- Opowiadanie: adam_c4 - Dżentelmen

Dżentelmen

Stro­na A: Dagon

Stro­na B: Pro­vi­den­ce 1915

 

Uwaga! Do dnia 27.06.2020 na­nio­słem na tekst sporo ko­sme­tycz­nych po­pra­wek. Wy­łącz­nie ko­sme­tycz­nych – nie in­ge­ro­wa­łem w fa­bu­łę opo­wia­da­nia.  

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dżentelmen

Po­ja­wia się nagle, w róż­nych miej­scach ciem­ne­go po­ko­ju. Naj­czę­ściej stoi tuż za pro­giem za­mknię­tych drzwi. Wy­pro­sto­wa­na, na dwóch koń­czy­nach. Zda­rza się, że siada na krze­śle przy se­kre­ta­rzy­ku, co na­da­je jej prze­dziw­nej, bry­ło­wa­tej fi­zjo­no­mii po­zo­rów ludz­kie­go kształ­tu. Ze­szłej zimy ob­ja­wi­ła się na su­fi­cie, wcze­pio­na weń pa­zu­ra­mi wszyst­kich czte­rech od­nó­ży, a pew­ne­go razu, dawno temu, uj­rzał ją na łóżku, przy­cup­nię­tą i wy­prę­żo­ną do skoku. Ru­nę­ła na niego mo­krym ciel­skiem, które na uła­mek chwi­li bły­snę­ło w całej, upior­nej oka­za­ło­ści. Obu­dził się na pod­ło­dze, krzy­cząc i spy­cha­jąc z sie­bie kłęby po­ście­li.

Atak się nie po­wtó­rzył. Naj­czę­ściej zmora tylko mu się przy­glą­da, tkwiąc nie­ru­cho­mo tam, gdzie po­sta­no­wił umie­ścić ją śpią­cy umysł. Cza­sa­mi siada na brze­gu łóżka. Po­chy­la nad nim łeb, ko­smy­ki wło­sów ła­sko­czą go. Czuje jej od­dech. Cuch­nie ry­ba­mi.

Szczę­śli­wie, w ta­kich przy­pad­kach od razu się budzi i po raz ko­lej­ny za­pew­nia sa­me­go sie­bie, że nie musi się bać. Wciąż za­mro­czo­ny snem, szep­cze obe­lgi w róż­nych kie­run­kach. Zło­rze­czył już ro­dzi­cie­lom, na­tu­rze, Bogu, prze­zna­cze­niu, śle­pe­mu tra­fo­wi. Temu wszyst­kie­mu, co w danym mo­men­cie winił za spro­wa­dze­nie go na pełen kosz­ma­rów świat.

Tej nocy zmora krą­ży­ła po po­ko­ju. Prze­su­nę­ła się ku oknu, z mo­zo­łem prze­kła­da­jąc koń­czy­ny. Tkwi­ła tam przez chwi­lę, po czym wró­ci­ła pod drzwi. Wtedy sen pierzch­nął.

Kiedy otwie­ra oczy, pokój pre­zen­tu­je mu się w bla­sku złotego po­ran­ka. Dziś, dla od­mia­ny, nie ciska klątw, a bło­go­sła­wi pra­wi­dła wszech­rze­czy, dzię­ki któ­rym zmie­nia­ją się pory roku, a on nie jest ska­za­ny na ca­ło­rocz­ne bu­dze­nie się po­śród ciem­no­ści.

Ale rów­no­cze­śnie, wraz z falą wdzięcz­no­ści, wdzie­ra się w niego drugi, ciem­ny nurt. Zo­sta­je za­la­ny go­ry­czą, czuje ją na czub­ku ję­zy­ka. Od­ru­cho­wo za­my­ka oczy i za­kry­wa twarz po­dusz­ką, tylko po to, by se­kun­dę póź­niej ją od­rzu­cić i gwał­tow­nie usiąść na po­sła­niu.

Pa­pie­ro­wy świ­stek nie znik­nął. Leży na se­kre­ta­rzy­ku, w tym samym miej­scu, w któ­rym zo­sta­wił go wczo­raj. Że­la­zne prawa ma­te­rii nie znają li­to­ści. Szko­da.

Wsta­je z łóżka i pod­cho­dzi do drzwi. Po dru­giej stro­nie czeka już taca ze śnia­da­niem. Pod­no­si ją ostroż­nie i do­pie­ro wtedy do­cie­ra doń, że nie może po­sta­wić jej na se­kre­ta­rzy­ku. Przy­cho­dzi mu do głowy, by jed­nak to zro­bić, zwy­czaj­nie na­kryć ten prze­klę­ty li­ścik, ale myśl ta na­tych­miast budzi w nim sprze­ciw, który ści­ska żo­łą­dek. Roz­draż­nio­ny, wraca do łóżka i kła­dzie śnia­da­nie na po­dusz­ce.

Pod­no­si ze srebr­nej tacy zło­żo­ną na pół kar­tecz­kę. Nie spo­sób nie po­rów­nać jej z tamtą, le­żą­cą na drew­nia­nym bla­cie. Jak bar­dzo róż­ni­ły się dło­nie, które sta­wia­ły na nich li­te­ry! Trud­no uwie­rzyć, że lu­dzie za­miesz­ku­ją­cy ten kraj po­słu­gu­ją się jed­nym ję­zy­kiem; można, co praw­da, sto­so­wać go do celów wiel­kich i ni­skich, do­wol­nie ukwie­cać bądź plu­ga­wić, ale jest to wciąż ta sama mowa i bez wzglę­du na in­ten­cje jej użyt­kow­ni­ków, za­wsze wię­cej bę­dzie ich łą­czyć, niż dzie­lić. Nie od rze­czy wy­da­ją się prak­ty­ki przy­ję­te w nie­któ­rych re­jo­nach od­le­głej Azji, gdzie oby­wa­te­le tego sa­me­go pań­stwa sto­so­wa­li od­mien­ne, uza­leż­nio­ne od spo­łecz­ne­go sta­tu­su na­rze­cza, by w spo­sób jed­no­znacz­ny pod­kre­ślić ist­nie­ją­ce mię­dzy nimi prze­pa­ście. Do tego po­trze­ba jed­nak ol­brzy­miej kon­se­kwen­cja rzą­dzą­cych oraz po­ko­ry rzą­dzo­nych, a na te nie ma co li­czyć w hoł­du­ją­cej no­wo­mod­nym zwy­cza­jom Ame­ry­ce.

Wie, że te roz­wa­ża­nia nie pro­wa­dzą go w do­brym kie­run­ku, dla­te­go od­ry­wa się od nich i czyta: 

 

Ho­war­dzie,

na 8:00 – 40°F. Wietrz­nie. Pani May na­rze­ka na swoje stare kości, nie ma co li­czyć na szyb­ką po­pra­wę aury.

 

Prze­klę­ta po­go­da – myśli, się­ga­jąc po fi­li­żan­kę z her­ba­tą. Potem za­bie­ra się do grzanek i jajka na miękko. Je szyb­ko, po­chy­lo­ny nad tacą. Boże, jakie to ża­ło­sne! Kiedy do­strze­ga swe od­bi­cie w tafli – dwoje sze­ro­ko otwar­tych oczu i za­ci­śnię­te wargi – stwier­dza, że każdy, kto przy­glą­dał­by mu się z boku, miał­by z niego praw­dzi­wy ubaw. Dość tego! 

Wsta­je, od­py­cha­jąc się od ma­te­ra­ca. Po­ry­wa li­ścik z blatu, by po­now­nie go prze­czy­tać. Rzuca się w niego jak w gęstą toń:

 

Sza­now­ny panie Ho­war­dzie,

przy­znać muszę, że do tej pory po­zo­sta­ję pod wra­że­niem spo­tka­nia z Panem i Pań­ską matką. Żadna ze mnie ma­rzy­ciel­ka (fakt ten z pew­no­ścią nie umknął Pań­stwa uwa­dze!) i nad po­etyc­kie unie­sie­nia na­tu­ra moja od­ru­cho­wo przed­kła­da ba­na­ły ster­czą­ce przed czub­kiem nosa. Tak się jed­nak skła­da, że pla­stycz­ne ob­ra­zy, które byli ła­ska­wi Pań­stwo przede mną roz­to­czyć, po­zwo­li­ły mi na mo­ment ode­rwać się od do­cze­sno­ści. Pan tak pięk­nie po­tra­fi opo­wia­dać!

 W związ­ku z tym po­zwa­lam sobie wy­sto­so­wać do Pana ni­niej­szy list, który jest rów­no­cze­śnie za­pro­sze­niem. Czy byłby Pan ła­skaw, bry­tyj­skim zwy­cza­jem, wpaść do mnie na her­bat­kę w naj­bliż­szy wto­rek o 17? Mam na­dzie­ję usły­szeć wię­cej o da­le­kich miej­scach, które szcze­gól­nie Pan sobie upodo­bał. Cze­kam na Pana pod ad­re­sem Har­dwick Stre­et 6, rzut ka­mie­niem od mo­je­go skle­pu, z pew­no­ścią Pan trafi. Dom mój wy­róż­nia pnący się po ścia­nie bluszcz.

 

PS. Jako że miesz­kam sama i nie­czę­sto mie­wam gości, będę bar­dziej niż za­do­wo­lo­na, jeśli ze­chce Pan za­ba­wić u mnie dłu­żej – po her­ba­cie służę kie­lisz­kiem wy­bor­ne­go porto, wprost ze sło­necz­nej Por­tu­ga­lii! Ko­niecz­nie musi Pan skosz­to­wać!

 

PS2. Pro­szę da­ro­wać, że ni­niej­sze za­pro­sze­nie nie uwzględ­nia Pań­skiej sza­now­nej matki, ale nie śmia­ła­bym jej fa­ty­go­wać – wto­rek ma być chłod­ny i desz­czo­wy, a w te dni zacna Pani nie czuje się najlepiej, o czym była ła­ska­wa mi wspo­mnieć.

 

Szcze­rze od­da­na,

Mary Sa­ints

 

Ho­ward od­rzu­ca li­ścik niby ro­ba­czy­we jabł­ko. To traf­ne po­rów­na­nie, idące jesz­cze dalej; choć­by go­dzi­na­mi wma­wiał sobie, że ze­psu­ty owoc jest naj­bar­dziej na­tu­ral­ną rze­czą pod słoń­cem, wciąż bu­dził­by jego wstręt.

Z głę­bo­ką nie­chę­cią po­wra­ca do wy­da­rzeń z ubie­głe­go ty­go­dnia: ma wra­że­nie, że do­szło wów­czas do za­gad­ko­we­go zja­wi­ska; cza­so­we kon­ti­nu­um po­dzie­li­ło się na krót­kie, pę­dzą­ce z sza­leń­czą pręd­ko­ścią frag­men­ty, a każdy z nich sta­no­wił osob­ny roz­dział, zwień­czo­ny lichą pu­en­tą. Oto kro­czą z matką wzdłuż West­min­ster Stre­et. W huku prze­jeż­dża­ją­cych au­to­mo­bi­li i do­ro­żek mi­ja­ją ko­lej­ne skle­po­we wi­try­ny, kiedy nagle jego to­wa­rzysz­ka wsią­ka w jedną z nich. Na­tych­miast po­ja­wia się eks­pe­dient­ka i jesz­cze nim na dobre zdoła od­no­to­wać jej szczu­płą syl­wet­kę, się­ga­ją­cą ziemi se­le­dy­no­wą suk­nię, cia­sno spię­te włosy i uprzej­me, prze­zna­czo­ne dla klien­tów spoj­rze­nie, matka już pro­wa­dzi z nią dia­log. Wy­po­wia­da­jąc dużo wię­cej słów niż to nie­zbęd­ne, in­for­mu­je, że jest za­in­te­re­so­wa­na to­reb­ką z wy­sta­wy. Ko­bie­ta, od­po­wia­da­jąc w po­dob­nym stylu, wrę­cza ko­bie­cie po­żą­da­ny towar, nie prze­sta­jąc mówić. Potem Ho­ward musi zdaw­ko­wo po­chwa­lić po­ten­cjal­ny na­by­tek, a matka stwier­dza, że z taką to­reb­ką nie wsty­dzi­ła­by się po­ka­zać na uli­cach Pa­ry­ża. Już roz­pra­wia­ją o po­dró­żach, środ­kach lo­ko­mo­cji, wiel­kim świe­cie, Eu­ro­pie. Można od­nieść wra­że­nie, że eks­pe­dient­ka, która zdo­ła­ła już nie tylko zdra­dzić swoje imię, ale i fakt, że jest wła­ści­ciel­ką tego skle­pu, wy­kra­cza poza ramy, jakie na­rzu­ca na nią rola; zdaje się, że wy­plu­wa­nie z sie­bie słów spra­wia jej przy­jem­ność i nie jest po­dyk­to­wa­ne wy­łącz­nie chę­cią za­rob­ku, co dla Ho­war­da by­ło­by może fa­scy­nu­ją­ce, gdyby rów­no­cze­śnie tak bar­dzo go nie prze­ra­ża­ło.

A potem zo­sta­je zmu­szo­ny do tego, by mówić. Panna Mary za­pew­nia go, że rów­nież marzy o da­le­kich po­dró­żach i pyta, jakie miej­sce naj­le­piej by­ło­by od­wie­dzić w pierw­szej ko­lej­no­ści. Od­po­wia­da sobie sama: Paryż, oczy­wi­ście, choć nie, to nie takie oczy­wi­ste, może pierw­szeń­stwo po­wi­nien mieć Lon­dyn? Rzym? Co z Wied­niem, ponoć ba­jecz­nie pięk­nym? A Praga? Może, może, ale do­pie­ro potem, jak pan sądzi? Wojna nie bę­dzie trwać wiecz­nie, chyba nie ma nic zdroż­ne­go w snu­ciu po­dob­nych pla­nów…?

Mor­dę­ga trwa­ła dobry kwa­drans. Kiedy wra­ca­li do domu, matka, ści­ska­jąc pod pachą nową to­reb­kę, przy­zna­ła, że uro­cza z tej całej Mary osób­ka. Nie­zbyt lotna, ale wciąż – uro­cza. Syn po­dzie­lał tę opi­nię po­ło­wicz­nie.

Spo­glą­da na zegar. Do­cho­dzi trzy­na­sta. Matka wkrót­ce poda obiad.

Po­sta­na­wia wy­brać się na spa­cer. Prze­cie­ra buty szmat­ką, wy­cią­ga z szafy świe­żą ko­szu­lę i gar­ni­tur. Wy­glą­da przez okno. Nie­ru­cho­me ga­łę­zie drzew i za­chmu­rzo­ne niebo dają mu nie­wiel­kie po­ję­cie o pa­nu­ją­cej na ze­wnątrz tem­pe­ra­tu­rze.

Uchy­la drzwi i na­słu­chu­je. Z głębi domu nie płyną ku niemu wy­wo­dy pani May, są więc sami. Prze­stę­pu­je próg i, naj­ci­szej jak po­tra­fi, za­my­ka za sobą drzwi. Sta­wia­jąc kroki szyb­ko i bez­dź­więcz­nie, prze­su­wa się w stro­nę kuch­ni. Staje i słu­cha. Do­bie­ga go ryt­micz­ne stu­ka­nie. Matka musi kroić ja­kieś wa­rzy­wo, stoi więc przy sto­li­ku, od­wró­co­na ple­ca­mi do wej­ścia.

To jego szan­sa. Sunie po tak­tow­nie nie­skrzy­pią­cych de­skach pod­ło­gi. Mija kuch­nię, w któ­rej matka rze­czy­wi­ście za­ję­ta jest kro­je­niem skład­ni­ków na obiad. Już jest przy drzwiach wej­ścio­wych, już, pra­wie…

– Ho­war­dzie?

Za­sty­ga w bez­ru­chu. Głos matki na­je­żo­ny jest nie­po­ko­jem i nie jest to nie­po­kój pły­ną­cy z obawy, że po domu kręci się ktoś obcy. Ona wie, że to on. Wie też, że pró­bo­wał wyjść nie­zau­wa­żo­ny.

– Tak? – pyta tonem kogoś, kto nie ma i od dawna nie miał ni­cze­go na su­mie­niu.

– Wy­cho­dzisz?

– Tak.

– W taką po­go­dę?!

– Tak.

– Za pół go­dzi­ny po­da­ję obiad!

– Nie­dłu­go wrócę.

Czeka jesz­cze kilka se­kund z dło­nią na klam­ce, ale to wszyst­ko. Wy­cho­dzi.

Po­go­da jest po­nu­ra, ale zro­bi­ło się cie­plej. Pro­mie­nie wio­sen­ne­go słoń­ca do­cie­ra­ją na zie­mię przez masę brud­no­bia­łych chmur. Zda­rza­ją się spo­ra­dycz­ne po­wie­wy wia­tru, które prze­szy­wa­ją chło­dem.

Nie myśli o po­wo­dach i kie­run­ku spon­ta­nicz­nej wy­pra­wy, tym bar­dziej nie myśli o matce i o pan­nie Mary. Nogi same niosą go w na wschód. Po chwi­li znaj­du­je się na Broad Stre­et, która nie­od­łącz­nie ko­ja­rzy mu się z je­dy­nym miej­scem, ku któ­re­mu za­wsze zmie­rza, ile­kroć się na niej znaj­dzie. Kro­czy żwawo, mi­ja­jąc ko­ścio­ły, skle­py i ni­skie domki, do któ­rych zdą­żył przy­wyk­nąć w ciągu lat sa­mot­nych wę­dró­wek. Tylko ludz­kie twa­rze, do­strze­ga­ne kątem oka na po­dwór­kach i w oknach, choć znane mu do­brze, po­zo­sta­ją tak na­praw­dę obce. Od czasu do czasu ktoś go po­zdra­wia, a on, ze wzro­kiem wciąż wbi­tym pod nogi, od­po­wia­da nie­dba­łym ski­nie­niem, jakby kła­niał się pły­tom chod­ni­ka. Czuje na karku kro­pel­ki potu.

Mija roz­wi­dle­nie ulic, skąd ma już tylko o rzut ka­mie­niem od cmen­ta­rza Oakland. Ta część wę­drów­ki, ostat­nie kil­ka­dzie­siąt kro­ków do celu, za­wsze upły­wa naj­przy­jem­niej.

Kiedy od­chy­la bram­kę z ku­te­go że­la­za, jak zwy­kle wstę­pu­ją w niego nowe siły. Pro­stu­je plecy, unosi ra­mio­na. Bie­rze głę­bo­ki wdech i rap­tem ota­cza­ją­ca go sza­ru­ga na­bie­ra bla­sku.

,,Słowo daję, Ho­war­dzie! Skar­żysz się na kosz­ma­ry, a w kółko bie­gasz na ten cmen­tarz! Sam się o nie pro­sisz!”

Za­rzut matki był tak bar­dzo nie­tra­fio­ny, że aż śmiesz­ny. To wła­śnie cmen­ta­rze, je­dy­ne miej­sca, w któ­rych śmierć i prze­mi­ja­nie pró­bu­je oswo­ić się po­rząd­kiem i sys­te­ma­tycz­no­ścią, do­da­wa­ły mu otu­chy i nie po­tę­go­wa­ły kosz­ma­rów, lecz po­zwa­la­ły le­piej je zno­sić. Równe rzędy gro­bów, wy­ra­sta­ją­ce po­śród ciszy ale­jek i sta­ran­nie sko­szo­nej trawy, da­wa­ły na­dzie­ję na to, że umar­łym istot­nie przy­pa­da w udzia­le spo­kój, któ­re­go próż­no szu­ka­li za życia. Prze­ci­wień­stwo tego spo­ko­ju Ho­ward znaj­do­wał w ko­ścio­łach – wy­so­kich, dusz­nych gma­chach, wzma­ga­ją­cych w nim lęk przed nie­zna­nym. Tym dziw­niej­sza wy­da­wa­ła mu się pro­po­zy­cja matki, by to wła­śnie w świą­ty­niach pró­bo­wał szu­kać uko­je­nia dla swych sko­ła­ta­nych ner­wów.

Odkąd wy­znał, że pod­czas wizyt na cmen­ta­rzu od­da­je się mo­dli­twie za dusze zmar­łych, nieco mu od­pu­ści­ła. Okła­mał ją, ale w swo­ich oczach czuł się uspra­wie­dli­wio­ny; był prze­ko­na­ny, że robi dla zmar­łych znacz­nie wię­cej.

Wiatr błąka się po cmen­tar­nym polu, czub­ki to­po­li ko­ły­szą się. W szu­mie na­gich ga­łę­zi Ho­ward szuka in­spi­ra­cji. Staje przed gro­bem, od któ­re­go dzi­siaj ma za­cząć. Pod płytą z sza­re­go pia­skow­ca spo­czy­wa Ann Swan­son. Przy­szła na świat w roku 1885, opu­ści­ła go w roku 1914. Ze­szłej zimy? Może ode­szła w lecie? Tak, to mu­sia­ło być lato. Czyż­by zmar­ła w po­ło­gu? Na gro­bie bra­ku­je in­for­ma­cji, mo­gą­cych sta­no­wić trop; zdaw­ko­we epi­ta­fium, zwy­kły krzyż.

Ho­ward roz­po­czy­na rund­kę po cmen­ta­rzu, ukła­da­jąc w my­ślach ko­le­je życia ko­bie­ty, o któ­rej wie bar­dzo mało. Wy­my­śla dla niej dom i ro­dzi­nę, ob­da­rza nie­prze­cięt­ną urodą i na­zna­cza wadą wy­mo­wy. Snuje linię życia przez gę­stwi­nę co­dzien­nej ru­ty­ny, od­no­to­wu­jąc przy tym zda­rze­nia wy­jąt­ko­we, takie jak pierw­sza noc pod gołym nie­bem, pierw­szy po­ca­łu­nek, ślub, spło­dze­nie i uro­dze­nie dziec­ka. Potem ko­lej­na ciąża, potem jesz­cze jedna, no i ko­niec.

Hi­sto­ria szyb­ko do­brnę­ła do oczy­wi­ste­go fi­na­łu. Cza­sa­mi fik­cyj­ne ży­cio­ry­sy są tak ob­fi­te, że wy­mu­sza­ją ko­lej­ne okrą­że­nie. Ale Ann nie była kil­ku­let­nią Suzie, po­rwa­ną przez za­zdro­sne­go ojca (w isto­cie jej mo­gi­ła była pusta!), czy Tho­ma­sem Bo­okiem, który dożył nie­praw­do­po­dob­ne­go wieku osiem­dzie­się­ciu czte­rech lat. Ho­ward my­ślał, że ułoży dzi­siaj przy­naj­mniej trzy ży­cio­ry­sy, ale pierw­sze po­dej­ście tak go znie­chę­ci­ło, że kiedy wraca pod grób pani Swan­son, sztyw­no mu się kła­nia i opuszcza cmentarz.

Kieruje się ku za­to­ce. Wie, że obiad już na niego czeka, ale nie po­tra­fi zdo­być się na to, by wró­cić do domu. Wiatr się wzmaga, chowa ręce do kieszeni.

Ja­kież po­tęż­ne było wczo­raj jego za­że­no­wa­nie! Kiedy matka wrę­czy­ła mu ko­per­tę za­adre­so­wa­ną do niego zwiew­nym cha­rak­te­rem pisma, przy­wo­dzą­cym na myśl pa­ję­cze od­nó­ża. Nawet nie za­py­ta­ła, czy podejrzewa, kto jest nadaw­cą. Ko­re­spon­den­cja, którą wy­mie­niał z przy­ja­ciół­mi, nie była po­dej­rza­na – li­te­ry na ko­per­cie nie skry­wa­ły w sobie dam­skich pier­wiast­ków, a nawet jeśli któ­ryś z pi­szą­cych do niego męż­czyzn od­zna­czał się po­dob­nym uchy­bie­niem, to żaden z nich nie kusił się na ano­ni­mo­wość.

Po lek­tu­rze listu od panny Mary nie miał po­ję­cia, co po­wi­nien z nim po­cząć. Ukryć, po­drzeć, a może po­ka­zać matce i spró­bo­wać zba­ga­te­li­zo­wać jego wy­dźwięk? Nie, tylko nie to. Do­stał po­tęż­nej mi­gre­ny, resz­tę dnia spę­dził w łóżku.

Do­cie­ra do wód rzeki Pro­vi­den­ce. Staje przy na­brze­żu i toczy spoj­rze­niem po gra­na­to­wej toni, wdzie­ra­ją­cej się głę­bo­ko w ląd. Na po­bli­skich pir­sach do­strze­ga ma­ry­na­rzy, uwi­ja­ją­cych się przy stat­kach. Wiatr, da­ją­cy się we znaki już na cmen­ta­rzu, teraz bez­li­to­śnie chłosz­cze go po­dmu­cha­mi bi­ją­cy­mi od rzeki. Zdaje się on nie prze­szka­dzać skrom­nie ubra­nym, od­da­nym pracy męż­czy­znom; nie­któ­rzy z nich nie mają na sobie nawet ko­szul. Pół­na­gie, sma­głe ciała targają skrzy­nie i prze­ta­cza­ją becz­ki z godną zwie­rząt za­pa­mię­ta­ło­ścią. Na­tu­ra bywa mało sub­tel­na, ale nie na­le­ży od­ma­wiać jej mą­dro­ści. Wszyst­ko na tym świe­cie, nawet pry­mi­tyw­na szpe­to­ta, zdaje się cze­muś słu­żyć.

Rusza wzdłuż na­brze­ża, pil­nu­jąc się, by nie za­cze­pić spoj­rze­niem któ­re­goś z męż­czyzn. Cały się trzę­sie i szczę­ka zę­ba­mi, za­miast dłoni ma dwie brył­ki lodu. Mimo to nie de­cy­du­je się, by odbić w jedną z bocz­nych ulic. Kon­se­kwent­nie trzy­ma się nurtu rzeki, który wie­dzie go w oczy­wi­stym kie­run­ku.

 

***

 

Wy­gląd domu nie­mal zu­peł­nie po­kry­wa się z jego wy­obra­że­niem. Dwu­pię­tro­wy, ze zdob­ny­mi okien­ni­ca­mi i sta­ran­nie utrzy­ma­nym ogro­dem. Bluszcz jest za to mniej oka­za­ły, niż przy­pusz­czał; z ja­kie­goś po­wo­du za­kła­dał, że w swej buj­no­ści po­kry­wać bę­dzie całą ścia­nę domu, od ziemi aż po dach. Tym­cza­sem za­stał kilka skrom­nych pną­czy, sku­pio­nych wokół okna na pię­trze. Okna sy­pial­ni, za­pew­ne.

– Ho­war­dzie?!

Stoi w otwar­tych drzwiach i przy­glą­da mu się jak ja­kie­muś rzad­kie­mu zja­wi­sku na nie­bie. Dzi­siaj ma na sobie suk­nię w ko­lo­rze kre­mo­wym. Włosy uło­ży­ła po­dob­nie, jak ostat­nio.

Panie Ho­war­dzie, Ho­war­dzie, a nawet drogi Ho­war­dzie – tak się do niego zwra­ca­ły. Za­wsze trzy­ma­ły się na pewną od­le­głość i bar­dzo pil­no­wa­ły, by jej nie zmniej­szać; świad­czy­ły o tym roz­waż­ne spoj­rze­nia i ruchy warg, po któ­rych krą­ży­ły znaki za­py­ta­nia. Czuł bi­ją­ce od tych istot cie­pło, miał wra­że­nie, że gdyby któ­raś przy­pad­ko­wo mu­snę­ła go naj­mniej­szym pal­cem dłoni, zo­sta­wi­ła­by po sobie czer­wo­ny ślad, ścież­kę wy­pa­lo­ną przez go­rącz­kę, która tra­wi­ła je peł­ny­mi snów na jawie dnia­mi oraz bez­sen­ny­mi no­ca­mi, pod­czas któ­rych pra­gnę­ły owe sny zi­ścić.

Zbie­ga ku niemu z we­ran­dy.

– Nie spo­dzie­wa­łam się cie­bie tak wcze­śnie…

Mil­czy. Za­uwa­ża, że skóra na jej szyi marsz­czy się, przy­wo­dzi na myśl ciało płaza. Twarz, pełna zmarsz­czek, rów­nież nie opar­ła się dzia­ła­niu czasu.

– Ro­zu­miem, że nie mo­głeś się do­cze­kać? Chodź, mło­dzień­cze. Chodź…

Idzie więc.

 

***

 

Noc jest zimna i ciem­na. La­tar­nie, osa­czo­ne bez­li­to­snym mro­kiem, robią co mogą, by po­da­ro­wać śmier­tel­ni­kom choć odro­bi­nę świa­tła. Męż­czyź­nie jest ono zbęd­ne. Kro­czy środ­kiem pu­stej ulicy, nie pa­trząc pod nogi, lecz w gwiaz­dy, z któ­rych spa­dło nie­gdyś wszyst­ko: on, to mia­sto, dusze i ciała, zło, dużo zła, może odro­bi­nę dobra, scho­wa­ne­go gdzieś wy­so­ko, poza za­się­giem tych, któ­rzy świa­do­mi są wła­snej kru­cho­ści i nie­na­sy­ce­nia.

Ho­war­dzie… Więc tak…?

Kiedy wziął ją w ra­mio­na, wy­da­ła mu się lżej­sza, niż przy­pusz­czał.

Och, Ho­war­dzie!

Nie miał planu. Nie mógł mieć – in­stynkt, który wziął go we wła­da­nie i za­pro­wa­dził do tego miej­sca, nie po­zwo­lił­by go uło­żyć. Był teraz czy­nem, dzia­ła­niem.

Nie! Dla­cze­go?!

Musi do­trzeć do wody. To do niej spa­dli z gwiazd, to w jej od­mę­tach spo­koj­nie rośli i roz­wi­ja­li się. Upra­gnio­na, zimna ko­leb­ka.

Prze­stań! Po­mo­cy! Pomocy!!!

Wzma­ga się wiatr wie­ją­cy od rzeki. Wy­peł­nia płuca, na­sy­ca go nie­po­ko­jem, ale i po­czu­ciem wol­no­ści.

Po­wo­li traci siły, ale da radę, musi. Jesz­cze tro­chę. Jest tuż, tuż. Tak bli­sko celu, o któ­rym nie wie nic.

Za­trzy­mu­je się gwał­tow­nie i za­uwa­ża, że zna­lazł się na na­brze­żu. Czar­ne widma stat­ków skrzy­pią, ko­ły­sząc się na cu­mach. Za­my­ka oczy i czeka. Ża­łu­je, że nie po­tra­fi się mo­dlić.

Kiedy sły­szy plusk, wy­da­je krót­ki okrzyk, który zlewa się w jedno z wy­ją­cym wia­trem. Chwi­lę potem od­głos po­wta­rza się. Jakby ktoś szyb­kim ru­chem wy­cią­gał coś z wody.

Drży coraz moc­niej, z tru­dem trzy­ma się na no­gach. Od­dy­cha nosem i usta­mi, ale rap­tem wy­bu­cha kasz­lem, kiedy wdzie­ra się w niego lepki, rybi smród. Cały czas za­ci­ska oczy i pra­gnie, tak bar­dzo pra­gnie, móc po­dob­nie za­ci­snąć uszy.

Do­brze wie, jaki obraz zobaczyłby przed ocza­mi, gdyby oka­zał się na tyle sza­lo­ny, by je otwo­rzyć. Sły­szy pla­śnię­cia dłu­gich łap, dźwi­ga­ją­cych po­wło­ki, które stwo­rzo­no do życia pod wodą.

Wie, co teraz na­stą­pi i choć ro­zu­mie, że nie ma in­ne­go wyj­ścia. Na­ra­sta w nim opór. Spo­mię­dzy po­wiek wy­pły­wa­ją łzy, smród jest okrop­ny.

Naj­pierw lek­kie szarp­nię­cie. Kiedy nie ustę­pu­je, szarpnięcie po­wta­rza się. Potem przez chwi­lę nic, jakby dwie kre­atu­ry bez­gło­śnie się na­ra­dza­ły. Ko­lej­na próba jest bru­tal­na, nie spo­sób jej się oprzeć. Wcale zresz­tą nie pró­bu­je, dla­te­go mar­twe, ko­bie­ce ciało wy­la­tu­je z jego rąk, a on upada na ko­la­na. Ło­skot, z jakim bez­wład­ny cię­żar ude­rza o bruk, spra­wia, że za­no­si się pła­czem. Do­pie­ro teraz do­cie­ra do niego, że może za­tkać uszy, co też czyni, dzię­ki czemu nie sły­szy, jak zmory cią­gną tru­chło ku wo­dzie.

 

***

 

Zna­le­zio­no go wcze­snym po­po­łu­dniem, wci­śnię­te­go mię­dzy becz­ki w pu­stym ma­ga­zy­nie. Bosy, w po­dar­tym ubra­niu, ści­skał w dłoni przy­wle­czo­ny skądś drąg i wście­kle nim wy­ma­chi­wał, kiedy pró­bo­wa­no się do niego zbli­żyć. Sza­le­niec nie od­po­wia­dał na py­ta­nia. Naj­wi­docz­niej znaj­do­wał się pod wpły­wem al­ko­ho­lu lub opium.

– Zbli­ża się czas!!! – wrzesz­czał, uno­sząc nad głowę pro­wi­zo­rycz­ną broń, niby włócz­nię. – Czas wiel­kiej wojny! Zo­sta­nie­cie ze­pchnię­ci tam, skąd wy­leź­li­ście! Bóg pod­wod­ne­go świa­ta zwró­cił się ku mnie! Ja po­zo­sta­nę tutaj! Będę czy­sty i suchy już do końca, po kres dni!

Osza­la­ła z ner­wów matka po­sta­wi­ła na nogi pół mia­sta, bijąc na alarm, jakby cho­dzi­ło o coś wię­cej niż nocną eska­pa­dę mło­de­go męż­czy­zny. Dzię­ki temu szyb­ko po­łą­czo­no ma­ga­zy­no­we­go ob­dar­tu­sa z in­for­ma­cja­mi o ,,za­gi­nio­nym” czło­wie­ku.

Po­nie­waż panna Mary Sa­ints miała w zwy­cza­ju od­gra­żać się swym nie­licz­nym krew­nym i zna­jo­mym, że pew­ne­go dnia w cho­le­rę rzuci to prze­klę­te, cuch­ną­ce mia­sto i wy­je­dzie do Eu­ro­py, nie pa­trząc za sie­bie, za­ło­żo­no, że to wła­śnie uczy­ni­ła, nie kło­po­cząc się nawet pa­ko­wa­niem waliz – na po­dob­ną eks­tra­wa­gan­cję było ją stać, i to w każ­dym zna­cze­niu tego słowa. Człon­ko­wie fa­mi­lii, po­zba­wie­ni na­dziei na spa­dek, mach­nę­li ręką na nią i jej sklep, który miał stać za­mknię­ty przez wiele, wiele lat, cze­ka­jąc jej po­wro­tu, póki osta­tecz­nie nie uzna­no ją za zmar­łą.

Gdyby ktoś zadał sobie trud prze­szu­ka­nia pu­ste­go domu przy Har­dwick Stre­et 6, pew­nie zwró­cił­by uwagę na to, że przy­łóż­ko­wa szaf­ka w sy­pial­ni jest prze­wró­co­na, a na pod­ło­dze, tuż przy niej, leży mo­sięż­na fi­gur­ka sło­nia i kilka in­nych bi­be­lo­tów. W łóżku, po­śród skłę­bio­nej po­ście­li, można było zna­leźć dwie poń­czo­chy i znisz­czo­ną, nie­mal roz­dar­tą na pół halkę. Mniej lub bar­dziej wpraw­ne oko ra­czej nie do­strze­gło­by in­nych, nie­po­ko­ją­cych śla­dów. Trud­no tedy za­kła­dać, że po­ten­cjal­ny śled­czy zdo­łał­by wy­snuć ja­kieś da­le­ko idące wnio­ski.

A nawet jeśli, to z pew­no­ścią żaden z nich nie wiódł­by do pana Ho­war­da L., który od za­wsze miesz­kał w mie­ście ze swą sza­cow­ną matką i choć od­zna­czał się ma­ło­mów­no­ścią oraz miał zwy­czaj po­pa­da­nia w dziw­ne na­stro­je, był w każ­dym calu dżen­tel­me­nem, po­słu­gu­ją­cym się nie­na­gan­ny­mi ma­nie­ra­mi i godną sza­cun­ku roz­wa­gą – na­le­ży za­zna­czyć, że cechy te nie są rzad­ko­ścią wśród miesz­kań­ców Nowej An­glii.

Koniec

Komentarze

Na początek szybka łapanka:

po herbacie służę kieliszkiem wybornego Porto, wprost ze słonecznej Portugalii!

Porto małą literą.

czasowe kontinuum podzieliło się na krótkie, pędzące z szaleńczą prędkością, fragmenty,

Zbędny przecinek.

każdy z nich stanowił osobny rozdział, zwieńczony tępą puentą,

Tępa puenta? Chyba nie do końca wiem, co mam przez to rozumieć…

Oto kroczą z matką wzdłuż Westminster street.

Street wielką literą.

Z głęboką niechęcią powraca do wydarzeń z ubiegłego tygodnia: Ma wrażenie, że doszło wówczas do zagadkowego zjawiska;

Po dwukropku ciąg dalszy powinien być rozpoczęty małą literą.

uprzejme, przeznaczone dla klientów, spojrzenie

Zbędny przecinek.

Niezbyt lotna, ale wciąż – urocza. Syn podzielał tę opinię połowicznie.

A to zdanie mi się bardzo spodobało :D

-Tak.

Połknęło spację.

Na pobliski pirsach dostrzega marynarzy

Pobliskich.

uganiających się przy statkach

A nie uwijających?

pustego domu przy Hardwick street 6

I znów – Street dużą literą.

Lubię lovecraftowe klimaty, więc oczywiście musiałam przeczytać. Podoba mi się język, czyta się gładko, może w paru miejscach trafiły się jakieś zgrzyty, ale nie wpłynęły na odbiór całości. Ogólnie cała stylizacja na duży plus. Przypadł mi do gustu też dobrze zarysowany klimacik chłodnego, oblepionego wilgocią Providence. Trochę mniej jestem przekonana do fabuły. Od momentu spotkania w domu panny Mary wydarzenia, do tej pory rozwijające się spokojnie, nagle gwałtownie przyspieszyły, jakby trzeba było już zmierzać do końca.

Aczkolwiek zakończenie trochę dziwnie mi się czytało, bo… no, jakoś tak moje własne opowiadanie mi przypominało. Oczywiście nie posądzam o nic, ale pewnie dlatego końcówka tak mi mniej podeszła.

deviantart.com/sil-vah

Cześć, Silva! Dziękuję za łapankę (już poprawione) i podzielenie się opinią. Do tej pory nie miałem okazji zapoznać się z Twoją twórczością na portalu (postaram się nadrobić), zapewniam, że wszelkie podobieństwa są czysto przypadkowe.

Mam nadzieję, że w przyszłości uda mi się lepiej wstrzelić w Twój gust :) Pozdrawiam! 

Właściwie to jest całkiem w moim guście i czytało się przyjemnie. No, przez to nieszczęsne podobieństwo trochę mi się odbiór popsuł, ale cóż zrobić ;) A zorientowałam się, że mam już wystarczająco dużo skomentowanych opowiadań aby móc nominować do biblioteki, więc polecę :)

deviantart.com/sil-vah

Silva,dziękuję za klik ;)

Atmosfera tego tekstu bardzo mi się udzieliła, bo mam taki okres odkrywania na nowo Lovecrafta ostatnio. Główny bohater też jest dobrze opisany i skonstruowany, w sensie chce się za nim podążać przez tę historię aż do samego jej końca. W pewnych momentach są jednak potyczki językowe jeśli chodzi o przejścia między czasem teraźniejszym, a przeszłym i przyszłym, które troszeczkę wybijały z rytmu. Jest nieźle, ale po malutkich poprawkach może być lepiej smiley

Hejka! 

Zacząć od minusów? Okej, będziemy mieli to z głowy: 

Niezbyt poczułem ten horror. Nie wiem… jakiegoś zagrożenia, większego napięcia. 

No i do plusów:

+Super nastrój – odbieram go jako fundament tagu horror i rozumiem, że to właśnie dlatego tekst do niego się zalicza – ok. 

Kolejny plus to całkiem bogate słownictwo, przez co nieźle budujesz zdania (chociażby opis nad rzeką Providence). 

No i cóż tu jeszcze powiedzieć – druga połowa tekstu najbardziej przypadła mi do gustu, no bo i dzieje się więcej, a początek taki mało wciągający. 

Mimo wszystko jednak, ogólny odbiór mam bardziej pozytywny.

A teraz tak trochę pół żartem, pół serio:

Szkoda, że w tekście nie pojawiły się charakterystyczne słówka, jak:

osobliwy/groteskowy

Baaaardzo często pojawiające się słówka w polskim tłumaczeniu Lovecrafta ;p 

Kończąc komentarz: 

A dam tego klika. 

Pozdrawiam!

 

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Ode mnie masz kolejnego kliczka; przede wszystkim za klimat. Poza tym dobrze mi się czytało. Sama historia jak i bohater też na plus :)

Powodzenia w konkursie.

oidrin, dziękuję za wizytę i komentarz. Z pewnością prześwietlę tekst jeszcze raz i zwrócę uwagę na kwestie, o których wspomniałaś :)

 

NearDeath, fajnie że wpadłeś, dziękuję za komentarz i za klika. Co do kultowych przymiotników, to faktycznie mogłem się pokusić, by gdzieś je mimochodem wpleść ;) Dobrze, że nie przyszło mi do głowy sięgnąć po nieopisany czy coś w tym guście – jeszcze ktoś by się czepił, że nie umiem oblec w słowa czegoś, co wymyśliłem, zamiast wierzyć na słowo, że moja wizja jest zbyt przerażająca, by ją precyzować :) 

 

 katia72, dziękuję za wizytę i za klika! Cieszę się, że opowiadanie Ci się podobało. Powodzenia!

ninedin.home.blog

Dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet. Bardzo mnie to cieszy :)

Czytało się bardzo przyjemnie. Klimat Lovecrafta zaznaczony bardzo subtelnie, całość napisana naprawdę porządnie. Zakończenie mnie nie zaskoczyło, ale nie mogło być inne.

Cześć, zygfrydzie! Cieszę się, że zajrzałeś i że Twoja opinia jest pochlebna. Wielkie dzięki za klika! Serdecznie pozdrawiam!

Hm, dziwne uczucie wiedzieć od początku co zrobi/robi bohater ;) Niemniej jednak opowiadanie bardzo klimatyczne. Ale to, co mi się najbardziej podobało trochę ciężko ująć w słowa. Przykładowo ta scena, gdy opowiadasz o wizycie w sklepie, jakoś tak wyjątkowo mi się spodobała. Można było to zrobić na wiele sposobów, ale ten wydaje mi się trafiony w punkt. W skondensowany (ale nie hasłowy) sposób przekazujesz bardzo dużo informacji, o tym jaki bohater (ale robisz to tak… nienachalnie). Podobne odczucia miałam, gdy bohater kieruje się ku wodzie i dajesz przebitki z napaści. Dużo nie mówisz, wiele pomijasz, a i tak wszystko wiadomo :)

 

kasjopejatales, dziękuję za komentarz! Właśnie to chciałem osiągnąć. Z jednej strony starałem się umieścić jak najwięcej informacji przybliżających postać Howarda, z drugiej zaś – zależało mi na tym, by czytelnik nie miał wrażenia, że wciskam za dużo. Pozdrawiam!

Bardzo dobrze emulujesz Lovecrafta. Czuć w tym nie tylko inspirację, ale nawet pewien wzór, zarówno fabularny jak i stylistyczny.

Twój warsztat nie szybuje, ale braki w poprawności nadrabiasz kreatywnością, która w moim odczuciu jest nieporównywalnie ważniejsza niż bezbłędność. Piszesz z serca, przelewając obrazy w wyrazy i to się chwali. Może tylko kiedy akcja przyspiesza, narracja potrafi się troszkę zgubić sama w sobie, ale to nie takie istotne. Atmosfera jest senna, ciężka, szara. Dobrze pasuje do treści. Spodobały mi się turpistyczne elementy i nienachalnie wplecione przemyślenia samego autora.

 

Dwie uwagi merytoryczne:

Raz – nie rozumiem sceny z zakupem torebki. Wydaje się całkowicie zbędna w stosunku do opowiadania. Dwa – choć nie umniejsza to jakości samego dzieła, miejsce i czas zdają się idealnie pasujące do wybranego bóstwa, a chyba nie o to chodzi w konkursie.

Hail Discordia

Cześć, japkiewiczu! Fajnie, że wpadłeś. Dziękuję Ci za opinię i uwagi dotyczące tekstu.

 

Co do Twoich dwóch uwag merytorycznych:

Scena z zakupem torebki służyła mi przede wszystkim do nakreślenia okoliczności, w jakich poznali się bohaterowie, ale miała też sporo powiedzieć o postaciach oraz ich wzajemnych relacjach.

Zestawiając tę scenę z listem, który był niemal jawnym zaproszeniem na schadzkę, można wnioskować, że panna Mary, bogata właścicielka sklepu, ujrzała w kostycznym młodzieńcu szansę na odmianę losu – niegłupi kawaler, na pierwszy rzut oka zupełnie zdominowany przez matkę, wydał się pewnie świetnym kandydatem na ,,przyjaciela”, mogącego uprzyjemniać czas starej pannie. Kwalifikował się też (po uprzednim omotaniu) na towarzysza do tournee po Europie, które planowała (a przynajmniej o nim marzyła – kto wie, czy ośmieliłaby się głośno mówić o swych fantazjach, gdyby nie panująca na Starym Kontynencie wojna, przekreślająca szansę na ich rychłe spełnienie).

Chciałem, by czytelnik podczas tej sceny ujrzał matkę oczami jej syna: jako osobę głośną, bezpośrednią, świetnie odnajdującą się w kontaktach społecznych – a więc jego przeciwieństwo. Dziwne wrażenie zmysłowe, jakich Howard doświadczył w sklepie, miały ponadto wskazywać na to, że jest mocno znerwicowany. Dlaczego? Chodziło o kontakt z obcym człowiekiem twarzą w twarz? Wstyd związany z tym, że inni mogą wziąć go za maminsynka? A może o to, że razem z matką konfrontują się wspólnie z obcą kobietą?

No właśnie – potrzebowałem sceny, w której cała trójka spotyka się. Chciałem pokazać, że syn i matka, narcystyczni sprzymierzeńcy, traktują Mary z góry. Nic dziwnego – wszak są ze sobą emocjonalnie sklejeni. To też tłumaczy nerwową reakcję Howarda na otrzymany później list, a może i wskazuje na to, czemu wciąż jest kawalerem – wszak żadna niewiasta nie miała szans w zetknięciu z krytycznym okiem pani L. Syn, któremu przyrządza posiłki i podsyła liściki przestrzegające przed panującą na zewnątrz kiepską pogodą, to jej największy skarb. Jaka kobieta może być go godna?

 

Co do drugiej uwagi – pełna zgoda. Połączenie jest tak mało przewrotne, że już po publikacji przyszło mi do głowy, że z automatu się zdyskwalifikowałem. Jurorki zapewniły mnie, że to mi nie grozi, ale sądzę, że na punkty za oryginalne zestawienie bóstwa i miejscówki raczej nie mam co liczyć ;)

Ach, no tak, całkiem mi umknęło, że to była ona. Musiałem gdzieś uciec myślami na chwilę i neurony mi nie odpaliły. Scena była fajna ogólnie, ale odnosiłem wrażenie, że jest doklejona, niełącząca się z resztą zamysłu historii. Teraz to ma znacznie więcej sensu. Tak się kończy czytanie zanim kawka zadziała. Kajam się.

Hail Discordia

Kto bez winy, niech pierwszy rzuci japkiem! Nie do takich nieporozumień wiodły niedobory kofeiny :)

 

http://altronapoleone.home.blog

Hmmm. Nie przemówiło do mnie, ale zapewne dlatego, że nie przepadam za Lovecraftem. Tobie wyszło bardzo podobnie – ten napuszony i rozwlekły styl, który nijak nie potrafi mnie nie wciągnąć. Więc chyba cel osiągnięty.

Babska logika rządzi!

Cześć, Finklo! Miło, że odwiedziłaś moje kolejne opowiadanie. Przyznam, że mocno odpłynąłem w stronę Lovecrafta, faktycznie zależało mi na stworzeniu tekstu w tym przyciężkim klimacie. Chyba się udało :)

W ramach prokrastynacji postanowiłam popisać trochę komentarzy.

 

Ja akurat przepadam może nie tyle za samym Lovecraftem jako pisarzem, ile za typem grozy, któremu dał początek, więc oczywiście podeszłam z entuzjazmem do pomysłu, choć dobór bóstwa i miejsca niezupełnie pasuje do wymogów konkursu.

Początek mi się zdecydowanie podobał, ale potem opowiadanie troszkę mi się zaczęło rozłazić. Masz klimat i utrzymujesz go, ale poprzez to, że tak dosłownie potraktowałeś Lovecrafta, opowiadanie stało się przewidywalne.

Ogólnie: jest niezła kreacja postaci, jest całkiem udana stylizacja i niby wszystko na swoim miejscu, a jednak czegoś mi tu zabrakło.

Przyjmuję wytłumaczenie w kwestii sceny z torebką, bo miałam podobne odczucia jak Japkiewicz i trochę nadal je mam, bo ta scena jakoś wyłamuje się z nastroju.

Ogólnie: niezły tekst, ale bez efektu wow.

 

PS.

cienkim charakterem pisma

Coś mi nie gra w tym określeniu :(

http://altronapoleone.home.blog

Cześć, drakaino! Dziękuję za jurorski komentarz.

Kiedy patrzę na ten tekst z perspektywy czasu, wydaje mi się, że coś jest na rzeczy z tą zbytnią dosłownością. Możliwe, że już samo, mało przewrotne, dopasowanie bóstwa i miejscówki ukierunkowało mnie na raczej zachowawczą, przewidywalną fabułę. Szkoda, że nie zdecydowałem się na bardziej (dużo bardziej) nieoczywiste połączenie.

Pozdrawiam! 

Opowiadanie klimatem stoi. A choć za Lovecraftem nie przepadam, by nie powiedzieć wprost, że nie lubię jego twórczości, to Twoje przedstawienie historii dżentelmena okazało się nader zajmujące.

 

Potem za­bie­ra się za grzan­ki i jajko na mięk­ko.Potem za­bie­ra się do grzanek i jajka na mięk­ko.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

od­wró­co­na ple­ca­mi do wej­ścia → Brak kropki na końcu zdania.

 

Tym­cza­sem za­stał kilka skrom­nych pną­czy, sku­pio­nych wokół okna na pię­trze. → Skoro po ścianie domu piął się tylko bluszcz, było tam tylko jedno pnącze.

Proponuję: Tym­cza­sem za­stał kilka skrom­nych pędów, sku­pio­nych wokół okna na pię­trze.

 

Zbie­ga ku niemu z we­ran­dy, poły sukni fa­lu­ją. → Obawiam się, że suknie nie mają pół.

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

Proponuję: Zbie­ga ku niemu z we­ran­dy, spódnica sukni fa­lu­je.

 

Za­uwa­ża,że skóra na jej szyi marsz­czy się… → Brak spacji po przecinku.

 

Ho­war­dzie… Więc tak….? → Po wielokropku nie stawia się kropki, a już na pewno nie przed pytajnikiem.

 

Prze­stań! Po­mo­cy! PO­MO­CY! → Umiała mówić wielkimi literami??? A może: Prze­stań! Po­mo­cy! Pomocy!!!

 

Kiedy sły­szy plusk, wy­da­je z sie­bie krót­ki okrzyk… → Zbędny zaimek – czy mógł wydać okrzyk z kogoś innego?

 

jaki obraz uka­zał­by mu się przed ocza­mi, gdyby oka­zał się… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …jaki obraz zobaczyłby przed ocza­mi, gdyby oka­zał się

 

– Zbli­ża się czas! – wrzesz­czał… → Skoro wrzeszczał, postawiłabym trzy wykrzykniki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, ale staroć odkopałaś! Choć kojarzyłem, o czym była ta historia, to teraz, czytając ją po latach, widzę, jak wiele jej wątków i motywów wywietrzało mi z głowy. Dziękuję Ci za lekturę, łapankę (błędy poprawione) i pretekst do tego, by przypomnieć sobie, o czym pisałem cztery lata temu. Cieszę się, że klimat przypadł Ci do gustu i że mimo nieprzepadania za Lovecraftem doceniłaś historię, w której jest on głównym bohaterem :)

Pozdrawiam!  

No cóż, Adamie, odkopałam, bo staram się walczyć z długością kolejki i dodam, że niezmiernie mi miło, iż moja przyjemność lektury Dżentelmena stała się powodem Twojego zadowolenia. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka