- Opowiadanie: maciekzolnowski - Demon ruchu

Demon ruchu

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Demon ruchu

W godzinach rannych na szlaku niebieskim łączącym Halę Boraczą z Rajczą i zahaczającym przy okazji o Suchą Górę pojawił się niespodziewany turysta. Trasa nie należała do zbyt popularnych i stąd wspomniana niespodzianka w postaci samotnego piechura. Ludzie nie wiedzieć czemu omijali to bajkowe miejsce pełne rozległych polan widokowych tak charakterystycznych dla Żywiecczyzny-dziczyzny i obierali inne zgoła cele, jak na przykład: Halę Rysiankę, gdzie do niedawna jeszcze zaglądały płochliwe z natury rysie, Halę Lipowską, Żabnicę Skałkę, Abrahamów, a także oczywiście Redykalny Wierch, gdzie owce wychodziły uroczyście na redyk.

Dziwne i straszne legendy krążyły na temat szlaku niebieskiego, a aurę niesamowitości można było wyczuć dosłownie na każdym kroku. Niejeden wędrowiec tu zbłądził, niejednego diabli porwali, a demonologia uroczyska obfitowała we wcale pokaźny katalog najrozmaitszych biesów, rusałek, ludków, skrzatów i latawic, które rzekomo w tych stronach czyniły piekielne harce. Nie dziwi przeto, iż zarówno miejscowi, jak i przyjezdni unikali przemieszczania się wszędzie tam, gdzie – jak głoszono – licho nie śpi. A mowa tu o okolicach Suchej Góry, Surpaja Gronia, Hali Michalskiego i polany Cukiernica Wyżna.

Objawienie się nagłe turysty mogło zastanawiać tym bardziej, iż pora była niewdzięczna, a przy tym bardzo wczesna, czas słotny i deszczowy. Gdzieniegdzie rwące potoki mieszały się z gęstą gliną i tworzyły z nią zdradzieckie manowce, fałszywe skróty i złudne przejścia, utrudniające poruszanie się po raz wytyczonym szlaku. Mokre bicze dżdżu smagały niemiłosiernie wszystko, co napotkały na swej drodze, a na zaczerwienionej z zimna twarzy pielgrzyma-piechura rozbryzgiwały się efektownie w łzawe różańce połyskujących kropel.

Z kolei okoliczny las śródgórski, mglisty i dziwnie nierealny – rzec by można kinowy – wył żałosnym wielogłosem, polichóralnie, tu i ówdzie uginając się pod nawałem wody skapującej z nieba i naporem wichru, który łamał drzewa i rzucał nimi niczym żongler w przypływie szału maluśkimi piłeczkami.

W takiej malowniczej, a przy tym surowej scenerii, żwawo kroczył mężczyzna przeszło dwudziestoletni, o mocnej, atletycznej budowie ciała, niewysoki i nieduży, choć wysportowany i umięśniony solidnie. Stłumione przez ciężkie chmury światło wschodzącego z wolna słońca, przecedzające się z trudem, oświetlało twarz starannie ogoloną, podłużną i o szlachetnych rysach, z grymasem zaciętości wkoło wąskich, niepokaźnych ust. Wędrowiec był sam. Nikt nie przerywał na poły sennego i na poły zwykłego, najzwyklejszego takiego sobie dumania.

Zresztą cała okolica zdawała się pogrążona w niejakim letargu: drzemały wiecznie zielone świerki, tęgo przez wodę zroszone, śniły swój sen rozbujane w monotonnym rytmie sosny, nawet zwierzęta – skryte gdzieś nie wiadomo gdzie wilki, niedźwiedzie i rysie – spały błogo i smacznie. Znużony i ululany marszowym ruchem plecak przechylił się lekko na bok i marzył o ciepłych rajach turystycznych, wszystkich po kolei. Wypuszczona z rąk mapa ześlizgnęła się po lekkiej wspinaczkowej kurtce i wylądowała na poprzetykanej kałużami glebie. Na stronie tytułowej widniał napis: „Worek Raczański w skali 1 do 15000”, obok – długopisem od niechcenia nabazgrolone nazwisko właściciela: Adam Zacny.

W którejś sekundzie podróżny ocknął się, przetarł zaspane oczy i powiódł nimi po otoczeniu. Nie wiedział, skąd ani dokąd zmierza, po co tu przyszedł, toteż na jego twarzy ukazał się wyraz dezorientacji i zdziwienia. Lecz już zawitał na usta uśmiech pobłażliwej rezygnacji, a nawet czegoś w rodzaju pogardy. I szczupła żylasta ręka machnęła ot, tak jakoś od niechcenia, po czym na powrót przyszedł radosny półsen, który można by chyba nazwać transem. Na koniec Zacny wyjął zza pazuchy wodoszczelny dyktafon, ziewnął, kichnął, jeszcze raz ziewnął i włączył nagrywanie, dopiero teraz przemówił:

Szlak na rozwidleniu kusi, by nim iść, podążać, kiedy promyki słońca późnym popołudniem robią się złote, żółte, srebrne, zielone, brązowe, niebieskie, a nawet czerwone. Stabilizacja? Och, nie, nie. Za chwilę będzie już zupełnie ciemno, ale człowiek sobie myśli: „jest dobrze, będzie lepiej” i wędruje tam, gdzie nie powinien. A potem wpada w zdradliwe zaułki nocy. Jest sam w obcym lesie pełnym niewysłowionych tajemnic. Nie widzi szlaków, które jeszcze przed chwilą kusiły namiastką bezpiecznej przystani, cywilizacji, ogniska bacówki gdzieś na małej zagubionej polance. Ale efekt jest odpowiedni i zawsze ten sam, zawsze taki sam. Niemniej jednak warto być może ulec choć raz tej pokusie wspaniałej, radosnej. Albo zatrzymać się choć na chwilę na rozwidleniu, które do siebie przyciąga jak magnes, zadumać się i poczuć moc światła złapanego w iglaki, uwięzionego gdzieś na firmamencie sklepienia koron drzewnych, wystawionego na pokuszenie, na naszą zgubę i takie piękne zatracenie się w wędrówce, górskiej pielgrzymce”.

Tu skończył, zadumał się i zapadł w półsen. O czym myślał? O życiu zapewne, o tym, że mu to życie ciąży nadmiernie, że go zanadto absorbuje i odrywa od spraw najważniejszych. A co było dla niego najważniejsze? Otóż koncentracja liczyła się najbardziej, zamknięcie się w sobie, w hermetycznym świecie myśli i uczuć własnych, a nade wszystko ucieczka przed wszelkimi rozpraszaczami, przed zalewem spraw bieżących, zarówno tych zawodowych, jak i domowych. I właśnie teraz znajdował się w stadium jednej ze swych spektakularnych eskapad.

Ni z tego, ni z owego zjawiał się ten ekscentryczny człowiek o kilkaset kilometrów od rodzinnej mieściny, na drugim krańcu Polski, Ukrainy, Słowacji, w Żywcu, Kłodzku, Drohobyczu lub w jakiejś czwartorzędnej miejscowości na Śląsku Cieszyńskim. Budził się ku niezmiernemu swemu zdziwieniu w jakiejś nieznanej bacówce, kolibie albo chatce studenckiej, którą oglądał po raz pierwszy w życiu. W jaki sposób nagle trafił w to obce środowisko, tego nie potrafił wcale wytłumaczyć. Wypytywani o to pracownicy peteteku mierzyli szczupłego dziwaka ciekawskim i nieco ironicznym spojrzeniem, a następnie informowali go o oczywistym stanie rzeczy. Oto przybył przedwczoraj wieczorem, zjadł kolację i poprosił o pokój, do którego udał się niezwłocznie. Podczas kolejnych dni wałęsał się po okolicy, wyszukując – jak się zdaje – miejsc ustronnych, nieobleganych przez turystów i znacznie, znacznie oddalonych od siedzib ludzkich. Preferował szlaki dalekobieżne zagubione gdzieś na pograniczu polsko-słowackim i zahaczające o rezerwaty przyrody, ciągnące się aż po horyzont, sprawiające wrażenie takich, co nigdy się nie kończą.

Było coś magicznego w tych Adaśkowych tułaczkach, a mianowicie ich bezcelowość oraz niepamięć zdarzeń minionych, czyli amnezja obejmująca wszystko, co wydarzyło się od chwili wyjścia z domu aż do momentu przybycia w nieznaną i dziką krainę. O ile charakter fenomenu przedstawiał się nader intrygująco, o tyle jego drugie dno, bo takowe istniało, o czym wiedział wyłącznie sam zainteresowany, jawiło się jako zdecydowanie ciekawsze i o wiele lepiej rzecz tłumaczyło.

Tak czy owak po powrocie Zacnego do domu wszystko szło jak dawniej, wszystko prezentowało się znowu jako zwyczajne, normalne i szare. Tak było aż do momentu zainicjowania kolejnej improwizowanej odysei. A najciekawszym ze wszystkiego okazywał się stan umysłu podczas rzeczonej „ucieczki”. Jakaś ciemna moc wyrywała Adama z domu, pędziła w dziką głuszę, zapraszała najpierw na dworzec, potem do lasu, jakiś nakaz, nieprzezwyciężony imperatyw wyciągał go z wygodnego łóżka wśród głębokiej nieraz nocy, wiódł niby lunatyka albo straceńca przez labirynt mrocznych uliczek i wysyłał w daleki świat. Następowała jazda przed siebie, na chybił trafił, po omacku, jakieś przesiadki, przystanki tu i ówdzie, wreszcie postój w pewnym mieście albo i wiosce, pod gołym niebem, nocleg w ambonie myśliwskiej w jakimś borze, nie wiadomo dlaczego tu właśnie, a nie gdzie indziej, potem wędrówka w stronę słońca albo księżyca, ku stropom niebieskim jaśniejącym wszystkimi swymi świecznikami, ku światom nieznanym, zwykłym i niezwykłym… i równoległym, byle dalej, dalej, dalej, i tak aż do upadłego, do utraty tchu… wreszcie fatalne przebudzenie się w obcej i dziko cudzej okolicy. Był to rodzaj transu, w którym także i teraz człek ów się znajdował. Co można było o sprawie powiedzieć ot tak, po prostu? Ano to tylko, że “uchodźca” wyjechał skądś, zmierzał dokądś i ani słowa więcej.

Zacny powtórnie wyjął zza pazuchy dyktafon, ziewnął, kichnął, jeszcze raz ziewnął i włączył nagrywanie. Dopiero teraz wystartował ze swym ulubionym cytatem z dziennika Karłowicza, którego nigdy i nigdzie, nawet tutaj na górskich ostępach nie wahał się deklamować:

Tłumy ludzi przechadzały się po Krupówkach, korzystając z cudnej pogody. Doleciał mię zaraz na wstępie głos niewieści: 'Ale tego, co wczoraj było z różą, pan przecie nie może brać na serio”, a parę set kroków dalej męski: 'To jest zniewaga, której ja nie daruję'. Pomyślałem sobie wówczas, żem jest już między ludźmi, że skończyły się te cudne dni, gdzie nie zajmowałem się poziomemi myślami, gdzie bujałem po górach i dolinach tatrzańskich, zapatrzony w ich piękność, zapomniawszy, że tam ktoś w róży szuka szczęścia, a kto inny szafuje honorem zapewne w jakiejś błahej sprawie! Dziś, kiedy to piszę, przysłuchując się od czasu do czasu monotonnemu kapaniu deszczu, kiedy wyjrzę przez okno na góry, obległe mgłą ołowianą, dziś wydaje mi się wycieczka moja marzeniem sennem: zdaje mi się, żem bujał w przestworzu, gdzie wiecznie słońce świeciło, gdzie nie dochodziły dźwięki mowy ludzkiej i gdzie zapomniałem o moich nadziejach, rojeniach na przyszłość i o namiętnościach, co duszą człowieka miotają".

Tu skończył, zadumał się, spuścił głowę i zapadł w półsen. Po krótkiej pauzie Adam Alojzy Zacny poprawił przechylony na prawo plecak, wyprostował się i zapalił, ignorując kompletnie nieubłagany upływ czasu. Właśnie przestało lać i zrobiło się zdecydowanie cieplej, zdecydowanie przyjemniej. Nareszcie można było porozglądać się po okolicy, porozciągać do woli i rozprostować skurczone z zimna członki. W pewnej chwili, kiedy Zacny dopalił ulubioną fajkę i z psykiem otworzył puszkę kolejnego "ciemnego zimnego", zapewne dziś nieostatnią, wyjrzało złote słońce, przebiwszy uprzednio żelazny pancerz chmur. I tak to właśnie bywało, że czasem leciał jeden porterek bałtycki za drugim, szły jedne solone paluszki po drugich… albo czipsy, albo czekoladki, innym znów razem „uciekinier” pościł jak asceta, mknąc przez pagóry, z górki i pod górę, z górki i pod górę, i tak przez wiele, wiele godzin, bez jedzenia oraz wody, o suchym – że tak powiem – pysku. Miał uczucie niesmaku, niemal wstrętu na myśl o petetekach i wszystkich tych przewodnikach oraz goprowcach. Traktował ich zawsze jako swego rodzaju skazę, symbol niedoborów całego wędrówkowego systemu, ucieleśnienie ludzkiej niedoskonałości na tle doskonałego przecież świata naturalnego. Tymczasem on, Zacny marzył o trasach ustronnych, które wyprowadziwszy raz człowieka w głuszę nigdy już nie wiodły go ku żadnym tam sztucznie narzuconym celom, ni kresom, ni granicom. Gra toczyła się więc o – by tak rzec – boską nieskończoność, a nawet o jakąś alegoryczną wizję nieosiągalnej dla zwykłego śmiertelnika wieczności. Tu celem pozostawał wyłącznie ruch dla samego ruchu, a nie zdobywanie szczytów czy bicie rekordowych czasów przejścia z punktu A do B.

W pewnej minucie Adam Alojzy przebudził się i spojrzał przytomnie po okolicy. Ku swemu ogromnemu niezadowoleniu stwierdził, że nie jest sam. Przed nim znajdował się starzec o długiej brodzie oraz ciekawskim, wyjątkowo chytrym spojrzeniu. Czyżby posiwiały Karłowicz? A może Lenin? Nie, co to to nie, żaden z nich. Nieznajomy zauważył natychmiast to zmieszanie i przywitał się najuprzejmiej jak mógł:

– Dzień dobry, kawalerze!

– Dzień dobry – burknął.

– Łaskawy pan z daleka?

– Nie jestem w tej chwili nastrojony towarzysko. W ogóle lubię wędrować w milczeniu przeważnie i nigdzie się nie zatrzymywać, jeśli nie jest to konieczne.

Niezrażony odpowiedzią starzec przygładził długą brodę, uśmiechnął się i ciągnął dalej ze spokojem godnym stoika:

– O! Nic nie szkodzi. Szybko nabierze kawaler rozmachu. Człowiek jest z natury istotą społeczną.

– He, społeczną, dobre sobie.

– A może jest szanowny kawaler głodny? Tu nieopodal znajduje się barć, a jest tam i całkiem pokaźna pasieka. Pokażę panu. No – zachęcał starzec – chodźmy prędko!

Nagle rozwarło się lub – jak kto woli – załamało zielone sklepienie w pobliżu Suchej Góry, dokładnie tam, gdzie jeszcze do niedawna wyrastała przed człowiekiem na metr w stu procentach niedostępna ściana krzewów, gęstych i kłujących niczym róże albo dzikie maliny. Mimo wstępnego oporu, wędrowiec posłusznie podążył za sędziwym człowiekiem o fizjonomii greckiego mędrca, bo też i co miał do stracenia, prócz tych dziesięciu niezagospodarowanych minut, które zapewne spędziłby na dumaniu w samotności, jak zwykle zresztą.

A tam za kurtyną niewiedzy rozciągała się po sam horyzont niemożliwie ogromna polana, na niej zaś stała pasieka złożona z miliona, biliona białych jak śnieg uli o niesamowitych kształtach, z których każdy zdawał się wyjątkowy i niepowtarzalny. Plątanina ścieżek wytyczonych między pszczelimi domkami stanowiła najprawdziwszy ideał niekończącej się trasy, gdyby zechcieć tędy łazić i zwiedzać. Oszołomienie zmysłowe i wszystkie te dziwne rzeczy, jakie dzieją się w naszych głowach w momentach szczególnie doniosłych przyszło nagle i w sposób naturalny. Po prostu Adam nie mógł zrozumieć, jak do tego doszło, że ten swego rodzaju skansen, będący w istocie matecznikiem przyrody, ale tej innej, bardziej ucywilizowanej i z całą pewnością dopieszczonej ludzką ręką, ostał się w tak niesamowicie zjawiskowym oraz w pewnym sensie nietkniętym stanie, i to w okolicach zupełnie przeciętnej góry albo góreczki, o określonych, a więc i ograniczonych wymiarach. Jak mógł się tu zmieścić przez nikogo niezauważony i zajmujący na pierwszy rzut oka ogromny teren o nieokreślonej bliżej powierzchni? Chciał o to spytać dziwnego mędrca, ale okazało się, że w pobliżu nikogo nie ma. Na domiar złego spostrzegł, że nie może nigdzie odnaleźć drogi ani sezamu, przez który wszedł. Czyżby znalazł się w potrzasku? A może miał do spełnienia jakąś ważną misję, o której nikt mu nie powiedział?

Jeden rzut oka w dół, w kierunku stóp sprawił, że odpowiedzi przyszły same. Pomarszczone ręce, styrane, spracowane dłonie, długaśna broda, która urosła nie wiadomo jak ani kiedy, i zwisająca aż do pępka, a do tego wszystkiego brak wyjścia z pasieki – to były wskazówki, których nie mógł ignorować. Z początku zląkł się, a nawet trochę podłamał, jednak z czasem, po dniach, miesiącach i latach spędzonych wśród pszczół pogodził się z nową rolą czyśćcowego – że tak powiem – pszczelarza. A i pozostawało wdzięczne miejscowe plemię owadzie, którego napowietrzne roje zdradzały dziwnie znajome oblicza i komponowały się w podobizny ludzi pozarzynanych na szlakach w przypływie transu albo szaleństwa. Roje te – co należy podkreślić – układały się w wizerunki osób, których los w tak okrutny sposób ze sobą złączył. On, Zacny tylko z nazwiska, ledwie ich pamiętał, oni ledwie go rozpoznawali. Ani on, ani oni nie byli bez winy, bo jak głosi mickiewiczowskie stwierdzenie: „kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie”. Ale niebo znajdowało się wciąż o wiele za daleko. Być może o jedną taką górkę właśnie.

Koniec

Komentarze

Tak coś mi w połowie zaczęło podpowiadać finał. I bingo!

 

Jak zwykle pełne nastroju i klimatu.

Taaaa, tak właśnie jest na długich szlakach (bez tego.…. z finału ;).

W sumie odebrałem ten Twój żart górski trochę jak dowcip o pięknej lady na hiperekskluzywnym raucie dla Vipów. Tej co to grała na fortepianie, a zapytana przez równie dystyngowanego młodzieńca, czyj utwór gra, odpowiedziała też krótko: Aaa, tak sobie tylko zapie…lam!

Bardzo podobna konstrukcja ;).

 

Ale aż tak krótka, acz smaczna the pointa nie zastąpi mi ani niezbędnej kulminacji akcji, ani narastającego suspensu, więc nie zaklikam tym razem.

Uwaga – albo muskularny i mocno zbudowany, albo smukły. Razem to nie gra.

Pozdrawiam

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Próbowałem poczuć ten klimat, jaki można odnaleźć w prozie Grabińskiego. I momentami nawet mi się udawało :)

niby zwielokrotniony do polichóralizmu chór

Nie podoba mi się ten polichóralny chór.

 

rzucał nimi niczym żongler w przypływie szału maluśkimi piłeczkami swymi.

Po co to “swymi”? IMHO nie pasuje do reszty narracji.

przecedzające się z trudem niby w konwulsjach

Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić czegoś, co może się przecedzać w konwulsjach.

Nikt nie przerywał na poły sennego i na poły tego sobie zwykłego, najzwyklejszego dumania.

“Tego sobie”? Usunąłbym to.

Wypuszczona z rąk mapa ześlizgnęła się, następnie spłynęła po lekkiej wspinaczkowej kurtce i wylądowała na pocerowanej kałużami glebie.

Może “ześlizgnęła” zamiast “spłynęła”? W odniesieniu do papierowej mapy, brzmi to dziwnie. I “pocerowana” też mi nie pasuje. Bardziej “poprzetykana”.

Tu skończył, zadumał się, zawiesił, zwiesił głowę i zapadł w półsen.

Zawiesił, zwiesił. Opuścił? Pozwolił opaść (głowie)?

W jaki sposób nagle trafił w to obce środowisko, tego nie potrafił za Chiny wytłumaczyć.

 

nieprzezwyciężony imperatyw wyciągał go z wygodnego wyra wśród głębokiej nieraz nocy

Takie fragmenty, jak te wyrzucają mnie poza stylizowaną narrację Grabińskiego. Chodzi o te “za Chiny” i “wyro”.

wreszcie fatalne przebudzenie się w obcej i dziko cudzej okolicy.

Niepotrzebne “się”.

Alojzy Adam Zacny

Wcześniej piszesz o “adaśkowych wycieczkach”, a teraz dowiadujemy się że to nie Adam Alojzy Zacny, ale Alojzy Adam Zacny. Wycieczki powinny być chyba, w takiej sytuacji, “alojzowe” lub “alojzikowe”.

 

Tu celem pozostawał wyłącznie ruch dla samego ruchu, a nie zdobywanie szczytów czy bicie rekordowych czasów przejścia z "głupiego" punktu A do B.

Rozumiem zamysł wstawienia do tego zdania “głupiego”, ale jakoś mnie to kole w oczy i uszy.

 

Przed nim znajdował się starzec o długiej i siwej brodzie oraz chytrym, wyjątkowo chytrym spojrzeniu.

Dwa razy chytrym. A gdyby tak: “… siwej brodzie oraz podejrzanym/nieprzyjemnym/ciekawskim, wyjątkowo chytrym spojrzeniu”?

 

– Dzień dobry – burkną od niechcenia.

Burknął.

Niezrażony odpowiedzią starzec przygładził efektownie długą brodę, uśmiechną się i ciągnął dalej ze spokojem godnym stoika:

Uśmiechnął.

wprost niemożebnie ogromna polana

I znów niegrabińskość tego “niemożebnie” stawia opór płynności czytania tekstu.

 

Sam pomysł ciekawy. Fajnie, w stylu Grabińskiego, lecisz z tym wszystkimi Boraczymi Halami, Rajczami, śląskami Cieszyńskimi i całą geografią. Kilka zdań za długich, przy których wracać do ich początku i musiałem się moment zastanowić, co właśnie przeczytałem.

 

Na koniec, chciałbym poinformować, że powyższe uwagi nie mają na celu – w żaden sposób – atakowania Twojej osoby, a są związane z moim własnymi, subiektywnymi, odczuciami względem treści.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

 

Known some call is air am

O, a ttoś zaskoczył :) Grabińskiego nie czytałam, może dlatego żadnych skojarzeń nie miałam, na dodatek przyzwyczaiłeś do ulotnych obrazków z Twojej pamięci. A tu opko pełną gębą, z fantastyką na dodatek. No, śliczności. Bardzo mi się podobało :)

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Maćku, nie znam twórczości Stefana Grabińskiego, więc nie mogę ocenić, jak na tle jego dzieła prezentuje się Twój Demon ruchu. Mogę jednak powiedzieć, że opowiadanie przeczytałam z przyjemnością, choć muszę dodać, że po dość długim i bardzo malowniczym wstępie, finał nastąpił, jak na mój gust, zdecydowanie zbyt gwałtownie.

Klikam, ponieważ ufam, że poprawisz usterki. ;)

 

ob­fi­to­wa­ła w wcale po­kaź­ny ka­ta­log… ―> …ob­fi­to­wa­ła we wcale po­kaź­ny ka­ta­log

 

Mokre bicze dżdżu chło­sta­ły nie­mi­ło­sier­nie wszyst­ko… ―> O dżdżu można powiedzieć wiele, ale nie to, że niemiłosiernie chłoszcze mokrymi biczami. Krople dżdżu są bowiem drobniutkie i mogą przemoczyć do suchej nitki, ale nie wychłostać.

 

a na ogo­rza­łej z zimna twa­rzy piel­grzy­ma-pie­chu­ra… ―> …a na zaczerwienionej z zimna twa­rzy piel­grzy­ma-pie­chu­ra

Za SJP PWN: ogorzały «mający śniadą skórę wskutek częstego przebywania na słońcu»

 

gdzieś na małej, za­gu­bio­nej po­śród in­nych po­lan­ce. ―> Czy polanka może zagubić się pośród innych polanek?

 

Otóż kon­cen­tra­cja li­czy­ła się naj­wię­cej… ―> Raczej: Otóż kon­cen­tra­cja li­czy­ła się najbardziej

 

A naj­cie­kaw­szym z wszyst­kie­go… ―> A naj­cie­kaw­szym ze wszyst­kie­go

 

przy­gła­dził efek­tow­nie długą brodę, uśmiech­ną się… ―> …przy­gła­dził efek­tow­nie długą brodę, uśmiech­nął się

 

ogrom­na po­la­na, na niej zaś mo­ści­ła się pa­sie­ka… ―> Czy pasieka na pewno mościła się na polanie, czy może raczej: …ogrom­na po­la­na, na niej zaś mie­ści­ła się pa­sie­ka.

Za SJP PWN: mościć się «układać się na czymś wygodnie»

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie było mnie przez dwa dni z hakiem (cholerny Internet: i z nim źle, i bez niego również źle, a nawet jeszcze gorzej), więc śpieszę z odpowiedzią na komentarze, za które teraz już dziękuję. Przez te dwa dni sporo zmieniałem, co pozwala stwierdzić, że pośpiech (w połączeniu z ADHD) nie jest mile widziany i mi nie służy. Błędy i uchybienia, będzie sporo poprawiania, ale to nic. :-)

Regulatorko Jolko, poprawiam w podskokach, a podskakuję poniekąd też i z radości. Zgadnij czemu. Dzięki za “kliczek” i takie zdrowe wiciami wychłostanie językowe, polonistyczne, wobec czego czuję się, jakbym właśnie wrócił z sauny, a wcześniej jeszcze stoczył krwawy bój-turniej z ortografią i smokami-babolami. Sauna zdrowa rzecz, nie powiem! Czuję się przez to mądrzejszy i lżejszy. I dziękuję. ;-)

A tu opko pełną gębą, z fantastyką na dodatek. No, śliczności. Bardzo mi się podobało.

Bardzo się cieszę, mów do mnie jeszcze, nie ma jakiegoś wielkiego światotwórstwa, ale za to jest obraz czyśćca wg Maćka, pozdrawiam Irko serdecznie. ;-)

Dzięki Rrybaku, również za dowcip. Znam na ogół żarty o muzykach-instrumentalistach, ale ten usłyszałem po raz pierwszy i spadłem z krzesła. Potem wstałem, pozbierałem się, poprawiłem parę rzeczy w tekście i wyrugowałem z niego wyraz “smukły”, zgodnie z sugestią. “Opek” nie w moim stylu, ale pomysł chyba jakiś miałem. Trzeba było po prostu bardziej się postarać. :-)

Dzięki za tak merytoryczny i życzliwy komentarz, Outta Sewer. Trochę mi zajmie poprawienie opowiadanka pod kątem wskazanych przez Ciebie uchybień, ale postaram się jeszcze dzisiaj, najpóźniej wieczorem zakończyć cyzelację. Raz jeszcze bardzo dziękuję. I doceniam to, że poświęciłeś swój czas.

W tym dowcipie jest jeszcze lepiej, bo się go do kulminacji opowiada tonem wysublimowanym jakieś trzy minuty. Typu – Ekskluzywna rezydencja nad oceanem na Wschodnim Wybrzeżu, (a la Wielki Gatsby), podjeżdżaja kolejno RR, wysiadają damy w szynszylach i panowie we frakach, na progu witają ich giospodarze, na szyjach pań wytworne kolie… Najpierw chwila na aperitif i krótkie powitania, potem zaproszenie do sali jadalnej, pod ścianami rzedy kelnerow, wykwintne potrawy, doskonałe wina. Na galerii kwartet smyczkowy z Wiednia delikatnie sączy muzykę…

Po części kulinarnej, szykowanej przez kucharzy sprowadzonych z Prowansji, atmosfera się rozluźnia, panowie przechodza do sali bilardowej i gabinetu pana domu na cygara i koniak, albo szklaneczke wyżynnej Whisky, panie wymieniają się ploteczkami w sali balowej, racząc się delikatnymi likierami.

w pewnym momencie do fortepianu Steinwaya stojącego pod ścianą podchodzi młoda SMUKLA (;D) Lady. Szare jedwabie, garnitur bizyterii – delikatne tanzanity w platynie…

Zasiada do instrumentu i zaczyna grać. Kwartet przerywa, wszyscy goście zasłuchani…. Subtelne tony wypełniają pomieszczenie

W pewnej chwili do instrumentu podchodzi młody SMUKŁY (…;D) gentleman , rasowa twarz, wypielęgnowane dlonie, i pyta:

– Przepraszam, to co pani gra tak pięknie. To Schubert czy Chopin?…

Ona odrywa dlonie od klawiatury, spogląda nań przelotnie i odpowiada :

– A, nie… Tak sobie tylko napierdalam!

 

 

O, tak to własnie trzeba opowiadać muzykom :D

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Widzę, Rybaku, że masz dziś – ale czy tylko dziś? – wenę do pisania i opowiadania. Może warto to wykorzystać? Mówię jako rasowy rozpoznawacz wen i innych lotnych nastrojów ulotnych. Znam życie i wiem, że jak jednego dnia nie skorzystasz z okazji, następnego będziesz co najwyżej prowadził dziennik i zapisywał sny. Może na szczęście Ciebie to nie dotyczy, ale są tacy – wiesz mi – co stan alfa osiągają z niejakim mozołem, goląc się albo siedząc na nocniku telewizyjnym. Inni z kolei włączają tylko kompa, zasiadają przed klawiaturką i już… no właśnie, napierdalają! ;-)

A odpowiednio rozwinięty dowcip… no po prostu cymes and bulba und malina!

Choć za Grabińskim ostatnio nie przepadam, “Demona ruchu” wspominam całkiem nieźle. Maćku, czytało mi się bardzo dobrze, jest – jak to u Ciebie – malowniczo i aż nabrałam ochoty, żeby gdzieś pojechać. 

Może finał rzeczywiście nastąpił nieco zbyt szybko, jednak nie będę narzekać. ;) Nadrobiłeś narracją i udaną treścią. Miły tekst, taki akurat na wczesne popołudnie. 

Zgłaszam do biblioteki :)

 

Cieszę się, Rossa, i bardzo dziękuję za odwiedziny oraz kliknięcie. Tekst w sam raz na popołudnie – powiadasz – a ja dorzucę od siebie, że mnie kojarzy się z wakacjami i ogólnie czasem urlopu, wypoczynku, odskoczni od tej całej rutyny. :-)

No, jest fantastyka, jest nawet coś na kształt fabuły.

Nagromadzenie uli trochę zaskakuje. Naprawdę bilion? Bo tu już wkraczamy na poletko space opery albo zapraszamy do naszych zaświatów braci mniejszych.

Oryginału nie znam, więc nie będę się wypowiadać.

Babska logika rządzi!

Dzięki za czwarty punkcik.

 

A Finkli dziękuję dodatkowo za zauważenie “czegoś na kształt fabuły” w końcu. W końcu się doczekałem. Piszę “Finkla” i widzę przed oczami twarz Sylwii. Jakież to zabawne, że w gruncie rzeczy każdego na tym forum można sobie jakoś zwizualizować, wyobrazić po prostu. Czy tylko ja tak mam? :-) 

 

Naprawdę bilion?

Fakt: przesada! Milion by spokojnie starczył. Choć pokusa otarcia się o… czy też liźnięcia space opery jest, nie powiem, słodka.  

Ach, kurczę, brakuje jeszcze tego jednego punktu i mamy “bibę”. 

A tymczasem tekst zdobył już cztery biblioteczne punkty. Kto da więcej? Żartowałem. ;-)

Cześć!

 

Tekst zdecydowanie przykuwa uwagę bardzo malowniczymi opisami, potrafisz pisać o szczegółach, pozornie zwykłe rzeczy opisać tak, aby stały się niezwykłe. Przeczytałam z przyjemnością, a zakończenie mnie zaskoczyło. Roje pszczół układające się w twarze osób, które zginęły na szlakach to nawet mroczny pomysł.

– Dzień dobry – burkną.

Literówka

Dzięki za łapankę, Alicella. Literówka do poprawki! Robi się! :)

Nowa Fantastyka