Butelkę dostałam w spadku po babci, która umarła mając osiemdziesiąt trzy lata. Żyła, jak to się mówi, na pełnej petardzie i na starość wcale nie zwolniła. Pewnie dlatego w końcu przedawkowała ten syf z kwarków dziwnych, który brała ponoć od lat dziewięćdziesiątych. Kto wie, ile czasu by jeszcze pociągnęła, gdyby nie to.
Kiedy znalazłam ją w łazience, leżącą na suficie i narzekającą, że nie może dosięgnąć wanny, aby nalać sobie wody, z początku nie podejrzewałam nawet, że umiera. W końcu udało mi się miotłą ściągnąć ją na dół, przywiązać za nadgarstek do barierki i za kostkę do kranu. Dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że coś jest nie tak. Miała cały czas zamknięte oczy.
– Dobrze się czujesz, babciu? – spytałam, odkręcając wodę. Nie przejmowałam się tym, że staruszka ma na sobie ubrania, zawsze lubiła kąpiele w ciuchach.
– Czuję się świetnie – odparła głosem sugerującym, że jest gdzieś bardzo daleko stąd. Milczała moment. – Ale wezwij pogotowie. Myślę, że umieram.
Pobiegłam po telefon.
Karetka była w drodze. Zostawiłam otwarte na oścież drzwi wejściowe i wróciłam do łazienki. Klęczałam obok wanny i przez łzy prosiłam babcię, żeby wytrzymała. Jej twarz się nie zmieniała, zastygła w wyrazie spokoju i błogości. Tylko ciałem co chwilę wstrząsał skurcz albo szarpnięcie.
Nagle zamarła. Otworzyła oczy. Skoncentrowała na mnie wzrok. Już myślałam, że atak przeszedł. Głosem, którym za dawnych lat snuła bajki wieczorami, zapytała:
– Czy opowiadałam ci kiedyś o śnie?
Były to jej ostatnie słowa. Spojrzenie uciekło gdzieś w bok, powieki opadły, ciało zwiotczało. Wyjęłam ją z wanny i próbowałam reanimować, ale skłonność babci do odlatywania w stronę sufitu zdecydowanie utrudniała sprawę. Ratownicy i lekarz, którzy wpadli do domu dwie minuty później, mogli już tylko stwierdzić zgon.
Na pogrzebie było mnóstwo ludzi, również narkomańskich znajomych babci, często starszych niż ona. Mama wypłakiwała się w ramię taty, a ja stałam tylko obok, nie mogąc znaleźć więcej łez. Na trwającej całą noc stypie wypiliśmy mnóstwo alkoholu, a gdy już zaczęło świtać, usiedliśmy z rodzicami w salonie w towarzystwie bujanego fotela babci i oglądaliśmy filmy, żeby po prostu pobyć razem. Potem oboje musieli iść do pracy, a ja poczułam nadchodzącego kaca.
Gdy wypijałam drugi litr wody, jakoś koło czwartej popołudniu, przypomniałam sobie o jej pytaniu, usiadłam więc przed komputerem i wklepałam w wyszukiwarkę hasło „śnie”.
„Czy chodziło ci o: śnię?” – odpowiedziało mi niezawodne Google, a pod spodem pojawiła się długa lista wyników z teoriami spiskowymi.
No tak, na starość babcia zwariowała do reszty.
Weszłam w pierwszy link, prowadzący do teoria-spiskowa.pl. Witryna była potwornie brzydka, elementy powklejano chyba losowo i nikt nie przejmował się usuwaniem białego tła z obrazków. Przywodziła na myśl strony, które robiliśmy na informatyce w gimnazjum.
Zaczęłam czytać. Jako pierwsza, rzuciła mi się w oczy definicja.
Sen <<stan umożliwiający organizmowi wypoczynek, polegający na obniżeniu wrażliwości na bodźce, spowolnieniu funkcji fizjologicznych oraz czasowym zaniku świadomości>>
Nic nie zrozumiałam. Zaniku świadomości?
Dalej było coś w rodzaju wyznań czy relacji z objawień. Użytkownik andi18 opisywał, jak to podczas gdy operowano mu serce, leki przeciwbólowe i uspokajające przestawały działać. Zaczął wpadać w panikę, więc lekarze podali podwójną dawkę.
„Uczucie było nie z tej ziemi. Jakbym przeniósł się… do innej krainy? Przypominała nasz świat, ale przecież w tym czasie leżałem na stole operacyjnym. To niemożliwe, żebym widział siebie – i to jeszcze gdzieś z boku! – jak chodzę po ulicach. To była wizja, wiem to!” – pisał. Lekarze, oczywiście, uznali to za majaki od leków.
Andi18 zdradził, że sięgnął po narkotyki. Podkreślał, że musi wiedzieć, czy to był tylko nic nie znaczący obraz, czy jednak wiekopomna wizja, niewyraźna przepowiednia. W toku poszukiwań, trafił na wzmianki o śnie i historie o ludziach, którym przytrafiło się to samo.
Na końcu wpisu następowała długa lista dragów, których próbował i… coś mnie tknęło.
„Wywar ze sproszkowanych kwarków dziwnych, wstrzykiwany w żyłę lewego – i tylko lewego – ramienia dwa razy dziennie pozwoliły mi na przeżycie doświadczenia najbardziej zbliżonego do snu, którego zaznałem podczas operacji. Na około trzy godziny przenoszą mnie w świat tych wizji bez udziału mojej woli czy świadomości. Potem „wybudzam się” i moje ciało jest nieco bardziej wypoczęte, umysł bardziej poukładany. To najlepszy substytut, jakiego do tej pory próbowałem. Szukam dalej.”
Przeczytałam ten fragment dwa razy. Dokładnie to samo brała babcia. Ale czy w lewą rękę…? Nie, jestem pewna, że nie widziałam u niej nigdy śladów po igle na przedramionach. Zastrzyki zawsze robiła w prawą stopę, siedząc na swoim ulubionym fotelu w salonie. Mimowolnie pomyślałam, że jeśli babcia rzeczywiście wierzyła w ten cały „sen”, to może znalazła lepszy sposób od andiego18.
Przejrzałam jeszcze kilka takich stron, ale nie znalazłam nic nowego. Ot, ludzie uważali, że organizm rzeczywiście wtedy jakoś zwalnia i wyjątkowo wypoczywa. Pojawiały się też rozważania o tym, co znaczą sny – czyli te wizje, których się doświadczało podczas spania.
Włożyłam całą sprawę pomiędzy bajki, w które szalona staruszka, jaką babcia niewątpliwie była, zaczęła wierzyć na starość i przeszłam nad tym do porządku dziennego. Ludzie umierają, a życie toczy się dalej.
I pewnie już nigdy bym o tym nie pomyślała, gdyby nie spadek. W ostatni dzień mojego pobytu w rodzinnym domu, tuż przed powrotem na studia, tata przyniósł skrzynkę. Babcia zaznaczyła w testamencie, że tylko ja mogę ją otworzyć i zdecydować, co zrobić z zawartością. Rodzice oczywiście to uszanowali.
Siedziałam więc po turecku na podłodze, patrząc na pudełko z ciemnego drewna, leżące na łóżku, na pościeli w małe koty. W dłoniach obracałam niewielki, stary kluczyk, który babcia nosiła na szyi jako wisiorek. Nie wiem, ile czasu minęło, zanim zdecydowałam się otworzyć skrzynkę.
Wewnątrz, pośród siana, znajdowało się rozdarcie rzeczywistości. Przekrzywiłam głowę, patrząc na strumień kolorów, który bez przerwy przelewał się po tamtej stronie. Bez wątpienia był piękny. Włożyłam do niego ręce, wyczuwałam jednak tylko galaretę. Żadnych twardszych przedmiotów czy czegokolwiek. Ogarnął mnie zawód. Miałam nadzieję, że babcia przekazała mi… sama nie wiem. Nie tyle coś wartościowego, co raczej… coś co wywoła poczucie, że wciąż przy mnie jest.
Fakt, rozdarcia rzeczywistości często kojarzyły mi się z jej starym domem – tym, w którym mieszkała, zanim sprowadziła się do nas. Pamiętam, jak razem z kuzynami jako dzieci biegaliśmy po wszystkich zakamarkach i szukaliśmy rzeczy, które dla nas pochowała w różnych dziurach w osnowie.
Ale ta konkretna wyrwa, tak jak jej ostatnie słowa, pewnie była wybrykiem szalonej staruszki.
Sen, pomyślałam, cóż za wierutna bzdura…
I wtedy w moją dłoń wpadła koperta. Wyjęłam ją gwałtownie, z szybko bijącym sercem. Na środku, ręką babci, wypisane było moje imię. Strząsnęłam do wyrwy resztki ektoplazmy, po czym otworzyłam list.
Ze środka wysunęło się nasze wspólne zdjęcie z wesela jednego z kuzynów. Miałam na nim może piętnaście lat. Udawałyśmy z babcią, że gramy na niewidzialnych gitarach. Uśmiechnęłam się. Odbitka było powycierana i zniszczona z obu stron. Atrament na odwrocie wydawał się zbyt świeży, aby mógł być również tak stary.
Kasiu – głosił napis – zostawiam Ci najcenniejsze, co udało mi się stworzyć. Przestrzegam cię jednak, zanim otworzysz butelkę, przeczytaj każde słowo w notesie, a do tej pory schowaj likier bezpiecznie. Kocham cię.
Likier? Butelka? Notes? Nic takiego w pudełku nie widziałam. Ponownie zanurzyłam dłonie w wyrwie. Przyszło mi do głowy, że może przedmioty reagują na hasło. Pomyślałam znowu o śnie. Tak! Poczułam pod opuszkami palców dwa przedmioty. Wyjęłam je na powierzchnię. W lewej dłoni trzymałam butelkę z mętnym, delikatnie różowym płynem. W prawej zniszczony notes.
Powąchałam likier i odsunęłam się gwałtownie. Cała babcia. Zostawiła mi w spadku alkohol z żartobliwym liścikiem. Nie miałam pomysłu, z czego napój mógł powstać, ale zapach przywiódł mi na myśl co najwyżej czysty spirytus.
Postanowiłam go na razie zamknąć i sięgnęłam po notes. Był mniejszy niż moja dłoń, w środku zapisany drobnym maczkiem. Przejrzałam go pobieżnie. Zawierał dużo cyfr, nawet trochę obliczeń. Nie mogłam teraz wziąć się za czytanie, bo spóźniłabym się na pociąg, wrzuciłam więc wszystkie przedmioty z powrotem do dziury i zamknęłam skrzynkę. Wzorem babci, kluczyk zawiesiłam na szyi, po czym pognałam na dworzec.
Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że naprawdę próbowałam potem wiele razy przebrnąć przez babcine notatki. Z dnia na dzień wydawały się one jednak coraz dziwniejsze i niosły mniej sensu, a ja na studiach byłam zajęta. Od rana zajęcia, potem praca, w nocy znajomi, których przecież nie widziałam całe lato.
Nie miałam czasu na rozpatrywanie jakichś mrzonek i teorii spiskowych o „śnie”. Jakoś nie przyszła mi też ochota na zastanawianie się, co by było, gdybyśmy nagle zaczęli poświęcać siedem godzin w ciągu doby – bo według notatek babci, tyle właśnie jest potrzebne do idealnego funkcjonowania – na wędrowanie po własnych majakach.
Starałam się zrozumieć babcię, naprawdę. Nic się nie rozjaśniało, więc w końcu zostawiłam tę sprawę w spokoju. Skąd mogłam wiedzieć, że… nie, nie uprzedzajmy faktów.
Nosiłam więc kluczyk na szyi i nie tknęłam likieru dobrych parę lat. Chciałam zostawić ten ostatni prezent na jakąś specjalną okazję.
Gdy obroniłam doktorat z dziennikarstwa, imprezowałam parę dni. Chodziliśmy ze znajomymi po klubach, odwiedzaliśmy różne domówki. Na jednej z nich ktoś zaproponował mi strzykawkę wywaru z kwarków dziwnych. Z początku wahałam się, ale gość – Andrzej – przekonywał mnie uparcie i mówił, że nigdy nic takiego nie przeżyłam. Był miły i obiecał, że się mną zajmie. Chciałam zrobić to tak, jak babcia, w prawą stopę.
– Co za durny sposób na branie narkotyków – skomentował.
– Chcesz mnie namówić na ćpanie, to chociaż bierzemy po mojemu – odpowiedziałam mu wprost do ucha, z twarzą w jego za długich, czarnych włosach.
Wstrzyknęliśmy sobie równocześnie, siedząc na podłodze w kącie pokoju. Przez moment nic nie czułam, potem miałam wrażenie, że powieki mi opadają. Ziewnęłam. Dźwięki stały się przytłumione, myśli rozlazłe… usłyszałam, jak Andrzej wzdycha. Poddałam się temu poczuciu błogiego spokoju, wrażeniu, że świat na mnie zaczeka. A potem otoczyły mnie wizje i tylko na skaju zmysłów wciąż słyszałam trwającą dookoła imprezę.
Kiedy oprzytomniałam godzinę później, pamiętałam tylko niejasne obrazy i poczucie, że nie mam kontroli, przyprawione wrażeniem, że wcale jej nie potrzebuję. Impreza dalej trwała w najlepsze. Andrzej leżał obok mnie z wciąż zamkniętymi oczami, całkowicie bez ruchu i oddychał spokojnie. Wziął większą dawkę niż ja, bo miał już doświadczenie.
Dookoła grała głośna muzyka i migały światła, zmieniając kolor otoczenia z czerwonego na fioletowy, z fioletowego na czerwony… Wciąż delikatnie pod wpływem, obserwowałam jak Andrzej zaczyna się unosić. Z każdym wdechem był coraz wyżej, aż w końcu dotknął sufitu i leżał na nim. Przywiodło mi to na myśl śmierć babci, ale zaraz się uspokoiłam. Zawsze tak było, gdy ćpała, nie tylko tamtego dnia. Kto wie, może ja też odpoczywałam na suficie, ale opadłam przed wybudzeniem się.
Nieważne. Czułam się świetnie. Spokojna i rozluźniona. Dlaczego z tego rezygnować, żeby rozważać, co może pójść nie tak?
Otworzył oczy jakieś dwadzieścia minut później. Pomachałam mu z podłogi. Zamrugał gwałtownie i patrzył na mnie nierozumiejącymi oczami.
– Na bogów, dlaczego jestem na suficie? – zapytał przez ziewnięcie.
– Nie wiem. Babcia za każdym razem jak ćpała, to się unosiła. Myślałam, że to normalne.
Wstałam i podałam mu rękę. Chwycił szafkę, gdy ściągnęłam go na dół.
– To… to jest niesamowite. Ja… szukałem czegoś takiego od lat! A wystarczyło tylko wstrzyknąć to sobie w stopę…
Uniosłam brwi.
– Babcia była pionierem? – spytałam prześmiewczo. Złapał mnie za ramiona, pewnie planując mną potrząsnąć, ale równocześnie puścił szafę, więc zaczął się unosić.
– Czy ty wiesz, co to znaczy? Wiesz, co się stało? To było prawie jak sen! Prawie spaliśmy!
Nie słyszałam tego słowa od nikogo poza babcią, może dlatego na początku mnie zamurowało. Słuchałam, jak bredzi, jak powtarza w kółko „to był sen”. Wariat, pomyślałam.
– Moja babcia też w to wierzyła – powiedziałam. Musiałam. W głosie miał pasję, która kazała mu to wyznać, choć nawet rodzicom nie wspomniałam słowem.
– Ona prawie to odkryła! – wykrzyknął. – Musiała wiedzieć, jak blisko jest! Musiała.
Wtedy przypomniałam sobie o likierze. To jednak pominęłam milczeniem.
Spędziliśmy resztę nocy razem. Opowiadał mi o tych swoich dziwnych teoriach i o operacji. Tak, to on był andim18. Zbiegi okoliczności chodzą po ludziach. Chyba przez pasję, z jaką mówił, w końcu dałam mu swój numer.
Zadzwonił, i to już następnego dnia. Poszliśmy na randkę. Potem na drugą, trzecią, dziesiątą, czterdziestą drugą… Nie tylko dziwna teoria spiskowa o śnie nas łączyła. Mieliśmy wspólne pasje, dobrze spędzało nam się razem czas. Raz w tygodniu, w weekendy, braliśmy kwarki dziwne, a potem przytomnieliśmy na suficie mieszkania w objęciach. Wciąż nie widziałam w tym nic mistycznego. Przyjemnego – jasne. Ale nie mistycznego.
Oświadczył się po dwóch latach. I to była okazja, którą uznałam za wystarczającą, żeby otworzyć butelkę.
– To od tej legendarnej babci? – spytał, przyglądając się różowemu likierowi w kieliszku.
Skinęłam głową.
– Napisała o tym całe opracowanie. Mogę dać ci je przeczytać. Stek bzdur szaleńca, ale ty sam jesteś szalony, więc…
Żartobliwie szturchnął mnie w ramię. Roześmialiśmy się i wypiliśmy za przyszłość.
Likier palił gardło, jak na mocny alkohol przystało. Ciepło rozlało się po moim ciele, ziewnęłam. Czułam, że znów opadają mi powieki. Zauważyłam, że Andrzej spada z krzesła, ale nie zdążyłam się przestraszyć.
Gdy wypiliśmy, był środek nocy. Gdy przytomnieliśmy, słońce świeciło nam na twarze. Leżeliśmy na podłodze, obok stołu. Czułam się błogo. Przyjemnie wypoczęta, świeża. I pamiętałam te wspaniałe obrazy, które mi się ukazały. Były jak wizja. Jak wszystko, co opisywała babcia… Ta myśl momentalnie mnie otrzeźwiła. Wyprostowałam się gwałtownie. Spojrzałam na stojącą na stole butelkę. Sen, pomyślałam. To był sen.
Andrzej też usiadł, rozbudzony moim ruchem. Jego oczy potwierdzały to, co przyszło mi do głowy. W kącikach ust tańczył uśmiech.
– Twoja babcia nie była wariatką. I ja też nie jestem – rzucił.
Pokazałam mu notes. W przeciwieństwie do mnie, studiował go długo i uważnie. Zajęło to kilka dni. Nie pozwalał odłożyć likieru do wyrwy, trzymaliśmy go wciąż na stole.
Poznałam, że skończył po zakupach. Przywiózł je sklepowym wózkiem i rozstawił w całej kuchni. Rożne alkohole, barwniki, aromaty, kakao, torba saszetek budyniu, pudełko patyczaków, nawet akwarium wypełnione świecącymi w ciemności rybami. Nawet nie wiem, co jeszcze. A potem wpadł w szał gotowania. Nie przeszkadzało mi to, też wolałabym mieć więcej męczącego likieru, który dawałby nam możliwość przyjemnego, wspaniałego snu.
– Chodź, chodź, spróbuj! – zawołał, przy pierwszej nieudanej próbie. Zrobił zaskakująco świetny kompot z truskawek i mięsnych klopsów.
– Obrzydlistwo – narzekał po drugim razie, wylewając do toalety garnek mazi w tęczowych kolorach.
– Co za gówno! – wściekał się za piątym.
Szóstą próbę zrobienia likieru musieliśmy zdrapywać z szafek.
Do dwudziestej wezwaliśmy policję. Trzeba było ją zastrzelić.
Zrozumiałam, że to obsesja, gdy zaczął opuszczać pracę.
To było pięćdziesiąte podejście.
– Musisz się uspokoić! – krzyknęłam, gdy kolejny raz wróciłam z uczelni i zobaczyłam go nieogolonego w kuchni zasypanej mąką i cholera wie, czym jeszcze.
– Nic nie rozumiesz! Musimy mieć możliwość snu… nigdy nie czułem się tak dobrze! – Nawet się do mnie nie odwrócił. Z garnka, w którym mieszał, leciały iskry.
– Stracisz pracę, jeśli tak dalej pójdzie!
– Pracę? Wylali mnie dwa tygodnie temu!
Zaczęłam się trząść. W końcu dotarło do mnie, co muszę zrobić. Otworzyłam kuchenne okno i zaczęłam wyrzucać przez nie wszystko. Drzewa na dole najpierw oberwały mąką, potem szybko zostały ostrzelane klopsikami ze słoika i akwariowymi rybkami. Zdawało mi się, że słyszę krzyk, gdy spadały. Zaczął odsuwać mi spod rąk rzeczy.
– Uspokój się, kobieto! Wszystko zniszczysz!
Chwyciłam babciny notes, leżący na kuchennym blacie. Był tłusty i klejący. Popatrzyłam na przedmiot z bólem serca.
– Nie ważysz się! – powiedział Andrzej.
Z premedytacją bardzo powoli wystawiłam rękę za okno. Ludzie na dole zatrzymywali się i patrzyli na blok i drzewa, na których powoli tworzyła się góra złożona z jedzenia, patyczaków, rybek i żab, które wyleciały wcześniej z naszego okna.
– Nie waż się – powtórzył. – Kaśka, dogadajmy się.
Puściłam notes. Poszybował w dół i spoczął idealnie na jednym z kawałków sernika na gałęzi.
Andrzej zamrugał, jakby pierwszy raz od dawna się obudził. Rzucił się do okna, odpychając mnie, żeby zobaczyć jak zapiski mojej babci zapadają się do dziury rzeczywistości, która zaczęła się otwierać na szczycie drzewa. Naprawdę, nie miałam pojęcia, że można je otworzyć składnikami kuchennymi.
Wtem Andrzej zaskowyczał przeraźliwie. Nie jak człowiek… jak zwierzę. Okna zadrżały w ramach, a ja cofnęłam się, wpadając na wciąż włączoną kuchenkę indukcyjną. Spojrzał na mnie. W oczach miał… szaleństwo? Wściekłość? Wszystko na raz. Cofałam się dalej aż dotknęłam plecami ściany.
Szedł w moją stronę. Krok po kroku, na pochylonych nogach. Byłam zbyt zamurowana, żeby się poruszyć. Uderzył mnie w twarz. Mocno. Poleciałam na szafki, skuliłam się. Ale ten jeden raz mu wystarczył. Przeszedł do salonu. Wziął wciąż stojącą na stole butelkę babcinego likieru. Gdy wracał, wciskałam się w kąt. Nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem. Wszedł na parapet, wściekły i groźny. W jego twarzy nie zostało nic ludzkiego.
A potem wypił. Wszystko, duszkiem, od razu. I na jego twarz wrócił spokój. Obdarzył mnie zmęczonym uśmiechem, tym samym, którym kiedyś witał mnie po narkotycznych sesjach. Opadły mu powieki.
Zasnął. Spadł. Widziałam, jak pochłania go rozdarcie rzeczywistości na czubku drzewa.
A ja zostałam sama. Długo płakałam tego dnia, siedząc pośrodku kuchni, która teraz przypominała kulinarny kataklizm. W dłoni ściskałam wytarte zdjęcie ze spadku babci.
Hasło: męczący likier