardzo Trudnej Misji i robi zeń prawdziwego faceta. Widzisz analogię?

Rozwiń, proszę, motyw jednego wora, bo chyba Cię nie rozumiem, a lubię dowiadywać się o sobie nowych rzeczy.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Willy nie był ciamajdą, miał swoje fobie, jak wiele osób, radził sobie w życiu dobrze, miał status i dobrowolnie z tego życia zrezygnował. 

Gdzie tu widzisz sensei? Jego własną determinację? Pomogło mu kilka osób. I Mase i Muelie i Hurey i nawet wyrachowany przemytnik Denson. Czy to nie tak, jak życiu? Gdy pomagają Ci czasem obcy ludzie? Idąc Twoim tokiem rozumowania, życie każdego z nas to takie Karate Kid. I to jest rozwinięcie, o które prosiłeś.

Ech… Bierzesz to zbyt dosłownie.

Willy był typową “filmową ciamajdą”; schematycznym gościem, który nie potrafił sobie w ogóle radzić w środowisku, w którym się znalazł (dobrowolnie, czy nie) i gdyby nie było kogoś, kto nauczył go potrzebnych umiejętności, takiego typowego sensei (tutaj w tej roli Muelie i Hurey, którzy go uratowali, a potem wytrenowali, nauczyli walczyć z fobią, przystosowali do życia poza Miastem i, przede wszystkim, nauczyli, jak radzić sobie w drodze na płaskowyż – najbardziej to jest zaznaczone właśnie przez konkretne instrukcje tej pary, które chłopak przypomina sobie na różnych etapach podróży; ergo – sam wyraźnie zaznaczyłeś ich w roli Mistrzów), po prostu by zginął. Nie musisz się z tym zgadzać, ale dla mnie schemat jest oczywisty. Co nie zmienia faktu, że pewnie i owszem, każde z nas w jakiś sposób i przy różnych okazjach bywało w pewnym sensie takimi Karate Kidami. Tutaj jednak to jest rozpisane po prostu filmowo – na tym oparłeś sporą część swojej fabuły, punkt po punkcie, więc analogia, moim zdaniem, jak najbardziej na miejscu.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Ile książek czytałeś i ile filmów widziałeś, Cieniu, gdzie główny bohater jest na początku dobry (lub silny), a na końcu zły (lub słaby)?

Darconie, w sumie chciałabym pracować jako korektorka. Jest coś fajnego w znęcaniu się w pracy nad tekstami ;) Ale do tego trzeba mieć wykształcenie/kursy, bo inaczej nikt mnie nie weźmie. Na razie zupełnie nieoficjalnie pomagam tam, gdzie mogę się przydać – tutaj, w Szortalu, w Smokopolitanie, w Fantazmatach, przez krótki czas także w Bramie ;) W każdym razie zawsze się cieszę, jeśli moje uwagi faktycznie komuś pomagają.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Mówisz poważnie, Jose? Myślałem, że w czasach, gdy naprawdę brak fachowców liczą się przede wszystkim umiejętności, a nie papiery. Wydawało mi się, że teraz weryfikuje się umiejętności, a nie wykształcenie.

Od cholery (bywały nawet takie filmy/książki, gdzie bohater na końcu ginie z tego osłabienia, albo dlatego, że obrał złą stronę mocy), ale nie wiem, co to ma do rzeczy w ogóle?

I nie wiem, w czym zasadniczo tkwi problem? Dla mnie Twój tekst w pewnym konkretnym aspekcie doskonale wpisał się w schemat opowieści, których fabuła w całości opisuje drogę protagonisty “od zera do bohatera” w taki właśnie, a nie inny sposób. To, że jedni na początku są zwykłymi chłopakami, którzy później zostają ninja, a inni z cherlawych hipochondryków, którzy przesiedzieli całe życie w jakiejś bańce, zamieniają się w gości zdolnych przewędrować samotnie półtora miesiąca po skutym lodem zadupiu, nie ma żadnego znaczenia, bo chodzi o konkretny schemat, a nie o szczegóły. Użyłem konkretnego tytułu wyłącznie dla uproszczenia i zobrazowania powyższego schematu.

Nie musisz się ze mną zgadzać, Twoje prawo, ale ja zdania nie zmienię – moje prawo.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Problem w tym, że poszedłeś w swoim uproszczeniu zbyt daleko i nie jest już ono uproszczeniem, a wypaczeniem. Żeby było jasne, nie bronię opowiadania, ani użytych schematów. Tak, często występują one w literaturze i filmie. Ale moje opowiadanie nie jest Karate Kid. Tak samo, jak bordowy i różowy to nie czerwony. Willy nie był cherlawy, a fobia to nie to samo, co hipochondria. Tak samo, jak każdy, zdrowy mężczyzna, musiałby się przygotować do takiej wyprawy.

Mógłbym Ci wymienić jeszcze kilka istotnych różnić, ale po co? Wszedłeś już na swoją drogę sensei i nic Cię z niej nie zwiedzie.

Tak samo, jak każdy, zdrowy mężczyzna, musiałby się przygotować do takiej wyprawy.

Toż o tym cały czas mówię, tyle że Ty potraktowałeś pewne zwroty dosłownie i obraziłeś się w imieniu swojego bohatera, i teraz doszukujesz się wypaczeń i innych niestworzonych rzeczy tam, gdzie ich nie ma. A ja wciąż uważam, że oparłeś rozwój Willy’ego, to jego przygotowanie do wyprawy, na schematach a’la Karate Kid. Przy czym, powtórzę raz jeszcze, dla mnie to nie była wada tekstu, więc nadal nie wiem, o co cała ta idiotyczna awantura.

Tak czy inaczej chyba doszliśmy do punktu, w którym muszę odmówić jakiejkolwiek zasadności dla kontynuowania tej dyskusji, więc nie będę jej już ciągnął.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Myślałem, że w czasach, gdy naprawdę brak fachowców liczą się przede wszystkim umiejętności, a nie papiery.

Teoria teorią, a w praktycznie każdym ogłoszeniu dla korektora masz “udokumentowane wykształcenie kierunkowe” ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Ta praktyka to trochę teoria. :) Tak, każdy wrzuca w ogłoszeniu informacje o profilowanym wykształceniu, ale faktycznie, patrzy przede wszystkim gdzie i co się robiło. Wykształcenie schodzi na dalszy plan. Udzielasz się w wielu miejscach, nie od dzisiaj. To ma znaczenie, powiedziałbym, że nawet duże. Wysyłaj CV, a jestem pewien, że ktoś odpowie.

Dzięki :)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Bardzo długo się zastanawiałam nad tym tekstem.

No, nie przepadam za romansidłami. Człowiek przeczytał jeden, to zna już wszystkie. Takie to wszystko hollywoodzkie, słodkie, przewidywalne… Zgadzam się z Cieniem, że przemiana głównego bohatera schematyczna. Do szczytu sztampy zabrakło tylko bogatego i przystojnego dupka, którym początkowo interesuje się dziewczyna, zamiast zwrócić uwagę na tego nieśmiałego i bezbarwnego chłopaczka, który tak ją kocha…

Ale nie chcę Cię krzywdzić moimi prywatnymi gustami.

Świat budujesz mało oryginalny w podstawowych założeniach, ale już ciekawszy w szczegółach. I ładny. Podobał mi się zawód protagonisty. I tacy ludzie będą potrzebni, nie tylko żołnierze i hakerzy.

Aha, do mnie też nie przemawia foch dziewczyny. Sorry, ja bym nie chciała wiązać się z idiotką, która z takiej pierdoły robi problem. Ale faceci nigdy nie byli rozsądni w uczuciach…

Plusik za happy end. Lubię, kiedy nikomu nie dzieje się krzywda.

Jestem na TAK, jednakowoż widzę pole do poprawy rozwoju.

Babska logika rządzi!

To nie jest taki zły pomysł z tym bogatym dupkiem, Finkla. :) Zobacz, a gdyby tak ten bogaty dupek zrozumiał swój błąd i przeprosił ich? I życzył wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia? To mamy normalnie 2w1. I morał dla czytelnika i dla wirtualnego dupka oraz jemu podobnych. I gdyby tak młodzi od razu wyprawili wesele. Wiesz, huczne, dużo zabawy i tańców. Wiadomo przecież, że nie każdy lubi czytać, prawda? Niektórzy lubią się pobawić, popić… Mamy więc 3w1. :) I gdyby tak jeszcze na tym weselu daleki kuzyn pana młodego rozpoznał w nim byłego żołnierza Navy Seals, Team Six. Oddziału, który załatwił bin Ladena? Że ta słabość bohatera to była taka udawana, przez skromność. To mamy też ratowanie świata i 4w1 i… szampon!

I tak się właśnie robi biznes. :)

Do miłego. :)

Dupek nie po to jest dupkiem, żeby coś rozumieć i przepraszać. ;-)

Babska logika rządzi!

No i po biznesie… Tak to my kasy nie zarobimy, Finkla. :)

Ciekawy świat odmalowałeś, Darconie, i to całkiem plastycznie. Byłam w stanie w trakcie lektury sobie wszystko elegancko wyobrazić. A przy wędrówce Willy'ego przez zimową krainę sama poczułam jego odmrożenia. 

Ja się czepiać romansu nie będę, bo dla mnie to nie jest główny element opowieści. Jasne, jest wyjątkowo silne początkowe zauroczenie Lilu, ale bardziej odbieram to i ją jako impuls do zmiany życia chłopaka. Taki swoisty katalizator. I to mi się podoba i tej interpretacji będę się trzymać. 

Co mi się jeszcze szczególnie spodobało, to praca Willy’ego. To, że w tej strasznie stechnologizowanej cywilizacji potrafi pracować i tworzyć rękami. Uczyniłeś pierwszoplanowym bohaterem nie jakiegoś programistę, ale człowieka, który potrafi stworzyć coś realnego. Na dokładkę coś, co pozwala mu dalej przeżyć. To dla mnie jedna z największych zalet tekstu, która zapewniła wysoką satysfakcję z lektury.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Tak, Lilu to w pewnym sensie katalizator. :) O taki właśnie chodziło mi wniosek. :) Ktoś, oprócz Ciebie, jeszcze to zauważył. Zostawiłem kilka delikatnych śladów w tekście, które miały prowadzić w tym kierunku, ale być może niebyt wyraźnie.

Chyba wszystkim podobała się praca Willy’ego i jego robótki ręczne. :)

Jeśli jesteś zadowolona z lektury, to tylko się cieszyć.

Chyba wszystkim podobała się praca Willy’ego i jego robótki ręczne.

Ja sama lubię robótki ręczne ;) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Czyli jest nadzieja, że w przyszłości nie wszystko będzie wychodzić spod palców na klawiaturze. :)

Nie ma takie sumy, za którą by się zgodził.

 

Znalazłem literówkę :).

 

Przeczytałem część komentarzy i widzę, że powtarza się taka sama opinia: że opowiadanie średniak, sztampa, kino drogi, wątek miłosny, bla bla. A ja bardzo lubię i wątki miłosne, i kino drogi, i zgrabne wykorzystanie znanych motywów, i nie zgadzać się z większością, dlatego powiem, że opko bardzo przypadło mi do gustu.

Naprawdę fajna przemiana głównego bohatera. Kibicowałem mu. Mam nadzieję, że będzie szczęśliwy, tam gdzie zaszedł. 

Cieszę się, że znalazłeś tutaj coś dla siebie. :) Ech, te literówki, toż to zmora. :)

Poszli więc do zi-kafelki

Chyba kafejki. :)

 

Podobało mi się takie niespieszne, sielankowe opowiadanie. Fragmentami trochę za prosto, a dialog z odrzuceniem nieco nienaturalny, ale nie ma co się powtarzać zwłaszcza, że nie psuje wrażeń z całości. Przyjemnie spędzony czas.

Najbardziej polubiłem Hureya, był najbardziej “żywy” z bohaterów. Chętnie przeczytałbym historię jego i ludzi spoza Miasta. :)

Rany, te literówki nigdy się nie skończą. :) Tak, Hurey jest swój chłop. ;) I tak, miałem już uwagi, że wątek Strefy Obsługi mógłby być szerszy. Może kiedyś pomyślę o jakimś pobocznym wątku…

Dzięki za komentarz.

Zaczyna się bardzo ciekawie, ale potem jest już górki.

 

Pierwszym najsilniejszym elementem tego tekstu jest wizja przyszłości. Udało się tu odnaleźć oryginalność we wtórności, w sensie, że to nie jest nic zaskakującego, tak sterylno-aplikacyjna przyszłośc, ale szczegóły się liczą i sposób podania i to było BARDZO ciekawe.

 

Drugą siłą był wątek miłości w takim środowisku, nie dośc, ze między człowiekiem a klonem, to jeszcze on i te jego apki. To było super.

 

I od wszystkiego tego odchodzimy w momencie ucieczki. Zaczyna się już wtedy mało interesująca historia o Strefie, potem trekking, no i finał, który finałem w zasadzie nie jest, bo łączy wprawdzie rozerwany wątek, ale satysfakcji nie daje.

 

Zawiodła więc fabuła. Był pomysł na tło, pewnie i Strefa by się broniła, gdyby wpleść w to właśnie dobrze prowadzony, ciekawy wątek miłosny.

Dzięki za redakcyjny komentarz, Malakhu. 

Tak, drobiazgi spodobały się większości osób. I większość wskazywała tą samą słabość opowiadania. Zastanawiałem się, czy teraz napisałbym opowiadanie inaczej, chyba nie. To znaczy wątek Lilu na pewno bym rozbudował, ale trekking opowieść drogi by pozostała. Taki był plan od początku. Zapewne można to wszystko lepiej połączyć, ale nie wiem, czy bardziej rozbudowanym wątkiem miłosnym. Mam wrażenie, że raczej stereotypowo myślę w tym zakresie.

 

Apki, kierujące interakcją, to fantastyczny pomysł.

 

Rany, Draconie, jaki ten wykreowany przez Ciebie świat jest w gruncie rzeczy dobry. Ja bym tak nie mogła.

Wskazałeś ten tekst (skądinąd ładny – mi się tam opisy drogi podobały) jako przykład przemiany bohatera – i choć z tym bym się nie do końca zgodziła – sama decyzja o opuszczeniu miasta jest nagła, a kurs męstwa przyśpieszony, jak to ujęła reg – to składa się to wszystko do kupy, a to jest chyba najważniejsze.

Niemniej widzę, o co Ci chodziło, choć będę broniła prawa do tego, żeby moi bohaterowie się nie zmieniali – bo moje historie nie są tak optymistyczne jak Twoje ;) 

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Tutaj zajrzałaś. :) Myślałem, że bardziej Cię skusi tekst o miłości. :)

Świat to się chyba wszystkim podobał, ktoś go porównał z lekka do Blade Runnera i byłem z tego dumny. :) Dzięki za wskazanie plusów.

To prawda, w ciężkich tematach chyba trudniej o zmianę, przynajmniej spektakularną.

Myślałem, że bardziej Cię skusi tekst o miłości. :)

Po pierwsze: a ten to niby o czym jest? ;)

Po drugie: dlaczego? O.o

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Faktycznie, jest. :)

Piszesz obyczajówkę, założyłem więc z marszu, że szybciej się skusisz na miłość w tytule. :)

Nowa Fantastyka