- Opowiadanie: Caern - Kroczę Drogą Eanue

Kroczę Drogą Eanue

Lekkie, przygodowe opowiadanie w klimacie fantasy. Tekst służy prezentacji wybranej krainy z uniwersum, które zostało skrojone pod autorski system gry RPG.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Kroczę Drogą Eanue

1.

Najpierw kamyki ułożyły się w kształt wyprężonego penisa. Następnie w miejscu moszny zawirowały drobiny piasku, które przesypały się wzdłuż prącia, by za chwilę wytrysnąć przez jego czubek.

– Bardzo śmieszne – skomentował Ramse Angem.

– Przecież używam Talentu, tak, czy nie? – odparł z przekąsem Fiohn. Ramse westchnął głęboko.

– Dość mam na dzisiaj kutasów.

– Szkoda – mruknął zalotnie Fiohn, wpatrując się w opiekuna. Ramse był wysoki i sprężyście zbudowany. Pod miękkim materiałem tuniki grały atletycznie wyrzeźbione mięśnie.

– Nie żartuj sobie.

– Mogę skończyć już teraz.

– Zostało ci jeszcze pół godziny. Stęskniłeś się za obrożą?

Fiohn uśmiechnął się głupawo, po czym skupił na kamykach, które pod wpływem poruszonej energii, ułożyły się w imię “Ramse”. Zaraz potem litera “e” rozsypała się, a litera “s” wskoczyła na początek wyrazu.

– Dorosły człowiek – westchnął zrezygnowany opiekun.

Fiohn podniósł się, otrzepał spodnie z piasku i podszedł do barierki.

– Wypuść mnie już i dawaj ozdobę.

Na brukowanym dziedzińcu umieszczono sześć wysokich, stalowych klatek. Trzy z nich były zajęte, w tym jedna przez Fiohna. Każda miała za zadanie chronić otoczenie przed energetycznymi umiejętnościami zamkniętych wewnątrz Adeptów. Ramse otworzył drzwi, a wilgotne zawiasy skrzypnęły nieprzyjemnie. Fiohn wyszedł i przeciągnął się. 

– Mam dla ciebie nową obrożę – powiedział Ramse. Wyjął z kuferka błyszczącą obręcz, pokrytą kolistymi wzorami. – Bródka wysoko – polecił.

– Ach, ta sztuka współczesna – uśmiechnął się Fiohn. Był tego samego wzrostu, co Ramse, lecz zdecydowanie chudszy i nie nosił się tak, jak ludzie z Ŝiohan. Zamiast zwiewnych tunik i tog, wolał plisowaną spódnicę i skórzaną kurtkę. Miał godną podziwu dykcję i przyjemny dla ucha, wibrujący głos.

Gdy na szyi zamknął się zatrzask, Fiohn poczuł nieprzyjemny dreszcz. Nowa obroża była inna i nie chodziło tylko o ozdoby w modernistycznym stylu. Poprzednia, w przypadku użycia mocy, powodowała silny ból głowy. Tym większy, im poważniejsza próba użycia techniki magicznej. Jakie było działanie nowego zabezpieczenia, tego Fiohn nie wiedział. Jeszcze.

– Spodoba ci się – powiedział Ramse.

– Przecież nie mam zamiaru nielegalnie używać Talentu – oświadczył Fiohn z łobuzerskim uśmiechem.

– Mam dla ciebie robotę. – Ramse zmienił temat.

– Oczywiście, mistrzu prokuratorze.

– Nie jestem prokuratorem. Ja tylko współpracuję z sądem jako specjalista…

– Do spraw kontroli energii osobistych – uzupełnił Fiohn. – Wiem, wiem. Co to za robota?

– Idealna dla ciebie. Dobrze płatna. Połazisz trochę po lesie i będziesz opiekunką.

– Milutkich młodzieńców?

– Bądź poważny. Pójdziesz teraz na spotkanie i będziesz się zachowywał kulturalnie. 

– Jasne, jasne.

– To konserwatywna rodzina.

– Ojojoj – Fiohn udał zgorszenie.

– Jeśli dostaniesz stawkę, o jakiej myślę, to zostanie ci już niewiele do spłaty.

– Prosta robota Fiohna opiekunki, dobrze płatna. Rozumiem, że w cieniu też znajdę jakąś treść?

– Zaraz ci wszystko wyjaśnię.

Fiohn wysłuchał nieoficjalnej części zadania, cwaniacko się uśmiechając.

– Wiedziałem.

– Miej oczy dookoła głowy – pouczył Ramse.

– Do zobaczenia za jakiś czas. – Na odchodne skazaniec klepnął opiekuna w pośladek.

 

2. 

Pałac rodziny Ŝannae znajdował się na zalesionym wzgórzu, tuż poza obrębem murów miejskich. To spokojna i zadbana okolica, zasiedlona przebogatymi posiadłościami ŝiohańskich dostojników. Drogi oplatające wzgórze, utwardzono kamiennymi płytami, które nosiły oznaczenia cechowe sprzed tysiąca lat.

Eihadd lan Ŝannae był czystej krwi ellionem. Zdradzał go nie tylko kształt wąskich i lekko czubatych uszu. Miał smukłą sylwetkę, ciemne włosy, oliwkową cerę i wydatne kości policzkowe. Takich jak on pozostało na świecie niewielu, ponieważ stare rasy już dawno się wymieszały. Rodzina Ŝannae była jedną z niewielu zachowujących czystość rasową.

Eihadd przyszedł na spotkanie w bogato zdobionej szacie, obwieszony srebrną biżuterią, z której wyróżniały się ażurowe naramienniki. Oznaczenia epoletów sugerowały, że Eihadd był Adeptem. Zgodnie z ŝiohańską etykietą, stanął przed Fiohnem wyprostowany, w oczekiwaniu na oddanie stosownego hołdu. Na szczęście jego gość nie był prostakiem. Może nie brylował na salonach, ale zachować się umiał.

– Dzięki Eanue, że przywiodła mnie do ciebie – wyrecytował Fiohn, lekko pochylając głowę. Gdyby nie był Adeptem, musiałby klęknąć.

– Prowadzi nas wszystkich na Most Einadan – odparł Eihadd i zaraz pochwalił:

– Człowiek znający formuły. Aż dziwne, że Ramse nie wysłał mi kolejnego rzezimieszka. Fiohn nar Feanor, zgadza się?

– Po prostu Fiohn.

– To szlachetne nazwisko. Wstydzisz się rodziny?

– Raczej ona mnie.

Eihadd poprowadził korytarzem. Srebrne kinkiety zwieńczone lampami olejowymi, ozdabiały kremowe ściany z błyszczącego kamienia. Wzdłuż marmurowej kolumnady ustawiono rzeźby Adeptów w antycznych ubraniach, prawdopodobnie dzieci Eanue.

– Znasz ich imiona? – zapytał Eihadd.

– Oczywiście. Znam wszystkie mity.

Z korytarza przeszli do równie bogatego salonu. Na widok przepychu brwi Fiohna podjechały do góry. Zwrócił uwagę na tapicerkę foteli, wykonaną z kosztownego materiału, wyszywanego misternym, roślinnym splotem.

Eihadd wskazał na balkon. Stała tam młoda dziewczyna. Miała może osiemnaście lat i wyglądała jak żeńska wersja Eihadda: szczupła, wysoka, o cerze nieco ciemniejszej od ojca. Jej oczy promieniowały ciepłem i życzliwością, co dodawało dziewczęcej twarzy nieodpartego uroku. Sprawiała wrażenie delikatnej, a jednocześnie pogodnej istoty.

– A oto powód naszego spotkania. Moja córka, Lili.

– Mam ją poślubić? – Fiohn wypalił bez namysłu. Eihadd spiorunował go spojrzeniem, lecz zachował powagę.

– Unia naszych domów z pewnością byłaby owocna – odparł dyplomatycznie – ale przeznaczenie zaprowadzi moją córkę gdzieś indziej.

Lili zauważyła poruszenie w salonie. Jej twarz postmutniała na widok gościa.

– Tato, czy to znaczy, że jednak muszę odejść? – odgadła z lękiem w głosie. – Z jakimś bandziorem? – dodała, wskazując na uśmiechniętego Fiohna.

– Proszę, hamuj się – rzekł pojednawczo Eihadd. Na jego twarzy rysowało się zakłopotanie.

– Nie chcę opuszczać domu – upierała się Lili.

– Nie mamy wyboru. Musisz to zrobić i koniec. A teraz zacznij się wreszcie szykować.

– Przecież to przestępca. Nie widzisz obroży?

Lili była pod wielką presją, Fiohn odgadł to od razu. Najwyraźniej próba odwiedzenia ojca od podjętej decyzji przypominała zawracanie rzeki patykiem. W oczach Eihadda rysowała się determinacja i ani krzty wyrozumiałości dla własnej córki. Oboje wiedzieli, że sprawa ma tylko jedno rozwiązanie. Mimo wszystko, dziewczyna nie poddawała się, doprowadzając ojca do złości.

– Przecież zgodziłam się już na jedno – wypomniała Lili. – Czy to za mało?

Fiohn zastanowił się, co dziewczyna mogła mieć na myśli, lecz cokolwiek to było, wyprowadziło Eihadda z równowagi.

– Dosyć fochów – zezłościł się. – Wyjdź.

Dziewczyna zmierzyła ojca spojrzeniem pełnym żalu, po czym wybiegła z salonu, trzaskając drzwiami.

– Wybacz – powiedział Eihadd. – Mogłem cię uprzedzić.

– Nic nie szkodzi – odparł Fiohn. – Złość dodaje jej uroku.

– Zatem będziesz miał okazję zakosztować tego uroku o wiele więcej, ponieważ twoim zadaniem będzie…

– Przeprowadzić ją Drogą Eanue – wtrącił Fiohn. – Domyśliłem się.

– To naprawdę nietypowe – skomentował Eihadd. – Ramse wysłał mi bystrego człowieka. Mam nadzieję, że nienadmiernie bystrego.

Fiohn puścił tę uwagę mimo uszu.

 

3.

Dzień był suchy i pogodny. Przebiegająca w poprzek nieboskłonu wstęga Mostu Einadan, jaśniała w świetle wschodzącego słońca. Wiatr leniwie poruszał listowiem, wypełniając okolicę przyjemnym dla ucha szumem zieleni. Fiohn czekał przed bramą wjazdową posiadłości Ŝannae. Przysłuchiwał się trelom leśnego ptactwa i zaciągał świeżym powietrzem. Z zamyślenia wyrwał go dziewczęcy głos.

– Pan jest przewodnikiem, tak?

Fiohn odwrócił się i zobaczył Lili. Odruchowo uśmiechnął się do ślicznotki. W jego ocenie, była dobrze przygotowana do podróży. Wysokie buty, dobre do długich marszów, spodnie i koszula, luźna kurtka, niewielki plecak. Do pasa przytroczyła bukłak i kaletkę. Jasne włosy związała w warkocz. Za jej plecami pojawiło się dwoje młodych ludzi.

– Mów mi Fiohn. A ci dwoje to kto?

– Kari i Dun. Służba.

Kari była nastolatką o gęstych, czarnych włosach. Dun wyglądał na starszego. Mógł mieć ze dwadzieścia lat, był wysoki i silnie zbudowany oraz uzbrojony w imponujących rozmiarów okuty kij.

– Niewolnicy – uzupełniła Lili. Przewodnik wzdrygnął się, ponieważ organicznie nie cierpiał niewolnictwa. Szczególnie, że sam mało co nie został jednym z nich. Lili wychwyciła zniesmaczone spojrzenie.

– Dobrze ich traktujemy.

– Pewnie. – Fiohn machnął ręką. – Każdy tak mówi. Nie przejmuj się mną, księżniczko.

Ruszyli we czwórkę drogą, która łagodnym łukiem prowadziła w dół wzniesienia. Spokojny marsz w cieniu wiekowych drzew sprawiał Fiohnowi przyjemność.

– Powiedz coś jeszcze – poprosiła go Lili.

– Co chcesz, żebym powiedział?

– Cokolwiek.

Fiohn nie miał nic przeciwko temu, ponieważ lubił mówić.

– Góry przekroczył i szerokie morze, ludzi porąbał i stratował zboże – wyrecytował starą fraszkę “Na Arcymistrza Eutara”. – Adeptom przewodzi, siłą wziął Itlinę, jednak wciąż zostaje wściekłej kurwy synem.

Lili zachichotała.

– Masz piękny głos – oceniła radośnie.

 

4.

W lasach, pokrywających centralną nizinę Ŝiohan, kryło się sporo leśniczówek, szczególnie w sąsiedztwie traktów. Budowanie miejsc odpoczynku dla podróżników to wielowiekowa tradycja, o której władze Rady Eanue nie zapomniały. Wyglądały one różnie; czasem jak wiejskie chałupy, czasem jak proste wiaty, niektóre zadbane, inne zapomniane i zapuszczone. Ta, którą odnalazł Fiohn, była drewnianym domkiem, o cienkich ścianach z desek, skrytym w cieniu wysokiej brzozy. Konstrukcję wzniesiono na solidnych, drewnianych pylonach, aby utrudnić zwierzętom dostanie się do środka.

Fiohn pierwszy wdrapał się po schodach i odsunął drzwi. Wnętrze było zakurzone, w kątach zalegały pajęczyny, ale było sucho. I pusto. Na środku izby piętrzyła się sterta porąbanych drew. Ktoś, kto niedawno tu nocował, miał na tyle taktu, by przed odejściem narąbać drew i ułożyć je wewnątrz.

– Tu się zatrzymamy – zadecydował przewodnik.

Noc zapowiadała się chłodna i wilgotna, co podróżnicy odczuli, zanim zapadł zmierzch. Fiohn zrzucił bagaże i zajął się rozpaleniem ognia. Po chwili w kamiennym palenisku zakwitły płomienie.

Kari zawiesiła nad ogniem czajnik i zrobiła swej właścicielce aromatycznej herbaty. Po zjedzeniu kilku pasków suszonego mięsa, obie ułożyły się do snu. Tymczasem Dun wyszedł na zewnątrz dozbierać drewna i sprawdzić okolicę. Fiohn był zadowolony. Otaczała go cisza drzemiącego lasu, przetykana trzaskiem palącego się ogniska. Wyjął z torby brązową cygaretkę. Odpalił ją i głęboko się zaciągnął.

– Król zaległ na łożu, głuchy na żony krzyki. Odpalił cygaro i obmyślał wojenne triki – wyrecytował, wypuszczając obfity kłąb dymu.

Skupił się na rytualnym przeglądzie broni. Miał w zwyczaju robić to niemal codziennie podczas każdej podróży, jeśli tylko droga nie nastręczała kłopotów. Wpierw karabinek: sprawdził stan ładunków, natłuścił je, osuszył spłonki, przeliczył kule i wyczyścił lufę. Popijając winem, zabrał się za szablę. Z radością gładził czyste ostrze, które po naoliwieniu migotało w świetle ogniska.

– Mogę się przysiąść? – spytała Lili, zawinięta w koc.

– Oczywiście, księżniczko – odparł Fiohn, szczerząc się do dziewczyny. Patrzenie na nią sprawiało mu przyjemność.

– Nie mogę zasnąć – przyznała się. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz nocowałam w lesie.

– No cóż, przywykniesz. A może z czasem polubisz?

– Kiedyś mama często zabierała mnie i siostry na wyprawy.

– Dlaczego przestała?

– Zmarła.

Fiohn podniósł spojrzenie znad szabli. W oczach dziewczyny odbijały się płomienie. Sprawiała wrażenie smutnej.

– Przykro mi – odpowiedział. – Ile miałaś lat?

– Siedem.

– Czy to prezent od niej? – spytał, wskazując bransoletę, którą Lili nerwowo pocierała.

– Nie – odparła. – To tylko ozdoba.

Wrodzona empatia podpowiedziała przewodnikowi, że za tym kawałkiem biżuterii kryła się jakaś bolesna historia.

– Dlaczego ty w ogóle musisz to robić? – zapytał.

– Co?

– Drogę Eanue. Po co ci to? Mało kto podejmuje aż takie ryzyko, żeby dopełnić ceremoniału.

– To kwestia polityki. Ojciec liczy na objęcie stołka w Kancelarii Mistrzów. Bez przychylności Arcymistrza nic nie osiągnie, a on jest bardzo konserwatywny. Dlatego wysyła mnie w drogę, żeby nikt nie mógł ojcu zarzucić lekceważenia obyczajów. Moja starsza siostra zrobiła to już dawno, a młodsza zrobi zaraz po mnie. Wiesz, że dotyczy to szczególnie Adeptów.

– Ciekawe, że o tym wspominasz. Przecież ty Adeptką nie jesteś.

– No, nie – odparła Lili, choć Fiohn odniósł wrażenie, że dziewczyna coś przemilczała. – Chodziło mi o ojca.

– Eihaddowi musi naprawdę zależeć na tej posadzie, skoro wysyła cię w dzicz – podsumował Fiohn. – Ludzie mają różne motywacje, żeby to robić. Jedni wierzą, że spłynie na nich energia Eanue i da im siłę. Inni, że to buduje charakter. A jak twój ojciec? Czy on sam kiedykolwiek przeszedł Drogę?

– Tak, w młodości. Ojciec nie jest przesądny, nie wierzy w odradzającą się energię. Dziadek wierzył, więc zmusił tatę.

– Gdybym ja miał taką córkę – oświadczył Fiohn – na pewno nie wysłałbym jej w gęsty las, na pastwę zboczeńców i gwałcicieli.

Lili zaśmiała się.

– No dobrze, dość już o mnie. Teraz ty mi coś opowiedz – zainteresowała się. – Uwielbiam słuchać twojego głosu.

Przewodnik uniósł brwi i uśmiechnął się.

– Powiedz mi, dlaczego nosisz obrożę? – zapytała. – Chyba, że jesteś jednym z tych mruków, którzy kryją wszystko w sobie.

– Zdecydowanie nie. Dla mnie każda tajemnica przypomina żarzący węgielek. Obroża to część wyroku.

– Co zrobiłeś?

Fiohn westchnął na myśl o przeszłości. Zapatrzył się w palenisko, na którym ogień cierpliwie trawił kolejne polano.

– Urodziłem się z przeciętnym Talentem, albo nawet mniej niż przeciętnym. Zrobiłem stopień Adepta z miernym wynikiem. To nie wystarczyło, żeby dostać jakąś dobrą posadę. Musiałem zająć się czymś innym. Ponieważ pół życia spędziłem w górach i miałem trochę doświadczenia w armii, to zacząłem szkolić wojskowych. Uczyłem ich wspinaczki, przetrwania w trudnych warunkach, tropienia i tak dalej. Po paru latach nadarzyła się okazja, żeby dorobić. Poznałem kilku kwatermistrzów, znalazł się towar i kupcy. Przyłapali mnie na gorącym uczynku.

– Kradzież, przemyt, kontrabanda – podsumowała Lili. – Za to się nie dostaje obroży.

Fiohn znowu westchnął.

– Nie. Miałem za mało oleju w głowie, żeby nie fikać. Kiedy mnie aresztowali, wywiązała się bójka. Zamiast pójść grzecznie, zacząłem się bronić. Zmiotłem jednego oficera z klifu, dwóch usmażyłem. Wszyscy zmarli. To była piękna scena, mówię ci, księżniczko. W strugach deszczu, w świetle piorunów.

– Przestępstwo z użyciem techniki magicznej.

– Dokładnie. Takie sprawy od razu przechodzą pod jurysdykcję prokuratorów.

– I co?

– Prokurator był wielkoduszny i dał mi wybór. Dwadzieścia lat niewolnictwa bez prawa do wykupu albo druga opcja.

– Obroża?

– Grzywna, chłosta, pięć lat więzienia i pięć lat blokowania Talentu na wolności.

– Blokowanie Talentu jest nieludzkie. I niebezpieczne.

– Owszem. Dlatego raz na miesiąc mam okazję posiedzieć w klatce. Zdejmują mi obrożę i pozwalają pobawić się energią.

– To straszne. – Lili wpatrywała się we Fiohna, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć.

– Tak? – zachęcił. – Coś ci chodzi po głowie?

– Nic. A chłosta? Ciężka była?

– Dość opowieści – uciął Fiohn, a jego twarz spoważniała.

– Przepraszam, nie chciałam…

– Cicho bądź – warknął. Chwycił karabinek i podniósł się z podłogi. Zaskoczona Lili przestraszyła się nie na żarty.

– Co się dzieje?

Fiohn nie odpowiedział. Podszedł do drzwi i przez chwilę wsłuchiwał się w odgłosy, dobiegające z zewnątrz. Lili cofnęła się pod ścianę i złapała za rękę zaskoczoną Kari. Obie z lękiem wpatrywały się w przewodnika.

– Coś słyszysz?

Fiohn kucnął przy framudze, złapał za uchwyt i ostrożnie przesunął drzwi. Do środka wpadło orzeźwiające, wilgotne powietrze. Po chwili usłyszał ciężkie sapanie. Opuścił broń i wrócił do paleniska.

– Dun wraca z drewnem – wyjaśnił.

Gdy chłopak zasunął za sobą drzwi i rzucił gałęzie na podłogę, Fiohn zarządził odpoczynek. Lili była niepocieszona. Liczyła na więcej nocnych opowieści, niesionych niskim, wibrującym głosem opiekuna. Jednak ten był nieugięty. Oznajmił, że jest zmęczony i usiadł w rogu izby. Owinął się płaszczem i pozwolił, aby głowa powoli opadła mu na pierś. Tej nocy zasnął z dłońmi zaciśniętymi na broni.

 

5.

Kilka następnych dni marszu upłynęło pod znakiem wesołych opowieści. Lili nie była pewna, która z nich była prawdziwa, a która wzięta z książek przygodowych, lecz nie miało to znaczenia. Pogoda była piękna, ruch na trakcie duży, a głos przewodnika przyjemny dla ucha. Nawet wiecznie naburmuszony Dun rozchmurzył się i zaśmiał się z kolejnej dykteryjki.

Drużyna zatrzymała się na brzegu Jeziora Glendeach. Według legendy, wędrująca Mistrzyni Eanue spotkała na skraju doliny stado wyczerpanych żurawi, które cierpiały z powodu suszy. Eanue sprowadziła dla nich obfity deszcz, który napełnił dolinę wodą. W ten sposób miało powstać wielkie jezioro.

Miejsce roiło się od pielgrzymów. Na rozległej polanie płonęło kilkanaście ognisk. Obozowiska skupiły się wokół kamiennego posągu żurawia. Rzeźba wysokości dwóch dorosłych ludzi wyszła spod wyjątkowo sprawnego dłuta. Wielu przybyszów z różnych zakątków Ŝiohan składało pod rzeźbą kwiaty, miski z agrestem, ciecierzycą i wszelkiej maści pożywieniem. Każdy twierdził, że jego dar był ulubionym smakołykiem wędrującej Eanue.

Lili skupiła się na medytacji, klęcząc w cieniu rzeźby. Fiohn rozsiadł się pod drzewem i z uśmiechem gapił się na kształty podopiecznej. Podziwiał jej idealną figurę, szczególnie, gdy dziewczyna dotykała czołem ziemi przed każdą zwrotką inkantacji.

– Patrzył mąż o mięśniu stalowym, jak ruda niewiasta doiła krowy. Dziewczyna ochocza, jak święty obrazek, wpadła w sidła rycerza niebawem.

– Robisz to specjalnie, prawda? – zapytała Lili, nie odrywając spojrzenia od posągu.

– Oczywiście. Twój ojciec nie płaci mi za milczenie.

– Mam rozumieć, że dopłacił ci za umilanie mi czasu koszarową poezją?

– Ranisz mnie, księżniczko. – Fiohn udał oburzenie. – Ta koszarowa poezja, to fragment tyrady historycznej, którą spisał wielki bard i poeta, Ode an Havn. Na pewno uczyłaś się o nim w szkole.

Lili pokręciła głową z niedowierzaniem. Wykonała ostatni pokłon i podeszła do Fiohna.

– Mój rycerz w lśniącej zbroi – skomentowała, gładząc go po włosach. – Taki elokwentny.

Spomiędzy drzew wychynął starzec w długiej tunice. Fiohn poderwał z ziemi karabinek, a Dun chwycił kij z okuciami.

– Wybaczcie – zagaił gość. – Czy pozwolicie mi zasiąść w waszym towarzystwie? 

– Coś z jeden? – warknął Dun.

– Jestem Tuan Slaege – przedstawił się człowiek, gładząc długie, siwe wąsy. – Przyszedłem złożyć pokłon duchom przodków.

– Wybacz pani – służący nastroszył się. – Nie potrzebujemy towarzystwa.

– Zapraszamy – wtrąciła Lili, ignorując niewolnika. – Chodź, dziadku. Nie słuchaj tych prostaków. Żuraw jest dla każdego.

Wędrowiec podziękował i zdjął plecak. Wyciągnął z niego mały czajnik, który zawiesił nad ogniskiem.

– Pozwolicie, bym zaparzył herbaty? – zaproponował Tuan. Fiohn zamiast odpowiedzieć, zwrócił się do Lili.

– Powinniśmy ruszać – zalecił, nie spuszczając starca z oczu.

– Zostańmy tu na noc – zaproponowała dziewczyna. – Zachód słońca niedługo, a tu jest tak uroczo.

– Moglibyśmy zrobić jeszcze kawałek drogi – dyskutował przewodnik. – To dopiero pierwsze miejsce medytacji.

– Nie podoba mi się ten dziad – burknął Dun.

– Mi też nie – zgodził się Fiohn.

– Coś zbyt miły.

– I za szybko się do nas przykleił.

Fiohn i Dun mówili ściszonymi głosami, jakby obawiali się, że ktoś ich usłyszy.

– Chyba żartujecie? – zdziwiła się dziewczyna. – Dziadek nie miał gdzie rozpalić ogniska, więc…

– Zapytał, czy może się dosiąść – dokończył Fiohn. – Dlaczego akurat do nas? Bliżej miał do tamtych ognisk.

– Mój bohaterze – nalegała Lili, obdarzając Fiohna uroczym spojrzeniem. Położyła na jego piersi dłoń. – Nie daj się prosić. To nieładnie nie ugościć kogoś na trakcie, przy ognisku.

Fiohn zmiękł pod wpływem spojrzenia dziewczyny i postanowił:

– Niech ci będzie. Dun, rozstaw namiot dla księżniczki. Kari, zajmij się posiłkiem. I przypilnuj czajnika pana Slaege.

– Doskonale – ucieszył się starzec. – Wrócę, gdy woda się zagotuje. – Tuan z wesołą miną, poszedł do posągu. Złożył na cokole miskę pełną szarych, wysuszonych liści, po czym klęknął i skupił się na medytacji.

Gwar, otaczający posąg żurawia nasilił się. Przy ogniskach rozkręcały się rozmowy, opowieści, a nawet śpiewy.

– Coś ty taki nieufny? – zagaiła Lili.

– Powiedziałbym, że ostrożny.

– Naprawdę sądzisz, że taki dziadek mógłby nam zaszkodzić?

– Nam nie, ale tobie? Owszem.

Lili zapatrzyła się w opiekuna. Na jej twarzy ponownie zakwitł uroczy uśmiech.

– Zdecydowanie wolę, gdy recytujesz sprośne fraszki.

Rozmowę przerwało pojawienie się Tuana, który kucnął przy czajniku z gotującą wodą.

– Poczęstuję was czymś niezwykłym – rzekł.

Czymś niezwykłym okazała się aromatyczna herbata. Gdy Lili spróbowała gorącego wywaru, jej twarz rozpromieniła się.

– Przepyszna – oceniła. – Co to za gatunek?

– Z mojej własnej uprawy – pochwalił się Tuan Slaege. – Tym się zajmuję. Herbata to moje życie.

Slaege z błogim uśmiechem przygotował dolewkę.

– Ten szczep nazywam Viz Ŝimlach. Sadzonki sprowadził mój ojciec z prowincji Barruk, bardzo dawno temu. Udoskonalił je, doprowadził szczep do perfekcji. Od pięćdziesięciu lat kontynuuję dzieło seniora.

– Ma niezwykły smak – pochwaliła Lili – i jest delikatna. Przypomina mi łąkę i polne kwiaty.

– Masz wyczucie, droga pani. Jednym ze składników aromatu jest pyłek facelii.

– Co robisz, dziadku, na trakcie? – zainteresował się Fiohn.

– Cóż, podobnie jak wielu tu zgromadzonych, odbywam Drogę Eanue.

– W tym wieku?

– Jeśli poczekam jeszcze kilka lat, na pewno mi się nie uda. Nie robię się młodszy. – Tuan zaśmiał się, prezentując niepełne uzębienie.

– Po co ci to?

– Marzę o tym, by zobaczyć ruiny którejś z pierwotnych kultur kraterowych. Na przykład w Kraterze Dunhim. Wierzę też, że takie poświęcenie będzie docenione, gdy moje ciało skruszeje w ziemi, a energia wróci do kręgu.

– Pieśń Czwarta – odgadł Fiohn.

– Proszę – zdziwił się Tuan. – Znasz pisma? Niezwykły z ciebie przewodnik. Będzie mi miło spędzić z wami ten wieczór. Proszę, oto moja herbata.

– Fiohn, spróbuj – nalegała Lili.

– Myśli króla Vircsena – odparł zagadkowo Fiohn.

– Ach, tak – zareagował Tuan. – Król spiskowców i szpiegów, którego ulubionym narzędziem walki była trucizna. Nie przejmujcie się. Moja herbata przynosi ukojenie zmysłów, a nie śmierć.

– Znasz, dziadku, tę historię?

– Oczywiście. Czytanie o przeszłości to moja pasja.

– Czyli wiesz, jak ona się kończy.

– Król Vircsen umiera podczas przyjęcia weselnego córki. Został otruty przez królową matkę, która szukała zemsty za śmierć młodszych dzieci. Oczywiście Vircsen, podejrzewając spisek, zabił swoje rodzeństwo.

– Straszna historia – wcięła się Lili. – Nie wiedziałam, że mój rycerz lubuje się w historii.

– Niespecjalnie – wyjaśnił Fiohn – ale znam prawie całe “Myśli króla Vircsena”.

– Widziałam kiedyś tę sztukę w teatrze. A skoro podjąłeś temat, to wiesz, co teraz będzie, prawda?

Wszyscy spojrzeli na Fiohna, który zorientował się, że ma odwrotu. Wstał, podwinął rękawy i przepłukał gardło winem.

– Za wzgórzami Kyrai, gdzie orzeł podniósł stalowe spojrzenie, królowa zaniosła się płaczem, pragnąc zrzucić swe brzemię. Żaden Adept jej nie słyszał, żadna gwiazda nie mrugnęła, tylko ciężka łza srebrzysta, w morskiej toni gdzieś zniknęła. Żal królowej trafił w pustkę, bezmiar świata niewdzięcznego. Widmo zemsty rechotało, lepiąc w myślach coś strasznego.

Recytując kolejne wersy, Fiohn się rozchmurzył. Lili, zachwycona głębokim tembrem jego głosu, przysunęła się bliżej. Stary herbaciarz podał jej kolejny kubek wywaru. Był pod wrażeniem popisów oratorskich Fiohna.

– Niezwykły z niego młody człowiek.

Tuż przed snem, gdy opowieść dobiegła końca, Tuan Slaege poprosił Lili o zgodę na dołączenie do drużyny.

– Będę szczęśliwy mogąc ci towarzyszyć, panienko, a także wysłuchać kolejnych recytacji twego przyjaciela. Obiecuję wnieść do drużyny wiedzę o historii, znajomość traktów oraz, oczywiście, moją herbatę. Ile tylko zechcecie.

– Nie ma mowy – zaprotestował Fiohn.

– Chciałabym co wieczór napić się jego herbaty – argumentowała Lili. – A on sam sobie nie poradzi na trakcie. Będziemy przecież szli przez góry.

– Wiedział, na co się zdecydował.

– Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że dołączę do jakiejś kompanii. Sam dotrę co najwyżej do Sinalla.

Lili użyła całego uroku osobistego, aby namówić przewodnika. Ten wreszcie zmiękł.

– Dobrze, ale tylko do Sinalla. Potem, dziadku, zostajesz w mieście albo idziesz dalej sam.

 

6.

Drużyna podążała krętą drogą. Od rana podróżnikom towarzyszyło zachmurzone niebo, które w każdej chwili groziło ulewą. 

– Blada jesteś – zauważył Fiohn – i słyszałem rano, że wymiotowałaś. Co ci jest?

– Nic – odparła Lili głosem cieńszym niż zwykle. – Chyba trochę za dużo wina wieczorem.

– Ale w ciąży nie jesteś?

– Kto, jak kto, ale ty sprawiasz wrażenie zorientowanego w tych sprawach. Tylko w powieściach ciężarna wymiotuje zawsze o poranku. Po prostu przesadziłam z winem i tyle.

Po południu dziewczyna czuła się już całkiem dobrze, więc można było przyspieszyć kroku. Z pewnym opóźnieniem, ale mimo wszystko zgodnie z planem, pod wieczór udało im się dotrzeć do Kamienia Snów. Na tle czerwieniejącego nieba rysował się kształt strzelistej skały. Wyrastała ze szczytu łysego wzgórza i przypominała nieco grot włóczni.

– Oto jest – rzekł Tuan w podniosłym nastroju. – Skała, pod którą Eanue śniła o przyszłych, wielkich dokonaniach.

Fiohn podrapał się po brodzie i rozejrzał w poszukiwaniu miejsca na obozowisko. Wielkiego wyboru nie było.

– Obsiedli, jak muchy krowi placek – podsumował Dun.

Faktycznie, na trawiastym wzgórzu roiło się od namiotów i ognisk. Echa rozmów niosły się aż do ściany lasu, okalającego wzniesienie.

– Kari, Dun – zarządził Fiohn – rozbijcie obóz tam, pod lasem. A ty, panienko, dzisiaj bez wina.

– Pod warunkiem, że będziesz dalej recytował.

– Dziś nie.

Lili chciała zaprotestować, lecz uprzedził ją Tuan.

– Panienko Ŝannae. Idziemy pod skałę, medytować?

– Oczywiście.

Tego wieczoru, Fiohn zarządził sen o wiele wcześniej. Wytłumaczył się koniecznością wczesnej pobudki, ponieważ od jutra droga miała zrobić się trudniejsza. W rzeczywistości chciał na chwilę zostać sam.

– Zobaczmy, jakie czary wypełniły wiedźmy gary – mruknął pod nosem. Upewnił się, że wszyscy zasnęli i wyszedł poza krąg światła. Usiadł pod drzewem tak, aby widzieć namiot i ognisko, a samemu pozostać niewidocznym.

Fiohn przez dłuższą chwilę siedział w bezruchu, wyrównując oddech. Gdy poczuł się gotowy, spróbował wyczuć przepływ energii otoczenia. Była to prosta technika, pozwalająca lepiej się skupić przed użyciem Talentu. Przede wszystkim jednak, pozwoliła wyczuć pułapki wmontowane w nową obrożę, a także wypróbować jej wrażliwość. Jak na razie nic się nie stało, zabezpieczenie nie aktywowało się.

– Raz kozie śmierć – mruknął przewodnik i rozłożył ręce. Wyczuł buzujący w nim potencjał i pozwolił, by między palcami przeskoczyły drobne wyładowania. Obroża zareagowała natychmiast. Wyładowanie energii elektrycznej poraziło skazańca w szyję. Następna próba skończyła się mocniejszym zwarciem, od którego Fiohn się spocił.

– Doskonale – powiedział z uśmiechem. Zadowolony z wyniku badania, wrócił do ogniska, odpalił fajkę i zaczął przypominać sobie zwrotki “Żywotu Adepta figlarnego”. Nie posiedział jednak długo, ponieważ zrobiło się chłodno i zaczęło siąpić.

 

7.

Meteory z Mostu Einadan bombardowały Ŝiohan przez miliony lat. Mimo tego, Fiohn uważał, że to najpiękniejsza prowincja Redanu. W odróżnieniu od pozostałych krain, Ŝiohan pozbawiona była dymiących kwaśnymi oparami pustkowi, a wszystkie kratery pokrywały gęste puszcze, pośród których kwitło bogate życie.

Fiohn i Lili kucali na skraju urwiska. Przed nimi rozciągał się widok na rozległą kotlinę, przecinającą krater na dwie połowy. Obserwowali stado powolnych, czworonożnych roślinożerców. Ich ciała porastały płaty grubej skóry, przypominającej pancerz. Podłużne głowy wieńczyły kostne kołnierze, chroniące kark. Na grzbietach sterczały rogi, między którymi rozciągały się ciemnozielone błony. Największe osobniki osiągały wysokość i masę dwóch wołów. W stadzie znajdowały się też niesforne maluchy. Łagodny pomruk zwierząt niósł się echem wzdłuż doliny. Fiohn z przyjemnością wsłuchiwał się w harmonijne mamrotanie kolosów, które niespiesznie stąpały brzegiem rzeki.

– Jakie one piękne – zachwyciła się Lili. – Jaki to gatunek?

– To smoki granitowe.

– Czy są niebezpieczne?

– Mogą być, jeśli im się wejdzie w drogę. Spójrz na ogony. Nie chciałabyś oberwać taką maczugą. Na szczęście granitowe są przede wszystkim opiekuńcze i społeczne.

Jakby na potwierdzenie słów przewodnika, jeden ze smoków stanął na tylnych, masywniejszych nogach, chwycił pyskiem gałąź o bujnym listowiu i ściągnął ją w dół. Nie zaczął jednak posiłku, tylko zaczekał na młodsze osobniki, które same nie dosięgały smakowitych liści.

– Niesamowite – westchnęła Lili. 

– Wyobraź sobie, że one zagrzebują zmarłe osobniki.

Lili była pod wrażeniem. Oparła brodę o dłonie i zupełnie zapomniała o dalszej wędrówce. Z myśli wyrwał ją dotyk Fiohna. Mężczyzna spojrzał jej w oczy i przyłożył palec do ust.

– Co się dzieje?

Fiohn nie opowiedział, tylko ponaglił by wstała. W ręku trzymał karabinek, a w drugim pas z miedzianymi tulejami.

– Idziemy – szepnął i pociągnął dziewczynę za rękaw. Nagły wrzask Tuana zaburzył spokój puszczy. Fiohn zaklął i pobiegł między krzakami. Przerażony herbaciarz wypadł mu na spotkanie, lecz minęli się tylko. Kolejny krzyk, tym razem Kari, potwierdził obawy Fiohna, więc zarzucił karabinek na plecy i wysupłał z pasa jedną z miedzianych tulei. Odciągnął sprężynę, która kryła się w jej korpusie.

– Dun, uciekaj! – krzyknęłą Kari. Chłopak opędzał się kijem od drapieżników, które krążyły wokół ogniska, czekając na okazję do skoku. Zwierzęta wielkości dużego psa, poruszały się na czterech łapach, lecz na tym podobieństwa się kończyły. Miały długie, gadzie paszcze, ubrojone w ostre zębiska. Kły składały się jak harmonia, kiedy zwierzak zamykał i otwierał paszczę. Drapieżniki posykiwały między sobą, jakby ustalały kolejność ataku. Kari ściskała w ręku nóż kuchenny i trzęsła się ze strachu. Uwagę stada odwrócił nagły wybuch. Zanim echo się rozeszło, z krzaków wyskoczył Fiohn.

– Garra! Garra! – krzyczał, wbiegając na środek polany. W biegu wyrzucił następne tuleje, które eksplodowały z hukiem.

– Garra! Garra! Won, żarłoki! – Drapieżniki wystraszyły się hałasu i rozbiegły po krzakach, ale nie zaniechały polowania. Duży i zwinny osobnik wyskoczył nagle zza drzewa i rzucił się na Fiohna. Ten był gotowy. Zdzielił drapieżnika kolbą karabinka, po czym się odwrócił i wypalił. Ciało skradającego się z tyłu zwierzęcia padło z dziurą w czaszce. Trzeba było jeszcze dwóch straszaków, aby stado straciło zapał. Drapieżniki wycofały się na skraj polany, lecz wizja przyszłego obiadu nie pozwoliła im odejść.

– Jest ich za dużo – jęczał Dun. Niewolnik stanął obok Fiohna i nerwowo wymachiwał okutym kijem.

– Damy radę!

– Niech idą już w cholerę.

Nerwowa atmosfera nie potrwała długo. Gdzieś w oddali rozległ się groźny grzmot. Słysząc ten dźwięk, zwierzęta zamarły, a niektóre skuliły się w sobie.

– Burza? – szepnęła Kari.

– Nie. – Nie wiedzieć czemu, na twarzy Fiohna wykwitł uśmiech. Kolejny pomruk zmieszał się z wibrującym dźwiękiem, jakby ktoś zagrał na puzonie. Na trzeci raz drapieżniki nie czekały. Rozpierzchły się w lesie. Zdyszany przewodnik podszedł do Kari i pomógł jej wstać.

– Nic ci nie jest?

– Nie, dziękuję ci panie.

Do drużyny dołączył pobladły ze strachu Tuan i znerwicowana Lili.

– Garrany – oznajmił cienkim głosem starzec. – Dlaczego uciekły?

– Słuchajcie. – Fiohn przyłożył palec do ust i spojrzał w górę. Chwilę ciszy przerwał dźwięk podobny do tego, który przegonił garrany. Tym razem bardziej donośny.

– Niech nas Eanue chroni – wymamrotał Tuan.

– Co to za stwór?

– Smok brunanty. Chodźcie.

Uśmiechnięty Fiohn popędził z powrotem do urwiska i stanął przy drzewie. Reszta szybko dołączyła.

– Tam, patrzcie. – Ponad zalesioną miską impaktową krążyło zwierzę. Wielkie, jak wieloryb, lecz smukłe, o rozłożystych skrzydłach.

– Myślałem, że to taki gad będzie – rzekła Kari. – Jaszczur ze skrzydłami.

Smok brunatny bardziej niż jaszczurkę, przypominał ogromnego ptaka z długim ogonem. Długi pysk kończył się kłami, które urosły równolegle do szczęki i kojarzyły się z ptasim dziobem. Skrzydła smoka składały się z dziesiątek podłużnych lotek, lecz nie pierzastych, a raczej zamszowych. 

Fiohn podał Lili lunetę. Dziewczyna przyłożyła wizjer do oka i jak zahipnotyzowana śledziła tor smoczego lotu.

– Krąży, jak orzeł – powiedziała. – A tam jeszcze dwa!

– Tak. Brunatne łączą się w stado na polowania. Wyniuchały granitowe i pewnie spróbują wyrwać malucha ze stada.

– Biedne maleństwa.

– Brunatne też mają młode do wykarmienia. Chodźmy stąd. 

Po powrocie do obozu atmosfera wyraźnie się rozluźniła.

– Rycerzu – pochwaliła Lili – byłeś niesamowity.

Przewodnik nie mógł opanować uśmiechu. Dumny z siebie, podszedł do zabitego drapieżnika i wyrecytował:

– Padło bydlę długie i śmierdzące, bo użarło babę, krzywą jak pnącze.

– Czy garrany nie wrócą? – zmartwił się Tuan.

– Nie. Hukowce były nabite olejem palnym. Garrany nie cierpią jego zapachu. No i schowały się w jaskini przed brunatnym. Dun, łap zwierzaka, będzie na kolację.

Drużyna zwijała obóz, kiedy przewodnik zauważył, że Lili usiadła pod drzewem i przymknęła oczy.

– Coś ci jest? Blada jesteś.

– Nic, nic. To ze strachu.

– Dasz radę iść?

– Oczywiście.

 

8.

– Kiedy będziemy w Sinalla? – zapytała Kari.

– Z naszym tempem? Pewnie za trzy dni – poinformował Fiohn.

– Moja pani jest naprawdę zmęczona. Chcielibyśmy zatrzymać się gdzieś na dłużej.

Od spotkania z drapieżnikami drużyna wędrowała przez gęsto zalesioną wyżynę, pełen wąwozów i wzniesień. Niestety coraz częściej robili postoje, które z każdym dniem robiły się dłuższe. Nie pomagały zioła, którymi Kari próbowała przywrócić właścicielkę do zdrowia ani herbatki starego Slaege. Fiohn tłumaczył sobie, że organizm Lili, nie przyzwyczajony do przebywania na świeżym powietrzu, mógł być bardziej podatny na infekcje. Lecz to wytłumaczenie coraz mniej mu wystarczało.

Następną noc wypadło im spędzić nad urwiskiem w cieniu wielkiego głazu. Fiohn nie był zadowolony z tego miejsca. Planując trasę zakładał, że w Sinalla zatrzymają się szybciej, uwzględniając nawet przerwy na medytacje w świętych miejscach.

– Jak się czujesz, księżniczko? – zagadnął, gdy zapłonęło ognisko.

– Lepiej, naprawdę lepiej.

– Poważnie? A nie wyglądasz.

– Czy to znaczy, że już ci się nie podobam? – Fiohn zobaczył w spojrzeniu Lili wesołe ogniki. Dziewczyna przysunęła się do niego i położyła mu dłoń na policzku. Wyglądała na spragnioną czułości. Zbliżyła się jeszcze bardziej i pocałowała go w usta.

– Przestań – poprosił, odsuwając się. – To nie będzie romantyczna historia. Nie będzie romansu księżniczki z wojownikiem. Mam dość kłopotów.

– Naprawdę nie chcesz? – Lili nie cofnęła ręki.

– Nie chcę. Nie interesują mnie młode panienki z dobrych domów.

– Wolisz panów?

– Dla mnie to bez różnicy. – Fiohn uśmiechnął się tajemniczo. – Nic się tu dziś nie wydarzy.

Lili odpowiedziała uśmiechem i zabrała dłoń.

– Nie podoba mi się to, że nie mówisz mi wszystkiego.

– Jesteśmy już na tym etapie? A gdzie podchody, udawanie niedostępnej, kwiaty i śpiew pod oknem?

– Więc to w tym problem? Że za szybko?

– Nie.

– No to w czym? – Lili nie ustępowała. Jeszcze bardziej przysunęła się do Fiohna. Emanowała przyjemnym ciepłem. – Nic nie rozumiem. Patrzysz na mnie ciągle, uśmiechasz się, komplementujesz. A jak przychodzi co do czego…

– Jesteś cudowną istotą – wciął się przewodnik – ale mało wiesz o życiu. A już o romansie nic kompletnie. Ojciec trzymał cię zbyt blisko siebie.

– Nie bądź niedobry.

– Nie zrozum mnie źle. Romanse z wyższą sferą to mój słaby punkt.

Lili uniosła brwi, oczekując kontynuacji.

– Ci goście, za których poszedłem siedzieć. Zanim ich zabiłem, przeleciałem jednego z oficerów. Spiłem go i wydymałem. Cały sekret. Potem się mścił, dlatego na mnie doniósł.

– Dziwisz się?

– Oczywiście, że się dziwię. Sam tego chciał, ale nie miał odwagi zadziałać. Zresztą, kto by nie chciał mnie bzyknąć?

– Każdy – przyznała dziewczyna.

– Jasne – kokietował Fiohn. – Tak tylko gadasz.

Być może Lili chciała kontynuować flirt, lecz nagły spazm spowodował, że zgięła się wpół i zwymiotowała przewodnikowi na kolana.

– Przepraszam – wydyszała. I zwymiotowała ponownie. Kari i Dun zjawili się obok, gotowi nieść pomoc. Fiohn poderwał się z ziemi i ogłosił:

– Dobra, dość tego. Koniec z herbatkami. Koniec z cudami pana Slaege.

– Przestań – mruknęła Lili. – To nie jego sprawka.

Ale Fiohn nie słuchał. Zdecydowanym krokiem ominął ognisko i stanął przed herbaciarzem.

– Podnieś się, dziadu. – Przestraszony starzec próbował uciec, jak krab przebierając rękami i nogami. Fiohn bez problemu dogonił Tuana i postawił go na nogi.

– Czego jej tam dosypujesz, co?

– Matko Eanue, panie Feanor, czyś pan oszalał?

– Trujesz małą herbatką, co? Przyznaj się, kto ci zapłacił?

– Nikt mi za nic nie zapłacił. Dołączyłem do was, bo szukałem miłej kompanii. Zaprosiła mnie panienka Ŝannae. To zbieg okoliczności. Nie jestem trucicielem. Pochodzę z Irŝigran. To stolica Konwentu Iluzji.

– Wiem, gdzie to jest – warknął Fiohn.

– Moje uprawy są pod opieką rodziny – Tuan tłumaczył się gorączkowo – a ja sobie całe życie obiecywałem, że w końcu odbędę wędrówkę. Póki żyję.

Fiohn przysunął starca bliżej.

– Masz rację – zagadnął Tuan, uprzedzając groźby – że objawy jej słabości przypominają zatrucie. Ale nie ja jestem tego przyczyną. Sądzę wręcz, że moje napary opóźniają działanie trucizny.

– Nie wierzę ci. Pojawiłeś się znikąd i przykleiłeś do nas. Parzysz te swoje herbatki i akurat odkąd Lili je pije, zaczęła źle się czuć. Za dużo w tym przypadków.

– Dość! – Głos Lili był słaby, lecz na tyle głośny, że zwróciła na siebie uwagę. – Fiohn, przestań, proszę. Pan Slaege nie jest niczemu winny. Źle się czuję, bo wyczerpała mnie podróż. Nic więcej. A ty zachowujesz się okropnie. Nie wiem, co w ciebie wstąpiło, ale będzie tak, jak chciałeś. Pan Slaege dojdzie z nami do Sinalla i koniec. Zanim się pożegnamy, zapewnimy mu dach nad głową i jedzenie. Nie przerywaj mi, proszę. Ja za wszystko zapłacę, ojciec dał mi pieniądze. A teraz przestań zachowywać się jak dziecko. Trzeba wypocząć, mamy przed sobą długą drogę.

 

9.

Fiohn doskonale znał Sinallę, a miasto znało jego. Dlatego gdy się okazało, że bramy miasta zamknięto, przewodnik wiedział z kim porozmawiać, żeby dostać się do środka. Zmrok i późna pora w niczym nie przeszkadzały.

– Dwadzieścia – poinformowała Iŝanei. Fiohn z uśmiechem udawał sikanie pod miejskim murem, w sąsiedztwie tylnego wejścia do baszty. Przestał udawać, gdy usłyszał cenę.

– Strasznie dużo, jaskółko.

– A nie widzisz, co się dzieje?

– Co się dzieje?

Iŝanei rozejrzała się, czy strażnicy przy bramie nie patrzą i wciągnęła Fiohna do kantorka. Drzwi zablokowała zasuwą. Zanim przewodnik cokolwiek powiedział, dziewczyna złapała go za kurtkę i przygwoździła do ściany. Była silna i dorównywała mężczyźnie wzrostem, więc bez problemu dosięgła jego ust i łapczywie pocałowała. Fiohn w zasadzie się nie bronił.

– Długo cię nie było – mruknęła, gryząc ucho przewodnika.

– Wiesz, dlaczego.

– Wiem – potwierdziła, mocując się z zapięciem munduru. Całować nie przestała.

– Jaskółko – szepnął Fiohn – nie mam czasu.

– Uwielbiam twój głos – odparła i jak gdyby nic, zdjęła kurtkę. Wtedy jedną dłoń wsunęła pod koszulę Fiohna, a drugą zaczęła odpinać pasek spodni. Fiohn poczuł się niezręcznie, lecz nie dlatego, że speszył go kobiecy dotyk.

– Wyjątkowo muszę odmówić – tłumaczył. – Potrzebuję wejść do miasta.

Iŝanei westchnęła i odsunęła się.

– Wszedłbyś za darmo.

– Wiem, ale z tobą to zawsze tyle trwa – odparł z łobuzerskim uśmiechem. Od razu też wyjął bilonówkę i odliczył kwotę. Iŝanei zabrała monety, udając, że robi to niechętnie.

– Powiesz mi, co się dzieje?

– A co się może dziać? Zamieszki.

– Jak to?

– Ludzie się buntują. Wiesz, precz z dyktatem magów i takie tam – opowiedziała znudzonym głosem. – Akurat ty powinieneś coś wiedzieć na ten temat.

– Skończyłem z głupotami.

– Twoje szczęście, bo teraz na obroży mogłoby się nie skończyć. Sprawa robi się poważna. Kancelaria Mistrzów ostro reaguje. Coraz częściej wyprowadza wojsko na ulice. Mówi się, że te bunty nie są spontaniczne, że ktoś tym kieruje. Tak jest na całym Redanie. W Karenwaldzie podobno kawaleria na szablach ludzi roznosi. Szykuje się rewolucja, kochany. U nas jeszcze jest nie najgorzej, ale kto wie, co będzie jutro?

Fiohn westchnął, bo żywił niechęć do wielkiej polityki.

– Ja i jeszcze cztery osoby.

– Jasne, przeprowadzę was.

– Jesteś wspaniała, jaskółko.

– Wiem. Pójdziesz do Dannai?

– A mam inne wyjście?

– Dostaniesz po gębie, mówię ci. A jakby ci było u niego bardzo źle, to wiesz gdzie mnie znaleźć.

– Zawsze.

– Tylko uważajcie w mieście. Niby już po wszystkim, ale jeszcze krążą luźne bandy.

Miasto były niespokojne. Mimo późnej pory, ulicami przelewały się grupy ludzi, wykrzykujących rewolucyjne hasła. Wielu z nich szukało zaczepki, ale widok wojskowych patroli studził zapał. Najbardziej pijanych wyłapywała straż miejska.

Wzmożony ruch spowodował, że gospody były przepełnione. Fiohn się tym nie przejął. Doprowadził drużynę do miejsca, w którym liczył na gościnę. “Kwiat Hallaen” należał do kategorii wykwintnych domów uciech cielesnych. Właściciel przybytku, Dannai nar Drenaes, był wysoki, przystojny i dobrze zbudowany. Było to widać, ponieważ, podobnie jak większość personelu, powyżej pasa nie nosił ubrań. Nienaturalnie zielone oczy podkreślał ciemnym makijażem, a usta fioletową pomadką.

– Fiohn nar Feanor. – Gospodarz rozpromienił się na widok przewodnika, po czym zdzielił go otwartą dłonią w twarz.

– Wiesz, za co, prawda?

Fiohn zacisnął oczy z bólu i bez słowa pokiwał głową.

– Doskonale – podsumował Dannai. – Zapomnijmy już o tamtej sprawie. A teraz, niewierny kochanku, przedstaw mi swoją kompanię, a przede wszystkim tę piękność.

– Tuan Slaege – Fiohn przedstawił najpierw starca – producent herbaty i truciciel.

– Żaden ze mnie…

– A ta piękna księżniczka, to Lili lan Ŝannae.

– Niesamowita – zachwycił się Dannai, wyciągając dłoń w kierunku zawstydzonej dziewczyny. – Tak piękna, jak jej ojciec za młodu.

– Pan zna mojego ojca?

– W dawnych, beztroskich czasach – szepnął Dannai, teatralnie mrużąc oczy. Nachylił się do Lili i głośno wciągnął powietrze.

– Świeża, mimo trudów podróży – ocenił. – Prawdziwa ellionka. Ciebie wąchał nie będę – rzucił w stronę Fiohna. – Śmierdzisz jak chlew. Znajcie więc moją słabość i przywiązanie do przyjaciół. Mimo afrontów, jakich doznałem od tego niewdzięcznika, ugoszczę was pod swoim dachem i nie wezmę ani grosza.

– Nie możemy – zaprotestowała Lili. – Mój ojciec wyposażył nas w pieniądze.

– Proszę tylko, byście czuli się, jak u siebie. W zamian za to, panienka spędzi wieczór w moim towarzystwie jako ozdoba i powierniczka najskrytszych zwierzeń.

Lili odruchowo się cofnęła i stanęła obok Fiohna. Ten pogładził ją po dłoni i powiedział:

– Nic się nie bój. Dannai woli inne przyjemności.

– Twoja cnota będzie ze mną bezpieczna.

– Lili źle się czuje – poinformował przewodnik. – Potrzebuje odpocząć.

– Znamy tu zabiegi, które wypędzą każdą zmorę.

Gospodarz klasnął w dłonie i wokół gości zaroiło się od półnagich panien i chłopaków. Służba zdjęła podróżnikom buty, a potem poprowadziła Fiohna, Lili i Tuana do łaźni. Szli murowanym korytarzem, który wypełniał monotonny chlupot wody. Posadzkę wyłożono przyjemnym dla gołych stóp, śliskim gresem. Korytarz był zaskakująco długi i prowadził pod ziemię. Dziewczyna wyraziła zaniepokojenie.

– Spokojnie, znam to miejsce – opowiedział Fiohn. – Tunel prowadzi do naturalnych, gorących źródeł. Zobaczysz piękne łaźnie.

– Nie o to mi chodzi. Wychowano mnie w skromności. A tu… Miałam się skupić na medytacji – mruknęła niepewnie.

– Ach, rozumiem. Czy Eanue kiedykolwiek zabraniała korzystać z uciech cielesnych?

– Raczej nie.

– Nigdy – gorliwie potwierdził Tuan, głodnym wzrokiem wpatrując się w pośladki służki.

– Oczywiście, że nie. Pamiętasz Pieśń Ósmą?

– Mówisz o powstaniu pierwszej osady w Ŝiohan?

– Tak też wtedy wszyscy, kobiety i mężczyźni – wyrecytował Fiohn – zwierzyli się Matce ze swych lęków i wątpliwości. A Matka, znająca potrzeby swych dzieci, pełna zrozumienia rzekła “nie trwońcie czasu na ślepe lęki, prędzej korzystajcie z natury waszych ciał”. I mieszkańcy Ŝiohan zrozumieli, że wszystko, co czuli, było naturalne, choć mylące, a nawet i straszne.

Słysząc zacytowane słowa patronki, służba zatrzymała pochód. Zaskoczeni doskonałą znajomością Księgi Eanue, wszyscy zamilkli i uroczyście przyłożyli dłonie do ust, oddając jej hołd.

– Wnet powzięli postanowienie – kontynuował Fiohn, wpatrując się w Lili – by nigdy nie karcić swej duszy, która jest jednością z ciałem, a jedno uzupełnia drugie, w nieskończonym tańcu namiętności i trudów życia.

Gdy Fiohn skończył recytować, służba otoczyła go ciasnym kręgiem.

– Dzięki Eanue, że przywiodła nas do ciebie – powiedziała krótko ostrzyżona służka, a pozostali powtórzyli.

– Prowadzi nas wszystkich na Most Einadan – odparł zadowolony z siebie Fiohn. Chwycił Lili za dłoń i pociągnął do łaźni.

Wbrew obawom dziewczyny, kąpiel nie skończyła się orgią. Goście zostali umyci, wypachnieni i wysuszeni. Fakt, że asystowały im półnagie służki, dodawał całości pikanterii, lecz w gruncie rzeczy, był to przyjemny zabieg higieniczny.

– Jakiś ty świeży – rzekła Lili, głądząc opiekuna po torsie.

W największym salonie “Kwiatu Hallaen” panowała gęsta atmosfera i nie tylko dlatego, że w powietrzu unosił się opar dymiących kadzideł. Nastrój tworzyły pląsające między pufami tancerki i tancerze oraz pary, lub całe grupy, uprawiające seks, gdzie popadnie. fakt, że klienci nie mogli być pewni z kim mieli do czynienia: ze służbą czy z innymi gośćmi, zdawał się nikogo nie martwić.

Dannai zajmował obszerny materac, któremu odrobinę prywatności zapewniała zwisająca ze stelażu moskitiera. Gospodarz rozłożył się w towarzystwie nastolatków o różnych kolorach skóry. Zaprosił też do siebie Lili. Dziewczyna zawahała się. Przysiadła się dopiero, gdy Fiohn przyzwalająco kiwnął głową.

– Widzę, że twój opiekun jest spięty – zauważył Dannai. Faktycznie, Fiohn był podenerwowany. Nie pił ani nie zwracał uwagi na awanse chłopców. Siadł na stołku, odpalił cygaretkę i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.

– Dziewczyna jest pod moją opieką – przypomniał. Dannai zaśmiał się serdecznie. Lili zobaczyła jego idealnie proste i mlecznobiałe zęby.

– Niewierny kochanku, wiesz, że mój przybytek jest jak gniazdo prokuratorów.

Fiohn nie odpowiedział, tylko parsknął lekceważąco.

Lili nie mogła się przyzwyczaić do głaskania, uśmiechów i maślanych spojrzeń. Starała się unikać kontaktu, szczególnie, gdy niewolnicy proponowali bliższe formy zażyłości. Odpędziła jednego, który nachylił się do jej łona, a drugiego, który zaczął całować jej dłonie. Mimo, iż wystrój “Kwiatu Hallaen” przypadł jej do gustu, a chłopcy byli przystojni i pięknie zbudowani, to czuła się spięta. Nie chciała się przyznać, że na widok wszystkich cudowności, w jej umyśle zakiełkowało pragnienie, by poddać się chwili.

– Naprawdę byliście kochankami? – odezwała się pierwsza. Chciała rozmową odpędzić pełzające w podbrzuszu podniecenie.

– Kochana – Dannai wyraźnie zapalił się do tematu – i to jak! “Kwiat Hallaen” miał być naszym wspólnym domem.

Lili zrobiła wielkie oczy.

– Naprawdę? I on nie chciał? A to dureń.

– Poznaliśmy się w centrum świata, w Karenwaldzie. Zaczarował mnie głos Fiohna i jego poezja. Był jędrny i smakowity, a przede wszystkim nieokiełznany. W życiu i w łóżku. Ile razy wyrzucali nas z karczm, bo byliśmy za głośno, to sam nie policzę.

– On bardzo, ale to bardzo przesadza – burknął Fiohn niskim głosem. Lili zachichotała wesoło. Dannai kontynuował opowieść.

– W Karenwaldzie spędziliśmy dwa lata, potem ruszyliśmy na zachód. Przeżyliśmy wiele przygód, zarobiliśmy sporo pieniędzy. Dotarliśmy aż na zachód Redanu, do samego Turais. Nauczyliśmy się tam, jak powinien wyglądać prawdziwy dom uciech. Nie mogliśmy jednak zostać długo. Nie będąc elliońskiej rasy, musieliśmy wracać. Głowy pełne pomysłów, portfele pełne monet, postanowiliśmy stworzyć coś niesamowitego. Wróciliśmy do Ŝiohan i zaczęliśmy szukać dobrego miejsca. Dziś sobie myślę, że to właśnie wtedy Fiohn usłyszał kruka.

– Usłyszał kruka?

– Tak, śliczności – Dannai przyjął poważniejszy i nieco podniosły ton. – Dla mnie, potomka kultur z Graeven, kruk to istota pełna mądrości, która pełni ważną rolę w naszym życiu. Wielu boi się zewu kruka, bo może oznaczać śmierć, lecz to tylko część prawdy. Jego wołanie przynosi zmianę, nakazuje nam ruszać dalej. Zostawić przeszłość i szukać przyszłości.

– Jesteś Graevenem? Wojownikiem?

– Nie każdy z Graeven urodził się do miecza, moja piękna. To tylko piękna mitologia.

Fiohn zauważył w głębi sali dziewczynę, która przyglądała się jemu i Lili. Miał nieodparte wrażenie, że kiedyś już widział tę krągłą buzię, duże oczy i bujne, kręcone włosy. Dziecięca uroda nie pozwalała odgadnąć wieku dziewczyny. Mogła mieć siedemnaście albo dwadzieścia pięć lat. Najwyraźniej była pracownicą “Kwiatu Hallaen”. Stała oparta o kolumnę i flirtowała z podpitym mężczyzną, który nie mógł oderwać oczu od jej małych piersi. Dziewczyna cały czas zerkała w stronę Lili.

– Zanim mnie zostawił – Dannai kontynuował opowieść – znaleźliśmy się w Sinalla. Kupiliśmy tę zabytkową kamienicę i zaczęliśmy budować wspólną przyszłość. Zapowiadało się dobrze, pracowaliśmy ciężko, ale jego zaczęło nosić. Coraz częściej znikał, wracał pijany albo naćpany, wdawał się w bójki. Pojedynkował się za pieniądze. Pewnego dnia po prostu odszedł. Spakował worek, zgarnął trochę pieniędzy…

– I poszedł na dziwki – fuknął zniecierpliwiony Fiohn. – Wystarczy już tego.

– Jak to odszedł? – zapytała Lili, ignorując oburzenie opiekuna. – Dokąd?

– Do cyrku. Tak mi przynajmniej powiedział. Oczywiście, nie uwierzyłem.

– Do cyrku, tak? – zdziwiła się Lili, spoglądając na Fiohna z ukosa. – Nie do wojska?

– On? W wojsku? Nie żartuj, śliczności. Pierwszego dnia wydymałby generała, drugiego dostał chłostę, trzeciego karę śmierci. Nie, kochana. Fiohn by w wojsku umarł.

– Jednego nie rozumiem.

– Pytaj, księżniczko.

– Po tym, co powiedziałeś, mam wrażenie, że powinieneś go rozszarpać na strzępy, a nie tylko spoliczkować.

– Cóż – Dannai uśmiechnął się tajemniczo – za tamto już odpokutował. Dzisiaj dostał za coś innego.

Rozmowę przerwało nadejście dziewczyny, którą Fiohn zauważył wcześniej. Nie odezwała się ani słowem, tylko nachyliła do gospodarza. Dannai nadstawił ucha i pokiwał ze zrozumieniem.

 

10.

Gospodarz przysiadł na skraju półkolistej, wzbogaconej kolumnadą wnęki. Wyłożone poduchami miejsce służyło prywatnym rozmowom. Było tu chłodniej niż w głównej sali, więc Dannai okrył tors wzorzystym, wełnianym szalem.

– Siadaj – polecił. – Pamiętasz małą Onŝę?

Na dźwięk imienia Fiohn pstryknął palcami. Skojarzył, kim była dziewczyna, obserwująca jego i Lili.

– To mała Onŝa, przecież! No, już nie taka mała. Wyrosła i wypiękniała.

– Jest Adeptką – poinformował Dannai. – Gdy miała osiem lat obudził się w niej Talent.

– Wspaniale. A mówisz mi o tym, bo?

– Bo jej dziedziną jest ciało i zbadała aurę twojej podopiecznej.

– I czego się dowiedziała?

– Mówiłeś, że Lili źle się czuje. Wiesz, dlaczego?

– Podejrzewałem, że stary Slaege ją truł, ale teraz już sam nie wiem. Lili od kilku dni pije tylko wodę ode mnie, a nadal słabnie.

– W takim razie musisz wiedzieć, że to nie żadna trucizna. To ta złota bransoleta. Nie zauważyłeś oparzenia na przegubie? Onŝa nie potrafi zidentyfikować ozdoby, ale wyczuła objawy Lili. To coś jest napromieniowane. Musi mieć rdzeń z czegoś innego niż złoto. I chyba podejrzewam do czego służy.

– Cholera jasna. Zachowaj to dla siebie.

– W co ty się wpakowałeś?

Fiohn tylko westchnął i wrócił na salę. Zastał tam Lili, leżącą na poduszkach w towarzystwie Tuana. Starzec pozwalał chłopcom masować jego stopy. Rozanielony herbaciarz opowiadał o swoich dawnych romansach.

– Musimy porozmawiać – oznajmił przewodnik.

– Panie Feanor. – Slaege od razu się spiął. – Chyba już wyjaśniłem…

– Nie do ciebie mówię. Lili, chodźmy.

– Nie chcę stąd iść. Jest mi tu miło, ciepło, dobrze się czuję.

Fiohn klęknął na poduszce.

– Chciałbym, żebyś zdjęła tę bransoletę.

Lili unosła się na łokciach, a w jej oczach pojawił się lęk.

– Jak to?

– Posłuchaj mnie. Ona ci szkodzi, powoduje twoje złe samopoczucie. Osłabia cię. Zdejmij ją.

– Nie mogę – odparła zdenerwowana Lilli. – Muszę ją nosić.

– Wiem, że tak ci się zdaje, ale wyrządzasz sobie krzywdę. Rozumiem to bardziej niż myślisz.

– Nic nie rozumiesz. Nie wiesz, co ci grozi, jeśli ją zdejmę.

– Nic mi nie grozi. Wmówiłaś sobie coś.

– Głupi jesteś! – fuknęła Lili i zerwała się na nogi. – Ja widziałam ludzi, takich jak ja. Wiem, jaką szkodę mogą wyrządzić.

Fiohn również wstał i chwycił podopieczną za dłoń.

– Nie wyrządzisz nikomu krzywdy. Ja ci pomogę, Dannai ci pomoże, nie będziesz z tym sama.

– Zostaw mnie, ja nie mogę. Obiecałam ojcu!

Lili wyrwała się i wybiegła z sali.

– Nie zostawiaj jej samej – poradził Dannai, który przysłuchiwał się rozmowie.

– Ja też pójdę – wtrącił Slaege.

– Siedź na dupie – warknął Fiohn – i mnie nie denerwuj.

Starzec nie usłuchał. Ruszył do drzwi, ignorując ostrzeżenie.

Drobiny deszczu zacinały z ukosa, pędzone zimnym wiatrem. Gwar, dochodzący z “Kwiatu Hallaen” był stłumiony i dudniący. Sąsiednią ulicą przetaczały się grupki podekscytowanych mieszczuchów. Fiohn zobaczył Lili za murem, okalającym podwórze przybytku. Dziewczyna stała w deszczu, kryjąc twarz w dłoniach.

– Księżniczko – zaczął polubownie – zrozum, że to dla twojego dobra.

– Dla mojego dobra? – wykrzyczała. Krople deszczu spływały po jej twarzy, mieszając się ze łzami. – Ojciec zawsze powtarzał to samo. Zawsze mnie pouczał, na nic nie pozwalał i co? I teraz ty robisz to samo. Jesteś taki jak on!

– Nieprawda. Ja chcę, żebyś mogła być sobą.

– Nie zdejmę tego, za nic. Udowodnię mu, że potrafię być silna.

– To bez sensu – Fiohn podniósł głos. – Szkodzisz sobie i nic z tego nie wynika.

– Ej! Patrzcie! – Głos dobiegł z ulicy. – Ten ma obrożę! To Adept!

– Dać im nauczkę!

Fiohn nie zdążył zareagować. Z gromady pofrunęły kamienie, boleśnie godząc przewodnika w czoło. Przestraszona Lili pisnęła i chciała uciekać, lecz ją również dosięgły pociski. Rozochoceni awanturnicy ruszyli z pałami i butelkami w rękach, czując siłę, jaką dawała grupa. Fiohn pozbierał się w sobie i krzyknął na ludzi, by poszli precz. Nie miał zamiaru czekać, aż zareagują. Pozwolił, by rozbudziła się w nim moc. Obroża zareagowała natychmiast, rażąc przewodnika prądem.

– Zjeżdżać – warknął, ignorując ból – bo usmażę was wszystkich.

Fiohn nie żartował. Miał zamiar uderzyć w najbardziej agresywnych zbirów, lecz wtedy wokół bramy przybytku zakotłowało się. Kilku napastników wybiegło zza rogu i dopadło Fiohna. Po drodze ktoś uderzył Lili w twarz, która zachwiała się i padła na kolana. W kotłowaninę wmieszał się Tuan Slaege. Uzbrojony w kij, z całej siły zdzielił mężczyznę, który nachylił się nad dziewczyną. Gdy jeden raz nie wystarczył, Tuan ze złością natarł ponownie. Bandzior wystraszył się furii dziadka i zbiegł. Herbaciarzowi udało się wyprowadzić Lili ze zbiegowiska. Widząc to, Fiohn uwolnił energię, ale nie opanował jej i bardziej poraził siebie, niż przeciwników. Niemagowie poczuli się pewniej. Na plecy Fiohna posypały się ciosy. Sytuację opanował huk i błysk.

– Wynocha! – krzyknął Dannai. Oczy gospodarza świeciły nienaturalnym blaskiem. Na chodniku przed nim leżał martwy mieszczanin z wybałuszonymi oczami i dymiącą dziurą w piersi. Napastnicy zorientowali się, że moc Dannaia nie była tłumiona przez żadną obrożę i uciekli. Potłuczony i porażony prądem przewodnik nie dał rady się podnieść. Zgasł chwilę później.

 

11.

Fiohn leżał w miękkiej pościeli, lecz to nie było miłe przebudzenie. Miał wrażenie, że głowa pękła mu na pół, a do środka nasypano gwoździ. Ostry ból przywrócił wspomnienia zeszłego wieczoru. Poderwał się z łóżka.

– Spokojnie – polecił Dannai. Przystojny Graeven podał przyjacielowi szklankę z wodą, do której nasypał żółtego proszku.

– Nic nie biorę.

– To tylko tonik. Musisz się wzmocnić.

Fiohn wypił, po czym oklapł na prześcieradło.

– Gdzie Lili?

– Śpi. Nic jej nie będzie. Onŝa się nią zajęła. Tobą zresztą też.

– Zapomniała o bólu głowy.

– To akurat przez twoją obrożę. Tak się kończą próby używania Talentu z ozdobą na szyi. Dziwne, że w ogóle dałeś radę się aktywować. 

– To specjalna obroża, prezent od prokuratorów.

Dannai namoczył płócienny zwitek i przyłożył Fiohnowi do czoła.

– Wytłumaczysz mi, o co tu chodzi? Dlaczego Lili nosi bransoletkę blokującą Talent, która ją osłabia, a może nawet zabija?

– Bransoletka to prezent od jej ojca. Pan Ŝannae zmusił Lili do ukrywania Talentu gdy była dzieckiem. Nabił jej do głowy bzdur, że jest niebezpieczna, że ludzi skrzywdzi.

– I ona mu uwierzyła?

– To skomplikowana sprawa. Lili nieświadomie zabiła własną matkę. To się stało podczas przebudzenia Talentu. Wiadomo, że człowiek nie kontroluje wtedy tego, co się dzieje, ale w oczach dziecka wygląda to gorzej.

– Poczucie winy – skwitował Dannai. – Ale to nadal nie wyjaśnia, dlaczego ojciec dał jej tak szkodliwą błyskotkę?

– Chciał ją osłabić, żeby zginęła podczas Drogi Eanue.

– Bo?

– Bo jego najstarsza córka ma odziedziczyć majątek, a nie jest Adeptką. Zgodnie z prawem, dziecko z Talentem ma pierwszeństwo dziedziczenia, niezależnie od wieku.

– No i?

– Najstarsza córka Eihadda wpadła w oko jakiemuś ważniakowi, któremu zamarzyło się wżenić w rodzinę Ŝannae. W zamian za to, Eihadd miał dostać stołek w Kancelarii Mistrzów.

– Czegoś nie rozumiem. Eihadd powinien nadymać się jak paw, że ma taką córkę. Czystej krwi ellionka, piękna, czuła, na dodatek z Talentem. W towarzystwie nie musiałby nikogo prosić o żaden stołek, sami by go zaprosili.

– Eihadd nie mógł wybaczyć Lili śmierci żony.

– Strasznie to zagmatwane.

– Jak to w życiu.

– A nie mógłby Eihadd po prostu wydać Lili za tego ważniaka?

– Ważniak chce najstarszą. I majątek.

– Ja nadal nie rozumiem, dlaczego dopiero teraz, po tylu latach…

– Przestań mnie męczyć, do jasnej cholery – przerwał Fiohn. – To nie są moje sprawy. Mam dopilnować, żeby dziewczyna przeszła Drogę bez uszczerbku. To wszystko.

Dannai uniósł ręce w geście pojednania.

– Już dobrze, przystojniaku, nie denerwuj się.

Fiohn usiadł na skraju łóżka, a Dannai podał mu czystą koszulę.

– Czyli Eihadd wysyła córkę na Drogę Eanue, żeby jej śmierć nie wydała się podejrzana, tak?

– Tak.

– Co zamierzasz?

– Wykonać swoją robotę. Najtrudniejsza część dopiero przed nami.

– Onŝa była w stanie przywrócić Lili pełnię sił, ale ona znowu osłabnie, jeśli nie zdejmie tej bransoletki.

– Spróbuję ją przekonać, ale teraz muszę pomyśleć o wyprawie. Będę potrzebował sprzętu wspinaczkowego i zapasów.

– Możesz na mnie liczyć. Ominiecie wulkan?

– Nie. Zaoszczędzę kilka dni.

Fiohn podniósł się i zanim wyszedł, powiedział:

– Dzięki za pomoc wczoraj wieczorem. Jestem ci winien.

– Nie po raz pierwszy. Może w zamian zaczniesz w końcu pisać do mnie?

– Będę pisał. Dostałem za to w pysk przy ludziach, więcej nie chcę.

Fiohn otworzył drzwi.

– Idziesz do niej?

– Zaraz.

– Coś cię z nią łączy?

– Nie.

– Wróć do mnie.

– Nie.

– Jeszcze wrócisz.

– Nie wrócę.

Fiohn zniknął w korytarzu. Dannai krzyknął w ślad za nim:

– Wrócisz!

– Nie wrócę!

 

12.

Tuan Slaege czuł się o dwadzieścia lat młodszy. Masaże i zabiegi kosmetyczne przywróciły mu młodzieńczy wigor. Jednak dobre samopoczucie wyparowało, gdy przyszedł Fiohn.

– Panie Feanor, proszę sie na mnie nie złościć. Odejdę dziś, tak jak obiecałem.

– Mądry był ten król, bo szanował swoich ludzi – zacytował Fiohn – a także o łaskę potrafił prosić, gdy zawinił niewiarą w ich przysięgi.

– Pieśń Jedenasta – odgadł Slaege. – Historia króla Krateru Vynn Ifr. Jedna z moich ulubionych.

– Tak. Chciałem cię przeprosić. Niesłusznie cię oskarżyłem.

Hebraciarz głośno wypuścił powietrze.

– Co za ulga.

– Dziękuję też, że pomogłeś Lili.

– Cała przyjemność po mojej stronie, panie Feanor.

– Mów mi Fiohn. I jeśli chciałbyś kontynuować Drogą Eanue, to możesz zabrać się z nami.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Co prawda nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie powiedział.

– To znaczy czego?

– Że nie powinieneś iść z nami. Żaden rytuał nie jest wart twojego zdrowia ani życia.

Do pokoju wkroczyła Lili. Wyglądała o wiele lepiej niż dzień wcześniej, jakby w ogóle nic się nie stało. Po siniakach nie został żaden ślad, a jej skóra na powrót przybrała ciepłej, oliwkowej barwy.

– Fiohn, tu jesteś. Dobrze. Chciałam przypilnować, żebyś nie oskarżał więcej pana Slaege. Będę bardzo…

– Pan Slaege wyrusza z nami – poinformował Fiohn.

– Z nami?

– Tak.

Taka decyzja bardzo Lili zaskoczyła, ale też ucieszyła. Rzuciła się Fiohnowi na szyję i mocno ścisnęła.

– Wiedziałam, że zmienisz zdanie.

– Może w zamian ty posłuchasz mojej prośby?

– Nie rozmawiajmy więcej o tym. Bransolety nie zdejmę, choćby mi miała ręka odpaść.

– Strasznie jesteś uparta, księżniczko.

– Wiem. Ale i tak mnie kochasz, prawda?

Fiohn pokiwał głową, lecz nie skomentował. Zarządził przygotowania do drogi.

Nie było przesady w stwierdzeniu, że najtrudniejsze dopiero przed nimi. Przewodnik poprowadził na zachód, gdzie nie było traktu, jedynie kręte, leśne ścieżki. Wędrówka zrobiła się bardzo wymagająca. Od następnego dnia teren cały czas się wznosił, ponieważ wszystkie dróżki prowadziły w góry. Nie było innej opcji. Podążając Drogą Eanue, trzeba było wejść w Belirdy. 

Niewielu pielgrzymów decydowało się na ten odcinek drogi. Zdecydowana większość kończyła w okolicy Sinalla. Ci, którzy odważyli się pójść dalej, musieli stawić czoła ciężkim warunkom. Na podróżników czekały zdradliwe przełęcze, chwiejne mosty i groźne górskie stwory. Nic dziwnego, że okolica zrobiła się odludna. W cieniu górskiego masywu szybciej się ściemniało, a wiatr kąsał przenikliwym zimnem i pędził drobiny lodu. Tydzień po opuszczeniu miasta, Fiohn doprowadził drużynę do Jaskini Czasu, w której, według mitów, Eanue spędziła rok na medytacji. Zanim drużyna rozłożyła się wewnątrz, przewodnik cisnął do środka kilka kamieni, a potem krzyknął, wzbudzając głębokie echo.

– Co robisz?

– Sprawdzam, czy ktoś tam nie ma legowiska – wyjaśnił Fiohn.

Na szczęście grota była niezamieszkana. Kari i Dun zajęli się przygotowaniem noclegu.

– Jak się czujesz? – zagadnął przewodnik.

– Nieźle. Zmarzłam, ale poza tym w porządku – odparła Lili.

Nie tylko ona była zziębnięta. Cała piątka trzęsła się z zimna, bo doskwierała im wilgoć. Ostatnie noce spędzali w leśnych wykrotach albo skalnych załomach, które nie pozwalały na długi wypoczynek. Jaskinia Czasu wydawała się w tych warunkach komfortowym zajazdem.

Tego wieczoru gorąca herbata ze szczepu Viz Ŝimlach przyniosła pokrzepienie, jak nigdy dotąd. Ciepły napar przywrócił pogodne nastroje. Dla przepędzenia myśli o ciężkiej wędrówce, Fiohn zadeklamował kilka zwrotek “Żywotu Adepta figlarnego”. Śmiech poniósł się echem w głąb jaskini.

– Chodźcie coś zobaczyć – zaproponował Tuan Slaege, który wrócił z chwili na odosobnieniu. Herbaciarz poprowadził pozostałych w boczną odnogę pieczary. Drogę oświetlał lampą olejową, której światło wzbudziło tańczące na ścianach cienie.

– Patrzcie. – Tuan wskazał na miejsce pod wilgotną ścianą. Zalegał tam brunatny głaz, kształtem przypominający wgniecioną poduszkę. Tuż nad nim z sufitu zwieszały się fantazyjnie powywijane stalaktyty lawowe. Brązowo-szare formacje połyskiwały drobinami kwarcowych kryształów.

– Wydaje mi się, że to właśnie tutaj Eanue medytowała podczas wędrówki. Podobno jej energia krąży w systemie tych jaskiń, dając im życie. Zobaczcie, że głaz jest suchy.

– Można to wytłumaczyć na wiele sposobów – wątpił Fiohn.

– Nie wiedziałem, że taki z ciebie sceptyk – zdziwił się Tuan.

– Eanue to postać mitologiczna, podobnie jak Dagmed, Dwimbar, Eireen i cała reszta. Szukanie prawdy w mitologiach, jak dla mnie, mija się z celem.

– A jednak znasz na pamięć Księgę Eanue.

– Lubię poezję, to wszystko. Wracajmy.

– Zostanę na medytację – rzekł Tuan. – Panienko Ŝannae, dołączysz?

– Oczywiście.

Fiohn zasiadł u wylotu pieczary i zajął się czyszczeniem broni. Musiał pilnować, by pod wpływem wilgoci iglica karabinka oraz spłonki ładunków nie zardzewiały.

– Jaki jest plan wycieczki na następne dni? – zainteresowała się Lili. Dziewczyna przysiadła się obok Fiohna, który narzucił na nią połowę koca.

– Jakiś ty dobry dla mnie.

– Dbanie o ciebie, to nie praca, lecz przyjemność.

– Odpowiesz mi?

– Jutro zejdziemy niżej i znajdziemy się w obrębie Krateru Dunhim. 

– Dobrze pamiętam, że są tam pozostałości po kulturze kraterowej?

– Tak. Tam zanocujemy. Krater przejdziemy w dwa dni i znajdziemy się na stokach Vrynra.

– Wulkanu Vrynra.

– Tak.

– Nie brzmi to zbyt zachęcająco. Jesteś pewien, że Droga Eanue przebiega tamtędy?

– Podania o tej części wędrówki szanownej bohaterki są sprzeczne. A ja dobieram trasę w trosce o twoje zdrowie.

– Dziwna to troska prowadzić kogoś w okolicę, gdzie płyną potoki lawy.

– Alternatywą jest Brunatna Przełęcz. Gniazdują tam smoki, więc wolę aktywny wulkan.

Lili zrobiła wielkie oczy, ale nie odezwała się. Nie było co komentować.

– Nie masz już dosyć?

– Masz na myśli Drogę Eanue, czy że jesteś wścibski?

– Jedno i drugie.

– Tak i tak.

– No, to zrezygnuj. Albo chociaż zdejmij tę bransoletę.

– Nie i nie.

 

13.

Kolista formacja rysowała się w krajobrazie wyraźnie, mimo pokrywających ją lasów. Krater Dunhim był jednym z niewielu w tej części Belirdów, który zachował pozostałości po pierwotnych kulturach kraterowych. Na szczycie górskiego łańcucha, okalającego miskę impaktową, dało się zobaczyć ruiny antycznej wieży obserwacyjnej. Lili ten widok niezbyt się spodobał, ponieważ w oddali rysował się masyw Belirdów Zachodnich. Ich koronę stanowił dymiący stożek. Słup szarego dymu kłębił się leniwie, jakby nigdzie mu się nie spieszyło.

Fiohn wybrał łagodne zejście ze wzniesienia. Zaplanował drogę tak, by podążać łukiem, trzymając się skalnej ściany. Pozwoliło to ominąć najgęstszą puszczę. Tuan Slaege nie mógł się doczekać dojścia do ruin.

– Podobno ciągle można tam znaleźć starożytne księgi – ekscytował się.

– Albo starożytny guzik z pętelką.

– Fiohn, nie bądź niedobry – skarciła Lili.

Życzenie starca spełniło się wczesnym wieczorem, kiedy natknął się na zarośnięte gruzowisko. Z ziemi wystawały rzędy piaskowych cegieł, gęsto oplecionych roślinnością. Zaraz potem trafił na szereg pokruszonych bloków. Ich regularny układ sugerował, że podróżni znaleźli się wewnątrz nieistniejącego już budynku. Tuan rozglądał się, jakby mu się miała głowa odkręcić. Fiohn nie pozwolił na grzebanie w ziemi i skierował kompanię pod górę. Przedzieranie się przez zarośla zbrzydło wszystkim, więc nikt nie miał nic przeciwko odrobinie wspinaczki. Im wyżej wchodzili, tym więcej pozostałości budynków spotykali. W końcu znaleźli się na równej, kamiennej drodze, która mimo upływu wieków, oparła się zniszczeniom. W tej części wzniesienia gęsta roślinność ustąpiła miejsca trawiastym kępom i kolczastym krzewom.

– Tam się zatrzymamy. – Fiohn wskazał na pionową skalną ścianę, w której wykuto kilka rzędów okien. Wejścia do pomieszczeń znajdowały się na różnych wysokościach, a pozostałości po schodach i pomostach wskazywały, że dawno temu zbocze tętniło życiem.

– Chodźmy – ponaglił Tuan i przyspieszył kroku.

– Stój, wariacie! – krzyknął Fiohn. – Trzeba się rozejrzeć!

Ostrzeżenia przewodnika nie pomogły. Starzec chciał jak najszybciej poczuć tchnienie historii. Zamiast tego, poczuł ciężką łapę i ostre pazury.

– Lew! – wrzasnął przewodnik.

Zwierz wyskoczył z okna na pierwszym piętrze. Pokryty jasno-brązowym futrem, przypominał przesadnie umięśnionego niedźwiedzia, o potężnych tylnych nogach. Krótki pysk ozdabiały cztery ostre kły, które nie mieściły się w szerokiej szczęce. Pazury na przednich łapach były grube i długie. Tuan Slaege poznał ich moc jako pierwszy. Siła ciosu rzuciła nim do przodu. Starzec zarył twarzą w ziemię i przeturlał się kilka razy. Lew odbił się od ziemi i jednym, długim susem doskoczył do ofiary. W tym czasie Fiohn szarpał się z karabinkiem. Zdrewniały ze strachu, nie mógł wysupłać broni z przewieszonej przez tors liny.

– Kari, Dun – zawołał drżącym głosem. – Zabierzcie stąd Lili.

Slaege wył i błagał o pomoc. Drapieżnik docisnął go do ziemi łapą i szykował się do uczty. Jego uwagę odwrócił huk wystrzału. To Fiohn uporał się wreszcie z plątaniną i oddał strzał. Niestety chybił, bo nie mógł opanować drżenia rąk. Lew puścił Tuana i zwrócił się w kierunku zagrożenia. Przysiadł na tylnych łapach i pochylił głowę do przodu, aby nabrać większej siły. Fiohn, cały w nerwach, próbował przeładować, ale nabicie kuli do lufy sprawiło mu trudność. Klął pod nosem, starając się zachować zimną krew. Wiedział, że na ucieczkę nie było szans. Trzeba było walczyć o życie.

Drapieżnik wystrzelił jak z katapulty. Błyskawicznie zbliżył się do przewodnika, który zdążył uskoczyć na bok. Lew wyhamował i zawrócił, by ponowić atak. Naładowany adrenaliną Fiohn nie siłował się już z bronią, tylko pozwolił, by przepłynęła przez niego moc. Zrobił to szybko i niezgrabnie, więc znowu nie do końca poszło tak, jakby chciał. Zastosowanie techniki magicznej natychmiast wzbudziło obrożę, która boleśnie skazańca poraziła. Fiohn z wrażenia prawie zemdlał, ale udało mu się wyzwolić energię i ugodzić nią bestię. Zaskoczony lew ryknął i odskoczył. Na boku miał czarną, dymiącą plamę. W miejscu gęstego futra została spalona skóra. Rozwścieczony zwierz zaszarżował, rycząc i tocząc pianę z pyska. Fiohn poderwał karabinek z ziemi. Udało mu się załadować kolejny pocisk. Zrobił to w ostatniej chwili i gdy oddał strzał, dzieliło go od lwa nie więcej niż pięć kroków. Strzał był celny. Kula wbiła się w cielsko, które o mały włos nie staranowało Fiohna. Niezgrabny unik okazał się skuteczny. Rozpędzony lew zatrzymał się dopiero kilka metrów dalej, charcząc i sapiąc z bólu. Krew obficie lała się z dziury w ramieniu. Drapieżnik postanowił nie ryzykować więcej. Wycofał się do lasu, bacznie obserwując niedoszłe ofiary. Po chwili zniknął między drzewami. Dopiero wtedy Fiohn skierował się pod skałę, gdzie upadł Tuan.

Starzec już nie krzyczał. Leżał na brzuchu, a wokół niego rosła czerwona plama. Oddychał płytko i mamrotał nieskładne słowa.

– Pomóżcie mi! – zawołał Fiohn. Lili, Kari i Dun wybiegli z ukrycia. 

Ubranie na plecach Tuana było całkiem poszarpane. Sądząc po ilości krwi, jaka przelewała się przez wełniane strzępy, obrażenia były śmiertelne. Przewodnik wyjął nóż i odciął skrawki ubrania, by osłonić ranę. Na jej widok Lili wyrwał się krzyk. 

– Kari, Dun, pomóżcie mi tamować krwawienie. Szybko! Podajcie bandaże. Lili, nie ma czasu na panikę. Odepnij od mojego plecaka małą, czarną menażkę. Nie denerwuj się, skup się na zadaniu. – Fiohn starał się opanować emocje. Musiał się spieszyć, bo Tuan powoli gasł. – W menażce jest alkohol. Umyj nim cążki i nożyczki. Są w małej kieszonce. Pospiesz się.

Niewolnicy zmieniali przesiąknięte krwią bandaże, ale one szybko się skończyły. W następnej kolejności użyli czystej koszuli, którą Dun zachował na powrót do posiadłości Ŝannae. Tymczasem Fiohn próbował oczyścić ranę i wydłubać utkwione w mięśniach kamienie.

– Cholera jasna! – Krwawienie nie ustawało, a starzec przestał się ruszać. Wysiłki przewodnika zdawały się nie pomagać. Podniósł spojrzenie na spanikowaną Lili.

– Nie damy rady – ocenił. – Jeśli mu nie pomożesz, on umrze.

– Jak ja mogę mu pomóc?

– Wiesz jak. Zdejmij bransoletę.

– To nic nie da. Ja nie jestem…

– Dość udawania. – Nerwy Fiohna były na skraju wytrzymałości. – Wiem, że jesteś Adeptką. Wiem, że ojciec cię zmusza do blokowania Talentu.

– Fiohn, przestań.

– Ty przestań. Przestań udawać, przestań być uległa. Teraz to już nie tylko twoje życie, ale też jego.

– Ja nic nie poradzę, ja nie umiem. Zrobię mu krzywdę. – Głos Lili łamał się.

– Jeśli nie spróbujesz, on umrze na pewno.

– Boję się.

Fiohn chwycił Lili za rękę i ostrożnie zsunął bransoletę z nadgarstka.

– Będę cię wspierał. Proszę, pospiesz się.

– Ja nigdy nie ćwiczyłam, nie umiem.

– Spokojnie. Pozwól energii działać. Spójrz na plecy Tuana. Skup się na ranie, wyczuj każdy mięsień, każde cięcie.

Fiohn dał Kari znak, by zdjęła opatrunki, a wtedy Lili przyłożyła ręce do zakrwawionych pleców Tuana Slaege. Cały czas patrzyła przewodnikowi w oczy, jakby się bała spojrzeć na starca.

– Nie musisz na niego patrzeć – uspokoił Fiohn. – Poczuj, jak energia przepływa przez jego ciało. Poczuj uszkodzone tkanki.

Lili zadrżała, a z jej oczu pociekły łzy. Przepływ długo tłumionej energii sprawił jej ból, zwielokrotniony cierpieniem umierającego herbaciarza.

– Dobrze ci idzie, księżniczko, radzisz sobie.

– Fiohn, to boli.

– Myśl tylko o tym, co chcesz zrobić, co ma się stać. Niech jego ciało wykonuje twoje polecenia. Zmuś tkanki do pracy, niech się dzielą, mnożą. Tak jest, dobrze ci idzie.

Nie do końca świadoma tego, co robiła, Lili przelała swą moc na Tuana. Czuła fale kłującego ciepła, które biegnąc przez ciało, powodowały nieprzyjemne dreszcze. Jej działania dawały efekt. Niektóre z ran zasklepiły się na tyle, aby zatamować krwawienie. Nowe tkanki były cienkie, jak pajęczyna i równie wiotkie, ale wytrzymałe i elastyczne. Z największych dziur nadal sączyła się krew.

– Już nie mogę, Fiohn. To bardzo boli.

– Jeszcze chwilę – poprosił – jeszcze trochę.

Pozostałe rany były bardzo głębokie. Krwotok ustał, lecz nie dzięki mocy Lili.

– Już go nie ma – rzekł Dun.

Do Lili to jeszcze nie dotarło. Zaciskała oczy, walcząc z narastającym bólem głowy i sączyła energię.

– Panienko, niech pani przestanie – mruknęła Kari. – Pan Slaege nie żyje.

Lili poderwała się z klęczek. Zakryła usta dłońmi, a z jej oczu lały się łzy.

– Nie! – Fiohn odepchnął niewolnika, obrócił Tuana na plecy i przyłożył ucho do klatki piersiowej. Bicia serca nie usłyszał. Głośno zaklął, podwinął rękawy i przyłożył ręce do piersi starca. Spróbował uwolnić energię, lecz obroża poraziła go prądem. Fiohn poczerwieniał na twarzy i przestał.

– To moja wina – jęknęła Lili.

– Milcz – rzucił wściekły przewodnik. Kolejna próba wzbudzenia mocy skończyła się podobnie. Zmęczenie i stres zrobiły swoje.

 

14.

Pierwsze krople deszczu zmoczyły świeżo usypany grób. Wiatr owiewał żałobników i niósł w dolinę słowa pożegnalnego wiersza.

– Statek w powietrzu odwiózł nas wszystkich. Noc na półprzecięta. – W głosie Fiohna wybrzmiewał smutek i zrezygnowanie. – Znowu ktoś spłonie, zupełnie niesłusznie. Powiedzcie im proszę, niech uciszą ten wiatr.

Przewodnik przyłożył dłonie do ust w geście pojednania ze światem.

– Tuan wolałby coś z Księgi Eanue – zauważyła Lili.

– Tuan Slaege nie żyje i nie robi mu różnicy z jakiej księgi powiem wierszyk.

– Znowu jesteś okropny.

Fiohn spojrzał w górę. Niebo nad Kraterem Dunhim ciemniało szybciej niż można się było spodziewać. Wstęga Mostu Einadan zniknęła za szarą pokrywą chmur. Wilgotne powietrze zapowiadało ulewę.

– Wracamy do Ŝannae – oznajmił przewodnik. 

– Jak to?

– Nie dyskutuj. Zakładaj plecak i ruszamy.

– Przypominam ci, że mój ojciec zapłacił ci, żebyś przeprowadził mnie Drogą Eanue. Całą.

– Do cholery z twoim ojcem – wybuchł Fiohn. – I do cholery z jego pieniędzmi. Niech się nimi udławi. Czy ty nic nie rozumiesz, dziewczyno? Nie rozumiesz, czy nie chcesz rozumieć?

– Nie wiem, o czym mówisz. – Lili przyjęła postawę zbitego psa. – Nie mów nic więcej.

– Patrzę na ciebie, księżniczko i widzę, że wiesz, co powiem. Dość milczenia, dość oszukiwania się.

– Przestań.

– Eihadd lan Ŝannae chce twojej śmierci. I ty to wiesz, prawda? Wiesz, ale oszukujesz się, że go do siebie przekonasz. Że mu udowodnisz, że jesteś silna, że jesteś więcej warta niż posada w Kancelarii Mistrzów. Ubzdurałaś sobie, że jeśli przejdziesz Drogę, to Eihadd cię doceni, może nawet pozwoli uczyć się technik magicznych. Mam rację?

Lili wbiła spojrzenie w grób Tuana i rozpłakała się. Zacisnęła dłoń na przegubie, na który z powrotem wsunęła bransoletę od ojca.

– Dał ci to cholerstwo nie tylko, żeby zablokować twój Talent, ale żeby cię osłabić. Żeby w kluczowym momencie zabrakło ci sił. I po co ci to? Po co ci uznanie kogoś, kto cię nienawidzi i obwinia za swoje porażki. To nie jest warte twojego życia. Ani Eihadd nie jest wart, żeby być twoim ojcem.

Lili nie mogła opanować łez.

– Nie – szepnęła. – Ja idę dalej. Z tobą lub bez. Rób, jak uważasz.

Dziewczyna założyła plecak, linę i torbę. Przywiązała też do pasa kaletkę z zapasem herbaty Viz Ŝimlach. Gdy już wszystko było dopięte, ruszyła na zachód. Dun i Kari posłusznie podążyli za swoją panią, a Fiohn został sam przy grobie. Stał tam długo i myślał.

– Lekko żył Adept i gdzie chciał, mógł wleźć, gdyż sam jeden się chował i wszystkich miał gdzieś.

Fraszkę skwitował westchnieniem. Nie zostało nic innego, jak zabrać rzeczy i ruszyć dalej. Po kilku minutach dogonił resztę. Lili przywitała go uśmiechem, lecz daleko jej było do szczęścia. W drodze nie rozmawiali. Na noc skryli się w zimnym, skalnym wykrocie. Ciała podróżników były tak samo zimne, jak ich nastroje. Nawet herbata starego Tuana nie pomogła. 

Fiohn nie mógł zasnąć. Przysiadł się obok Lili i owinął ją połową swego koca. Po chwili ciszy dziewczynę wzięło na zwierzenia.

– Mama miała na imię Lorna. Była dla mnie najważniejsza – szepnęła dziewczyna. – Wszędzie jej towarzyszyłam. Podróżowałyśmy po węzłach kraterów, patrzyłam, jak pracowała. Nigdy się nawet nie skrzywiła, gdy jej przeszkadzałam. A przeszkadzałam ciągle. Siostry też, ale ja najbardziej. Uwielbiałam patrzeć, jak mama rysuje. Tworzyła istoty służebne, wiesz? Nie jako biomag, ale jako projektantka. Wymyślała, jak będą wyglądać. Czasami zabierała mnie na farmy mimów, ale tego akurat nie lubiłam. Śmierdziało tam biomasą. Gnojówką, mówiąc wprost. Napatrzyłam się na flaki za całe życie. Myślę, że stąd się wziął mój Talent w dziedzinie ciała.

Fiohn nie przerywał.

– Ojciec zawsze trzymał się z dala. Mam wrażenie, że nigdy mamy nie kochał. To dziwne, bo wpadł w szał, gdy zmarła. – Lili urwała na moment, a potem się poprawiła. – Gdy ją zabiłam.

– Byliśmy w domu, przy obiedzie, wszyscy. Mama, ojciec, Orlagh i Ŝirŝa, czyli moje siostry. No i ja. Nie pamiętam, jak to się stało. Piastunka mi opowiedziała, że zrobiło mi się słabo, krew mi się z nosa polała, a wtedy mama zaczęła się dusić. Siostry też. Wylazła ze mnie energia i zaczęła im szkodzić. Nie jestem pewna, dlaczego. Podobno zmieniłam coś u mamy w płucach. U dziewczyn też to się zrobiło, ale ich nie zabiło. Nie wiem, dlaczego tylko mama wtedy umarła, ani dlaczego to nie dotknęło ojca. On jest Adeptem, więc może jest odporny? To było dawno, a on nigdy nie chciał o tym rozmawiać.

– Gdy już było po wszystkim, to znaczy, gdy już wypłakałam ocean i zaczęłam znowu się odzywać, ojciec dał mi pierwszą bransoletę. Miałam osiem lat. Powiedział, że to będzie chronić mnie i innych. Później jeszcze wiele razy mi opowiadał, że to, co we mnie siedzi, jest groźne i złe. Właściwie tylko wtedy się do mnie odzywał. Gdy tłumaczył, że jestem zła i do niczego. Nakazał wszystkim w domu, żeby nigdy nikomu nie pisnęli, co się naprawdę stało. Nikt nie wie, dlaczego mama umarła. Wszyscy posłusznie trzymaliśmy to w sekrecie. Nie poszłam nawet do normalnej szkoły, takiej dla niemagów, tylko miałam tutora.

– Skoro Eihadd trzymał twój Talent w sekrecie, to skąd możesz być pewna, że zabiłaś matkę? Nikt przecież tego nie zbadał.

– Jeśli nie ja, to kto? Ojciec?

– Nie byłoby to takie trudne. Wystarczyło, że wyczuł w tobie Talent i w odpowiednim momencie zastosował jakąś technikę, która zabiła Lornę.

– Po co miałby to zrobić?

– Powodów mógłbym wymyślić tysiąc.

Lili westchnęła.

– Widywałam Adeptów. Patrzyłam, jakie wyprawiali cuda. Patrzyłam, jak budowali, jak wprawiali w ruch maszyny, a nawet jak leczyli. No i co? Czy to było złe? Dlatego, gdy byłam starsza, zaczęłam się zastanawiać. Przeszło mi przez myśl, że może to nie ja, że może coś innego się wydarzyło. Próbowałam pytać ojca, ale on tylko się wściekał. W końcu zakazał mi wychodzić z domu. Wyprawa z tobą, to moje pierwsze od roku wyjście poza bramy posiadłości.

– Przecież nie chciałaś iść – zauważył Fiohn.

– Nie chciałam iść z obcym facetem, na dodatek skazańcem. No i nie chciałam iść na Drogę Eanue. A może trochę chciałam? Udowodnić mu? Sam to powiedziałeś.

– I nie przeszło ci przez myśl, że ojciec chciał ci tym zaszkodzić?

Lili nie odpowiedziała. Wbiła spojrzenie w dogasające ognisko.

– Prokuratorzy mają Eihadda na celowniku – wyznał przewodnik. – Będzie śledztwo. Dlatego jest tak ważne, żebyś wróciła cała i zdrowa.

 

15.

Ostatni raz Fiohn przemierzał stoki wulkanu Vrynra piętnaście lat temu. Był wtedy zbiegiem. Krył się nie tylko przed prawem, ale przed całym światem. Szukał śmierci i sądził, że znajdzie ją w gorących strumieniach lawy. Dzisiaj myślał zupełnie odwrotnie. Miał wielką nadzieję, że uda mu się wyjść stąd cało.

Od samego rana lało, jakby chmury postanowiły utopić cały świat. Gęste, grube krople przesłaniały widok na kilka metrów. Ścieżka, zasypana skalnym żwirem, czekała tylko, aż ktoś popełni błąd. Była wąska i wiła się zboczem wulkanu. Wędrowcy szli bardzo powoli, bo jeden niepewny krok, mógł oznaczać śmierć. Kamienie osuwały się spod stóp, utrudniając wspinaczkę. Mimo deszczu, kwaśny opar wypełniał powietrze. Pulsująca biało-szara mgła zsuwała się zboczem z wyższych partii wulkanu. Para wodna, zmieszana z trującym wyziewem, wypełniała skalne załomy, kłębiła się w wykrotach i szczelinach. Tam, gdzie deszczówka stykała się z lawą, syczały gejzery pary. Mimo niebezpieczeństw, tutaj wędrowcy nie musieli się martwić o drapieżniki i o to przewodnikowi chodziło.

Fiohn zatrzymał się, by spojrzeć na kompas. Robił to często, bo nie mógł pozwolić sobie na zmylenie kierunku. Pozostali zatrzymali się również, by nie zgubić się z oczu. Czekali na polecenia. Po chwili zastanowienia Fiohn wskazał ręką na lewo. Przed nimi urwisko kończyło się gładkim zejściem, a ścieżka poszerzała się i odbijała od zbocza góry. Przewodnik chciał zejść w przełęcz, która prowadziła na drugą stronę wulkanu.

Deszcz nieco zelżał, a wiatr rozpędził najcięższe chmury. W jasne prześwity zajrzało słońce. Lili stanęła na skraju urwiska i spojrzała dolinę. Ponad jej zachodnim krańcem rozwinęła się podwójna tęcza. Dziewczyna przetarła oczy i westchnęła z zachwytu. Wtedy straciła równowagę, ponieważ Kari z całej siły ją pchnęła. Śliskie kamienie nie dały żadnego oparcia i Lili poleciała prosto w przepaść. Fiohn zobaczył, co się stało i wrzasnął. Już miał ruszyć na pomoc, lecz usłyszał coś za sobą. Dobył szabli, odwrócił się i zobaczył okutą laskę Duna. Cios był wymierzony w głowę, ale niewolnik nie należał do wybitnych szermierzy, więc trafił w ramię. Fiohn niemal się przewrócił, bo kamienie pod butem przetoczyły się na bok. Dun nie tracił czasu i zamachnął się znowu. Fiohn zablokował szablą, ale siła uderzenia wybiła mu broń z ręki. Trzeci zamach powalił przewodnika na plecy. Na tym się nie skończyło. Dun doskoczył, stanął nad ofiarą i zaczął okładać, jak popadnie. Fiohn skulił się i pozwolił, by ciosy spadły na plecak. Chwycił kanciasty kamień i trochę na oślep, cisnął nim. Niewolnik dostał w policzek, zatoczył się. Przewodnik kopnął Duna w piszczel i poderwał z ziemi szablę. Walka na moment zamarła.

Obolały Fiohn spojrzał za siebie, a tam Kari ciskała w przepaść kamień za kamieniem. Przewodnik mógł się tylko domyślać, że Lili jakimś cudem przeżyła upadek i teraz niewolnica próbowała dokończyć dzieła. Tymczasem Dun odrzucił kij i wydobył zza pleców bojowy tasak. Podszedł niespiesznie. Fiohn był gotowy. Zablokował uderzenie, złapał Duna za przegub i wtedy wyzwolił moc. Trzasnął łuk elektryczny, lecz nie wyrządził przewodnikowi krzywdy. Wręcz przeciwnie. Jak każdy Adept, Fiohn mógł generować różne energie, ale podstawą jego Talentu było pole elektryczne. Z łatwością je absorbował i tworzył. Tym razem wyszło idealnie. Lekkie spięcie z pobudzonej obroży wzmocniło siłę uderzenia. Rażony prądem, Dun zachwiał się.

– Co ty robisz? – jęknął. Z wściekłą satysfakcją, Fiohn doprowadził do następnego wyładowania, tym razem o wiele mocniejszego. Trzymał Duna za przeguby, a ten tylko miotał się i charczał. Białko w mózgu niewolnika ścięło się, a serce zamarło, upieczone żywcem. Gdyby nie deszcz, smród pieczonego człowieka byłby nie do zniesienia. Na tym nie jednak się nie skończyło. Fiohn ruszył w stronę Kari, niesiony adrenaliną i przypływem mocy. Z jego pleców i rąk unosiła się para. Niewolnica zorientowała się w sytuacji i spróbowała ucieczki. Fiohn wysunął rękę i chlasnął łukiem elektrycznym, który zwalił nastolatkę z nóg. Nie zabił jej, a tylko pozbawił przytomności. Potem szybko dobiegł do skraju urwiska. Zobaczył, że Lili leżała nieprzytomna na wielkim, wystającym ze zbocza głazie. Niewiele brakowało, a zsunęłaby się z mokrej skały prosto w przepaść. Napompowany adrenaliną Fiohn zdjął linę, z plecaka wyjął karabińczyki, gwoździe, haki i spity. Zamocował i zabezpieczył system zjazdowy, dzięki któremu bezpiecznie zsunął się do Lili. Padać co prawda nie przestało, ale nie była to już siarczysta ulewa. Wiatr też się uspokoił, co ułatwiło Fiohnowi zadanie.

Głaz, na którym spoczęła Lili był wystarczająco duży, by pomieścić dwie osoby. Zabezpieczony Fiohn, oplótł linami dziewczynę i wspiął się z powrotem na górę. Wciągnięcie Lili na ścieżkę było z tego wszystkiego najprostsze. To było kilka bardzo długich i wyczerpujących minut. Dziewczyna miała głębokie rany na twarzy oraz mnóstwo siniaków. Fiohn, ciągle czując pulsującą w nim energię, skupił się na wyczuciu aury. Nie był mistrzem technik pasywnych, ale podstawowe badanie ciała zrobić potrafił. Z przerażeniem zorientował się, że Lili miała połamane żebra i nogi, a serce zamarło w bezruchu. Dławiąc się z żalu, zsunął bransoletkę z przegubu dziewczyny. Położył dłoń na jej splocie słonecznym i lekko poraził prądem.

– Walcz, księżniczko, walcz.

Przewodnik wyczuł aurę, która bez blokującej bransolety, zaczęła pulsować. Talent Lili, wiedziony podświadomą wolą przeżycia, zaczął naprawiać zniszczenia. Pojawił się oddech, a tkanki powoli się zrastały. Były wątłe, ledwie oplotły zranione miejsca, ale pomagały. Obrażenia pozostawały groźne, lecz nie tak, jak jeszcze przed chwilą. Wreszcie Lili otworzyła oczy.

– Jesteś, księżniczko – ucieszył się Fiohn i pociągnął nosem. – Jesteś.

– Czy ty płaczesz?

Fiohn zaśmiał się sztucznie.

– Jesteś bardzo osłabiona i wzrok ci szwankuje – odparł szczęśliwy.

 

16.

Obrośnięta bluszczem kolumnada nie miała żadnego zadaszenia, ponieważ symbolizowała krater – kolebkę cywilizacji i systemu prawnego. Usadowieni w kręgu sędziowie obserwowali Fiohna, który z uśmiechem odpowiadał na pytania.

– Moją rolą było przeprowadzić Lili lan Ŝannae Drogą Eanue, nie nastając przy tym na jej cnotę. Oczywiście mam na myśli cnotę panienki Lili, a nie mitologicznej Mistrzyni.

Ramse Angen siedział na trybunie wśród obserwatorów. Słysząc wypowiedź Fiohna, zacisnął oczy i klepnął się w czoło. Sędziowie wymienili spojrzenia. Nie wszystkie były zgorszone, co nie umknęło uwadze przesłuchiwanego.

– W ramach zapłaty, miałem także nie rabować ani nie bezcześcić miejsc kultu, od czego udało mi się skutecznie powstrzymać.

– Panie Feanor, proszę skupić się na sednie sprawy – poprosił sędzia prowadzący.

– Nudy. Miałem dopilnować, by panienka wróciła cała oraz w miarę możliwości, zdobyć dowody spisku jej ojca. Oczywiście, gdyby okazało się, że wynajął zabójców. A okazało się, że wynajął.

– Czy spodziewał się pan, że niewolnicy panienki Lili mogą być wciągnięci przez oskarżonego w spisek?

– Oczywiście – skłamał Fiohn. W rzeczywistości nie pomyślał o tym ani razu, ponieważ skupił się na podejrzeniach wobec Tuana Slaege. – Miałem ich cały czas na oku.

– Z pana zeznania wstępnego wynika – podjął inny sędzia, przeglądając zapisane kartki – że otrzymał pan od prokuratorów obrożę blokującą, która jednak pozwalała na użycie Talentu.

– Tak jest. Prokuratorzy zapewnili mi taką możliwość, nie zapominając o odrobinie pieszczot.

– Co pan ma na myśli?

– Mam na myśli, że obroża podczas aktywacji Talentu, raziła mnie prądem. Była to dla mnie okoliczność tyle szczęśliwa, co przyjemna.

– Po co takie sztuczki?

– Było to konieczne, aby Eihadd lan Ŝannae wyczuł, że mam aktywną obrożę i nie nabrał podejrzeń. Podobnie, gdyby w moim otoczeniu znalazł się inny Adept, nasłany przez oskarżonego.

– Proszę opowiedzieć o przebiegu podróży.

Fiohn przewrócił oczami i udał, że mu niedobrze.

– Cieszę się, że szanowne zgromadzenie docenia moje umiejętności gawędziarskie. A zatem, jak już mówiłem podczas przesłuchania wstępnego w sądzie, a wcześniej podczas trzech, wielogodzinnych przesłuchań u kolejnych prokuratorów oraz podczas przesłuchania roboczego dla Kancelarii Mistrzów i innych, równie ważnych władz węzła Rady Eanue, podjąłem się zlecenia na łaskawą prośbę pana Ramse Angem, specjalisty do spraw kontroli energii osobistych.

Dalszą część opowieści Fiohn przyprawił sarkazmem i dwuznacznymi żartami. Im bardziej wkręcał się w historię, tym częściej podkreślał swoją odwagę i spryt, a także oddanie sprawie pilnowania porządku prawnego. Przesłuchanie trwało do późnego wieczora.

– Przepełnia mnie radość, że mogłem wszystko opowiedzieć. Ponownie – podsumował Fiohn. – Mam nadzieję, że panie i panowie sędziowie z równą ochotą wydacie wyrok.

 

17.

Niebieskie kamyki ułożyły się w kształt błyskawicy. Białe przeturlały się poniżej i zastygły, tworząc podobiznę Eihadda. Błyskawica uderzyła w twarz, całkiem ją rozsypując.

– Poczucie humoru cię nie opuszcza – ocenił Ramse Angem.

Fiohn spojrzał na opiekuna przez pręty klatki.

– Mam nadzieję, że stary cap skończy w ten sposób.

– Pan Ŝannae szczególnie podkurwił prokuratorów. Zasłaniał się koneksjami, na zmianę groził i obiecywał. Dali mu kilka paragrafów z Kodeksu Adeptów. Skazali go za próbę zabójstwa córki, w celu niedopuszczenia do prawnie umocowanego dziedziczenia. No i oczywiście ukrywanie i blokowanie Talentu dziecka. W Turais dostałby za to karę śmierci. Ostateczny wyrok to dwadzieścia lat niewolnictwa z blokowaniem Talentu i prawem sprzedaży. Będzie go można kupić na rynku. Jest skończony.

– Lili też przesłuchali?

– Oczywiście, choć byli mniej dociekliwi. Uszanowali jej sytuację.

– Poradziła sobie?

– Zaraz tu będzie i sam ją zapytasz – zaproponował Ramse i otworzył drzwi klatki.

Fiohn otrzepał spodnie z piasku i pozwolił założyć sobie obrożę.

– Tamta była fajniejsza.

– Tamtą dostałeś, bo prokuratorzy uznali, że podczas zlecenia mogą ci się przydać techniki magiczne. Mieli rację.

– Moi ulubieńcy.

– Też jesteś ich ulubieńcem. Docenili poświęcenie i zaangażowanie.

– Wspaniale – rzekł Fiohn. – Dostanę laurkę?

– Dostaniesz ofertę pracy jako specjalista do kontroli energii osobistych. Jak tylko skończy się twój wyrok.

– O, zgrozo – Fiohn udał zgorszenie. – Mam być twoim podwładnym? Przecież nie jestem aż tak przystojny.

Do Adeptów dołączyła Lili. Sprawiała wrażenie starszej niż Fiohn zapamiętał z wyprawy. Urodę podkreśliła mocnym, oficjalnym makijażem. Długa, kremowa suknia, kosztowna biżuteria i srebrne, ażurowe epolety sprawiały, że wyglądała jak prawdziwa ŝiohańska dama.

– Moja księżniczka – ucieszył się Fiohn i uściskał dziewczynę. Ramse westchnął, widząc rażące uchybienie etykiety i ukłonił się z szacunkiem.

– Pani Ŝannae, miło widzieć cię w zdrowiu.

– Panie Angem, chciałabym porozmawiać z tym rycerzem na osobności.

Ramse skłonił się ponownie i odszedł.

– Jakaś ty się poważna zrobiła – zauważył Fiohn.

– Przejęłam po ojcu majątek i obowiązki jurysty. Muszę więc udawać ważną i odpowiedzialną. Na szczęście nie na długo.

– Widzę, że masz konkretne plany.

– Chcę studiować biomagię. W Karenwaldzie. I ty mnie tam zabierzesz. Po drodze będziesz swoim pięknym głosem recytował poematy. A przy okazji powiesz mi wreszcie prawdę o sobie.

– Prawda jest nudna.

– Na pewno nie. Chcę wiedzieć wszystko, co przeskrobałeś, gdzie cię nosiło i co ukrywasz.

– Nie tak prędko, księżniczko. Dostałem obiecującą ofertę pracy. No i zostały mi trzy miesiące wyroku.

– Poczekam. Co do oferty, to pan Angem był łaskaw uchylić rąbka tajemnicy. Założę się o każde pieniądze, że się nie zdecydujesz. Fiohn nar Feanor może ukrywać prawdę o przeszłości, ale o sobie prawdy nie ukryje.

– W sensie?

– Nie potrafisz wpasować się w schematy ani w struktury. Uciekasz od razu, gdy coś musisz.

– Jeśli nie zauważyłaś, to właśnie pracuję dla prokuratorów.

– Bo masz wyrok. Jak tylko się skończy, pryśniesz na drugi koniec świata. A jeśli chodzi o pieniądze, to zapewniam cię, że stać mnie na pięć razy więcej.

– A co z majątkiem Ŝannae?

– Siostra się nim zajmie. Zna się na tym lepiej niż ja. To jak będzie?

– Pod jednym warunkiem. Spłaciłem grzywnę, więc nie mam ani grosza. A tu obok jest wspaniały przybytek, w którym czeka na mnie Haiina.

– Myślałam, że wolisz facetów – zdziwiła się Lili.

– Żeby życie miało smaczek – podsumował zadowolony z siebie Fiohn.

Koniec

Komentarze

Caernie, mam nadzieję, że jako długoletni użytkownik tego portalu wiesz, że opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy – dzięki za zwrócenie uwagi na pryncypia.

Sądzę, że opowiadanie jest przyzwoite, mam nadzieję, że miłośnicy gatunku powiedzą, że jest dobre, ale moje ambicje nie sięgają aż tak wysoko. Raczej nie na piórko. Biblioteka, może, byłoby miło, ale nie więcej. Co do dyżurnych, to owszem, zdaję sobie sprawę, jak wygląda kwestia grafiku i limitu znaków. Jednak w pierwszej wersji pożałowałem sobie stron, przez co w efekcie opowiadanie straciło za dużo. Pewnie dałoby się je skrócić do 80K, ale przyznam się bez bicia, że nie poczułem takiej potrzeby.

XXI century is a fucking failure!

OK, Caernie. To Twoje opowiadanie i Ty tu rządzisz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawa historia, podobało mi się.

 

Ładne opisy fauny i flory, interesująca i malowniczo to wyszło. Mniej sprawnie odbieram opisy walk i knowań ludzi.

 

Scena walki pod domem uciech jest, IMO, bardzo chaotyczna, czy wręcz nielogiczna: dlaczego goście wyszli z domu na ulicę bezbronni, czy nie powinno być jakiegoś ogrodu, miejsca odosobnienia za murem, czy przybytku nie powinni bronić strażnicy? Motłoch porywa bohaterów, a odsiecz gospodarza domu, to trochę deus ex machina.

W scenie walki ze lwem w jednym miejscu pojawia się “niedźwiedź”, zwróć proszę na to uwagę. Dodatkowo Fiohn nie okazuje zimnej krwi, drżą mu ręce, nie potrafi się skupić, żeby wystrzelić do lwa. Nie pasuje mi to do wizerunku doświadczonego przewodnika i obieżyświata, byłego żołnierza. Podoba mi się za to aktywowanie talentu Lili i ostateczne fiasko ratowania Tuana. Niezłe zaskoczenie :)

 

Zdrada służącej i niewolnika zaskoczyła, bo w fabule nie było żadnej ku niej przesłanek. Odebrałem tę dwójkę jako cienie w fabule, niczego o nich się nie dowiedziałem, nieraz zapominałem nawet, że podróżują z bohaterami. Może warto byłoby lepiej ich zarysować, może tylko jedno powinno zdradzić, a podejrzenia czytelnika skierować ku drugiemu? Tak niewyraźne postacie, przeprowadzając zamach na bohaterkę wywołały we mnie konsternację, zamiast zaskoczenia, oburzenia (sam nie wiem, czego jeszcze). Jest to potencjał do zagospodarowania, IMO.

 

Tajna misja Fiohna zaskoczyła, zdążyłem już zapomnieć, że Ramse powierzył mu to zadanie. Życzyłbym sobie usłyszeć więcej żartów z przesłuchania przed radą, wydaje się, że nieźle tam się niektórzy bawili ;)

Poezja w Twoim tekście podobała mi się, zgrabne nawiązania literackie, miłe rymy. Do zastanowienia, czy nie zaznaczać w jakichś sposób cytatów, trochę mieszały się z dialogami.

Sama końcówka trochę jednak biedna, jak dla mnie. Fiohna powinno być stać na lepszy żart ;)

 

Daj znać, jeżeli chcesz, żeby coś rozwinął, dopowiedział.

Che mi sento di morir

BasementKey – dzięki za opinię i uwagi.

“Niedźwiedzia” już poprawiłem, sam nie wiem, jakim cudem się on tam znalazł.

Jeśli chodzi o postacie Duna i Kari, to faktycznie schowałem je w cieniu, ponieważ chciałem, żeby byli niezauważalni, dopóki nie podejmą się realizacji ich własnej misji. Zupełnie nie pomyślałem o nich w sposób, jaki opisałeś. Może rzeczywiście za bardzo ich uszczupliłem.

Nie pasuje mi to do wizerunku doświadczonego przewodnika i obieżyświata, byłego żołnierza

Tutaj pozwolę sobie nie zgodzić się. Doświadczenie Fiohna pozwoliło mu w tej sytuacji ocenić zagrożenie i własne położenie. Dzięki temu zrozumiał, że ucieczka oznaczałaby śmierć. Zwykły człowiek w tej sytuacji albo stanąłby spetryfikowany ze strachu, albo wziął nogi za pas. A drżenie rąk i strach to normalna reakcja człowieka, stojącego oko w oko z bestią w otwartej przestrzeni, nawet jeśli jest się starym wyjadaczem. Opieram się tutaj na wspomnieniach żołnierzy, opisujących stany emocjonalne podczas starcia.

odsiecz gospodarza domu, to trochę deus ex machina

Trochę mnie tym zaskoczyłeś. Kompletnie w tym miejscu nie myślałem o konstrukcji, dałem się chyba ponieść emocji pisanej opowieści.

więcej żartów z przesłuchania przed radą

Miałem wersję, w której ta scena trwała nieco dłużej, jednak ostatecznie uznałem, że opowiadanie jest już i tak dość długie.

Fiohna powinno być stać na lepszy żart

Muszę przyznać Ci rację, też tak czuję. Aż wstyd się przyznać, ile czasu zastanawiałem się, co Fiohn powinien powiedzieć na końcu. Po długich bojach sam ze sobą zostawiłem tę wersję, chyba skończyły mi się pomysły. Nie chciałem nadmiernie wydłużać ostatnich linijek. Może coś Tobie fajnego wpadnie do głowy?

Bardzo się cieszę, że tekst Ci się podobał.

XXI century is a fucking failure!

Może coś Tobie fajnego wpadnie do głowy?

Może coś z mądrości Enue lub czegoś w stylu Żywota Adepta Poczciwego? ;) Np.:

 

“Dwie szable krzeszą jedynie iskry namiętności, tylko klucz wespół z kłódką mogą otworzyć drzwi do prawdziwej miłości”.

 

Myślę, że może to być w stylu Fiohna ;)

Che mi sento di morir

Ładna historia. Podobała mi się skomplikowana intryga, zwroty akcji. Fajny motyw z obowiązkową dla niektórych pielgrzymką. Pełnokrwiści bohaterowie. No, dopracowany tekst.

Babska logika rządzi!

Pisanie tego sprawiło mi ogromną przyjemność, choć muszę podkreślić, że ostateczny kształt tekstu wygląda tak, a nie inaczej dzięki betującym. W pierwszej wersji znacznie skróciłem wątki i fabułę, co betujący wychwycili i wytknęli bardzo celnie.

Dzięki Finkla za uznanie, to niezwykle motywujące.

XXI century is a fucking failure!

Wrzuciłbym coś ze swoich betakomentarzy, gdzie rozpisałem się trochę o tekście, ale już nie mam do nich dostępu.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ale czemu nie masz? Portal się sypie czy są usunięte?

Babska logika rządzi!

Chyba wersja beta popłynęła u Autora.

Po przeczytaniu spalić monitor.

No, nie – jesteś na górze wśród betujących.

Babska logika rządzi!

Kurde. Teraz widzę. Ja chyba nie byłem zalogowany jak zerkałem. Co za cymbał ze mnie.

 

Ps. Przeczytam raz jeszcze tekst, zobacze co się zmieniło po becie i wkleję.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Betowałem ten tekst, ale nie miałem pojęcia, że betował go także JeRZy.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Nowa Fantastyka